Mój dom - Tomasz Sablik - ebook
NOWOŚĆ

Mój dom ebook

Sablik Tomasz

4,4

30 osób interesuje się tą książką

Opis

„Duchy istnieją. Mieszkają w budynkach takich jak ten. Są prawdziwe. Dam Wam niejeden powód, byście w nie uwierzyli. Nazywam się Edward, a moje ciało owiewa wiatr z wielu szczelin, które powstały na przestrzeni dekad. Wiatr ten uparcie dmucha w mury, odkąd tu dotarłem z Emilią. Pamiętam, że maszerowałem z nią w dokładnie tak samo nieprzyjemną noc jak ta. I ten sam halny wiał, próbując mnie powstrzymać, bym nie dobrnął choćby do furtki. I nawet teraz, gdy już jesteśmy wewnątrz, stara się zdmuchnąć ten dom. Mój dom”.

Powieść zabiera nas w głąb ludzkiego umysłu, pełnego tajemnic, czarnej magii i prób odnalezienia pytań, na które tak często nie ma dobrych odpowiedzi. To podróż przez mrok i lęk, które z każdą kolejną stroną gęstnieją i hipnotyzują czytelnika.

Jest to też historia pełna emocji i bólu, wzlotów i upadków - sentymentalna podróż człowieka, który nie może pogodzić się z własnym losem i który posunie się do wszystkiego, byle tylko ten los odwrócić.

Tomasz Sablik, ur. w 1988 w Bielsku-Białej, gdzie mieszka do dziś. Mój dom to jego piąta powieść. Wcześniej ukazały się: Próba sił (2019, 2024), Winda (2020), Lęk (2021), Przypadłość (2022). Introwertyk, najlepiej czujący się we własnym domu. Lubi zaglądać do ludzkich umysłów i przelewać obserwacje na papier.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 634

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (17 ocen)
10
5
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust
(edytowany)

Z braku laku…

Jak mnie ta książka wymęczyła… Nie myślałam, że dam radę dobrnąć do końca, ale jakoś się udało, niestety kosztem mega zastoju czytelniczego. Zachęcona pozytywnymi opiniami skusiłam się na lekturę niemalże zaraz po premierze. Niestety nic tu nie grało według mnie już od samego początku… Słowo od autora i wielkie podziękowania dla zespołu korektorskiego/redaktorskiego okazało się nieudanym żartem (na miejscu tych osób byłoby mi wstyd podpisywać się pod czymś takim) - choć z zasady umiem przymknąć oko na kilka potknięć typu literówki, w tej książce jest błąd na błędzie, i to tak grubego kalibru, że wytrącało mnie to z rytmu czytania, przez co krew mnie zalewała co chwilę i zgrzytałam zębami. Redakcji też jakby w ogóle nie było - ileż razy bohater wychodził z domu, by w następnym akapicie znów z niego wychodzić, ziemniaki z żaru robiły się dla niego w kilka chwil, mimo łopatologicznego opisu rozkładu domu na początku książki sam autor się pogubił w układzie pokoi, zdarzało się często, że ...
20
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

wciąga, dobra fabuła I akcja ktora jest fajnie rozbudowana.
11
MonikaKruszynska

Dobrze spędzony czas

Tomasz Sablik jest jednym z moich ulubionych autorów, czekałam na tę książkę z niecierpliwością i wiedziałam, że będzie dobra. Dwie płaszczyzny czasowe to jest to, co lubię bardzo i tutaj sprawdziło się znakomicie, przeplatanie wspomnień z dniem dzisiejszym i forma pamiętnika - to były świetne pomysły! Sama historia dzieciństwa i młodości podobno pachnie Kingiem (tak piszą znawcy i poczytni blogerzy), ja Kinga nie poczułam i dobrze, to znaczy dla mnie dobrze, bo z panem Królem mamy skomplikowane relacje. Historia Edwarda wydaje się zwyczajna i podobna do tych, jakie znamy z własnego podwórka. Ale tutaj nic nie jest zwyczajne, od samego początku czuć, że coś czai się za rogiem (albo w komórce czy pod piwnicą), trzeba tylko poczekać kilkaset stron, aż zło wylezie na powierzchnię i narobi bałaganu ;) Jestem bardzo na tak! Zakończenie mistrzowskie! W trakcie czytania kilka razy miałam wrażenie, że akcja jest zbyt wolna, ale teraz stwierdzam, że wszystko było jak trzeba, gdzie trzeba i ile...
11
Innekarta_irmina

Dobrze spędzony czas

Mój dom to druga po Lęku przeczytana przeze mnie książka autora. Jak zapewne pamiętacie, często ubolewam nad brakiem nazewnictwa mixów gatunkowych. Połączenie grozy z literaturą piękną czy obyczajówką ma sens i rację bytu, ale horrorem nie jest. Aż dziwne, że tej książki nie wydało wydawnictwo Vesper bo tam jest takich książek sporo. Głównie z takimi mi się oni kojarzą, ale do sedna. Mój dom to historia spisana na sześciuset stronach, w formie pamiętnika głównego bohatera Edwarda. Opowiada całe jego życie od dzieciństwa, aż do wieku dorosłości. Początkowo czułam duże zaciekawienie. Racjonalne życie bohatera, okraszone delikatnymi momentami grozy i niepokoju pozwalało odczuć klimat niepokoju i niepewności. Drugoplanowy dziadek przyprawiał o gęsią skórkę a ukazanie relacji w rodzinie było nietypowe i sprzeczne z przyjętymi schematami i stereotypami. Następnie wchodziliśmy w etap dorastania, pierwszych przyjaźni, używek i młodzieńczych miłostek. I ja się tutaj wynudziłam. To właśnie ta...
00
vanessaosowiec

Nie oderwiesz się od lektury

Wciąga jak diabli:-)
02

Popularność




PRZEDMOWA

Choć pamięt­nik ten sygnuję swoim imie­niem i nazwi­skiem, to tak naprawdę zna­la­złem go kie­dyś w pew­nym sta­rym domu.

Nie wiem, kim był Edward, ale zauwa­ży­łem, że mam z nim wiele wspól­nego. Czy to przy­pa­dek? Nie wiem, jak Wy, ale ja w przy­padki nie wie­rzę.

Wysła­łem tekst prze­pi­sany na kom­pu­te­rze do Pana Marka Kor­czaka. Spo­tka­li­śmy się w sie­dzi­bie Wydaw­nic­twa Czarna Owca i tam pod­pi­sa­li­śmy umowę na wyda­nie histo­rii Edwarda. Skoro boha­ter powie­ści chciał, aby jego opo­wieść poszła w świat, nale­żało to zro­bić jak naj­le­piej, zgod­nie z wszel­kimi pra­wi­dłami sztuki edy­tor­skiej. Dzię­kuję zatem Panu Mar­kowi, że pod­jął się tego zada­nia.

Dzię­kuję także ser­decz­nie Panu Woj­cie­chowi Adam­skiemu za pro­fe­sjo­nalną redak­cję. Żywię prze­ko­na­nie, że nikt nie zro­biłby tego lepiej.

Jestem ponadto wdzięczny całemu Wydaw­nic­twu za facho­wość, pomoc i wyro­zu­mia­łość na każ­dym eta­pie prac nad książką.

Mar­cie Bijan za wiarę we mnie i cenną, nie­spo­dzie­waną wia­do­mość.

Ewie Sty­kow­skiej za wspólną podróż od mojego debiutu po dziś dzień. Twoje zdro­wie.

Podzię­ko­wa­nia kie­ruję jak zwy­kle pod adre­sem rodziny, która nie­ustan­nie wspiera mnie w moich dzia­ła­niach.

Dzię­kuję także Tobie, Czy­tel­niczko/Czy­tel­niku, za to, że się­gną­łeś po tę książkę. Mam nadzieję, iż histo­ria Edwarda sprawi, że zarwiesz kilka nocy – ale nie będziesz żało­wać poświę­co­nego jej czasu.

Ja nie żało­wa­łem.

Tomasz Sablik

DZIEŃ OBECNY

Ten dom.

Mógł­bym przy­siąc, że oddy­cha i nie chce mnie tu. Na pamięć mojej babci mógł­bym to przy­siąc, a na nią ni­gdy nie przy­się­gam. Po pro­stu to czuję, wie­cie? Jak­bym sie­dział w jego trze­wiach, niczym bak­te­ria, któ­rej on pra­gnie się pozbyć. Ciążę mu, wiem, że nie ustąpi, ale ja nie ustą­pię rów­nież. Jestem upar­tym czło­wie­kiem i z pew­no­ścią zdą­żył się o tym prze­ko­nać. Miał na to dłu­gie lata.

Dom, w któ­rym spi­suję dla was swój pamięt­nik, ma trzy kon­dy­gna­cje: piw­nicę, par­ter i pię­tro. Aby­ście mieli ogląd sytu­acji, opi­szę wam pokrótce te miej­sca, począw­szy wła­śnie od piw­nicy.

Podzie­lona jest na trzy pomiesz­cze­nia. Pierw­sze to kotłow­nia z pie­cem węglo­wym ogrze­wa­ją­cym cały budy­nek; w póź­niej­szym cza­sie mój ojciec zain­sta­lo­wał tu także piec gazowy, który padł, tak że na gaz działa tylko piec kuchenny, a dom ogrze­wać muszę na­dal węglem. Obok, na prawo, znaj­duje się gra­ciar­nia na wszel­kie nie­po­trzebne sprzęty i narzę­dzia, z dużą, starą wanną, w któ­rej na święta w lodo­wa­tej wodzie zawsze pły­wały kar­pie. Na lewo od kotłowni zaś jest naj­więk­sze pomiesz­cze­nie, w któ­rym kopię, a w któ­rym dzia­dek spę­dzał naj­wię­cej czasu, ale o tym opo­wiem póź­niej. Do domu dało się wejść także przez drzwi pro­wa­dzące stąd na ogród. Jest jesz­cze mała komórka na węgiel, który zno­si­li­śmy tu wia­drami z ogrodu jesie­nią.

Teraz par­ter. Główne wej­ście do budynku poprze­dza mała, prze­szklona weranda. Gdy znaj­dzie­cie się wewnątrz domu, po lewej zoba­czy­cie szafę z prze­su­wa­nymi drzwiami, ale niech jej widok was nie zmyli. Szafa ta została prze­ro­biona i zaczy­nają się w niej schody pro­wa­dzące na pię­tro. Przy­po­mina tro­chę magiczne, sekretne przej­ście – podobne do tego z tej bajki o Narnii. Już gdy byłem dziec­kiem, bar­dzo mi się to podo­bało, do teraz zresztą pozo­staje w jakiś spo­sób magiczne.

Po pra­wej stro­nie od szafy znaj­duje się mała łazienka nale­żąca kie­dyś do moich dziad­ków. Teraz kąpię w niej moją żonę Emi­lię. Gdy­by­ście jed­nak szli z werandy na wprost, dotar­li­by­ście po kilku kro­kach do kuchni. Obok niej znaj­duje się salon, gdzie prze­bywa Emi­lia. Sie­dzi w buja­nym fotelu mojej babci, nie­da­leko kominka, który ją dogrzewa. W tej chwili okryta kocem głę­boko śpi. Przy­naj­mniej tak sądzę. Przy­naj­mniej taką mam nadzieję.

Świa­tło komin­ko­wego ognia oświe­tla wysoki kre­dens, na któ­rym stoją zaku­rzone krysz­tały i por­ce­la­nowe zastawy. Wydo­bywa także z pół­mroku małą pietę, obraz Jezusa w obję­ciach zroz­pa­czo­nej Maryi. Pośrodku widać serce, które pro­mie­nieje na wszyst­kie strony. Obra­zek ten jest ponury, wita mnie zawsze, gdy przy­cho­dzę zoba­czyć, jak się ma Emi­lia. Nie raz chcia­łem go ścią­gnąć, ale jakoś nie mam serca. Nale­żał do babci i wiem, że chcia­łaby, aby został tam, gdzie jest. W rogu salonu tkwi stary tele­wi­zor. Obok niego stoi mała kanapa, na któ­rej zda­rza mi się przy­snąć.

Znaj­dują się tu także drzwi tara­sowe. Nor­mal­nie widoczny byłby przez nie ogród – teraz pogrą­żony w ciem­no­ści – ale ich szyby zasło­nięte są kart­kami z roz­ma­itych ksią­żek. Tak jak więk­szość okien w tym domu. Dla­czego – może wyja­wię wam póź­niej, bo pomy­śli­cie, że jestem sza­lony czy opę­tany. Może zresztą będzie­cie mieć tro­chę racji.

Salon prze­dzie­lony jest ścianką dzia­łową z prze­suw­nymi drzwiami, za któ­rymi mie­ści się sypial­nia moich dziad­ków, od wielu lat pozba­wiona wszyst­kich mebli oprócz łóżka. Jest posłane tą samą pościelą, w któ­rej spali lata temu. Pokój ten jed­nak pozo­staje cał­ko­wi­cie opusz­czony. Sam do niego nie wcho­dzę – nie wiem dla­czego, ale napawa mnie nie­po­ko­jem, toteż drzwi tam zawsze są zasu­nięte.

A teraz udajmy się przez wspo­mnianą magiczną szafę na pię­tro. Tylko uwa­żaj­cie na głowy, trzeba się tu dobrze pochy­lić.

Tutaj znaj­duje się drugi salon, który słu­żył za sypial­nię dla mojego taty. Z salo­nem sąsia­duje malutka kuch­nia. Kilka kro­ków wstecz i jeste­śmy w rów­nie małej łazience. Zaraz obok niej znaj­duje się mój pokój. Ten, w któ­rym dora­sta­łem i w któ­rym piszę dla was swój pamięt­nik. Tu tli się mała lampka na wysłu­żo­nym już biurku. Jego blat wygląda, jakby dorwało się do niego stadko kor­ni­ków i uczto­wało długi czas. Oprócz biurka mam tu także swoje łóżko, gdzie naj­czę­ściej śpię, oraz szafę z ubra­niami. Rzecz jasna, nie potrze­buję teraz ubrań – dwa kom­plety stro­jów robo­czych star­czają do kopa­nia. Naj­czę­ściej i tak pra­cuję bez koszulki, bo w piw­nicy obok kotłowni jest naprawdę cie­pło. Gdy piszę, zakła­dam gruby swe­ter nale­żący daw­niej do mojego ojca, któ­rego zapach pozo­stał w weł­nie do dziś. Dla­tego lubię ten swe­ter i gdy ogar­nia mnie tęsk­nota, wącham jego koł­nierz. Dziwne, co? A jed­nak nawet nie wie­cie, jak mi to pomaga.

