Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Duchy istnieją. Mieszkają w budynkach takich jak ten. Są prawdziwe. Dam Wam niejeden powód, byście w nie uwierzyli. Nazywam się Edward, a moje ciało owiewa wiatr z wielu szczelin, które powstały na przestrzeni dekad. Wiatr ten uparcie dmucha w mury, odkąd tu dotarłem z Emilią. Pamiętam, że maszerowałem z nią w dokładnie tak samo nieprzyjemną noc jak ta. I ten sam halny wiał, próbując mnie powstrzymać, bym nie dobrnął choćby do furtki. I nawet teraz, gdy już jesteśmy wewnątrz, stara się zdmuchnąć ten dom. Mój dom”.
Powieść zabiera nas w głąb ludzkiego umysłu, pełnego tajemnic, czarnej magii i prób odnalezienia pytań, na które tak często nie ma dobrych odpowiedzi. To podróż przez mrok i lęk, które z każdą kolejną stroną gęstnieją i hipnotyzują czytelnika.
Jest to też historia pełna emocji i bólu, wzlotów i upadków - sentymentalna podróż człowieka, który nie może pogodzić się z własnym losem i który posunie się do wszystkiego, byle tylko ten los odwrócić.
Tomasz Sablik, ur. w 1988 w Bielsku-Białej, gdzie mieszka do dziś. Mój dom to jego piąta powieść. Wcześniej ukazały się: Próba sił (2019, 2024), Winda (2020), Lęk (2021), Przypadłość (2022). Introwertyk, najlepiej czujący się we własnym domu. Lubi zaglądać do ludzkich umysłów i przelewać obserwacje na papier.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 634
Choć pamiętnik ten sygnuję swoim imieniem i nazwiskiem, to tak naprawdę znalazłem go kiedyś w pewnym starym domu.
Nie wiem, kim był Edward, ale zauważyłem, że mam z nim wiele wspólnego. Czy to przypadek? Nie wiem, jak Wy, ale ja w przypadki nie wierzę.
Wysłałem tekst przepisany na komputerze do Pana Marka Korczaka. Spotkaliśmy się w siedzibie Wydawnictwa Czarna Owca i tam podpisaliśmy umowę na wydanie historii Edwarda. Skoro bohater powieści chciał, aby jego opowieść poszła w świat, należało to zrobić jak najlepiej, zgodnie z wszelkimi prawidłami sztuki edytorskiej. Dziękuję zatem Panu Markowi, że podjął się tego zadania.
Dziękuję także serdecznie Panu Wojciechowi Adamskiemu za profesjonalną redakcję. Żywię przekonanie, że nikt nie zrobiłby tego lepiej.
Jestem ponadto wdzięczny całemu Wydawnictwu za fachowość, pomoc i wyrozumiałość na każdym etapie prac nad książką.
Marcie Bijan za wiarę we mnie i cenną, niespodziewaną wiadomość.
Ewie Stykowskiej za wspólną podróż od mojego debiutu po dziś dzień. Twoje zdrowie.
Podziękowania kieruję jak zwykle pod adresem rodziny, która nieustannie wspiera mnie w moich działaniach.
Dziękuję także Tobie, Czytelniczko/Czytelniku, za to, że sięgnąłeś po tę książkę. Mam nadzieję, iż historia Edwarda sprawi, że zarwiesz kilka nocy – ale nie będziesz żałować poświęconego jej czasu.
Ja nie żałowałem.
Tomasz Sablik
Ten dom.
Mógłbym przysiąc, że oddycha i nie chce mnie tu. Na pamięć mojej babci mógłbym to przysiąc, a na nią nigdy nie przysięgam. Po prostu to czuję, wiecie? Jakbym siedział w jego trzewiach, niczym bakteria, której on pragnie się pozbyć. Ciążę mu, wiem, że nie ustąpi, ale ja nie ustąpię również. Jestem upartym człowiekiem i z pewnością zdążył się o tym przekonać. Miał na to długie lata.
Dom, w którym spisuję dla was swój pamiętnik, ma trzy kondygnacje: piwnicę, parter i piętro. Abyście mieli ogląd sytuacji, opiszę wam pokrótce te miejsca, począwszy właśnie od piwnicy.
Podzielona jest na trzy pomieszczenia. Pierwsze to kotłownia z piecem węglowym ogrzewającym cały budynek; w późniejszym czasie mój ojciec zainstalował tu także piec gazowy, który padł, tak że na gaz działa tylko piec kuchenny, a dom ogrzewać muszę nadal węglem. Obok, na prawo, znajduje się graciarnia na wszelkie niepotrzebne sprzęty i narzędzia, z dużą, starą wanną, w której na święta w lodowatej wodzie zawsze pływały karpie. Na lewo od kotłowni zaś jest największe pomieszczenie, w którym kopię, a w którym dziadek spędzał najwięcej czasu, ale o tym opowiem później. Do domu dało się wejść także przez drzwi prowadzące stąd na ogród. Jest jeszcze mała komórka na węgiel, który znosiliśmy tu wiadrami z ogrodu jesienią.
Teraz parter. Główne wejście do budynku poprzedza mała, przeszklona weranda. Gdy znajdziecie się wewnątrz domu, po lewej zobaczycie szafę z przesuwanymi drzwiami, ale niech jej widok was nie zmyli. Szafa ta została przerobiona i zaczynają się w niej schody prowadzące na piętro. Przypomina trochę magiczne, sekretne przejście – podobne do tego z tej bajki o Narnii. Już gdy byłem dzieckiem, bardzo mi się to podobało, do teraz zresztą pozostaje w jakiś sposób magiczne.
Po prawej stronie od szafy znajduje się mała łazienka należąca kiedyś do moich dziadków. Teraz kąpię w niej moją żonę Emilię. Gdybyście jednak szli z werandy na wprost, dotarlibyście po kilku krokach do kuchni. Obok niej znajduje się salon, gdzie przebywa Emilia. Siedzi w bujanym fotelu mojej babci, niedaleko kominka, który ją dogrzewa. W tej chwili okryta kocem głęboko śpi. Przynajmniej tak sądzę. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Światło kominkowego ognia oświetla wysoki kredens, na którym stoją zakurzone kryształy i porcelanowe zastawy. Wydobywa także z półmroku małą pietę, obraz Jezusa w objęciach zrozpaczonej Maryi. Pośrodku widać serce, które promienieje na wszystkie strony. Obrazek ten jest ponury, wita mnie zawsze, gdy przychodzę zobaczyć, jak się ma Emilia. Nie raz chciałem go ściągnąć, ale jakoś nie mam serca. Należał do babci i wiem, że chciałaby, aby został tam, gdzie jest. W rogu salonu tkwi stary telewizor. Obok niego stoi mała kanapa, na której zdarza mi się przysnąć.
Znajdują się tu także drzwi tarasowe. Normalnie widoczny byłby przez nie ogród – teraz pogrążony w ciemności – ale ich szyby zasłonięte są kartkami z rozmaitych książek. Tak jak większość okien w tym domu. Dlaczego – może wyjawię wam później, bo pomyślicie, że jestem szalony czy opętany. Może zresztą będziecie mieć trochę racji.
Salon przedzielony jest ścianką działową z przesuwnymi drzwiami, za którymi mieści się sypialnia moich dziadków, od wielu lat pozbawiona wszystkich mebli oprócz łóżka. Jest posłane tą samą pościelą, w której spali lata temu. Pokój ten jednak pozostaje całkowicie opuszczony. Sam do niego nie wchodzę – nie wiem dlaczego, ale napawa mnie niepokojem, toteż drzwi tam zawsze są zasunięte.
A teraz udajmy się przez wspomnianą magiczną szafę na piętro. Tylko uważajcie na głowy, trzeba się tu dobrze pochylić.
Tutaj znajduje się drugi salon, który służył za sypialnię dla mojego taty. Z salonem sąsiaduje malutka kuchnia. Kilka kroków wstecz i jesteśmy w równie małej łazience. Zaraz obok niej znajduje się mój pokój. Ten, w którym dorastałem i w którym piszę dla was swój pamiętnik. Tu tli się mała lampka na wysłużonym już biurku. Jego blat wygląda, jakby dorwało się do niego stadko korników i ucztowało długi czas. Oprócz biurka mam tu także swoje łóżko, gdzie najczęściej śpię, oraz szafę z ubraniami. Rzecz jasna, nie potrzebuję teraz ubrań – dwa komplety strojów roboczych starczają do kopania. Najczęściej i tak pracuję bez koszulki, bo w piwnicy obok kotłowni jest naprawdę ciepło. Gdy piszę, zakładam gruby sweter należący dawniej do mojego ojca, którego zapach pozostał w wełnie do dziś. Dlatego lubię ten sweter i gdy ogarnia mnie tęsknota, wącham jego kołnierz. Dziwne, co? A jednak nawet nie wiecie, jak mi to pomaga.
Wróćmy jednak do mojej historii. Będzie ona miała formę pamiętnika, jako że tak najłatwiej mi opowiedzieć wam o wszystkim. Piszę, bo chcę zająć czymś umysł, gdy nie pracuję tam, w piwnicy. O tej pracy także później wam opowiem, bo to właśnie z jej powodu znalazłem się z Emilią w tym miejscu. Muszę spisać swoje myśli, obawy i troski, wypuścić je tu na kartkę i dać im żyć, bo są jak niewybiegane psy o poranku: niespokojne i nieposłuszne. Czuję, że tylko w taki sposób mogę je jakoś ugłaskać – stworzyć im iluzję wyswobodzenia się, dać namiastkę wolności. Mam pewność, że im dłużej tu jestem, tym szybciej tracę swoje wspomnienia. Ulatują ze mnie jak gaz z niedokręconej plastikowej butelki, a tylko one jeszcze jakoś trzymają mnie przy zdrowych zmysłach. Nie mogę pozwolić, abym je stracił, nie mogę stracić wspomnień, bo stracę swoje jestestwo.
Zapadła kolejna noc, a ten dom… Niech to, czuję, jak unosi się i opada wraz ze mną, jakby oddychał. Ogromny wieloryb, w którym tkwię nie wiem od jak dawna… Dom położony jest na wysokim wzgórzu, niemal pod chmurami, które zdają się coraz to niżej opadać, a gdy to robią, w środku skrzypią krokwie, jakby je kto podduszał. Słyszę, jak się naprężają, podobnie jak szyby w oknach – mam wrażenie, że w każdej chwili mogą eksplodować, raniąc moje ciało. Trzeszczy też parkiet na parterze i na piętrze, tu, gdzie zamknięty w tym małym pokoiku, ledwo oświetlony lampką siedzę ja.
Nazywam się Edward. Moje dwudziestodwuletnie ciało owiewa wiatr przedzierający się przez liczne szczeliny, które powstały tu na przestrzeni dekad. Wiatr uparcie dmucha w mury tej budowli, odkąd dotarłem tu z Emilią. Był wtedy rok dwutysięczny jedenasty, lecz nie wiem, jaki jest teraz. Od pewnego momentu zatraciłem kompletnie poczucie czasu. Sądzę, że jesteśmy tu około miesiąca, ale to może być o wiele więcej. Pamiętam, że maszerowałem z Emilią na rękach w noc równie nieprzyjemną co dzisiejsza. Wiał taki sam halny, próbując mnie powstrzymać – sprawić, bym nie dotarł choćby do furtki. A teraz, gdy już tu jesteśmy, stara się zdmuchnąć ten dom. Mój dom.
Gdy wiatr tak zawiewa z wszystkich szczelin, potęguje to dziwne wrażenie oddechu i sprawia, że choć zdążyłem już zobaczyć wiele, nadal wzdrygam się czasem, zerkając przez ramię. Ostatecznie jednak dostrzegam tam tylko wciąż to samo stare okno z odpadającą farbą na framugach. Za nim jest zagęszczona jak beton noc przemieszana z mgłą. Widzę ją tylko, gdy zgaszę światło i uniosę kawałek którejś z kartek przytwierdzonych do szyby. Chociaż ten dom mnie nie chce i jestem dla niego drzazgą w oku, to nadal wolę mierzyć się z nim niż z tą czarną, bezkresną, upiorną jak diabeł nocą.
Moczę stalówkę pióra w atramencie i dość długo myślę, nim skomponuję choćby linijkę. Raz, że lubię ładnie i starannie pisać, a dwa – choć ciało nadal mam niezwykle silne, umysł mój zdaje się często jakiś dziwnie ociężały. Bywają dni, gdy wchodzę do swej głowy i rozwijam rolkę wspomnień bez problemu, ale zdarzają się i takie, że całe jej wnętrze pokryte jest twardą skorupą czegoś na kształt lodu, czego nie mogę skruszyć. I czuję się wtedy jak bezradny malec, który stracił rodziców z oczu gdzieś w środku lasu i nie wie, dokąd ma pójść.
Dzisiaj wyjątkowo piszę ten pamiętnik przed wzięciem prysznica, a nie po nim, jak to mam w zwyczaju. Pot, brud i ziemia z piaskiem oblepiają mi czoło i policzki, ale specjalnie mi to nie przeszkadza. Zresztą woda jest lodowata, odkąd padł centralny piec, i zamiast otulać do snu, pompuje w moje serce adrenalinę, której mam dość i bez tego. Ogrzewam się tylko w salonie przy kominku w przerwach od pracy i wtedy, gdy idę spać. Na zewnątrz musi panować ziąb, chyba zbliża się zima i chłód wraz z wiatrem przenika przez te stare mury. Czuję podskórnie, jak szron z wolna pokrywa szyby, tak jakby osiadał też na mojej duszy. Choć dokładam do kotła węgiel, który tu został, kaloryfery dają tylko odrobinę ciepła. Powinienem je odpowietrzyć, ale ciągle jakoś zapominam.
Pewnie zastanawiacie się, skąd biorę drewno i węgiel, skoro w ogóle nie opuszczam domu? Do tego jeszcze dojdziemy. Spróbuję wyjaśnić coś, czego wyjaśnić się chyba nie da za pomocą samych słów, ale musicie mi uwierzyć, choć zdaję sobie sprawę, że magikowi nie powinno się zbytnio ufać. Dobry magik to dobry manipulator, zrobi was w konia, a wy mu jeszcze zapłacicie, przyklaskując z uznaniem. Ale cóż… nie macie wyjścia, prawda? Czytacie ten pamiętnik, a dopóki to robicie, gościcie w moich myślach, na moich zasadach. Jesteście moimi zakładnikami, więźniami w moim prywatnym muzeum, i ode mnie zależy, co wam pokażę, a czego nie. Czytając to, oglądacie mój spektakl. Nie obawiajcie się jednak, obiecuję wam, że nie skłamię tutaj w ani jednym zdaniu. Nie po to wszystko to spisuję, by tracić swój oraz wasz czas. Czas, który jest dla nas najważniejszy, czyż nie?
Wkrótce moje prace przy wykopie dobiegną końca. Znajduję się coraz bliżej celu – wiem to, bo ta rozrzedzona ziemia też zdaje się coraz mocniej oddychać. Jest unerwiona i chyba wściekła. Czuję, jakbym kopał nie w kamienistej glebie, a w potężnym, złowrogim organizmie. Drążył ciało, rozcinał je, tak jak skalpel rozcina tkanki, choć u mnie nie ma mowy o chirurgicznej precyzji. To, co robię, bardziej przypomina otwieranie klatki piersiowej za pomocą piły mechanicznej. A ponieważ nie wiem, co się stanie, gdy już dokopię się do celu, chcę wam dać świadectwo tego, co widziałem w swoim niedługim życiu. Liczę, że pomoże to wam podjąć kilka lepszych decyzji w przyszłości. Może mój żywot nabierze większego znaczenia właśnie dzięki tym kartkom. A może nikt nigdy tego nie przeczyta, ja zaś robię owe notatki tylko po to, by zmyć z własnego sumienia choć trochę brudu, zalegającego tam jak okropna flegma w gardle – taka, której nie sposób odkrztusić i wypluć, a z powodu której ciężko się oddycha.
Przepraszam za tę brzydką plamę atramentu u góry, nie chcę jednak kolejny raz przepisywać tekstu. To jedyne pióro, jakie tu znalazłem; wiekiem może być zbliżone do tego domu.