Wróćmy jed­nak do mojej histo­rii. Będzie ona miała formę pamięt­nika, jako że tak naj­ła­twiej mi opo­wie­dzieć wam o wszyst­kim. Piszę, bo chcę zająć czymś umysł, gdy nie pra­cuję tam, w piw­nicy. O tej pracy także póź­niej wam opo­wiem, bo to wła­śnie z jej powodu zna­la­złem się z Emi­lią w tym miej­scu. Muszę spi­sać swoje myśli, obawy i tro­ski, wypu­ścić je tu na kartkę i dać im żyć, bo są jak nie­wy­bie­gane psy o poranku: nie­spo­kojne i nie­po­słuszne. Czuję, że tylko w taki spo­sób mogę je jakoś ugła­skać – stwo­rzyć im ilu­zję wyswo­bo­dze­nia się, dać namiastkę wol­no­ści. Mam pew­ność, że im dłu­żej tu jestem, tym szyb­ciej tracę swoje wspo­mnie­nia. Ula­tują ze mnie jak gaz z nie­do­krę­co­nej pla­sti­ko­wej butelki, a tylko one jesz­cze jakoś trzy­mają mnie przy zdro­wych zmy­słach. Nie mogę pozwo­lić, abym je stra­cił, nie mogę stra­cić wspo­mnień, bo stracę swoje jeste­stwo.

Zapa­dła kolejna noc, a ten dom… Niech to, czuję, jak unosi się i opada wraz ze mną, jakby oddy­chał. Ogromny wie­lo­ryb, w któ­rym tkwię nie wiem od jak dawna… Dom poło­żony jest na wyso­kim wzgó­rzu, nie­mal pod chmu­rami, które zdają się coraz to niżej opa­dać, a gdy to robią, w środku skrzy­pią kro­kwie, jakby je kto pod­du­szał. Sły­szę, jak się naprę­żają, podob­nie jak szyby w oknach – mam wra­że­nie, że w każ­dej chwili mogą eks­plo­do­wać, raniąc moje ciało. Trzesz­czy też par­kiet na par­te­rze i na pię­trze, tu, gdzie zamknięty w tym małym poko­iku, ledwo oświe­tlony lampką sie­dzę ja.

Nazy­wam się Edward. Moje dwu­dzie­sto­dwu­let­nie ciało owiewa wiatr prze­dzie­ra­jący się przez liczne szcze­liny, które powstały tu na prze­strzeni dekad. Wiatr upar­cie dmu­cha w mury tej budowli, odkąd dotar­łem tu z Emi­lią. Był wtedy rok dwu­ty­sięczny jede­na­sty, lecz nie wiem, jaki jest teraz. Od pew­nego momentu zatra­ci­łem kom­plet­nie poczu­cie czasu. Sądzę, że jeste­śmy tu około mie­siąca, ale to może być o wiele wię­cej. Pamię­tam, że masze­ro­wa­łem z Emi­lią na rękach w noc rów­nie nie­przy­jemną co dzi­siej­sza. Wiał taki sam halny, pró­bu­jąc mnie powstrzy­mać – spra­wić, bym nie dotarł choćby do furtki. A teraz, gdy już tu jeste­śmy, stara się zdmuch­nąć ten dom. Mój dom.

Gdy wiatr tak zawiewa z wszyst­kich szcze­lin, potę­guje to dziwne wra­że­nie odde­chu i spra­wia, że choć zdą­ży­łem już zoba­czyć wiele, na­dal wzdry­gam się cza­sem, zer­ka­jąc przez ramię. Osta­tecz­nie jed­nak dostrze­gam tam tylko wciąż to samo stare okno z odpa­da­jącą farbą na fra­mu­gach. Za nim jest zagęsz­czona jak beton noc prze­mie­szana z mgłą. Widzę ją tylko, gdy zga­szę świa­tło i uniosę kawa­łek któ­rejś z kar­tek przy­twier­dzo­nych do szyby. Cho­ciaż ten dom mnie nie chce i jestem dla niego drza­zgą w oku, to na­dal wolę mie­rzyć się z nim niż z tą czarną, bez­kre­sną, upiorną jak dia­beł nocą.

Moczę sta­lówkę pióra w atra­men­cie i dość długo myślę, nim skom­po­nuję choćby linijkę. Raz, że lubię ład­nie i sta­ran­nie pisać, a dwa – choć ciało na­dal mam nie­zwy­kle silne, umysł mój zdaje się czę­sto jakiś dziw­nie ocię­żały. Bywają dni, gdy wcho­dzę do swej głowy i roz­wi­jam rolkę wspo­mnień bez pro­blemu, ale zda­rzają się i takie, że całe jej wnę­trze pokryte jest twardą sko­rupą cze­goś na kształt lodu, czego nie mogę skru­szyć. I czuję się wtedy jak bez­radny malec, który stra­cił rodzi­ców z oczu gdzieś w środku lasu i nie wie, dokąd ma pójść.

Dzi­siaj wyjąt­kowo piszę ten pamięt­nik przed wzię­ciem prysz­nica, a nie po nim, jak to mam w zwy­czaju. Pot, brud i zie­mia z pia­skiem oble­piają mi czoło i policzki, ale spe­cjal­nie mi to nie prze­szka­dza. Zresztą woda jest lodo­wata, odkąd padł cen­tralny piec, i zamiast otu­lać do snu, pom­puje w moje serce adre­na­linę, któ­rej mam dość i bez tego. Ogrze­wam się tylko w salo­nie przy kominku w prze­rwach od pracy i wtedy, gdy idę spać. Na zewnątrz musi pano­wać ziąb, chyba zbliża się zima i chłód wraz z wia­trem prze­nika przez te stare mury. Czuję pod­skór­nie, jak szron z wolna pokrywa szyby, tak jakby osia­dał też na mojej duszy. Choć dokła­dam do kotła węgiel, który tu został, kalo­ry­fery dają tylko odro­binę cie­pła. Powi­nie­nem je odpo­wie­trzyć, ale cią­gle jakoś zapo­mi­nam.

Pew­nie zasta­na­wia­cie się, skąd biorę drewno i węgiel, skoro w ogóle nie opusz­czam domu? Do tego jesz­cze doj­dziemy. Spró­buję wyja­śnić coś, czego wyja­śnić się chyba nie da za pomocą samych słów, ale musi­cie mi uwie­rzyć, choć zdaję sobie sprawę, że magi­kowi nie powinno się zbyt­nio ufać. Dobry magik to dobry mani­pu­la­tor, zrobi was w konia, a wy mu jesz­cze zapła­ci­cie, przy­kla­sku­jąc z uzna­niem. Ale cóż… nie macie wyj­ścia, prawda? Czy­ta­cie ten pamięt­nik, a dopóki to robi­cie, gości­cie w moich myślach, na moich zasa­dach. Jeste­ście moimi zakład­ni­kami, więź­niami w moim pry­wat­nym muzeum, i ode mnie zależy, co wam pokażę, a czego nie. Czy­ta­jąc to, oglą­da­cie mój spek­takl. Nie oba­wiaj­cie się jed­nak, obie­cuję wam, że nie skła­mię tutaj w ani jed­nym zda­niu. Nie po to wszystko to spi­suję, by tra­cić swój oraz wasz czas. Czas, który jest dla nas naj­waż­niej­szy, czyż nie?

Wkrótce moje prace przy wyko­pie dobie­gną końca. Znaj­duję się coraz bli­żej celu – wiem to, bo ta roz­rze­dzona zie­mia też zdaje się coraz moc­niej oddy­chać. Jest uner­wiona i chyba wście­kła. Czuję, jak­bym kopał nie w kamie­ni­stej gle­bie, a w potęż­nym, zło­wro­gim orga­ni­zmie. Drą­żył ciało, roz­ci­nał je, tak jak skal­pel roz­cina tkanki, choć u mnie nie ma mowy o chi­rur­gicz­nej pre­cy­zji. To, co robię, bar­dziej przy­po­mina otwie­ra­nie klatki pier­sio­wej za pomocą piły mecha­nicz­nej. A ponie­waż nie wiem, co się sta­nie, gdy już doko­pię się do celu, chcę wam dać świa­dec­two tego, co widzia­łem w swoim nie­dłu­gim życiu. Liczę, że pomoże to wam pod­jąć kilka lep­szych decy­zji w przy­szło­ści. Może mój żywot nabie­rze więk­szego zna­cze­nia wła­śnie dzięki tym kart­kom. A może nikt ni­gdy tego nie prze­czyta, ja zaś robię owe notatki tylko po to, by zmyć z wła­snego sumie­nia choć tro­chę brudu, zale­ga­ją­cego tam jak okropna flegma w gar­dle – taka, któ­rej nie spo­sób odkrztu­sić i wypluć, a z powodu któ­rej ciężko się oddy­cha.

Prze­pra­szam za tę brzydką plamę atra­mentu u góry, nie chcę jed­nak kolejny raz prze­pi­sy­wać tek­stu. To jedyne pióro, jakie tu zna­la­złem; wie­kiem może być zbli­żone do tego domu.

Tutaj, w domu, w któ­rym się wycho­wa­łem, jeste­śmy tylko ja i moja żona. Jeśli cho­dzi o nią, dobrze, że jej nie sły­szy­cie. Cza­sami zdaje mi się, że przez te szcze­liny w ścia­nach razem z wichurą prze­la­tuje też jej zawo­dze­nie – ja do niego przy­wy­kłem, ale was te dźwięki mogłyby prze­ra­zić. Coraz trud­niej mi roz­róż­nić, czy to fak­tycz­nie krzyki Emi­lii, czy gwizdy wia­tru, które roz­bi­jają się po sta­rych ryn­nach. A może to te stare kocury, które oble­gają par­ter i dotrzy­mują mojej żonie towa­rzy­stwa, kiedy mnie nie ma obok? Nie wiem… Nie sły­szę tego wszyst­kiego tylko, gdy wiercę i kopię. Może dla­tego pra­cuję tak długo każ­dego dnia. Wstaję i zabie­ram się do roboty, gdy trwa jesz­cze noc, a koń­czę, gdy ponow­nie wchła­nia ona świa­tło dnia, jak gęsta farba roz­pusz­cza­jąca się w kry­sta­licz­nie czy­stej wodzie.

Od dawna nie widzia­łem słońca. Mam wra­że­nie, że bez świa­tła coś w czło­wieku umiera. Tak jak bez wody. Mój orga­nizm nawilża nocami jedy­nie alko­hol, choć sta­ram się też pić dużo kra­nówki. Tylko taka woda jest tu dostępna, ale ja od zawsze lubi­łem ją pić, więc szcze­gól­nie nie narze­kam.

Co do jedze­nia – nie jestem głodny, jeśli z jakie­goś powodu by to was inte­re­so­wało. Syty brzuch wyjąt­kowo sku­tecz­nie nakła­nia do snu, a ja muszę pra­co­wać. Muszę robić to, co robię – dla Emi­lii, dla sie­bie, dla nas.

Moja uko­chana Emi. Tak ją nazy­wa­łem przez tyle lat i na­dal to robię. Jest chora i… Nie, nie czas na płacz. Muszę go powstrzy­mać, więc się­gam po szklankę. Zdaje mi się, że czy­nię to po każ­dym napi­sa­nym aka­pi­cie. Tru­nek jest gorzki, sło­nawy – czuję, jak­bym pił wła­sne łzy – ale tylko taki zna­la­złem w barku w salo­nie. Zostało tego sporo bute­lek. Roz­pala trze­wia, gasząc jed­no­cze­śnie pożar w mojej gło­wie.

Alko­hol jest. Bra­kuje mi tu tylko tro­chę muzyki. Odna­la­złem co prawda gra­mo­fon i kilka płyt, ale zanio­słem to wszystko do pokoju Emi i to tam igła adap­tera odtwa­rza czarne winyle. Emi zasy­pia przy dźwię­kach Pachel­bela czy Mozarta, tak jak ja zasy­piałem kie­dyś obok mojego ojca, gdy byłem jesz­cze dziec­kiem. To ją wyraź­nie relak­suje – zdaje się, że muzyka roz­bija jej ból, tak jak ultra­dź­więki roz­bijają kamie­nie ner­kowe. Na mnie działa to zresztą iden­tycz­nie. Cza­sem, kiedy jestem przy niej dłu­żej, włą­czam coś z daw­nych lat. Tylko na chwilę, bo dość szybko czuję, że Emi­lia wpada w jakiś nie­zro­zu­miały dla mnie gniew. Może zresztą dosko­nale ten jej gniew rozu­miem. Wspo­mnie­nia nie zawsze są cie­płe i przy­jemne. Nie jest dobrze się­gać pamię­cią wstecz, kiedy tu i teraz ciało oraz umysł trawi ból. Mówiła mi, że to ból porów­ny­walny do pale­nia żyw­cem. Pró­buję sobie to wyobra­zić, ale nie umiem – póź­niej pocie­szam się myślą, że ona prze­cież nie pali się żyw­cem i ni­gdy się nie paliła, nie może więc znać cha­rak­teru tam­tego cier­pie­nia.

Pocią­gam kolejny łyk, a po namy­śle jesz­cze jeden, nim odsta­wię szklankę, a ona stuk­nie cicho o pory­so­wany blat biurka.

Muszę opo­wie­dzieć wam całą tę histo­rię, bo tylko wtedy macie szansę choćby w pew­nym stop­niu mnie zro­zu­mieć; a ja – rów­nież w pew­nym stop­niu – mam szansę uspra­wie­dli­wić się z tego, co czy­nię. Prze­sta­wi­łem atra­ment tro­chę wyżej. Z ostroż­no­ści. Na solid­nym bla­cie dębo­wego biurka wid­nieje czarno-białe zdję­cie moich rodzi­ców na tle jakie­goś jeziora oraz dru­gie, mojej żony, która roze­śmiana czeka w kolejce do dia­bel­skiego młyna. Zro­bi­łem jej to zdję­cie z zasko­cze­nia i pew­nie dla­tego wyszło tak dobrze. Tylko taka foto­gra­fia jest zdolna uka­zać w czło­wieku coś, czego nie widać na pierw­szy rzut oka. Foto­gra­fie potra­fią uchwy­cić duszę, trzeba tylko tra­fić na wła­ściwy moment. Tra­fić tak, jak tra­fia magik, gdy z prze­ta­so­wa­nej talii wyciąga wybraną przez was wcze­śniej kartę. Tylko że tu nie cho­dzi o jaki­kol­wiek rodzaj pre­sti­di­gi­ta­tor­stwa.

To biurko stoi tutaj od lat, podob­nie jak reszta gra­tów – pokój nie­wiele się zmie­nił, odkąd opu­ści­łem go jako nasto­la­tek. Te same, wybla­kłe już nieco pla­katy sta­rych zespo­łów rapo­wych. Te same białe drzwi, które wsta­wił tu jesz­cze mój świę­tej pamięci dzia­dek, na­dal popi­sane mar­ke­rem przez moich nie­zbyt licz­nych przy­ja­ciół skła­da­ją­cych tu swoje auto­grafy. Te same ściany, z któ­rych już odpa­dają farba i tynk – zdaje mi się, że odkąd tu jestem, ubyło tego przy­naj­mniej kilka warstw – zeszły niczym płaty skóry ze zbyt mocno opa­lo­nego ciała.

To kolejny dowód na to, że dom żyje. Oddy­cha jed­nak coraz cię­żej, cza­sami nawet prze­staję pisać i cze­kam, nasłu­chu­jąc w napię­ciu, czy cze­goś nie wymy­śli, by mnie stąd wyku­rzyć, ale nic się nie dzieje. Tylko stra­szy. A ten jego gniew… Myślę, że cho­dzi mu o ten tunel, który kopię.

Tak, kocha­nie, sły­szę, ale musisz wytrzy­mać. W spo­rej mie­rze odczu­wam twój ból. Twoje cier­pie­nie prze­nika przez ściany i pod­łogi, a potem wnika gdzieś pod moją skórę i tam zostaje. Kumu­luje się i nawar­stwia, cią­żąc, jak książki wygię­tym pół­kom w sta­rym, ledwo trzy­ma­ją­cym się kupy regale.

Emi­lio… Być może też uda ci się ten pamięt­nik prze­czy­tać, choć ty dobrze znasz więk­szość tego, co zawiera. Wszak byłaś czę­ścią tre­ści owych zapi­sków, nawet jeżeli nie­któ­rych tajem­nic ci nie wyja­wi­łem. Wybacz, każdy czło­wiek ma tajem­nice, przy czym zdaje mi się, że męż­czyźni skry­wają ich jakby wię­cej niż kobiety, a ja w końcu jestem męż­czy­zną.

Magia i duchy. Mam ponad dwa­dzie­ścia lat, a nikt nie zdo­łał mi wybić tych głu­pot z głowy, choć to wła­śnie one nas tu przy­pro­wa­dziły.

Tak, piszę o duchach, dobrze widzi­cie. Dosko­nale zdaję sobie sprawę, jak to wygląda, ale ja wiem i wy wie­cie, że one ist­nieją. Miesz­kają w szcze­li­nach takich domów jak ten. Dzień po dniu, rok po roku nabie­rają mocy. Nie potrze­bują żywi­cieli, żywią ich te stare mury. Żywią, choć rów­nież pętają. Zupeł­nie jak nas, Emi, co?

Ileż bym dał, żeby znowu obja­dać się z tobą nale­śni­kami przed tele­wi­zo­rem. Wybie­rać pal­cem powi­dła ze sło­ika i popi­jać gorą­cym mle­kiem. Gdy tylko sobie o tych chwi­lach przy­po­mnę, czuję zapach cyna­monu i wani­lii, ale i ten sam ogień, który chce stra­wić i moje ciało. Te głu­pie, slap­stic­kowe seriale, które lubi­łem ja, i te jesz­cze głup­sze filmy akcji, które lubi­łaś ty. Czy nie powinno być na odwrót? Pew­nie tak, ale to ty z nas dwojga zawsze oka­zy­wa­łaś się sil­niej­sza, ja zaś roz­czu­la­łem się nad byle pier­do­łami. Nie zno­si­li­śmy wielu rze­czy w sobie nawza­jem, a jed­no­cze­śnie nie mogli­śmy bez nich żyć. Byli­śmy jak kot z psem pod jed­nym dachem, ale prze­cież i te zwie­rzaki potra­fią zna­leźć wspólny język. Do cie­bie, Emi­lio, jesz­cze wró­cimy. Obie­cuję ci to, kocha­nie. Ale naj­pierw muszę opo­wie­dzieć, jak to wszystko się zaczęło. Wie­rzę, że ktoś odnaj­dzie ten notat­nik, bo nie zdo­łam go wysłać w butelce na bez­kre­sne morze – choć ta mgła na zewnątrz zdaje się tak gęsta, że mogłaby unieść butelkę.

Słu­chaj­cie więc.

Cof­nijmy się nieco, a dokład­nie jede­na­ście lat, gdy ten wiatr na zewnątrz wyda­wał mi się bar­dziej przy­ja­zny.

Wróćmy do mojej wcze­snej mło­do­ści, gdy pozna­łem dwie bar­dzo ważne w życiu osoby: bab­cię i dziadka.

Tę bab­cię, która tyle serca wkła­dała w każdą przy­go­to­wy­waną dla nas potrawę, i tego dziadka, który poka­zał mi kie­dyś sztuczkę z kar­tami – jestem pewny, że to od tego się zaczęło. Ten dzień prze­są­dził o wszyst­kich kolej­nych. Gdyby nie ten dzień, ta chwila, nie byłoby tego pamięt­nika.

Nie byłoby też uwię­zio­nego w sta­rym domu żało­snego czło­wieka, ubru­dzo­nego w ziemi i kopią­cego tunel.

Lubię pisać, a wła­ści­wie wolę pisać niż mówić, bo ci, co czy­tają, nie sły­szą mojej wady wymowy. Począt­kowo mia­łem się do niej nie przy­zna­wać, ale histo­ria i tak prę­dzej czy póź­niej o prawdę się upo­mni. Bo moje seple­nie­nie, wada wro­dzona, rów­nież tro­chę pokie­ruje mym życiem.

A więc opo­wiem wam tę histo­rię, ale wpierw muszę iść do mojej żony polu­zo­wać jej tro­chę więzy, bo jestem pewny, że tym razem to ona wrzesz­czała.

AKT I. WPROWADZENIE

WCZESNE DZIECIŃSTWO

AKT I. WPROWADZENIE: WCZESNE DZIECIŃSTWO

KIEDYŚ, 11 LAT TEMU

Przy­sze­dłem na świat w Biel­sku-Bia­łej 10 kwiet­nia 1989 roku.

Wycho­wa­łem się na wsi. Nie takiej jak moi pra­dziad­ko­wie, bo nie mie­li­śmy kur, krów, świń ani całego tego śmier­dzą­cego szajsu, ale oko­lica obfi­to­wała w puste, prze­stronne pola, owo­cowe drzewa i bujną roślin­ność, wtedy nie­ska­żoną jesz­cze ludzką ręką, co to beto­nuje każdy skra­wek wszyst­kiego, co ule­piła natura.

Moi dziad­ko­wie wznie­śli ten dom – ten, w któ­rym teraz spi­suję dla was swoje wspo­mnie­nia – wła­snymi rękami jakoś w latach sześć­dzie­sią­tych. W tam­tych cza­sach ludzie nie byli skłonni brać lichwiar­skich kre­dy­tów. Układ był pro­sty – mia­łeś tyle, na ile zapra­co­wa­łeś. Do dzi­siaj nie mam poję­cia, jak wznie­śli ten budy­nek w zasa­dzie cał­kiem samo­dziel­nie, od pod­staw; ale tak jak mówię, wtedy pra­gnie­nia zamie­niano w czyn, a ludzie jakoś mniej szu­kali wymó­wek, a wię­cej prze­ja­wiali ochoty do pracy. Trwal­sze były ich upór i deter­mi­na­cja, bo wtedy wszystko było jakieś trwal­sze – zdaje się, że nawet beton. Dla­tego choć dom ten ma wiele krzy­wizn i nie­do­sko­na­ło­ści, to jed­nak stoi tu na­dal i postoi jesz­cze dobre tysiąc lat, tak mi powie­dział kie­dyś dzia­dek, a ja nie mam powodu, by mu nie wie­rzyć.

Nim jed­nak tu zamiesz­ka­li­śmy, mie­li­śmy tro­chę pod górę. Odkąd się uro­dzi­łem, błą­ka­li­śmy się po róż­nych małych i jesz­cze mniej­szych miesz­ka­niach w Biel­sku-Bia­łej i oko­li­cach. Tuła­li­śmy się jak poje­dyn­cze strony gazet nie­sione przez wiatr po post­pe­ere­low­skich uli­cach. Ja, moja mama i mój tata. Gdy zaczyna się ta histo­ria, mam jede­na­ście lat. Wiem, że to może oka­zać się tro­chę nie­zro­zu­miałe, ale z naszych wędró­wek pamię­tam naj­moc­niej to, że okrop­nie dener­wo­wali mnie moi kuzyni, z któ­rymi nie potra­fi­łem zna­leźć wspól­nego języka, choć byli w podob­nym jak ja wieku. Naj­wi­docz­niej już wtedy kształ­to­wał się mój intro­wer­tyzm.

Pomiesz­ki­wa­li­śmy u róż­nych zna­jo­mych, wuj­ków, cio­tek i nie­mal w każ­dym z tych domostw znaj­do­wały się jakieś dzie­ciaki. Zna­czyło to tyle, że ofi­cjalna usta­no­wiona przez Bóg wie kogo ety­kieta dzie­cięca kazała mi się z nimi bawić, a ja cho­ler­nie nie lubi­łem bawić się z kim­kol­wiek. Lubi­łem swoje małe wyści­gówki, samu­raj­skie pla­sti­kowe mie­cze i liche, nie­ru­chome figurki żoł­nie­rzy. Lubi­łem je, wiel­bi­łem wręcz, ale chcia­łem się bawić nimi sam i tylko sam. No, może nie do końca sam. Mia­łem swo­ich przy­ja­ciół, z któ­rymi zawsze mogłem poroz­ma­wiać lub powal­czyć na mie­cze. Do dzi­siaj pamię­tam te trójkę, z którą się zada­wa­łem i po czę­ści dora­sta­łem.

Kim byli? Cóż, „wyją­łem” ich z filmu Trzech mało­la­tów ninja i kolej­nych czę­ści ich przy­gód. To zna­czy pew­nego dnia sami do mnie przy­szli, choć nie pamię­tam dokład­nie kiedy. Chyba krótko po obej­rze­niu tetra­lo­gii, jak sądzę.

Colt, Tum Tum i Rocky, ale tego ostat­niego jakoś lubi­łem naj­mniej. A gdy kogoś nie lubię, to nie muszę pamię­tać jego imie­nia, prawda? W każ­dym razie naj­więk­szą sym­pa­tią darzy­łem wła­śnie Colta i to z nim naj­czę­ściej roz­ma­wia­łem. Może dla­tego, że naj­le­piej z tej trójki wal­czył i wyda­wał się tro­chę podobny do mnie, szcze­gól­nie jeśli cho­dzi o fry­zurę – włosy w kolo­rze blond z cha­rak­te­ry­styczną wysoką czu­pryną nad czo­łem. Całe moje życie będę taką nosił, choć w przy­szło­ści nieco oklap­nie mi na czoło. Wciąż jed­nak ta moja nieco kogu­cia fry­zura będzie mnie defi­nio­wać i wyróż­niać w tłu­mie.

A więc bawi­łem się z tymi dzie­cia­kami, naj­czę­ściej moimi kuzy­nami, i krew mnie zale­wała, kiedy na przy­kład po raz dzie­siąty, zmę­czony i zmar­z­nięty, zasu­wa­łem z san­kami pod ośnie­żoną górę bite dzie­sięć minut, by jechać potem w dół nie­całe pięt­na­ście sekund. Pod­czas gdy wszyst­kie dzie­ciaki darły się wnie­bo­głosy ze szczę­ścia, ja zjeż­dża­łem na tych san­kach uba­wiony tyle co kłoda, zasta­na­wia­jąc się, po co to robię. Ni­gdy nie rozu­mia­łem rado­ści czer­pa­nej z podob­nych aktyw­no­ści, a w dodatku kiep­ski to był dla mnie inte­res, szcze­gól­nie że byłem dziec­kiem cho­ro­wi­tym i po takiej eska­pa­dzie musia­łem dwa tygo­dnie odle­żeć w łóżku.

Nawet jeśli pomi­nąć te pery­pe­tie, prze­pro­wadzki były po pro­stu męczące i do dzi­siaj tak naprawdę nie wiem, dla­czego ska­ka­li­śmy z miej­sca na miej­sce. Raczej nie pyta­łem o to za dziecka, a nie zapyta­łem i w doro­słym życiu, zresztą każdy śred­nio roz­gar­nięty czło­wiek byłby zdolny to wyde­du­ko­wać. Jak nie wia­domo, o co cho­dzi, to… tak, no wła­śnie. W naszym wypadku to powie­dze­nie spraw­dza się dosko­nale. Byli­śmy biedni. Wiem, że mój tata ciężko haro­wał, żeby­śmy mieli co do garnka wło­żyć. Imał się róż­nych prac, aż wresz­cie zało­żył swoją pierw­szą firmę, która sprzą­tała i odśnie­żała – pra­co­wał w niej sam. Zaku­pił sta­rego żuka, który lubił nie odpa­lać, więc czę­sto brał tylko łopatę do odśnie­ża­nia i ruszał wyko­nać swoje zle­ce­nie pie­szo, bar­dzo wcze­snym ran­kiem, kiedy do świtu było daleko i cały świat spał. Do dzi­siaj nie wiem, skąd on brał na to siły.

Pamię­tam jeden wie­czór, od któ­rego nie­jako zaczął się prze­łom. Miesz­ka­li­śmy w klitce o powierzchni jakichś trzy­dzie­stu paru metrów kwa­dra­to­wych i myślę, że głów­nie rodzice czuli się jak cho­miki w klatce. Leża­łem chory z gorączką w swoim maleń­kim pokoju, gdzie mie­ściły się tylko łóżko i sto­lik z akwa­rium, i nie­zli­czone godziny wpa­try­wa­łem się w te małe rybki, pły­wa­jące to w jedną, to drugą stronę bez celu. Mama w tych dniach opie­ko­wała się mną, choć cza­sem się zasta­na­wiam, czy aby słowo „opieka” nie było tu z mojej strony eufe­mi­zmem. Myślę, że robiła to nie­jako przy oka­zji, cze­ka­jąc na jakiś cud, który odmieni naszą mate­rialną sytu­ację i pozwoli w końcu osiąść gdzieś na stałe. Doglą­dała mnie bar­dziej w taki spo­sób, jak ja doglą­da­łem swoje rybki, spraw­dza­jąc, czy wciąż wszystko z nimi dobrze, czy może pły­wają już brzu­chami do góry.