Tutaj, w domu, w którym się wychowałem, jesteśmy tylko ja i moja żona. Jeśli chodzi o nią, dobrze, że jej nie słyszycie. Czasami zdaje mi się, że przez te szczeliny w ścianach razem z wichurą przelatuje też jej zawodzenie – ja do niego przywykłem, ale was te dźwięki mogłyby przerazić. Coraz trudniej mi rozróżnić, czy to faktycznie krzyki Emilii, czy gwizdy wiatru, które rozbijają się po starych rynnach. A może to te stare kocury, które oblegają parter i dotrzymują mojej żonie towarzystwa, kiedy mnie nie ma obok? Nie wiem… Nie słyszę tego wszystkiego tylko, gdy wiercę i kopię. Może dlatego pracuję tak długo każdego dnia. Wstaję i zabieram się do roboty, gdy trwa jeszcze noc, a kończę, gdy ponownie wchłania ona światło dnia, jak gęsta farba rozpuszczająca się w krystalicznie czystej wodzie.
Od dawna nie widziałem słońca. Mam wrażenie, że bez światła coś w człowieku umiera. Tak jak bez wody. Mój organizm nawilża nocami jedynie alkohol, choć staram się też pić dużo kranówki. Tylko taka woda jest tu dostępna, ale ja od zawsze lubiłem ją pić, więc szczególnie nie narzekam.
Co do jedzenia – nie jestem głodny, jeśli z jakiegoś powodu by to was interesowało. Syty brzuch wyjątkowo skutecznie nakłania do snu, a ja muszę pracować. Muszę robić to, co robię – dla Emilii, dla siebie, dla nas.
Moja ukochana Emi. Tak ją nazywałem przez tyle lat i nadal to robię. Jest chora i… Nie, nie czas na płacz. Muszę go powstrzymać, więc sięgam po szklankę. Zdaje mi się, że czynię to po każdym napisanym akapicie. Trunek jest gorzki, słonawy – czuję, jakbym pił własne łzy – ale tylko taki znalazłem w barku w salonie. Zostało tego sporo butelek. Rozpala trzewia, gasząc jednocześnie pożar w mojej głowie.
Alkohol jest. Brakuje mi tu tylko trochę muzyki. Odnalazłem co prawda gramofon i kilka płyt, ale zaniosłem to wszystko do pokoju Emi i to tam igła adaptera odtwarza czarne winyle. Emi zasypia przy dźwiękach Pachelbela czy Mozarta, tak jak ja zasypiałem kiedyś obok mojego ojca, gdy byłem jeszcze dzieckiem. To ją wyraźnie relaksuje – zdaje się, że muzyka rozbija jej ból, tak jak ultradźwięki rozbijają kamienie nerkowe. Na mnie działa to zresztą identycznie. Czasem, kiedy jestem przy niej dłużej, włączam coś z dawnych lat. Tylko na chwilę, bo dość szybko czuję, że Emilia wpada w jakiś niezrozumiały dla mnie gniew. Może zresztą doskonale ten jej gniew rozumiem. Wspomnienia nie zawsze są ciepłe i przyjemne. Nie jest dobrze sięgać pamięcią wstecz, kiedy tu i teraz ciało oraz umysł trawi ból. Mówiła mi, że to ból porównywalny do palenia żywcem. Próbuję sobie to wyobrazić, ale nie umiem – później pocieszam się myślą, że ona przecież nie pali się żywcem i nigdy się nie paliła, nie może więc znać charakteru tamtego cierpienia.
Pociągam kolejny łyk, a po namyśle jeszcze jeden, nim odstawię szklankę, a ona stuknie cicho o porysowany blat biurka.
Muszę opowiedzieć wam całą tę historię, bo tylko wtedy macie szansę choćby w pewnym stopniu mnie zrozumieć; a ja – również w pewnym stopniu – mam szansę usprawiedliwić się z tego, co czynię. Przestawiłem atrament trochę wyżej. Z ostrożności. Na solidnym blacie dębowego biurka widnieje czarno-białe zdjęcie moich rodziców na tle jakiegoś jeziora oraz drugie, mojej żony, która roześmiana czeka w kolejce do diabelskiego młyna. Zrobiłem jej to zdjęcie z zaskoczenia i pewnie dlatego wyszło tak dobrze. Tylko taka fotografia jest zdolna ukazać w człowieku coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka. Fotografie potrafią uchwycić duszę, trzeba tylko trafić na właściwy moment. Trafić tak, jak trafia magik, gdy z przetasowanej talii wyciąga wybraną przez was wcześniej kartę. Tylko że tu nie chodzi o jakikolwiek rodzaj prestidigitatorstwa.
To biurko stoi tutaj od lat, podobnie jak reszta gratów – pokój niewiele się zmienił, odkąd opuściłem go jako nastolatek. Te same, wyblakłe już nieco plakaty starych zespołów rapowych. Te same białe drzwi, które wstawił tu jeszcze mój świętej pamięci dziadek, nadal popisane markerem przez moich niezbyt licznych przyjaciół składających tu swoje autografy. Te same ściany, z których już odpadają farba i tynk – zdaje mi się, że odkąd tu jestem, ubyło tego przynajmniej kilka warstw – zeszły niczym płaty skóry ze zbyt mocno opalonego ciała.
To kolejny dowód na to, że dom żyje. Oddycha jednak coraz ciężej, czasami nawet przestaję pisać i czekam, nasłuchując w napięciu, czy czegoś nie wymyśli, by mnie stąd wykurzyć, ale nic się nie dzieje. Tylko straszy. A ten jego gniew… Myślę, że chodzi mu o ten tunel, który kopię.
Tak, kochanie, słyszę, ale musisz wytrzymać. W sporej mierze odczuwam twój ból. Twoje cierpienie przenika przez ściany i podłogi, a potem wnika gdzieś pod moją skórę i tam zostaje. Kumuluje się i nawarstwia, ciążąc, jak książki wygiętym półkom w starym, ledwo trzymającym się kupy regale.
Emilio… Być może też uda ci się ten pamiętnik przeczytać, choć ty dobrze znasz większość tego, co zawiera. Wszak byłaś częścią treści owych zapisków, nawet jeżeli niektórych tajemnic ci nie wyjawiłem. Wybacz, każdy człowiek ma tajemnice, przy czym zdaje mi się, że mężczyźni skrywają ich jakby więcej niż kobiety, a ja w końcu jestem mężczyzną.
Magia i duchy. Mam ponad dwadzieścia lat, a nikt nie zdołał mi wybić tych głupot z głowy, choć to właśnie one nas tu przyprowadziły.
Tak, piszę o duchach, dobrze widzicie. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak to wygląda, ale ja wiem i wy wiecie, że one istnieją. Mieszkają w szczelinach takich domów jak ten. Dzień po dniu, rok po roku nabierają mocy. Nie potrzebują żywicieli, żywią ich te stare mury. Żywią, choć również pętają. Zupełnie jak nas, Emi, co?
Ileż bym dał, żeby znowu objadać się z tobą naleśnikami przed telewizorem. Wybierać palcem powidła ze słoika i popijać gorącym mlekiem. Gdy tylko sobie o tych chwilach przypomnę, czuję zapach cynamonu i wanilii, ale i ten sam ogień, który chce strawić i moje ciało. Te głupie, slapstickowe seriale, które lubiłem ja, i te jeszcze głupsze filmy akcji, które lubiłaś ty. Czy nie powinno być na odwrót? Pewnie tak, ale to ty z nas dwojga zawsze okazywałaś się silniejsza, ja zaś rozczulałem się nad byle pierdołami. Nie znosiliśmy wielu rzeczy w sobie nawzajem, a jednocześnie nie mogliśmy bez nich żyć. Byliśmy jak kot z psem pod jednym dachem, ale przecież i te zwierzaki potrafią znaleźć wspólny język. Do ciebie, Emilio, jeszcze wrócimy. Obiecuję ci to, kochanie. Ale najpierw muszę opowiedzieć, jak to wszystko się zaczęło. Wierzę, że ktoś odnajdzie ten notatnik, bo nie zdołam go wysłać w butelce na bezkresne morze – choć ta mgła na zewnątrz zdaje się tak gęsta, że mogłaby unieść butelkę.