Cza­sami opusz­czała miesz­ka­nie, naj­czę­ściej wybie­ra­jąc się do oko­licz­nych skle­pi­ków odzie­żo­wych, i zosta­wiała mnie samego na dłu­gie godziny, pod­czas któ­rych wypa­try­wa­łem jej przez małe okno na kory­ta­rzu naszej kamie­nicy w oba­wie, że może nie wró­cić i zostanę tu sam, bo rów­no­cze­śnie tatę spo­tka jakiś wypa­dek. Ile­kroć miała wyjść, stro­iła się, spę­dza­jąc przed lustrem dłu­gie minuty. Bałem się o nią i o sie­bie, gdy zosta­wa­łem w pustym miesz­ka­niu. Włą­cza­łem bajki, jeśli jakieś w tele­wi­zji były, naj­czę­ściej jed­nak nie było, więc pusz­cza­łem cokol­wiek, aby w miesz­ka­niu dało się sły­szeć jakie­kol­wiek ludz­kie głosy, bo to doda­wało mi otu­chy.

Mimo moich obaw moja matka zawsze wra­cała, cza­sem w miarę szybko, cza­sem po godzi­nie lub dwóch, a cza­sem, gdy słońce już dawno scho­wało się za hory­zon­tem. Co dziwne, ni­gdy nie wra­cała z żad­nym nowym ubra­niem, twier­dząc, że wszystko jest za dro­gie, a my prze­cież – tu na jej twa­rzy poja­wiał się kpiący uśmiech – musimy żyć oszczęd­nie. Mój dzie­cięcy umysł pochła­niała kwe­stia, że skoro tak, to po co tam cho­dzi, ale nie mia­łem odwagi wypo­wie­dzieć tego pyta­nia. Nie­kiedy wie­czo­rami włą­czała jakieś stare, popowe utwory, sie­działa na kana­pie i gapiła się w lampę na sufi­cie, jakby ta lampa miała wkrótce obro­dzić w dia­menty. Słu­cha­jąc tego swo­jego popu i nie­mal się nie poru­sza­jąc, potra­fiła spo­glą­dać na nią przez długi czas, a ja co chwilę zer­ka­łem na nią, by spraw­dzić, czy w ogóle jesz­cze oddy­cha, czy aby nie zatra­ciła się cał­kiem w tych swo­ich fan­ta­zjach. W mię­dzy­cza­sie budo­wa­łem sobie domki z pude­łek po kase­tach magne­to­fo­no­wych, cie­sząc się w sumie z tego, że mogę z nią posie­dzieć i pocze­kać na tatę. Jed­nak nie zawsze było tak spo­koj­nie.

Zda­rzało się, że dosta­wa­łem od mamy w twarz za jakieś drobne prze­wi­nie­nia, któ­rych wagi wtedy nie rozu­mia­łem. Mogło cho­dzić o pod­wę­dze­nie kanapki, którą zro­biła dla sie­bie, albo o kolejne pyta­nie, kiedy wróci tata. Po jakimś cza­sie poją­łem, że powi­nie­nem zni­kać, gdy nagle zry­wała się z kanapy i zaczy­nała cho­dzić tam i z powro­tem po kory­ta­rzu, coś do sie­bie mam­ro­cząc. Obgry­zała wtedy paznok­cie i oddy­chała szybko. W takich chwi­lach w jej oczach poja­wiał się jakiś nie­zro­zu­miały dla mnie gniew. Teraz wiem, że gniew nie bie­rze się zni­kąd, wtedy jed­nak nie mia­łem o tym poję­cia. Gdy ogar­niał ją ten dziwny amok, usu­wa­łem się w cień i nawet jeśli­bym się wykrwa­wiał, nie mia­łem zamiaru zawra­cać jej tym głowy, bo mogłaby wybuch­nąć i znowu ude­rzyć mnie w poli­czek. Sta­wała się tyka­jącą bombą. Sądzi­łem, jak sądzi­łoby zapewne każde dziecko, że po pro­stu tak musiało być. Teraz wiem, że to nie­prawda. Tak wcale być nie musiało.

Naj­lep­szym dla mnie momen­tem całego dnia był ten, gdy sły­sza­łem odgłos prze­krę­ca­nych w zamku klu­czy i tupa­nie butów, co ozna­czało strzą­sa­nie z nich śniegu lub ziemi. W drzwiach poja­wiał się ojciec, któ­remu rzu­ca­łem się na szyję pomimo jego brud­nego, prze­po­co­nego ubra­nia. A on zawsze, nie­za­leż­nie od tego, jak ciężki miał dzień, brał mnie w ramiona i mocno tulił. Nie wiem, jak to się działo, ale zda­wało mi się, że on ni­gdy nie ma złych dni, choć dziś wiem, że nie­moż­liwe, że było zgoła ina­czej. Zawsze jed­nak swoje pro­blemy zosta­wiał tam na zewnątrz, pod śnie­giem czy pod zie­mią; nie miały prawa wstępu do domu – prze­ciw­nie niż w przy­padku mamy, która zda­wała się pro­blemy przy­no­sić siat­kami do domu. Nawet gdy już byłem w łóżku i zasy­pia­łem, sły­sząc ten odgłos klu­czy, wsta­wa­łem i lecia­łem do drzwi, by dać się ojcu unieść. Miało to swoją cenę, bo strasz­nie się o niego mar­twi­łem, a samot­ność i tro­ska potra­fią kar­mić wyobraź­nię. Ale on wra­cał, zawsze wra­cał, na pewno wie­dział, że cze­kam. Mama ni­gdy nie witała go tak jak ja, czę­sto w ogóle nie wsta­wała z kanapy, nawet gdy już zdą­żył ścią­gnąć robo­cze ubra­nie – ale jemu to nie prze­szka­dzało i pró­bo­wał witać ją tak samo cie­pło, jak witał mnie.

Tego pamięt­nego wie­czoru tata przy­je­chał nieco wcze­śniej, jak zwy­kle umo­ru­sany, i powie­dział, że się prze­no­simy, lecz tym razem już na stałe, a miej­sce będzie ide­alne dla naszej trójki. I choć mawiał tak czę­sto wcze­śniej, jakoś wtedy uwie­rzy­łem, że jego obiet­nica się spełni. Widocz­nie dostrze­głem w jego błę­kit­nych oczach inny niż zazwy­czaj błysk – naprawdę się uśmie­chały, prze­peł­niała je szczera wiara w wypo­wia­dane słowa. Znowu obda­rzy­łem go kre­dy­tem zaufa­nia, on zaś w końcu wyja­wił nam swój plan.

Cho­dziło o prze­no­siny na wieś do dziad­ków – jego rodzi­ców. Usły­szaw­szy to, mama zaczęła się gło­śno i zło­śli­wie śmiać. Lubiła tak wyra­żać swój sprze­ciw, lubiła wyśmie­wać wszel­kie pomy­sły taty, jakie by nie były. Sam nie czu­łem się tym pomy­słem zachwy­cony, bo szybko połą­czy­łem fakty. Z pew­no­ścią zechcą tam wpa­dać moi kuzyni, a ja znowu będę musiał z nimi spę­dzać czas. Poza tym nie zna­łem za dobrze moich dziad­ków. W zasa­dzie nie­mal wcale ich nie zna­łem, bywa­li­śmy u nich nie­zwy­kle rzadko – mama nie lubiła jeź­dzić do rodziny taty, do wła­snej zresztą też (jak myślę, nie­chęć do ludzi musia­łem odzie­dzi­czyć po niej). Do tego smród kro­wiego łajna i odcho­dów świni to nie było coś, czego bym wtedy pra­gnął, a tylko z tym koja­rzyło mi się słowo „wieś”.

Mama miała inne, wła­sne obiek­cje, bo jak to z nią zazwy­czaj bywało, dziki zło­śliwy śmiech szybko prze­ro­dził się w kąśliwe uwagi. Nie pamię­tam dokład­nie, o co cho­dziło, choć mogę się teraz tego domy­ślać. Moja bab­cia była głę­boko wie­rzącą kobietą, prak­ty­ku­jącą kato­liczką, mama zaś z domu pro­te­stantką, tak naprawdę ate­istką od dłuż­szego czasu. A tam, gdzie zetkną się dwie reli­gie bądź wiara z nie­wiarą, tam lubi powsta­wać kon­flikt. Zwłasz­cza jeśli kłótni sprzyja tem­pe­ra­ment, a tego nie bra­ko­wało ani babci, ani mamie.

Mimo to wizja domu, nawet jeśli współ­dzie­lo­nego z rodzi­cami mojego taty, sta­no­wiła argu­ment dość prze­ko­nu­jący, bo stał on w spo­koj­nej oko­licy, no i w końcu był to dom, a nie jak wcze­śniej cia­sne lokum w bloku czy w kamie­nicy. Mie­li­by­śmy dla sie­bie całe górne pię­tro, czyli naj­więk­szą jak dotąd powierzch­nię do miesz­ka­nia. Mój tata prze­ko­nał mnie rów­nież, że tam wcale nie śmier­dzi, bo jego rodzice kur ani świń, ani żad­nego bydła nie hodują. I tak oto już dwa tygo­dnie póź­niej póź­nym wie­czo­rem dotar­li­śmy z waliz­kami pod ogromny, jak mi się wtedy wyda­wało, budy­nek. No cóż – nie od dziś wia­domo, że wspo­mnie­nia pła­tają nam figle, a mia­łem wtedy świeżo skoń­czone jede­na­ście lat.

Przy­po­mi­nam sobie, że pomimo mojego w sumie cał­kiem dobrego nasta­wie­nia – mama wciąż była na nie, ale jakimś argu­men­tem tata zdo­łał ją prze­ko­nać, byśmy przy­naj­mniej spró­bo­wali – na myśl, że ktoś inny zaj­mie teraz nasze małe, ale fajne miesz­ka­nie, jadąc w nie­znane, poczu­łem nie­po­kój i głę­boki smu­tek. Z tego powodu, gdy dotar­li­śmy pod wjaz­dową bramę u dziad­ków, zaczą­łem gło­śno pła­kać. Roz­sz­lo­cha­łem się dokład­nie w chwili, gdy na ganku zapa­liło się świa­tło, drzwi uchy­liły, a do moich noz­drzy dole­ciał zapach cyna­monu. W drzwiach widzia­łem tylko syl­wetkę krę­pej postaci rzu­ca­ją­cej swój cień na gra­ni­towe schody. To była moja bab­cia Wanda. Pamię­tam z tam­tego dnia jej cie­pły uśmiech, a potem jesz­cze inten­syw­niej­sze cie­pło bijące z jej wiel­kich piersi, do któ­rych mnie tuliła, deli­kat­nie koły­sząc. Znaj­do­wa­li­śmy się wtedy już wewnątrz, w ich salo­nie, tym samym, w któ­rym teraz śpi Emi­lia. Bab­cia była bar­dzo silna, jed­no­cze­śnie zaś deli­katna, i to połą­cze­nie spra­wiło, że poczu­łem się w końcu bez­piecz­nie, a mój opór słabł. Uspo­ka­ja­łem się, chło­nąc jej spo­kój, choć ta kobieta była mi wtedy w zasa­dzie obca. Zdaje się, że ona przy­go­to­wała się na moje opory i obawy i spe­cjal­nie upie­kła dla mnie cia­sto. Pamię­tam jej cichy, deli­katny głos przy moim uchu i to cie­pło piersi ogrze­wa­ją­cych mój mokry od łez poli­czek. W końcu zasną­łem.

A ran­kiem obu­dził mnie sze­lest miliona roz­ma­wia­ją­cych ze sobą liści, który wdarł się cichutko przez uchy­lone drzwi tara­sowe salonu na pierw­szym pię­trze mojego nowego domu – i poczu­łem się nieco lepiej.

* * *

Gdy prze­nie­śli­śmy się do dziad­ków, był czer­wiec, zaczy­nało się lato, a więc rów­nież waka­cje. Zdą­ży­łem zali­czyć drugą klasę w pod­sta­wówce w cen­trum Biel­ska-Bia­łej, a teraz cze­kało mnie prze­nie­sie­nie do miej­sco­wej szkoły. Wią­zało się to z pozna­wa­niem nowych kole­gów, na co naprawdę nie mia­łem ochoty. Nie żebym jakoś tęsk­nił za tymi, któ­rych zdą­ży­łem poznać. Nie lubi­łem szkoły, nie lubi­łem innych dzie­cia­ków i czu­łem, że to się raczej nie zmieni. Wszystko przez moją wadę wymowy, z powodu któ­rej bałem się cokol­wiek mówić, wola­łem więc się nie odzy­wać i być sam. Ale w tam­tym cza­sie mia­łem wiele innych zmar­twień, więc pro­blem nowej klasy zosta­wi­łem sobie na potem.

Jak pisa­łem, zaczy­nało się lato, a uwierz­cie mi, w tam­tym cza­sie lata bywały naprawdę gorące, żar lał się z nieba niczym miód, zakle­ja­jąc każdy por skóry. Tata jesz­cze spał. Naj­wi­docz­niej zeszłego wie­czoru zdą­żył pokłó­cić się z mamą, bo ta noco­wała oddziel­nie, w tym pokoju, w któ­rym dla was piszę, a który sta­nie się moim poko­jem.

Wsta­łem po cichu, tro­chę zdez­o­rien­to­wany, i w tych samych zmię­tych ciu­chach, w któ­rych zasną­łem, wysze­dłem na drew­niany, świeżo malo­wany ciem­no­brą­zową farbą taras. Moje bose stopy zetknęły się z cie­płymi deskami, a noz­drza wypeł­nił nie­znany mi dotąd zapach – zapach natury, zapach stwo­rzony przez Boga. Mie­szał się z zapa­chem farby. Lubię jej słodko-gry­zącą woń – koja­rzy mi się zawsze z wyma­za­niem prze­szło­ści i nowym roz­dzia­łem. Do tej sym­fo­nii doznań dołą­czyć miało jesz­cze wiele innych wiej­skich zapa­chów, któ­rych nie zdo­łał­bym nazwać ani zli­czyć, a które two­rzyły ową szcze­gólną, tak kochaną przeze mnie mie­szankę.

Choć wcze­śniej migro­wa­li­śmy tu i tam, ni­gdy nie miesz­ka­li­śmy na wsi ani nawet tam wiele nie bywa­li­śmy – wieś oglą­da­łem głów­nie w fil­mach i ilu­stra­cjach do bajek. Ocza­ro­wał mnie więc widok, jaki roz­cią­gał się przede mną: w dali, za tysią­cem drzew, ujrza­łem wiel­kie pola uprawne, a pośród nich młyn. W naszym ogro­dzie, oddzie­lo­nym pro­wi­zo­ryczną siatką, było sporo róż­nych grzą­dek, owo­co­wych drzew i krzewy z mali­nami, borów­kami czy agre­stem, któ­rymi będę się opy­chał. W rogu ogrodu stała szopa, poma­lo­wana na zgniłą zie­leń.

Dostrze­głem także mały sad, za któ­rym cią­gnął się nie­zmie­rzony hory­zont pokryty zie­le­nią.

Niebo – tego dnia błę­kitne i czy­ste, bez jed­nej chmurki – bło­go­sła­wiło ów kra­jo­braz i zwia­sto­wało piękny czas. Roślin­ność bujała się w rytm szu­mią­cego wia­tru, a choć przy­roda, którą obser­wo­wa­łem może po raz pierw­szy w takiej postaci, zda­wała mi się jed­nym wiel­kim cha­osem, była przy tym tak dziko piękna.

Jedno drzewo wyra­stało zaraz przy domu, więc gdy pod­sze­dłem do barierki, mia­łem jego gałę­zie na wycią­gnię­cie ręki. To drzewo tego dnia przy­wi­tało mnie pierw­sze, koły­sząc się, jakby chciało mi się ukło­nić. Wiem, że czas pod­bar­wia wspo­mnie­nia, ale uwierz­cie mi, czu­łem się wtedy jak w innym świe­cie, nie­mal jak­bym tra­fił w kadr bajki.

Gdy tak upa­ja­łem się nie­sa­mo­wi­tym wido­kiem, pró­bu­jąc oswoić z nowym domem, usły­sza­łem pod sobą kroki i ciche kasła­nie. To wtedy go zoba­czy­łem.

Szczu­pły, wysoki i cał­kiem już siwy męż­czy­zna szedł spo­koj­nym kro­kiem w stronę małej, drew­nia­nej szopy, mija­jąc jedną jedyną rzecz, która mogła ode­brać urok całemu pej­za­żowi – stary, w poło­wie zde­mon­to­wany samo­chód, pod któ­rym roz­le­wała się wielka plama oleju, bru­dząca czer­nią trawę. Była to syrenka w kolo­rze pia­sko­wym.

Przy­cup­ną­łem i przez szpary desek obser­wo­wa­łem dziadka, tak podob­nego do mojego taty. Na pierw­szy, a nawet drugi i trzeci rzut oka nie dałoby się ich z tej odle­gło­ści odróż­nić, ja zresztą będę wyglą­dał jak ich kopia. Taką mamy rodzinną przy­pa­dłość: nie­sa­mo­wite wręcz podo­bień­stwo w linii męskiej, które pogłę­bia się z wie­kiem.

Dzia­dek trzy­mał w dłoni sta­lową, poobi­janą konewkę, w któ­rej przy każ­dym sta­wia­nym kroku rado­śnie chlu­po­tała woda, i szedł do nie­wiel­kiej zbi­tej z desek szopy przy końcu ogrodu. W pew­nym momen­cie przy­sta­nął. Wyglą­dał, jakby coś zoba­czył w tra­wie – i fak­tycz­nie zoba­czył. To był Moz­zart, młody jesz­cze kociak z białą plamą przy nosie. Dzia­dek nachy­lił się ku niemu i przez chwilę gła­skał go czule. Kotek wkrótce zaczął się z nim bawić, ata­ku­jąc go pazu­rami, a ten pod­jął wyzwa­nie, mierz­wiąc mu brzuch. Po minu­cie czy dwóch zwie­rzak, który naj­wy­raź­niej miał już dość zabawy, chap­snął lekko dużą dłoń, po czym zerwał się, pędem ruszył w kie­runku ogro­dze­nia, poko­nał je i znikł w chasz­czach. Dzia­dek jed­nak kucał dalej. Widzia­łem go od tyłu. Nie miał koszulki. Jego szczu­płe, choć umię­śnione, nieco spo­cone plecy poły­ski­wały w pro­mie­niach słońca. Prze­chy­lił głowę, nasłu­chu­jąc niczym sarna, by po chwili, pomału wsta­jąc, odwró­cić się w moją stronę. Jego błę­kitne oczy zalśniły. Jak on to zro­bił? Wie­dział, gdzie mnie szu­kać, choć nie wyda­łem naj­cich­szego wes­tchnie­nia. Tro­chę mnie to zasko­czyło i zanie­po­ko­iło. Naj­dziw­niej­sze jed­nak miało się dopiero wyda­rzyć, i to już za chwilę.

Dzia­dek wpa­try­wał się we mnie i uśmie­chał tajem­ni­czo. Kuca­łem, tkwiąc w swo­jej pro­wi­zo­rycz­nej kry­jówce, nie­zdolny do jakie­go­kol­wiek ruchu – czu­łem się przy tym bez­piecz­nie za wyso­kimi deskami two­rzą­cymi balu­stradę tarasu. Patrzy­li­śmy na sie­bie przez chwilę. Odło­żył konewkę i wstał, a następ­nie otwo­rzył prawą dłoń i spoj­rzał na jej wnę­trze, po czym uniósł ją wysoko, naj­wy­raź­niej chcąc, abym i ja się jej przyj­rzał. Potem zaś kla­snął, łącząc obie dło­nie. A gdy je roz­warł, z ich wnę­trza wyfru­nął mały pta­szek. Przy­się­gam, że coś takiego się stało. Jakby tego było mało, ptak ten pofru­nął w moim kie­runku i usa­do­wił się na czubku jed­nej z tara­so­wych desek, jakiś metr ode mnie. Był praw­dziwy, jak praw­dziwe jest pióro, które teraz trzy­mam w dłoni i z któ­rego pomocą zapeł­niam te kartki. Po chwili ptak odle­ciał i znik­nął mi z pola widze­nia. Moja twarz zapewne wyra­żała dzie­cięcą radość, z czego nie do końca zda­wa­łem sobie sprawę. Spoj­rza­łem ponow­nie na dziadka, który także się uśmie­chał. Jego uśmiech był cie­pły, a jed­no­cze­śnie zagad­kowy i tajem­ni­czy. Pokło­nił mi się, uda­jąc, że ściąga przy tym z głowy kape­lusz. Nie mógł widzieć dokład­nie mojej miny, ale z pew­no­ścią potra­fił ją sobie wyobra­zić. Sam naj­wy­raź­niej dobrze się bawił. Zapro­sił mnie do swo­jego świata. Musiał wie­dzieć, że z tego zapro­sze­nia sko­rzy­stam, choć wtedy nie mia­łem o tym bla­dego poję­cia.

I pew­nie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że ten ptak… wró­cił. Usiadł tam gdzie wcze­śniej i przy­glą­dał mi się. Począt­kowo się ucie­szy­łem, ale radość ta prze­ro­dziła się w nie­po­kój. Oczy koli­bra wyda­wały się nie­na­tu­ralne, jakby ludz­kie. Nie był po pro­stu żywy, jak każdy mały ptak. Był… świa­domy. Tak, to odpo­wied­nie słowo.

Przez cały dzień nie opu­ści­łem naszego miesz­ka­nia, skar­żąc się na ból głowy, choć nic mnie nie bolało. Nie czu­łem nawet głodu. Omi­ja­łem drzwi tara­sowe, jak tylko mogłem, nie pró­bo­wa­łem przez nie patrzeć. Ptak odle­ciał dopiero, gdy tata otwo­rzył te drzwi na oścież i wyszedł na zewnątrz zapa­lić.

No cóż, podej­rze­wam, że każde inne dziecko byłoby zachwy­cone tą sztuczką, ale ja poczu­łem dziwny, wier­cący duszę strach. Ten strach – który miał swój spe­cy­ficzny zapach, bo każdy strach, jestem tego pewny, roz­ta­cza wokół sie­bie inną woń – wraca do mnie do dziś. Do dzi­siaj pamię­tam dokład­nie tamto zda­rze­nie, ale też do dzi­siaj nie wiem, jak dzia­dek to zro­bił. Nie wyja­wił mi tego nawet przed śmier­cią.

Zawsze tylko powta­rzał, że dobry magik nie zdra­dza swo­ich tajem­nic – choć z czę­ścią z nich mnie, nie­stety, zapo­znał.

* * *

Następ­nego dnia wczo­raj­sze lęki znacz­nie zła­god­niały, nie­mal się roz­pro­szyły, ale i tak nie chcia­łem zbyt­nio odda­lać się od rodzi­ców, więc cho­wa­łem się w ich cie­niu, gdy oni urzą­dzali nasze lokum. Udało im się jakoś pogo­dzić i chwała Bogu, bo i tak za wiele bodź­ców ata­ko­wało mój dzie­cięcy umysł. Ocho­czo im we wszyst­kim poma­ga­łem, na ile tylko mogłem. Jeź­dzi­łem z tatą po nasze rze­czy do sta­rego miesz­ka­nia tam i z powro­tem i nie­udol­nie, ale jed­nak, myłem pod­łogi, ście­ra­łem kurze z sza­fek i wyko­ny­wa­łem temu podobne czyn­no­ści. Mama miała nawet cał­kiem dobry humor. O wyda­rze­niu z pta­kiem i dziad­kiem rodzi­com nie mówi­łem. Cokol­wiek to było, sie­działo mi jed­nak w gło­wie mocno jak jeden z gwoź­dzi w drzwiach sta­rej szopy w ogro­dzie.

Gdy pra­co­wa­li­śmy nad zago­spo­da­ro­wa­niem miesz­ka­nia, taras był otwarty i czę­sto na niego wycho­dzi­łem, spraw­dza­jąc, co się dzieje na zewnątrz, niczym kot doglą­da­jący swo­jego tery­to­rium. Wypa­try­wa­łem dziw­nego ptaka, ale ten się już nie poja­wił. W zasa­dzie nic się nie działo, drzewa i krzewy koły­sały się tak samo, liście na gałę­ziach mówiły tym samym języ­kiem, ile­kroć wiatr je do tego zachę­cał, a stara syrenka po pro­stu stała w poło­wie roze­brana, cze­ka­jąc na odro­binę jakiej­kol­wiek aten­cji. Jedyną zmienną w tym całym kra­jo­bra­zie był dzia­dek, który łaził po ogro­dzie, to przy­ci­na­jąc krzewy, to zbie­ra­jąc owoce z drzew. Patrzy­łem na niego ostroż­nie, gotowy do szyb­kiego ukry­cia się, gdyby ponow­nie na mnie spoj­rzał, on jed­nak tego nie zro­bił. Nie zer­k­nął w moją stronę ani razu, czu­łem się więc już nieco bez­piecz­niej. Nie wiem, dla­czego dopadł mnie lęk przed nim, ale musiało mieć to zwią­zek z tym prze­klę­tym pta­kiem, który w końcu wyfru­nął z jego dłoni.

Z par­teru dola­ty­wały do nas roz­ma­ite zapa­chy – całe szczę­ście, że tata scho­dził po obiady, które robiła bab­cia, i przy­no­sił je na górę. Rodzice chcieli unik­nąć roz­sia­da­nia się przy stole, by jak naj­szyb­ciej uwi­nąć się z prze­pro­wadzką. Cia­sto cyna­mo­nowe, które bab­cia dla mnie upie­kła, znik­nęło w mgnie­niu oka – głów­nie w moich ustach.

Do urzą­dze­nia mie­li­śmy nasze pię­tro oraz wspo­mi­nany już wie­lo­krot­nie taras – tam jed­nak stać miały tylko krze­sło i mały sto­lik, który wkrótce ozdo­biła popiel­niczka zawsze pełna nie­do­pał­ków papie­ro­sów taty, potem mamy, a w dal­szej przy­szło­ści także moich.

Czas przy pracy umi­lała nam muzyka z wieży, którą dawno temu kupił tata, a która towa­rzy­szyła nam w każ­dym poprzed­nim miesz­ka­niu. Tu jed­nak dźwięk dobie­ga­jący z dość dużych kolumn wyda­wał się inny, jakiś lep­szy. A może wyni­kało to stąd, że byli­śmy wtedy szczę­śliwi i pełni nadziei. Przy­naj­mniej takie mia­łem wra­że­nie. Tata czę­sto wtó­ro­wał woka­li­stom, śpie­wa­jąc, nie bez fał­szo­wa­nia, ale zupeł­nie nam to wtedy nie prze­szka­dzało, choć zwy­kle mamę to iry­to­wało, a mnie nie­odmien­nie bawiło.

Skoń­czy­li­śmy robotę któ­re­goś z kolej­nych dni póź­nym wie­czo­rem, chyba koło dwu­dzie­stej trze­ciej. Byłem pad­nięty. Zresztą nie tylko ja. Cze­kała mnie pierw­sza noc w moim nowym pokoju. Nie mia­łem tu wielu rze­czy, tylko małe drew­niane łóżko, biurko do odra­bia­nia lek­cji, szafkę na ubra­nia – poza tym gołe ściany. Rodzice poże­gnali mnie buzia­kiem w poli­czek na dobra­noc.

Wyką­pany poło­ży­łem się w swoim łóżku z czy­stą pościelą, która pach­niała trawą i kwia­tami. Wieś, cudowna wieś ota­czała mnie z każ­dej strony i chyba to tam­tego wie­czoru w pełni zro­zu­mia­łem, dla­czego mój ojciec chciał tu powró­cić, tym razem jako doro­sły ze swoją rodziną. I dla­czego ja sam chcę tu zostać.

Zasy­pia­łem, wpa­tru­jąc się w stare okno z żalu­zjami, zza któ­rych spo­glą­dał na mnie księ­życ.

DZIEŃ OBECNY

Ten sam księ­życ, przy któ­rym tyle razy zasy­pia­łem, spo­gląda na mnie przez to samo okno teraz, choć jego blask ledwo prze­bija się przez nie­ustę­pu­jącą od kilku dni mgłę. Na noc ścią­gam kilka kar­tek przy­twier­dzo­nych do szyby, by przed snem wpu­ścić do pokoju choć tro­chę bla­dego świa­tła.