Słuchajcie więc.
Cofnijmy się nieco, a dokładnie jedenaście lat, gdy ten wiatr na zewnątrz wydawał mi się bardziej przyjazny.
Wróćmy do mojej wczesnej młodości, gdy poznałem dwie bardzo ważne w życiu osoby: babcię i dziadka.
Tę babcię, która tyle serca wkładała w każdą przygotowywaną dla nas potrawę, i tego dziadka, który pokazał mi kiedyś sztuczkę z kartami – jestem pewny, że to od tego się zaczęło. Ten dzień przesądził o wszystkich kolejnych. Gdyby nie ten dzień, ta chwila, nie byłoby tego pamiętnika.
Nie byłoby też uwięzionego w starym domu żałosnego człowieka, ubrudzonego w ziemi i kopiącego tunel.
Lubię pisać, a właściwie wolę pisać niż mówić, bo ci, co czytają, nie słyszą mojej wady wymowy. Początkowo miałem się do niej nie przyznawać, ale historia i tak prędzej czy później o prawdę się upomni. Bo moje seplenienie, wada wrodzona, również trochę pokieruje mym życiem.
A więc opowiem wam tę historię, ale wpierw muszę iść do mojej żony poluzować jej trochę więzy, bo jestem pewny, że tym razem to ona wrzeszczała.
Przyszedłem na świat w Bielsku-Białej 10 kwietnia 1989 roku.
Wychowałem się na wsi. Nie takiej jak moi pradziadkowie, bo nie mieliśmy kur, krów, świń ani całego tego śmierdzącego szajsu, ale okolica obfitowała w puste, przestronne pola, owocowe drzewa i bujną roślinność, wtedy nieskażoną jeszcze ludzką ręką, co to betonuje każdy skrawek wszystkiego, co ulepiła natura.
Moi dziadkowie wznieśli ten dom – ten, w którym teraz spisuję dla was swoje wspomnienia – własnymi rękami jakoś w latach sześćdziesiątych. W tamtych czasach ludzie nie byli skłonni brać lichwiarskich kredytów. Układ był prosty – miałeś tyle, na ile zapracowałeś. Do dzisiaj nie mam pojęcia, jak wznieśli ten budynek w zasadzie całkiem samodzielnie, od podstaw; ale tak jak mówię, wtedy pragnienia zamieniano w czyn, a ludzie jakoś mniej szukali wymówek, a więcej przejawiali ochoty do pracy. Trwalsze były ich upór i determinacja, bo wtedy wszystko było jakieś trwalsze – zdaje się, że nawet beton. Dlatego choć dom ten ma wiele krzywizn i niedoskonałości, to jednak stoi tu nadal i postoi jeszcze dobre tysiąc lat, tak mi powiedział kiedyś dziadek, a ja nie mam powodu, by mu nie wierzyć.
Nim jednak tu zamieszkaliśmy, mieliśmy trochę pod górę. Odkąd się urodziłem, błąkaliśmy się po różnych małych i jeszcze mniejszych mieszkaniach w Bielsku-Białej i okolicach. Tułaliśmy się jak pojedyncze strony gazet niesione przez wiatr po postpeerelowskich ulicach. Ja, moja mama i mój tata. Gdy zaczyna się ta historia, mam jedenaście lat. Wiem, że to może okazać się trochę niezrozumiałe, ale z naszych wędrówek pamiętam najmocniej to, że okropnie denerwowali mnie moi kuzyni, z którymi nie potrafiłem znaleźć wspólnego języka, choć byli w podobnym jak ja wieku. Najwidoczniej już wtedy kształtował się mój introwertyzm.
Pomieszkiwaliśmy u różnych znajomych, wujków, ciotek i niemal w każdym z tych domostw znajdowały się jakieś dzieciaki. Znaczyło to tyle, że oficjalna ustanowiona przez Bóg wie kogo etykieta dziecięca kazała mi się z nimi bawić, a ja cholernie nie lubiłem bawić się z kimkolwiek. Lubiłem swoje małe wyścigówki, samurajskie plastikowe miecze i liche, nieruchome figurki żołnierzy. Lubiłem je, wielbiłem wręcz, ale chciałem się bawić nimi sam i tylko sam. No, może nie do końca sam. Miałem swoich przyjaciół, z którymi zawsze mogłem porozmawiać lub powalczyć na miecze. Do dzisiaj pamiętam te trójkę, z którą się zadawałem i po części dorastałem.
Kim byli? Cóż, „wyjąłem” ich z filmu Trzech małolatów ninja i kolejnych części ich przygód. To znaczy pewnego dnia sami do mnie przyszli, choć nie pamiętam dokładnie kiedy. Chyba krótko po obejrzeniu tetralogii, jak sądzę.
Colt, Tum Tum i Rocky, ale tego ostatniego jakoś lubiłem najmniej. A gdy kogoś nie lubię, to nie muszę pamiętać jego imienia, prawda? W każdym razie największą sympatią darzyłem właśnie Colta i to z nim najczęściej rozmawiałem. Może dlatego, że najlepiej z tej trójki walczył i wydawał się trochę podobny do mnie, szczególnie jeśli chodzi o fryzurę – włosy w kolorze blond z charakterystyczną wysoką czupryną nad czołem. Całe moje życie będę taką nosił, choć w przyszłości nieco oklapnie mi na czoło. Wciąż jednak ta moja nieco kogucia fryzura będzie mnie definiować i wyróżniać w tłumie.
A więc bawiłem się z tymi dzieciakami, najczęściej moimi kuzynami, i krew mnie zalewała, kiedy na przykład po raz dziesiąty, zmęczony i zmarznięty, zasuwałem z sankami pod ośnieżoną górę bite dziesięć minut, by jechać potem w dół niecałe piętnaście sekund. Podczas gdy wszystkie dzieciaki darły się wniebogłosy ze szczęścia, ja zjeżdżałem na tych sankach ubawiony tyle co kłoda, zastanawiając się, po co to robię. Nigdy nie rozumiałem radości czerpanej z podobnych aktywności, a w dodatku kiepski to był dla mnie interes, szczególnie że byłem dzieckiem chorowitym i po takiej eskapadzie musiałem dwa tygodnie odleżeć w łóżku.
Nawet jeśli pominąć te perypetie, przeprowadzki były po prostu męczące i do dzisiaj tak naprawdę nie wiem, dlaczego skakaliśmy z miejsca na miejsce. Raczej nie pytałem o to za dziecka, a nie zapytałem i w dorosłym życiu, zresztą każdy średnio rozgarnięty człowiek byłby zdolny to wydedukować. Jak nie wiadomo, o co chodzi, to… tak, no właśnie. W naszym wypadku to powiedzenie sprawdza się doskonale. Byliśmy biedni. Wiem, że mój tata ciężko harował, żebyśmy mieli co do garnka włożyć. Imał się różnych prac, aż wreszcie założył swoją pierwszą firmę, która sprzątała i odśnieżała – pracował w niej sam. Zakupił starego żuka, który lubił nie odpalać, więc często brał tylko łopatę do odśnieżania i ruszał wykonać swoje zlecenie pieszo, bardzo wczesnym rankiem, kiedy do świtu było daleko i cały świat spał. Do dzisiaj nie wiem, skąd on brał na to siły.
Pamiętam jeden wieczór, od którego niejako zaczął się przełom. Mieszkaliśmy w klitce o powierzchni jakichś trzydziestu paru metrów kwadratowych i myślę, że głównie rodzice czuli się jak chomiki w klatce. Leżałem chory z gorączką w swoim maleńkim pokoju, gdzie mieściły się tylko łóżko i stolik z akwarium, i niezliczone godziny wpatrywałem się w te małe rybki, pływające to w jedną, to drugą stronę bez celu. Mama w tych dniach opiekowała się mną, choć czasem się zastanawiam, czy aby słowo „opieka” nie było tu z mojej strony eufemizmem. Myślę, że robiła to niejako przy okazji, czekając na jakiś cud, który odmieni naszą materialną sytuację i pozwoli w końcu osiąść gdzieś na stałe. Doglądała mnie bardziej w taki sposób, jak ja doglądałem swoje rybki, sprawdzając, czy wciąż wszystko z nimi dobrze, czy może pływają już brzuchami do góry.