Słaba poświata kła­dzie się leni­wie na rucho­mej, gęstej, mlecz­nej paję­czy­nie z nocy na noc, zgod­nie z ryt­mem pełni, kwart i nowiu, a ja dry­fuję w tym domu po jej powierzchni. Sły­szę odgłos wody kapią­cej z nie­do­krę­co­nego prysz­nica i trzask drewna palo­nego w kominku, w któ­rym śpi Emi­lia. Wię­cej dźwię­ków tu w tej chwili nie dociera, no może prócz skrzy­pie­nia pod­łóg, bo po budynku spa­ce­rują duchy – ni­gdy nie śpią i trzeba nauczyć się z nimi żyć. A ja nabra­łem w tym nieco wprawy.

Gdy wspo­mi­nam czasy, kiedy się tu wpro­wa­dza­li­śmy, dopada mnie okropny smu­tek. Tęsk­nota za tym, czego dziś już nie mogę dotknąć, a co zama­zuje się w mojej pamięci, przy­po­mi­na­ją­cej skład ze sta­rymi pudłami peł­nymi wspo­mnień. Tych pudeł ubywa, ktoś czy coś nie­ustan­nie je usuwa, jedno po dru­gim, choć ja się na to nie godzę. Kimże jeste­śmy bez wspo­mnień? Pustymi naczy­niami, drze­wami bez gałęzi, kory­tem stru­myka bez wody. Nie godzę się na utratę wspo­mnień, więc pró­buję je jakoś utrwa­lić – tu, w for­mie pamięt­nika, który czy­ta­cie.

No dobrze, opis etapu prze­pro­wadzki mamy za sobą. Wyda­wać by się mogło, że oto zna­leź­li­śmy swoje miej­sce na ziemi i teraz może być tylko lepiej, prawda?

Nic bar­dziej myl­nego. Każdy, kto wie­rzy w bzdury o nowym początku, musi być waria­tem.

Kie­dyś wspo­mni­cie moje słowa, nawet jeśli teraz zechce­cie z nich kpić.

Choć to prawda, że przez jakiś czas było względ­nie spo­koj­nie. Życie lubi usy­piać naszą czuj­ność.

KIEDYŚ

Prze­bu­dziw­szy się naza­jutrz o dość póź­nej porze, pró­bo­wa­łem na powrót zasnąć, bo w łóżku było mi dobrze – czu­łem się, jak­bym leżał na mięk­kiej, puszy­stej chmu­rze wysoko nad zie­mią – ale utrud­niały mi to dźwięki krzą­ta­niny w kuchni mie­sza­jące się z pokrzy­ki­wa­niami kie­ro­wa­nymi do ogrodu pod adre­sem dziadka, który naj­wi­docz­niej ocią­gał się z pój­ściem po zakupy. Takie pona­gla­jące pokrzy­ki­wa­nia będę sły­szał jesz­cze nie raz, nie dwa. Po zadu­chu w pokoju i ośle­pia­ją­cym słońcu zga­dy­wa­łem, że jest już połu­dnie.

Moja bab­cia była kobietą nie­zbyt wysoką, przy­sa­dzi­stą, o sze­ro­kich bar­kach i potęż­nym gło­sie. Kiedy więc wołała za dziad­kiem, jej głos niósł się na kilo­metr. „Selek, do jasnej cho­lery, pój­dziesz ty w końcu czy trzeba cię tam wołami zawlec?”

Dzia­dek miał na imię Syl­we­ster, więc „Selek”, cza­sem z dodat­kiem „ty idioto”, było naj­bar­dziej bodaj piesz­czo­tliwą formą, w jakiej bab­cia się do niego zwra­cała. Nie myśl­cie jed­nak, że bab­cia nie darzyła dziadka miło­ścią – co to, to nie. Kochała go, jak nikt inny nie był zdolny go kochać, tyle że kie­dyś podobne uczu­cia oka­zy­wało się mniej sło­wem, a bar­dziej czy­nem. Rozu­mie­cie, prawda? Wie­rzę, że tak.

Gdy zeszli­śmy z mamą i tatą na par­ter, by przy­wi­tać się w końcu nale­ży­cie i bez pośpie­chu z jego rodzi­cami, a moimi dziad­kami, tro­chę mnie zanie­po­ko­iła liczba naczyń i roz­gar­diasz w kuchni, bo zda­wało mi się, że bab­cia obiadu chce naro­bić dla całej oko­licy, więc może ktoś miał do nas doje­chać, może jakaś rodzina, a w jej skła­dzie, o zgrozo, zapewne jacyś moi kuzy­no­wie. Na szczę­ście nic takiego się nie stało. Po pro­stu ta wspa­niała kobieta uwiel­biała goto­wać dla innych, a teraz mogła to robić dla nas i ogra­ni­czała ją tylko wyobraź­nia.

Gdy myślę o jej potra­wach, czę­sto zaczy­nam być głodny, choć, jak wie­cie, ostat­nimi czasy głodu wcale nie czuję. Ale te jej klu­ski na parze z powi­dłami ze śli­wek i sto­pio­nym masłem; albo zupa ze świe­żych grzy­bów ze swoj­ską śmie­taną… Cho­lera. Zjadł­bym je teraz, nawet jeśli tylko z czy­stego łakom­stwa. A już z pew­no­ścią uczy­nił­bym to, gdy­bym mógł znów zoba­czyć jej uśmiech choćby jeden jedyny raz. Wtedy wlał­bym tę zupę w sie­bie nawet z gar­ścią zde­chłych much.

Prze­pra­szam, popa­dłem w nostal­gię, ale będzie mi się to zda­rzać, uprze­dzam. Nie mogę jed­nak ulec melan­cho­lii i pod­łemu nastro­jowi, choć zdaję sobie sprawę, że ich napady są nie­unik­nione. To cena, jaką płacę, aby­ście mogli poznać moją histo­rię. Poza tym zasad­ni­czo zro­bi­łem się tro­chę, że tak to ujmę, mięk­szy, lecz to chyba nor­malne, prawda?

Wra­ca­jąc do tam­tego dnia – moje jede­na­sto­let­nie, wtedy dość mocno otłusz­czone ciało zostało prze­ku­pione. Mama jed­nak nieco spo­chmur­niała, gdy już zna­leź­li­śmy się przy stole nakry­tym dużym, bia­łym obru­sem. Odzy­wała się zdaw­kowo, zja­dła nie­wiele i pierw­sza ode­szła od stołu, mówiąc, że boli ją głowa, po czym wyszła na górę przez magiczną szafę. Potem przez krótki czas sły­chać było tylko dźwięk naszych sztuć­ców stu­ka­ją­cych o tale­rze. W powie­trzu wisiała jakaś dziwna aura, któ­rej nie rozu­mia­łem, choć zda­wało mi się, że jakby się prze­rze­dziła, gdy tylko mama opu­ściła jadal­nię. Dziadka od początku posiłku z nami nie było, choć dwa bia­lut­kie, wypo­le­ro­wane tale­rze, jeden głę­boki, a drugi pła­ski, cze­kały na niego cier­pli­wie. Nala­łem sobie drugą por­cję zupy, licząc, że klu­ski nie zdążą wysty­gnąć, nim się z nią roz­pra­wię.

– Gdzie tata? – zapy­tał w końcu mój ojciec, nakła­da­jąc sobie kolejne danie dużymi szczyp­cami kuchen­nymi.

Z kuchni dobie­gała muzyka z radia, a że byłem w humo­rze, to nawet kiwa­łem głową na boki, prze­żu­wa­jąc jedze­nie.

– A jak ci się zdaje?

– Z dala od ludzi – odpo­wie­dział nie­mal mecha­nicz­nie i uśmiech­nął się.

– Nie mylisz się.

– Pójść po niego?

– Nie, zostaw go. Czego Bóg nie dał, tego i kowal nie ukuje. A jemu nie dał rozumu. On jest jak dziki pies, przyj­dzie po resztki, jak zoba­czy, że jest już bez­piecz­nie i nikogo nie ma w pobliżu. Zdaje się, że towa­rzy­stwo rodziny go prze­ra­sta. Przy­naj­mniej na razie. Co dolega Oli?

Bab­cia sta­rała się brzmieć natu­ral­nie, ale w jej oczach widać było sku­pie­nie i swego rodzaju docie­kli­wość, która zresztą ni­gdy jej nie opusz­czała.

– Chyba to samo, co tacie – odpo­wie­dział mój ojciec po chwili namy­słu i mru­gnął do mnie.

– Poroz­ma­wiać z nią? Mam wprawę w gada­niu z ludźmi, któ­rzy nie lubią innych ludzi.

– Nie. Zostaw, przej­dzie jej. Musi się zaakli­ma­ty­zo­wać. Tu dla niej wszystko nowe, cała ta sytu­acja…

– Też jest jak pies – rzu­ci­łem wesoło, a bab­cia posłała mi uśmiech i pogła­skała mnie po gło­wie.

Tata zaś wło­żył do ust tak wielki kawa­łek klu­ski, że przez chwilę wyglą­dał jak ana­konda.

– Jak ci się tu podoba, skar­bie? Chyba jest ina­czej niż tam w cen­trum mia­sta, prawda?

Poki­wa­łem tylko głową, żując wła­śnie wielki kawał goto­wa­nego cia­sta.

– Pamię­taj, że możesz się tu czuć swo­bod­nie. W razie jakichś pro­ble­mów przyjdź do mnie, nie krę­puj się. Zgoda?

– Yhym – poki­wa­łem głową i nie­zdar­nie nało­ży­łem sobie kolejne klu­ski na talerz.

– Mam tylko jedną prośbę, Edwar­dzie. – Teraz kobieta zabrzmiała jakoś poważ­niej, choć uśmiech gościł na­dal na jej ustach. – Cały ogród jest do two­jej dys­po­zy­cji, nie wchodź jedy­nie do tej szopy, przy któ­rej czę­sto się kręci dzia­dek, dobrze?

– Dla­czego? – zapy­ta­łem nie­śmiało z pełną buzią. Sam musia­łem wyglą­dać jak ana­konda.

Bab­cia przy­pa­try­wała mi się chwilę, jakby szu­kała wytłu­ma­cze­nia.

– Bo jest tam dużo ostrych narzę­dzi i byś się mógł poka­le­czyć.

Wzru­szy­łem ramio­nami. Nie mia­łem powo­dów, by zaglą­dać do tej szopy. Przy­naj­mniej na razie.

* * *

Pod wielką jabło­nią leżał nie­bie­ski koc z czer­wo­nymi obra­mo­wa­niami, a na nim jeden duży czło­wiek i jeden mały. Ja i mój ojciec.

Byli­śmy syci i zado­wo­leni, ledwo mogli­śmy się ruszać, co wyda­wało się cał­kiem zabawne, ale i nieco męczące. Dawno się tak nie naja­dłem – klu­ski nie­mal stały mi w gar­dle, cze­ka­jąc w kolejce, aż zwolni się miej­sce w żołądku. Zapewne jesz­cze jeden kęs i wszystko bym zwró­cił.

Zapra­sza­li­śmy do nas mamę, ale ta leżała w łóżku z ręcz­ni­kiem na gło­wie, którą tylko odmow­nie pokrę­ciła, zosta­wi­li­śmy ją więc w spo­koju.

Czu­łem się już odro­binę pew­niej. Pełny brzuch chyba zawsze daje poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Sły­sza­łem nawo­ły­wa­nia pta­ków jakby spo­wol­nione i już tylko jedna część mnie chciała na­dal opu­ścić to miej­sce. Ta część dziecka, która wbrew logice i sercu musi się opie­rać wszel­kim zmia­nom, choć sama nie wie po co. Druga część mnie pra­gnęła odkry­wać wszel­kie tajem­nice, które tu na mnie cze­kały. Zabawy w cho­wa­nego z moimi przy­ja­ciółmi (tak, wiem, że nie byli praw­dziwi, ale pro­szę, nie śmiej­cie się, sami zresztą takich mie­li­ście), pościgi za złymi, walki na mie­cze na otwar­tym – wresz­cie – tere­nie, a wokół wyso­kie drzewa, które aż pro­siły się o to, by je zdo­być.

Opie­ra­łem się o brzuch taty i roz­glą­da­łem wokół pełen kłę­bią­cych się w gło­wie pla­nów, które wal­czyły o pierw­szeń­stwo. Widzia­łem, że dzia­dek zjadł swój obiad sam, na ganku, ponow­nie głasz­cząc mło­dego kota Moz­zarta. Dziki pies w końcu poczuł się bez­piecz­nie. Dołą­czyła do nich kotka, Kle­opa­tra, matka Moz­zarta, co okaże się bar­dzo ważne w tej histo­rii. To zna­czy nie to, że dołą­czyła, ale to, że tu żyła. Była to już dość stara kotka, ale trzy­mała się nie­źle jak na swoje szes­na­ście lat. Miała oczy przy­bie­lone, jakby wypeł­nione wod­ni­stym mle­kiem, widziała jed­nak dobrze. Jedy­nie jej ruchy zda­wały się nieco ocię­żałe.

Dzia­dek zmiótł obiad, zosta­wia­jąc resztki zwie­rza­kom, i poszedł dłu­bać coś przy grząd­kach. Od wczo­raj zamie­nił z tatą led­wie parę zdań, a tak to nie roz­ma­wiali za wiele. Do mnie też się jesz­cze nie ode­zwał, ile­kroć jed­nak prze­cho­dził obok, uśmie­chał się enig­ma­tycz­nie i spo­glą­dał w moją stronę, jakby mnie pró­bo­wał w tych krót­kich chwi­lach prze­świe­tlić.

Tata drze­mał, mnie także zaczęły się kleić oczy, a śpiew pta­ków przy­jem­nie nas roz­luź­niał.

Nim razem przy­snę­li­śmy, tata ode­zwał się do mnie.

– Muszę ci coś powie­dzieć o dziadku. Przy­po­mnij mi póź­niej.

– Yhm – odpar­łem tylko na wpół przy­tomny. Prze­krę­ca­jąc głowę, kątem oka dostrze­głem jesz­cze starą szopę zamkniętą na dwie kłódki. Jej deski poma­lo­wane były na ciem­no­zie­lony kolor.

Dużo ostrych narzę­dzi wewnątrz. Można się poka­le­czyć.

Zapa­dłem w sen z ich obra­zem pod powie­kami.