Czasami opuszczała mieszkanie, najczęściej wybierając się do okolicznych sklepików odzieżowych, i zostawiała mnie samego na długie godziny, podczas których wypatrywałem jej przez małe okno na korytarzu naszej kamienicy w obawie, że może nie wrócić i zostanę tu sam, bo równocześnie tatę spotka jakiś wypadek. Ilekroć miała wyjść, stroiła się, spędzając przed lustrem długie minuty. Bałem się o nią i o siebie, gdy zostawałem w pustym mieszkaniu. Włączałem bajki, jeśli jakieś w telewizji były, najczęściej jednak nie było, więc puszczałem cokolwiek, aby w mieszkaniu dało się słyszeć jakiekolwiek ludzkie głosy, bo to dodawało mi otuchy.
Mimo moich obaw moja matka zawsze wracała, czasem w miarę szybko, czasem po godzinie lub dwóch, a czasem, gdy słońce już dawno schowało się za horyzontem. Co dziwne, nigdy nie wracała z żadnym nowym ubraniem, twierdząc, że wszystko jest za drogie, a my przecież – tu na jej twarzy pojawiał się kpiący uśmiech – musimy żyć oszczędnie. Mój dziecięcy umysł pochłaniała kwestia, że skoro tak, to po co tam chodzi, ale nie miałem odwagi wypowiedzieć tego pytania. Niekiedy wieczorami włączała jakieś stare, popowe utwory, siedziała na kanapie i gapiła się w lampę na suficie, jakby ta lampa miała wkrótce obrodzić w diamenty. Słuchając tego swojego popu i niemal się nie poruszając, potrafiła spoglądać na nią przez długi czas, a ja co chwilę zerkałem na nią, by sprawdzić, czy w ogóle jeszcze oddycha, czy aby nie zatraciła się całkiem w tych swoich fantazjach. W międzyczasie budowałem sobie domki z pudełek po kasetach magnetofonowych, ciesząc się w sumie z tego, że mogę z nią posiedzieć i poczekać na tatę. Jednak nie zawsze było tak spokojnie.
Zdarzało się, że dostawałem od mamy w twarz za jakieś drobne przewinienia, których wagi wtedy nie rozumiałem. Mogło chodzić o podwędzenie kanapki, którą zrobiła dla siebie, albo o kolejne pytanie, kiedy wróci tata. Po jakimś czasie pojąłem, że powinienem znikać, gdy nagle zrywała się z kanapy i zaczynała chodzić tam i z powrotem po korytarzu, coś do siebie mamrocząc. Obgryzała wtedy paznokcie i oddychała szybko. W takich chwilach w jej oczach pojawiał się jakiś niezrozumiały dla mnie gniew. Teraz wiem, że gniew nie bierze się znikąd, wtedy jednak nie miałem o tym pojęcia. Gdy ogarniał ją ten dziwny amok, usuwałem się w cień i nawet jeślibym się wykrwawiał, nie miałem zamiaru zawracać jej tym głowy, bo mogłaby wybuchnąć i znowu uderzyć mnie w policzek. Stawała się tykającą bombą. Sądziłem, jak sądziłoby zapewne każde dziecko, że po prostu tak musiało być. Teraz wiem, że to nieprawda. Tak wcale być nie musiało.
Najlepszym dla mnie momentem całego dnia był ten, gdy słyszałem odgłos przekręcanych w zamku kluczy i tupanie butów, co oznaczało strząsanie z nich śniegu lub ziemi. W drzwiach pojawiał się ojciec, któremu rzucałem się na szyję pomimo jego brudnego, przepoconego ubrania. A on zawsze, niezależnie od tego, jak ciężki miał dzień, brał mnie w ramiona i mocno tulił. Nie wiem, jak to się działo, ale zdawało mi się, że on nigdy nie ma złych dni, choć dziś wiem, że niemożliwe, że było zgoła inaczej. Zawsze jednak swoje problemy zostawiał tam na zewnątrz, pod śniegiem czy pod ziemią; nie miały prawa wstępu do domu – przeciwnie niż w przypadku mamy, która zdawała się problemy przynosić siatkami do domu. Nawet gdy już byłem w łóżku i zasypiałem, słysząc ten odgłos kluczy, wstawałem i leciałem do drzwi, by dać się ojcu unieść. Miało to swoją cenę, bo strasznie się o niego martwiłem, a samotność i troska potrafią karmić wyobraźnię. Ale on wracał, zawsze wracał, na pewno wiedział, że czekam. Mama nigdy nie witała go tak jak ja, często w ogóle nie wstawała z kanapy, nawet gdy już zdążył ściągnąć robocze ubranie – ale jemu to nie przeszkadzało i próbował witać ją tak samo ciepło, jak witał mnie.
Tego pamiętnego wieczoru tata przyjechał nieco wcześniej, jak zwykle umorusany, i powiedział, że się przenosimy, lecz tym razem już na stałe, a miejsce będzie idealne dla naszej trójki. I choć mawiał tak często wcześniej, jakoś wtedy uwierzyłem, że jego obietnica się spełni. Widocznie dostrzegłem w jego błękitnych oczach inny niż zazwyczaj błysk – naprawdę się uśmiechały, przepełniała je szczera wiara w wypowiadane słowa. Znowu obdarzyłem go kredytem zaufania, on zaś w końcu wyjawił nam swój plan.
Chodziło o przenosiny na wieś do dziadków – jego rodziców. Usłyszawszy to, mama zaczęła się głośno i złośliwie śmiać. Lubiła tak wyrażać swój sprzeciw, lubiła wyśmiewać wszelkie pomysły taty, jakie by nie były. Sam nie czułem się tym pomysłem zachwycony, bo szybko połączyłem fakty. Z pewnością zechcą tam wpadać moi kuzyni, a ja znowu będę musiał z nimi spędzać czas. Poza tym nie znałem za dobrze moich dziadków. W zasadzie niemal wcale ich nie znałem, bywaliśmy u nich niezwykle rzadko – mama nie lubiła jeździć do rodziny taty, do własnej zresztą też (jak myślę, niechęć do ludzi musiałem odziedziczyć po niej). Do tego smród krowiego łajna i odchodów świni to nie było coś, czego bym wtedy pragnął, a tylko z tym kojarzyło mi się słowo „wieś”.
Mama miała inne, własne obiekcje, bo jak to z nią zazwyczaj bywało, dziki złośliwy śmiech szybko przerodził się w kąśliwe uwagi. Nie pamiętam dokładnie, o co chodziło, choć mogę się teraz tego domyślać. Moja babcia była głęboko wierzącą kobietą, praktykującą katoliczką, mama zaś z domu protestantką, tak naprawdę ateistką od dłuższego czasu. A tam, gdzie zetkną się dwie religie bądź wiara z niewiarą, tam lubi powstawać konflikt. Zwłaszcza jeśli kłótni sprzyja temperament, a tego nie brakowało ani babci, ani mamie.
Mimo to wizja domu, nawet jeśli współdzielonego z rodzicami mojego taty, stanowiła argument dość przekonujący, bo stał on w spokojnej okolicy, no i w końcu był to dom, a nie jak wcześniej ciasne lokum w bloku czy w kamienicy. Mielibyśmy dla siebie całe górne piętro, czyli największą jak dotąd powierzchnię do mieszkania. Mój tata przekonał mnie również, że tam wcale nie śmierdzi, bo jego rodzice kur ani świń, ani żadnego bydła nie hodują. I tak oto już dwa tygodnie później późnym wieczorem dotarliśmy z walizkami pod ogromny, jak mi się wtedy wydawało, budynek. No cóż – nie od dziś wiadomo, że wspomnienia płatają nam figle, a miałem wtedy świeżo skończone jedenaście lat.