* * *

Pierw­szy mój dia­log z dziad­kiem miał miej­sce dopiero kilka dni póź­niej. Nie sądzi­łem, że wyj­dzie do ogrodu. Myśla­łem, że ma dzień gara­żowy. To taki, gdy dzia­dek pra­cuje w garażu i grze­bie, jak to bab­cia mawiała, „dobry Bóg raczy wie­dzieć w czym i po co”. Naj­czę­ściej po pro­stu porząd­ko­wał tam narzę­dzia, sprzą­tał, ukła­dał i napra­wiał różne rze­czy. W dzień ogro­dowy wia­domo – krzą­tał się po ogro­dzie i zawsze wymy­ślił sobie nowe zaję­cie, znaj­du­jąc tym samym powód, aby wyjść z domu. Nie cier­piał bez­czyn­no­ści, podob­nie jak… rodzyn­ków w ser­niku. Mówił, że tylko druga wojna świa­towa dorów­nuje okru­cień­stwem ser­ni­kowi z rodzyn­kami.

Było upal­nie i choć mama nama­wiała mnie, bym wyszedł na zewnątrz bez koszulki, żeby „nabrać tro­chę opa­le­ni­zny”, ja koniecz­nie chcia­łem mieć swój T-shirt z Wojow­ni­czymi Żół­wiami Ninja na ple­cach. Jakoś nie lubi­łem cho­dzić pół­nagi i do dzi­siaj to mi zostało, czego pew­nie wielu męż­czyzn nie rozu­mie. Poza tym wtedy byłem pulch­nym dzie­cia­kiem i wsty­dzi­łem się swo­jego ciała.

Oprócz mojego tajem­ni­czego dziadka intry­go­wało mnie jesz­cze coś: klatka z kró­li­kami sto­jąca w zacie­nio­nym miej­scu pod rzę­dem ogrom­nych kasz­ta­nów.

Tego dnia posze­dłem tam z Col­tem. Mie­li­śmy uknuty plan i mie­cze w dło­niach (oczy­wi­ście był to długi patyk) – czu­łem ten cha­rak­te­ry­styczny dreszcz zaczy­na­jący się w żołądku i pro­mie­niu­jący do mostka, gdy kry­li­śmy się za drze­wami, obser­wu­jąc oko­lice i bada­jąc nowy teren – dreszcz eks­cy­ta­cji, nie­po­koju i przy­gody.

Skra­da­li­śmy się po cichu, moje bose nogi zapa­dały się w sko­szoną trawę, która bar­wiła mi stopy. Gdy byli­śmy w pobliżu kla­tek, jesz­cze raz rozej­rza­łem się wokół, ale nikogo nie dostrze­głem. Mama sprzą­tała nasze miesz­ka­nie, chyba szczę­śliwa, że wresz­cie mogę się bawić sam poza domem, a tata poje­chał do pracy, co dało jej pew­nie tro­chę spo­koju. W ogóle wtedy mama jakby tro­chę się zmie­niła. Gniew w jej oku przy­gasł, nie poru­szała się już tak ner­wowo i nie mówiła do sie­bie, a przy­naj­mniej ja tego nie widzia­łem, bo więk­szość dnia spę­dza­łem na zewnątrz.

Gdzieś hen usły­sza­łem ryk sil­nika sta­rego chyba samo­chodu, a może to był trak­tor, nie wiem, jed­nak mimo­wol­nie się wzdry­gną­łem. Pamię­tam też, że swę­działy mnie mocno oczy. Dopiero na wsi pozna­łem w pełni wąt­pliwe uroki mojej aler­gii, która w dzie­ciń­stwie, a i w dal­szej czę­ści życia mniej lub bar­dziej dawała mi w kość.

Wkrótce zna­leź­li­śmy się u celu wyprawy. Kilka kró­li­ków kicało po wyście­lo­nej sia­nem klatce, żując coś ener­gicz­nie w swo­ich małych pyszcz­kach. Tro­chę z tych kla­tek śmier­działo. To, że zwie­rzaki są w nie­woli, jakoś mocno uwie­rało moją wraż­li­wość. I gdy już mia­łem zapy­tać Colta, dla­czego według niego te kró­liki są uwię­zione, usły­sza­łem za sobą męski głos.

– Gdyby się dobrze przy­ło­żył, mógłby cię prze­sko­czyć.

Odwró­ci­łem się gwał­tow­nie. Dzia­dek prze­sła­niał całe słońce – jak wcze­śniej widy­wa­łem go tylko z daleka, tak teraz wyrósł nagle przede mną, wielki niczym drzewo. Tak oto, dopiero po dobrym tygo­dniu, sta­ną­łem z nim twa­rzą w twarz niczym rewol­we­ro­wiec, choć dobre trzy i pół razy od niego mniej­szy. Był naprawdę wysoki, wyż­szy niż mój ojciec, musiał mie­rzyć ponad sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, jak teraz myślę. Szczu­pły, żyla­sty i dia­blo silny – dostrze­gało się to gołym okiem. Zauwa­ży­łem, że nosił na gło­wie czapkę z dasz­kiem z jakimś sta­rym logo dru­żyny NBA, chyba L.A. Lakers, a na sobie miał wytarty strój robo­czy. Pamię­tam jego wąskie, prze­ni­kliwe, bystre oczy i bijący od niego zapach smaru pomie­sza­nego z wonią sta­rych ubrań. Widząc moje prze­ra­że­nie, cof­nął się tro­chę, dając mi wię­cej prze­strzeni, i się uśmiech­nął, a potem szybko prze­niósł wzrok ze mnie na klatkę i wska­zał pal­cem jed­nego z jej miesz­kań­ców.

– Ten tam, ten szary, co odwró­cił się do nas kuprem, jeśliby chciał, toby cię prze­sko­czył. Jak żyję, nie widzia­łem jesz­cze kró­lika, który wybija się tak wysoko. Ledwo udaje mi się go zła­pać. Wszyst­kie zresztą te króle są pie­kiel­nie szyb­kie i zwinne, aż dziw, że dotąd mi nie ucie­kły, co?

W jego gło­sie brzmiała szczera ser­decz­ność, widoczna rów­nież w jego uśmie­chu. Nie­po­kój z wolna mnie opusz­czał, choć nie potra­fi­łem się go pozbyć. Wciąż nie wie­dzia­łem, jak się mam zacho­wać. Kor­ciło mnie, aby uciec, jed­nak za bar­dzo się wsty­dzi­łem – wyszedł­bym wtedy na głupka. No a poza tym jed­nak inte­re­so­wało mnie, dla­czego te kró­liki są w klatce.

– Pew­nie zasta­na­wiasz się, dla­czego te kró­liki są w klatce? – zapy­tał dzia­dek, spo­glą­da­jąc na mnie, a ja ze zdzi­wie­nia, że odczy­tał moje myśli, wytrzesz­czy­łem oczy. Ski­ną­łem tylko głową, bo głos uwiązł mi w gar­dle.

– Są tam dla­tego, że twoja bab­cia robi prze­pysz­nego kró­lika w sosie śmie­ta­no­wym. Ta kobieta potrafi mnie zeźlić, ale odkąd się pozna­li­śmy, ma na mnie swoje spo­soby. Te futrzaki są łatwe w hodowli, więc stwier­dzi­łem, że szkoda prze­pła­cać za cudze i lepiej utu­czyć kilka wła­snych. Zresztą do tar­go­wi­ska stąd idzie się chyba z pół dnia, uciąż­liwe to tro­chę nawet dla mnie, choć ja lubię łazić, co pew­nie zauwa­ży­łeś.

Nie wie­dzia­łem, o czym on do mnie mówi. Kró­liki i sos śmie­ta­nowy? Miał zamiar wsa­dzić te kró­liki do wia­dra ze śmie­taną, bo tak lubili z bab­cią robić?

– Po co tak? – zapy­ta­łem jed­nak tylko nie­skład­nie i były to moje pierw­sze słowa skie­ro­wane do niego.

– Żeby­śmy mieli co jeść – zaśmiał się, jak­bym pal­nął coś wyjąt­kowo głu­piego.

– Aha – przy­tak­ną­łem, ale mój mózg jesz­cze prze­tra­wiał te infor­ma­cje, a raczej pró­bo­wał je zaak­cep­to­wać.

– Zanim je zjemy, pokażę ci fajną sztuczkę, co ty na to? Muszę tylko zna­leźć mój szy­kowny, czarny kape­lusz. Pew­nie jest gdzieś w pudłach w piw­nicy, dawno go nie wycią­ga­łem. Nie ma przed­sta­wie­nia bez wła­ści­wego ubioru, prawda?

Ponow­nie ski­ną­łem głową, nie rozu­mie­jąc, o co cho­dzi, w związku z czym tym razem w moim mózgu doszło do jesz­cze więk­szego spię­cia. Z jed­nej strony owa nie­sa­mo­wi­cie wstrzą­sa­jąca infor­ma­cja o zje­dze­niu tych uro­czych zwie­rzą­tek – tu wszakże wyda­wało mi się, że ten dziwny czło­wiek po pro­stu się ze mną dro­czy – a z dru­giej strony zapo­wiedź magicz­nej sztuczki. Nawet nie wie­cie, jak bar­dzo chcia­łem ją zoba­czyć! Może dzia­dek pokaże mi też, jak wycza­ro­wać w dło­niach ptaka, co zro­bił wtedy, gdy byłem na tara­sie? W kolej­nych dniach będę czę­sto o tym wszyst­kim myślał. Przy­śni mi się rów­nież ta sztuczka, ale i kosz­mar z kró­li­kami. Choć więc byłem cie­kawy tej sztuczki, to z moich ust wydo­było się tylko ciche pyta­nie w tej pierw­szej spra­wie:

– Zjeść?

– Ano – przy­tak­nął dzia­dek. – Zjeść.

– Więc one… umrą?

Pamię­tam do dzi­siaj, co mi odpo­wie­dział i jak to zro­bił, jakby to było tak oczy­wi­ste. Zaśmiał się ponow­nie w tym samym jego stylu.

– Nie umrą, tylko je zabiję. A co do umie­ra­nia, to wszy­scy kie­dyś umrzemy, prawda? Tylko że nas zje zie­mia. Pochło­nie nasze zimne i sztywne ciała bez popi­cia. A i bez sosu będziemy dla niej cał­kiem smaczni.

Przez chwilę patrzył na mnie, jakby spraw­dzał moją reak­cję, po czym ruszył z powro­tem do garażu, zosta­wia­jąc mnie z tą iście ponurą dygre­sją. Stra­ci­łem ochotę na zabawę i cały dzień roz­my­śla­łem tylko o śmierci i mar­twych kró­li­kach. A dzia­dek, zda­wało mi się, dosko­nale o tym wie­dział. Zaczy­nał swoje przed­sta­wie­nie, które będzie trwało jesz­cze długi czas. Ja mia­łem w nim grać jedną z głów­nych ról.

* * *

Dobra, może­cie być zdzi­wieni, iż jede­na­sto­la­tek nie poj­mo­wał jesz­cze, że ist­nieje śmierć, że zjada się kró­liki, kury i inne zwie­rzęta, ale musi­cie też wie­dzieć, że byłem raczej odizo­lo­wany od rówie­śni­ków, nie myśla­łem też na takie tematy i z nikim o tym nie roz­ma­wia­łem. No pra­wie z nikim.

Kie­dyś, gdy wsta­łem rano, zoba­czy­łem w akwa­rium mar­twą rybkę, którą sku­bały inne ryby. Był to dla mnie szok. Odpę­dzi­łem je i zawo­ła­łem mamę, pyta­jąc, dla­czego ta rybka się nie rusza i dla­czego inne ją jedzą. Pamię­tam, że wzięła rączkę z sit­kiem, wyło­wiła trupa i wrzu­ciła do toa­lety, naci­ska­jąc zaraz spłuczkę.

– Taki już los mar­twych rybek – odrze­kła bez­na­mięt­nie.

Zasę­pi­łem się, tata jed­nak kupił mi parę nowych oka­zów. Wkrótce w ogóle zli­kwi­do­wał akwa­rium, gdyż pora­stało glo­nami, a on nie miał czasu o nie dbać.

Przy oka­zji kró­li­ków ponure myśli wró­ciły. Które dziecko chcia­łoby myśleć o śmierci? A ja wła­śnie myśla­łem. Mój tata nie miał za wiele czasu, by ze mną roz­ma­wiać, mama nie robiła tego nie­mal wcale, dla­tego świat, życie i skom­pli­ko­wane prawa, które nimi rzą­dziły, zaczą­łem pozna­wać wła­śnie tam, na wsi, przy moich dziad­kach.

Obse­syj­nie myśla­łem o dziad­ko­wych sło­wach. Musiało to być widać, gdyż jesz­cze tego samego dnia wie­czo­rem, gdy szy­ko­wa­li­śmy się do wspól­nej kola­cji w naszej małej, cał­kiem przy­tul­nej kuchni, mój tata zapy­tał mnie, co się stało. Chyba nikt nie znał mnie i nie wyczu­wał tak jak on, mimo że po prze­pro­wadzce widy­wa­łem go jesz­cze rza­dziej niż wcze­śniej. Do dzi­siaj, gdy tylko zamknę oczy, czuję na policzku jego silną ojcow­ską dłoń. Dłoń, która tak czę­sto spo­czy­wała na moim czole i łago­dziła nara­sta­jące bóle głowy odzie­dzi­czone po mamie. Gdy myślę o tym dotyku, coś rośnie mi w gar­dle i blo­kuje oddech…

Sie­dzia­łem w kuchni i nie byłem w sta­nie tknąć niczego, nawet swo­ich ulu­bio­nych paró­wek. Mama miała cał­kiem nie­zły humor, może dla­tego, że to był pierw­szy wie­czór, kiedy dziad­ko­wie wyje­chali z domu do swo­ich zna­jo­mych grać w karty i byli­śmy znowu tylko w trójkę. To zna­czy bab­cia grała w karty i plot­ko­wała, obga­du­jąc rodzinę i dal­sze kole­żanki, a dzia­dek cze­kał, aż skoń­czy, pró­bu­jąc oglą­dać tele­wi­zję. Ni­gdy nie chciało mu się jechać, ale też ni­gdy nie miał wyboru. Może zresztą tylko uda­wał, że nie lubi owych eska­pad. Gdy teraz na chłodno ana­li­zuję różne momenty prze­szło­ści, uświa­da­miam sobie, że dzia­dek mało się co prawda do babci odzy­wał, ale wiele oka­zy­wał jej poprzez to, co dla niej robił. Byli parą nieco dziwną, nie­ty­pową, ale nie­sa­mo­wi­cie ze sobą zwią­zaną – jedno bez dru­giego nie mogło żyć.

Przez uchy­lone okno wpa­dało od czasu do czasu do kuchni tro­chę chłod­nego wia­tru nio­są­cego ze sobą odgłosy cyka­nia świersz­czy, a w czaj­niku goto­wała się woda na her­batę. Patrzy­łem tępo w talerz, choć na ogół uwiel­bia­łem kola­cje z rodzi­cami, szcze­gól­nie gdy mama zda­wała się zado­wo­lona z życia. Dzi­siaj wszystko było nie tak.