Przypominam sobie, że pomimo mojego w sumie całkiem dobrego nastawienia – mama wciąż była na nie, ale jakimś argumentem tata zdołał ją przekonać, byśmy przynajmniej spróbowali – na myśl, że ktoś inny zajmie teraz nasze małe, ale fajne mieszkanie, jadąc w nieznane, poczułem niepokój i głęboki smutek. Z tego powodu, gdy dotarliśmy pod wjazdową bramę u dziadków, zacząłem głośno płakać. Rozszlochałem się dokładnie w chwili, gdy na ganku zapaliło się światło, drzwi uchyliły, a do moich nozdrzy doleciał zapach cynamonu. W drzwiach widziałem tylko sylwetkę krępej postaci rzucającej swój cień na granitowe schody. To była moja babcia Wanda. Pamiętam z tamtego dnia jej ciepły uśmiech, a potem jeszcze intensywniejsze ciepło bijące z jej wielkich piersi, do których mnie tuliła, delikatnie kołysząc. Znajdowaliśmy się wtedy już wewnątrz, w ich salonie, tym samym, w którym teraz śpi Emilia. Babcia była bardzo silna, jednocześnie zaś delikatna, i to połączenie sprawiło, że poczułem się w końcu bezpiecznie, a mój opór słabł. Uspokajałem się, chłonąc jej spokój, choć ta kobieta była mi wtedy w zasadzie obca. Zdaje się, że ona przygotowała się na moje opory i obawy i specjalnie upiekła dla mnie ciasto. Pamiętam jej cichy, delikatny głos przy moim uchu i to ciepło piersi ogrzewających mój mokry od łez policzek. W końcu zasnąłem.
A rankiem obudził mnie szelest miliona rozmawiających ze sobą liści, który wdarł się cichutko przez uchylone drzwi tarasowe salonu na pierwszym piętrze mojego nowego domu – i poczułem się nieco lepiej.
Gdy przenieśliśmy się do dziadków, był czerwiec, zaczynało się lato, a więc również wakacje. Zdążyłem zaliczyć drugą klasę w podstawówce w centrum Bielska-Białej, a teraz czekało mnie przeniesienie do miejscowej szkoły. Wiązało się to z poznawaniem nowych kolegów, na co naprawdę nie miałem ochoty. Nie żebym jakoś tęsknił za tymi, których zdążyłem poznać. Nie lubiłem szkoły, nie lubiłem innych dzieciaków i czułem, że to się raczej nie zmieni. Wszystko przez moją wadę wymowy, z powodu której bałem się cokolwiek mówić, wolałem więc się nie odzywać i być sam. Ale w tamtym czasie miałem wiele innych zmartwień, więc problem nowej klasy zostawiłem sobie na potem.
Jak pisałem, zaczynało się lato, a uwierzcie mi, w tamtym czasie lata bywały naprawdę gorące, żar lał się z nieba niczym miód, zaklejając każdy por skóry. Tata jeszcze spał. Najwidoczniej zeszłego wieczoru zdążył pokłócić się z mamą, bo ta nocowała oddzielnie, w tym pokoju, w którym dla was piszę, a który stanie się moim pokojem.
Wstałem po cichu, trochę zdezorientowany, i w tych samych zmiętych ciuchach, w których zasnąłem, wyszedłem na drewniany, świeżo malowany ciemnobrązową farbą taras. Moje bose stopy zetknęły się z ciepłymi deskami, a nozdrza wypełnił nieznany mi dotąd zapach – zapach natury, zapach stworzony przez Boga. Mieszał się z zapachem farby. Lubię jej słodko-gryzącą woń – kojarzy mi się zawsze z wymazaniem przeszłości i nowym rozdziałem. Do tej symfonii doznań dołączyć miało jeszcze wiele innych wiejskich zapachów, których nie zdołałbym nazwać ani zliczyć, a które tworzyły ową szczególną, tak kochaną przeze mnie mieszankę.
Choć wcześniej migrowaliśmy tu i tam, nigdy nie mieszkaliśmy na wsi ani nawet tam wiele nie bywaliśmy – wieś oglądałem głównie w filmach i ilustracjach do bajek. Oczarował mnie więc widok, jaki rozciągał się przede mną: w dali, za tysiącem drzew, ujrzałem wielkie pola uprawne, a pośród nich młyn. W naszym ogrodzie, oddzielonym prowizoryczną siatką, było sporo różnych grządek, owocowych drzew i krzewy z malinami, borówkami czy agrestem, którymi będę się opychał. W rogu ogrodu stała szopa, pomalowana na zgniłą zieleń.
Dostrzegłem także mały sad, za którym ciągnął się niezmierzony horyzont pokryty zielenią.
Niebo – tego dnia błękitne i czyste, bez jednej chmurki – błogosławiło ów krajobraz i zwiastowało piękny czas. Roślinność bujała się w rytm szumiącego wiatru, a choć przyroda, którą obserwowałem może po raz pierwszy w takiej postaci, zdawała mi się jednym wielkim chaosem, była przy tym tak dziko piękna.
Jedno drzewo wyrastało zaraz przy domu, więc gdy podszedłem do barierki, miałem jego gałęzie na wyciągnięcie ręki. To drzewo tego dnia przywitało mnie pierwsze, kołysząc się, jakby chciało mi się ukłonić. Wiem, że czas podbarwia wspomnienia, ale uwierzcie mi, czułem się wtedy jak w innym świecie, niemal jakbym trafił w kadr bajki.
Gdy tak upajałem się niesamowitym widokiem, próbując oswoić z nowym domem, usłyszałem pod sobą kroki i ciche kasłanie. To wtedy go zobaczyłem.
Szczupły, wysoki i całkiem już siwy mężczyzna szedł spokojnym krokiem w stronę małej, drewnianej szopy, mijając jedną jedyną rzecz, która mogła odebrać urok całemu pejzażowi – stary, w połowie zdemontowany samochód, pod którym rozlewała się wielka plama oleju, brudząca czernią trawę. Była to syrenka w kolorze piaskowym.
Przycupnąłem i przez szpary desek obserwowałem dziadka, tak podobnego do mojego taty. Na pierwszy, a nawet drugi i trzeci rzut oka nie dałoby się ich z tej odległości odróżnić, ja zresztą będę wyglądał jak ich kopia. Taką mamy rodzinną przypadłość: niesamowite wręcz podobieństwo w linii męskiej, które pogłębia się z wiekiem.
Dziadek trzymał w dłoni stalową, poobijaną konewkę, w której przy każdym stawianym kroku radośnie chlupotała woda, i szedł do niewielkiej zbitej z desek szopy przy końcu ogrodu. W pewnym momencie przystanął. Wyglądał, jakby coś zobaczył w trawie – i faktycznie zobaczył. To był Mozzart, młody jeszcze kociak z białą plamą przy nosie. Dziadek nachylił się ku niemu i przez chwilę głaskał go czule. Kotek wkrótce zaczął się z nim bawić, atakując go pazurami, a ten podjął wyzwanie, mierzwiąc mu brzuch. Po minucie czy dwóch zwierzak, który najwyraźniej miał już dość zabawy, chapsnął lekko dużą dłoń, po czym zerwał się, pędem ruszył w kierunku ogrodzenia, pokonał je i znikł w chaszczach. Dziadek jednak kucał dalej. Widziałem go od tyłu. Nie miał koszulki. Jego szczupłe, choć umięśnione, nieco spocone plecy połyskiwały w promieniach słońca. Przechylił głowę, nasłuchując niczym sarna, by po chwili, pomału wstając, odwrócić się w moją stronę. Jego błękitne oczy zalśniły. Jak on to zrobił? Wiedział, gdzie mnie szukać, choć nie wydałem najcichszego westchnienia. Trochę mnie to zaskoczyło i zaniepokoiło. Najdziwniejsze jednak miało się dopiero wydarzyć, i to już za chwilę.
Dziadek wpatrywał się we mnie i uśmiechał tajemniczo. Kucałem, tkwiąc w swojej prowizorycznej kryjówce, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu – czułem się przy tym bezpiecznie za wysokimi deskami tworzącymi balustradę tarasu. Patrzyliśmy na siebie przez chwilę. Odłożył konewkę i wstał, a następnie otworzył prawą dłoń i spojrzał na jej wnętrze, po czym uniósł ją wysoko, najwyraźniej chcąc, abym i ja się jej przyjrzał. Potem zaś klasnął, łącząc obie dłonie. A gdy je rozwarł, z ich wnętrza wyfrunął mały ptaszek. Przysięgam, że coś takiego się stało. Jakby tego było mało, ptak ten pofrunął w moim kierunku i usadowił się na czubku jednej z tarasowych desek, jakiś metr ode mnie. Był prawdziwy, jak prawdziwe jest pióro, które teraz trzymam w dłoni i z którego pomocą zapełniam te kartki. Po chwili ptak odleciał i zniknął mi z pola widzenia. Moja twarz zapewne wyrażała dziecięcą radość, z czego nie do końca zdawałem sobie sprawę. Spojrzałem ponownie na dziadka, który także się uśmiechał. Jego uśmiech był ciepły, a jednocześnie zagadkowy i tajemniczy. Pokłonił mi się, udając, że ściąga przy tym z głowy kapelusz. Nie mógł widzieć dokładnie mojej miny, ale z pewnością potrafił ją sobie wyobrazić. Sam najwyraźniej dobrze się bawił. Zaprosił mnie do swojego świata. Musiał wiedzieć, że z tego zaproszenia skorzystam, choć wtedy nie miałem o tym bladego pojęcia.
I pewnie wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że ten ptak… wrócił. Usiadł tam gdzie wcześniej i przyglądał mi się. Początkowo się ucieszyłem, ale radość ta przerodziła się w niepokój. Oczy kolibra wydawały się nienaturalne, jakby ludzkie. Nie był po prostu żywy, jak każdy mały ptak. Był… świadomy. Tak, to odpowiednie słowo.
Przez cały dzień nie opuściłem naszego mieszkania, skarżąc się na ból głowy, choć nic mnie nie bolało. Nie czułem nawet głodu. Omijałem drzwi tarasowe, jak tylko mogłem, nie próbowałem przez nie patrzeć. Ptak odleciał dopiero, gdy tata otworzył te drzwi na oścież i wyszedł na zewnątrz zapalić.
No cóż, podejrzewam, że każde inne dziecko byłoby zachwycone tą sztuczką, ale ja poczułem dziwny, wiercący duszę strach. Ten strach – który miał swój specyficzny zapach, bo każdy strach, jestem tego pewny, roztacza wokół siebie inną woń – wraca do mnie do dziś. Do dzisiaj pamiętam dokładnie tamto zdarzenie, ale też do dzisiaj nie wiem, jak dziadek to zrobił. Nie wyjawił mi tego nawet przed śmiercią.
Zawsze tylko powtarzał, że dobry magik nie zdradza swoich tajemnic – choć z częścią z nich mnie, niestety, zapoznał.
Następnego dnia wczorajsze lęki znacznie złagodniały, niemal się rozproszyły, ale i tak nie chciałem zbytnio oddalać się od rodziców, więc chowałem się w ich cieniu, gdy oni urządzali nasze lokum. Udało im się jakoś pogodzić i chwała Bogu, bo i tak za wiele bodźców atakowało mój dziecięcy umysł. Ochoczo im we wszystkim pomagałem, na ile tylko mogłem. Jeździłem z tatą po nasze rzeczy do starego mieszkania tam i z powrotem i nieudolnie, ale jednak, myłem podłogi, ścierałem kurze z szafek i wykonywałem temu podobne czynności. Mama miała nawet całkiem dobry humor. O wydarzeniu z ptakiem i dziadkiem rodzicom nie mówiłem. Cokolwiek to było, siedziało mi jednak w głowie mocno jak jeden z gwoździ w drzwiach starej szopy w ogrodzie.
Gdy pracowaliśmy nad zagospodarowaniem mieszkania, taras był otwarty i często na niego wychodziłem, sprawdzając, co się dzieje na zewnątrz, niczym kot doglądający swojego terytorium. Wypatrywałem dziwnego ptaka, ale ten się już nie pojawił. W zasadzie nic się nie działo, drzewa i krzewy kołysały się tak samo, liście na gałęziach mówiły tym samym językiem, ilekroć wiatr je do tego zachęcał, a stara syrenka po prostu stała w połowie rozebrana, czekając na odrobinę jakiejkolwiek atencji. Jedyną zmienną w tym całym krajobrazie był dziadek, który łaził po ogrodzie, to przycinając krzewy, to zbierając owoce z drzew. Patrzyłem na niego ostrożnie, gotowy do szybkiego ukrycia się, gdyby ponownie na mnie spojrzał, on jednak tego nie zrobił. Nie zerknął w moją stronę ani razu, czułem się więc już nieco bezpieczniej. Nie wiem, dlaczego dopadł mnie lęk przed nim, ale musiało mieć to związek z tym przeklętym ptakiem, który w końcu wyfrunął z jego dłoni.
Z parteru dolatywały do nas rozmaite zapachy – całe szczęście, że tata schodził po obiady, które robiła babcia, i przynosił je na górę. Rodzice chcieli uniknąć rozsiadania się przy stole, by jak najszybciej uwinąć się z przeprowadzką. Ciasto cynamonowe, które babcia dla mnie upiekła, zniknęło w mgnieniu oka – głównie w moich ustach.
Do urządzenia mieliśmy nasze piętro oraz wspominany już wielokrotnie taras – tam jednak stać miały tylko krzesło i mały stolik, który wkrótce ozdobiła popielniczka zawsze pełna niedopałków papierosów taty, potem mamy, a w dalszej przyszłości także moich.
Czas przy pracy umilała nam muzyka z wieży, którą dawno temu kupił tata, a która towarzyszyła nam w każdym poprzednim mieszkaniu. Tu jednak dźwięk dobiegający z dość dużych kolumn wydawał się inny, jakiś lepszy. A może wynikało to stąd, że byliśmy wtedy szczęśliwi i pełni nadziei. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Tata często wtórował wokalistom, śpiewając, nie bez fałszowania, ale zupełnie nam to wtedy nie przeszkadzało, choć zwykle mamę to irytowało, a mnie nieodmiennie bawiło.
Skończyliśmy robotę któregoś z kolejnych dni późnym wieczorem, chyba koło dwudziestej trzeciej. Byłem padnięty. Zresztą nie tylko ja. Czekała mnie pierwsza noc w moim nowym pokoju. Nie miałem tu wielu rzeczy, tylko małe drewniane łóżko, biurko do odrabiania lekcji, szafkę na ubrania – poza tym gołe ściany. Rodzice pożegnali mnie buziakiem w policzek na dobranoc.
Wykąpany położyłem się w swoim łóżku z czystą pościelą, która pachniała trawą i kwiatami. Wieś, cudowna wieś otaczała mnie z każdej strony i chyba to tamtego wieczoru w pełni zrozumiałem, dlaczego mój ojciec chciał tu powrócić, tym razem jako dorosły ze swoją rodziną. I dlaczego ja sam chcę tu zostać.
Zasypiałem, wpatrując się w stare okno z żaluzjami, zza których spoglądał na mnie księżyc.
Ten sam księżyc, przy którym tyle razy zasypiałem, spogląda na mnie przez to samo okno teraz, choć jego blask ledwo przebija się przez nieustępującą od kilku dni mgłę. Na noc ściągam kilka kartek przytwierdzonych do szyby, by przed snem wpuścić do pokoju choć trochę bladego światła.
Słaba poświata kładzie się leniwie na ruchomej, gęstej, mlecznej pajęczynie z nocy na noc, zgodnie z rytmem pełni, kwart i nowiu, a ja dryfuję w tym domu po jej powierzchni. Słyszę odgłos wody kapiącej z niedokręconego prysznica i trzask drewna palonego w kominku, w którym śpi Emilia. Więcej dźwięków tu w tej chwili nie dociera, no może prócz skrzypienia podłóg, bo po budynku spacerują duchy – nigdy nie śpią i trzeba nauczyć się z nimi żyć. A ja nabrałem w tym nieco wprawy.
Gdy wspominam czasy, kiedy się tu wprowadzaliśmy, dopada mnie okropny smutek. Tęsknota za tym, czego dziś już nie mogę dotknąć, a co zamazuje się w mojej pamięci, przypominającej skład ze starymi pudłami pełnymi wspomnień. Tych pudeł ubywa, ktoś czy coś nieustannie je usuwa, jedno po drugim, choć ja się na to nie godzę. Kimże jesteśmy bez wspomnień? Pustymi naczyniami, drzewami bez gałęzi, korytem strumyka bez wody. Nie godzę się na utratę wspomnień, więc próbuję je jakoś utrwalić – tu, w formie pamiętnika, który czytacie.