– Co jest, synu? – zapy­tał tata, prze­rzu­ca­jąc wzrok ze swo­jego notat­nika na mnie.

W tym notat­niku spi­sy­wał rze­czy, które musiał zro­bić. Bez niego ni­gdy ni­gdzie się nie ruszał. Tak miało zostać już do końca jego życia. Zawsze chcia­łem go w tym naśla­do­wać, ale moja bała­ga­niar­ska natura mi na to nie pozwa­lała.

– Nic – odpar­łem, pró­bu­jąc zdo­być się na uśmiech.

– Coś chyba jed­nak cię trapi.

– Nie – odpar­łem, siląc się na sta­now­czość.

Ści­śnięte gar­dło zmięk­czyło jed­nak prze­cze­nie, a rów­no­cze­śnie poczu­łem, jak wil­got­nieją mi oczy. Tym razem i mama odwró­ciła się w moją stronę, naj­wy­raź­niej zanie­po­ko­jona, co było do niej nie­po­dobne.

– Pew­nie dzia­dek ci cze­goś naopo­wia­dał? – zapy­tała reto­rycz­nie, jakby znała odpo­wiedź.

Kiw­ną­łem głową, z całych sił pró­bu­jąc się nie roz­pła­kać.

– Wie­dzia­łam – odparła tylko, wzno­sząc ręce, i wbiła wzrok w mojego ojca, co miało zna­czyć „mówi­łam, że będą pro­blemy i pro­szę, oto są”.

– Co ci powie­dział? – zapy­tał tata, igno­ru­jąc mamę.

– Że… że będziemy jeść kró­liki. Te, co miesz­kają w ogro­dzie. To zna­czy w tej klatce.

Usta zaczęły mi drgać, wyry­wa­jąc się spod mojej kon­troli. Rodzice począt­kowo nie rozu­mieli, o co cho­dzi. Na moment zapa­dło mil­cze­nie. Wtem tata zaśmiał się gło­śno. Tak będzie zawsze reago­wał na mój ból czy stres; i choć począt­kowo mnie to zło­ściło, teraz rozu­miem, dla­czego to robił: pró­bo­wał w ten spo­sób roz­ła­do­wać napię­cie.

Przy­su­nął się i przy­tu­lił mnie, czo­chra­jąc mi lekko czu­prynę ja zaś przed oczami mia­łem na­dal te słod­kie pyszczki kró­li­ków, które nagle zale­wała ich wła­sna krew. Tama pękła, łzy wylały się na moje policzki.

– A ty nie chcesz ich jeść? Prze­cież lubisz na przy­kład kur­czaki w panierce, prawda?

– No tak, ale… ale…

Wtedy zro­zu­mia­łem. Jadłem zwie­rzęta, ale ni­gdy takie, które wpierw zoba­czy­łem i pozna­łem. A kró­liki widzia­łem, patrzy­łem im w oczy. Ciężko zjeść coś, co się widziało, czemu nie­mal dało się już imię.

– Dobrze. Rozu­miem. Widzisz, chcia­łem o tym z tobą poroz­ma­wiać i zapo­mnia­łem. Jeśli cho­dzi o dziadka, to spe­cy­ficzny czło­wiek. Musisz brać z przy­mru­że­niem oka wszystko, co powie. Ma swoje dzi­waczne zaję­cia i teo­rie, ale to tylko teo­rie. Każdy z nas jest tro­chę dzi­wa­kiem, prawda? Nie masz się czym mar­twić. Poroz­ma­wiam z nim jutro, nie przej­muj się.

– Ale jak się mam nie… nie przej­mo­wać? – zapy­ta­łem drżą­cym gło­sem. – Dla­czego te kró­liki mają umrzeć? Powie­dział, że my też umrzemy, on, ja i ty, i mama! Wszy­scy! Że zje nas zie­mia!

Mama gło­śno się roze­śmiała, a ja wybuch­ną­łem pła­czem w poczu­ciu jakiejś dziw­nej bez­sil­no­ści. Temat śmierci chyba za bar­dzo kotło­wał się we mnie przez cały ten dzień. Tata wziął głę­boki oddech, deli­kat­nie ujął mnie dło­nią za pod­bró­dek i spoj­rzał mi w zapła­kane, czer­wone oczy.

– Nikt na razie nie umiera, synu. A jeśli kie­dyś, kie­dyś umrzemy, to będziemy wszy­scy tam na górze, w nie­bie. Tam się znowu zoba­czymy. Więc nie myśl o tym teraz. Kró­li­kom też nic się nie sta­nie, prze­ko­nasz się. Korzy­staj z waka­cji.

Tu ojciec spoj­rzał na mamę, któ­rej mina na­dal wyra­żała to samo.

– Niebo? – zapy­ta­łem.

Tak, z nie­któ­rych bajek i opo­wie­ści wie­dzia­łem, że coś takiego niby ist­nieje, ale jakoś chcia­łem usły­szeć potwier­dze­nie od mojego taty. Był dla mnie naj­wia­ry­god­niej­szym źró­dłem wie­dzy. Nie uczęsz­cza­łem na reli­gię w szkole, bo mama mi zabro­niła, a tata nie chciał się z nią kłó­cić, więc zawsze, gdy ta się zaczy­nała, sze­dłem do świe­tlicy lub przy­jeż­dżali po mnie rodzice i zabie­rali do domu.

– Tak. To takie miej­sce, w któ­rym wszy­scy się kie­dyś znaj­dziemy. Stwo­rzył je dla nas Bóg, byśmy tam mogli obok niego odpo­cząć. Z pew­no­ścią bab­cia ci o tym jesz­cze coś opo­wie.

– Dopóki jestem w tym domu, niech nawet nie pró­buje kar­mić go tymi bzdu­rami.

Głos matki, ostry jak brzy­twa, prze­ciął powie­trze w kuchni. Spoj­rze­li­śmy na nią. Szo­ro­wała srebrną patel­nię, jakby chciała ją prze­dziu­ra­wić. Miała zaci­śnięte usta. Była gotowa do walki, w każ­dej chwili mogła wybuch­nąć.

– To dziecko – powie­dział cicho ojciec w jej stronę.

– Dla­tego wła­śnie nie będzie kar­mione kłam­stwami o rze­czach, które nie ist­nieją. Ma swój mózg, ma swój rozum. I ma jede­na­ście lat, a nie pięć. – Matka odło­żyła z hukiem patel­nię, z któ­rej na­dal ście­kały resztki piany, i popa­trzyła na ojca. – Zgo­dzi­łam się tu przy­je­chać pod pew­nymi warun­kami, a ty na nie przy­sta­łeś. To już nie­ak­tu­alne?!

– Aktu­alne – odparł ojciec ze spo­ko­jem.

– Cie­szę się. Edward, kończ jeść i do spa­nia.

Wyszła z kuchni.

Spoj­rze­li­śmy na sie­bie. Ojciec uśmiech­nął się i mru­gnął do mnie. Zna­czyło to, że musimy prze­cze­kać. Ski­ną­łem głową i rów­nież posła­łem mu blady uśmiech. Wytar­łem zapła­kane oczy i wysmar­ka­łem nos w ser­wetkę.

Tata wstał, wyjął latarkę z szu­flady w kuchni i ode­zwał się cicho:

– Chodź ze mną.

Zeszli­śmy na par­ter, a potem do ogrodu. Jak zło­dzieje skra­da­li­śmy się w kie­runku kla­tek, a wokół na­dal cykały świersz­cze, chyba jesz­cze gło­śniej niż chwilę temu. Za drzwiami tarasu na par­terze zapa­liło się świa­tło – to był tele­wi­zor dziad­ków. Naj­wy­raź­niej wła­śnie wró­cili do domu. Modli­łem się, by dzia­dek nie wyszedł na taras. Tato chwilę moco­wał się z zam­kami, a potem małe dru­ciane drzwiczki otwo­rzyły się w obu sze­roko.

– Chodź, wra­camy, do rana ich tu nie będzie.

Wziął mnie za rękę. Gdzieś z tyłu głowy mignęło mi, że omi­nie mnie sztuczka z kró­li­kami, o któ­rej mówił dzia­dek. Ale trudno, ich życie było dla mnie cen­niej­sze. Poczu­łem wielką ulgę.

Gdy opusz­cza­li­śmy ogród, kątem oka dostrze­głem postać rysu­jącą się w drzwiach tara­so­wych. To musiał być dzia­dek, który nakrył nas na gorą­cym uczynku. Serce sko­czyło mi do gar­dła, odru­chowo ści­sną­łem moc­niej dłoń taty.

„Ucie­kaj­cie, kró­liki, szybko!” – coś takiego mniej wię­cej pomy­śla­łem.

Postać tkwiła tam gdzie wcze­śniej, gdy po cichu opusz­cza­li­śmy ogród, w końcu jed­nak znik­nęła z mojego pola widze­nia. Szybko prze­mknę­li­śmy przez kory­tarz i czmych­nę­li­śmy po scho­dach na górę.

Uśmiech­ną­łem się do sie­bie, czu­jąc, że kocham tatę jesz­cze bar­dziej – na dowód przy­tu­li­łem go moc­niej, gdy odpro­wa­dził mnie do mojego pokoju.

* * *

Rano kró­li­ków nie było. Obser­wo­wa­łem sytu­ację z mojego miej­sca zwiadu, gór­nego tarasu. Patrzy­łem na dziadka z lekką satys­fak­cją. Stał chwilę przed pustym kró­li­czym wię­zie­niem, po czym zamknął klatkę i ruszył w głąb ogrodu, jakby nic się nie stało. Z jed­nej strony zda­wało mi się, że w ogóle się nie zdzi­wił. Ale z dru­giej, skoro widział nas wczo­raj, to jak miał się zdzi­wić. Zasta­na­wia­łem się, czy był zły. Co sie­działo w jego gło­wie? Nie mia­łem poję­cia.

Ja nato­miast tydzień póź­niej jadłem coś w sosie śmie­ta­no­wym, ale to podobno nie były kró­liki. Dzia­dek powie­dział, że były to kotlety ziem­nia­czane, co bab­cia potwier­dziła, kiwa­jąc głową. Wszy­scy przy stole zgod­nie pota­ki­wali. I były te kotlety pyszne. Czu­łem się szczę­śliwy, że kró­liki są wolne i bie­gają sobie teraz gdzieś po łąkach oraz oko­licz­nych lasach. Tak, wiem, byłem małym, naiw­nym idiotą.

Jak zauwa­ży­li­ście, dzia­dek sie­dział przy stole z nami. Został ponie­kąd oswo­jony, ale też czę­sto bywał do tego przy­mu­szany przez bab­cię, z którą raczej nie dys­ku­to­wał.

I całe to lato było naprawdę udane, póki nie nastała jego koń­cówka, bo wtedy sam pra­wie nie odwie­dzi­łem wspo­mnia­nego nieba, ale spod jego bram wycią­gnął mnie w ostat­niej chwili dzia­dek Syl­we­ster. No i wyda­rzyło się coś jesz­cze. Coś, co miało odci­snąć piętno na mojej psy­chice i duszy na dłu­gie lata.

* * *

Nade­szły ostat­nie dni tych nad­zwy­czaj upal­nych waka­cji, a ja zna­łem już dosko­nale każdy zaką­tek naszego ogrodu. Był naprawdę ogromny. Wieś, któ­rej tu mogłem dotknąć, która budziła mnie co dnia, oka­zała się cudowna. Poko­cha­łem ją miło­ścią bez­gra­niczną i gdyby teraz ojciec oświad­czył, że się znów prze­pro­wa­dzamy, musiałby mnie stąd wytar­gać siłą razem z fra­mugą drzwi. Byłem gotowy wal­czyć. Kopać, dra­pać i gryźć, jeśliby zaszła taka potrzeba. Na szczę­ście nic takiego obrotu spraw nie zapo­wia­dało. Zapusz­cza­li­śmy więc na­dal korze­nie w tym miej­scu – jak drzewa, które chro­niły mnie przed upa­łem, gdy piłem zimną, cytry­nową lemo­niadę.

Wystar­czyły nie­całe dwa mie­siące, aby dzia­dek Syl­we­ster i bab­cia Wanda wsko­czyli w mojej oso­bi­stej hie­rar­chii naj­lep­szych zna­nych mi ludzi na sam szczyt. Stało się tak chyba dla­tego, że w tym okre­sie, kiedy mama zna­la­zła pracę na poczcie, a taty na­dal nie było za wiele w domu, bo w fir­mie szło mu coraz lepiej, dziad­ków mia­łem obok sie­bie cały czas. Pierw­sze miej­sce zaj­mo­wała bab­cia, bo to ona poświę­cała mi naj­wię­cej uwagi, ale dzia­dek pla­so­wał się na dru­gim ex aequo z tatą. Mama uzy­skała naj­gor­sze miej­sce, bo ostat­nie, ale ktoś prze­cież musiał je zająć. Kolej­ność ta jed­nak miała już wkrótce ulec prze­ta­so­wa­niu.

Na razie jed­nak to bab­cia dbała o mnie naj­bar­dziej. To zna­czy to się nie zmie­niło, ale wie­cie, te magiczne sztuczki dziadka… Cóż, o miej­sce u dziecka trzeba wal­czyć, a dzia­dek miał na to swoje spo­soby, choć w tam­tym cza­sie jesz­cze na­dal pre­fe­ro­wał samot­ność. Prze­ko­ny­wa­li­śmy się do sie­bie powoli, bada­li­śmy się ostroż­nie niczym dwa samce alfa na obcym tere­nie. Tylko cza­sem do mnie zaga­dy­wał, powoli zdo­by­wa­jąc moje zaufa­nie i poka­zu­jąc mi cza­sem jakieś pro­ste triki ze zni­ka­ją­cymi w dłoni rze­czami. Aura swo­istego mroku, który dostrze­głem w nim za pierw­szym razem, ulat­niała się z wolna. Na­dal czu­łem wobec niego jakiś respekt, ale czu­łem także, że ota­cza mnie opieką.

Zda­wało się, że w ogóle nie prze­szka­dza mu moje seple­nie­nie. Wiem, iż czuł, że ja też, tak jak on, lubię pobyć sam. Potra­fił czy­tać w ludziach swym prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Roz­ma­wia­li­śmy ze sobą wtedy, kiedy obaj mie­li­śmy na to ochotę. I to był dobry układ.