No dobrze, opis etapu przeprowadzki mamy za sobą. Wydawać by się mogło, że oto znaleźliśmy swoje miejsce na ziemi i teraz może być tylko lepiej, prawda?
Nic bardziej mylnego. Każdy, kto wierzy w bzdury o nowym początku, musi być wariatem.
Kiedyś wspomnicie moje słowa, nawet jeśli teraz zechcecie z nich kpić.
Choć to prawda, że przez jakiś czas było względnie spokojnie. Życie lubi usypiać naszą czujność.
Przebudziwszy się nazajutrz o dość późnej porze, próbowałem na powrót zasnąć, bo w łóżku było mi dobrze – czułem się, jakbym leżał na miękkiej, puszystej chmurze wysoko nad ziemią – ale utrudniały mi to dźwięki krzątaniny w kuchni mieszające się z pokrzykiwaniami kierowanymi do ogrodu pod adresem dziadka, który najwidoczniej ociągał się z pójściem po zakupy. Takie ponaglające pokrzykiwania będę słyszał jeszcze nie raz, nie dwa. Po zaduchu w pokoju i oślepiającym słońcu zgadywałem, że jest już południe.
Moja babcia była kobietą niezbyt wysoką, przysadzistą, o szerokich barkach i potężnym głosie. Kiedy więc wołała za dziadkiem, jej głos niósł się na kilometr. „Selek, do jasnej cholery, pójdziesz ty w końcu czy trzeba cię tam wołami zawlec?”
Dziadek miał na imię Sylwester, więc „Selek”, czasem z dodatkiem „ty idioto”, było najbardziej bodaj pieszczotliwą formą, w jakiej babcia się do niego zwracała. Nie myślcie jednak, że babcia nie darzyła dziadka miłością – co to, to nie. Kochała go, jak nikt inny nie był zdolny go kochać, tyle że kiedyś podobne uczucia okazywało się mniej słowem, a bardziej czynem. Rozumiecie, prawda? Wierzę, że tak.
Gdy zeszliśmy z mamą i tatą na parter, by przywitać się w końcu należycie i bez pośpiechu z jego rodzicami, a moimi dziadkami, trochę mnie zaniepokoiła liczba naczyń i rozgardiasz w kuchni, bo zdawało mi się, że babcia obiadu chce narobić dla całej okolicy, więc może ktoś miał do nas dojechać, może jakaś rodzina, a w jej składzie, o zgrozo, zapewne jacyś moi kuzynowie. Na szczęście nic takiego się nie stało. Po prostu ta wspaniała kobieta uwielbiała gotować dla innych, a teraz mogła to robić dla nas i ograniczała ją tylko wyobraźnia.
Gdy myślę o jej potrawach, często zaczynam być głodny, choć, jak wiecie, ostatnimi czasy głodu wcale nie czuję. Ale te jej kluski na parze z powidłami ze śliwek i stopionym masłem; albo zupa ze świeżych grzybów ze swojską śmietaną… Cholera. Zjadłbym je teraz, nawet jeśli tylko z czystego łakomstwa. A już z pewnością uczyniłbym to, gdybym mógł znów zobaczyć jej uśmiech choćby jeden jedyny raz. Wtedy wlałbym tę zupę w siebie nawet z garścią zdechłych much.
Przepraszam, popadłem w nostalgię, ale będzie mi się to zdarzać, uprzedzam. Nie mogę jednak ulec melancholii i podłemu nastrojowi, choć zdaję sobie sprawę, że ich napady są nieuniknione. To cena, jaką płacę, abyście mogli poznać moją historię. Poza tym zasadniczo zrobiłem się trochę, że tak to ujmę, miększy, lecz to chyba normalne, prawda?
Wracając do tamtego dnia – moje jedenastoletnie, wtedy dość mocno otłuszczone ciało zostało przekupione. Mama jednak nieco spochmurniała, gdy już znaleźliśmy się przy stole nakrytym dużym, białym obrusem. Odzywała się zdawkowo, zjadła niewiele i pierwsza odeszła od stołu, mówiąc, że boli ją głowa, po czym wyszła na górę przez magiczną szafę. Potem przez krótki czas słychać było tylko dźwięk naszych sztućców stukających o talerze. W powietrzu wisiała jakaś dziwna aura, której nie rozumiałem, choć zdawało mi się, że jakby się przerzedziła, gdy tylko mama opuściła jadalnię. Dziadka od początku posiłku z nami nie było, choć dwa bialutkie, wypolerowane talerze, jeden głęboki, a drugi płaski, czekały na niego cierpliwie. Nalałem sobie drugą porcję zupy, licząc, że kluski nie zdążą wystygnąć, nim się z nią rozprawię.
– Gdzie tata? – zapytał w końcu mój ojciec, nakładając sobie kolejne danie dużymi szczypcami kuchennymi.
Z kuchni dobiegała muzyka z radia, a że byłem w humorze, to nawet kiwałem głową na boki, przeżuwając jedzenie.
– A jak ci się zdaje?
– Z dala od ludzi – odpowiedział niemal mechanicznie i uśmiechnął się.
– Nie mylisz się.
– Pójść po niego?
– Nie, zostaw go. Czego Bóg nie dał, tego i kowal nie ukuje. A jemu nie dał rozumu. On jest jak dziki pies, przyjdzie po resztki, jak zobaczy, że jest już bezpiecznie i nikogo nie ma w pobliżu. Zdaje się, że towarzystwo rodziny go przerasta. Przynajmniej na razie. Co dolega Oli?
Babcia starała się brzmieć naturalnie, ale w jej oczach widać było skupienie i swego rodzaju dociekliwość, która zresztą nigdy jej nie opuszczała.
– Chyba to samo, co tacie – odpowiedział mój ojciec po chwili namysłu i mrugnął do mnie.
– Porozmawiać z nią? Mam wprawę w gadaniu z ludźmi, którzy nie lubią innych ludzi.
– Nie. Zostaw, przejdzie jej. Musi się zaaklimatyzować. Tu dla niej wszystko nowe, cała ta sytuacja…
– Też jest jak pies – rzuciłem wesoło, a babcia posłała mi uśmiech i pogłaskała mnie po głowie.
Tata zaś włożył do ust tak wielki kawałek kluski, że przez chwilę wyglądał jak anakonda.
– Jak ci się tu podoba, skarbie? Chyba jest inaczej niż tam w centrum miasta, prawda?
Pokiwałem tylko głową, żując właśnie wielki kawał gotowanego ciasta.
– Pamiętaj, że możesz się tu czuć swobodnie. W razie jakichś problemów przyjdź do mnie, nie krępuj się. Zgoda?
– Yhym – pokiwałem głową i niezdarnie nałożyłem sobie kolejne kluski na talerz.
– Mam tylko jedną prośbę, Edwardzie. – Teraz kobieta zabrzmiała jakoś poważniej, choć uśmiech gościł nadal na jej ustach. – Cały ogród jest do twojej dyspozycji, nie wchodź jedynie do tej szopy, przy której często się kręci dziadek, dobrze?
– Dlaczego? – zapytałem nieśmiało z pełną buzią. Sam musiałem wyglądać jak anakonda.
Babcia przypatrywała mi się chwilę, jakby szukała wytłumaczenia.
– Bo jest tam dużo ostrych narzędzi i byś się mógł pokaleczyć.
Wzruszyłem ramionami. Nie miałem powodów, by zaglądać do tej szopy. Przynajmniej na razie.
Pod wielką jabłonią leżał niebieski koc z czerwonymi obramowaniami, a na nim jeden duży człowiek i jeden mały. Ja i mój ojciec.
Byliśmy syci i zadowoleni, ledwo mogliśmy się ruszać, co wydawało się całkiem zabawne, ale i nieco męczące. Dawno się tak nie najadłem – kluski niemal stały mi w gardle, czekając w kolejce, aż zwolni się miejsce w żołądku. Zapewne jeszcze jeden kęs i wszystko bym zwrócił.
Zapraszaliśmy do nas mamę, ale ta leżała w łóżku z ręcznikiem na głowie, którą tylko odmownie pokręciła, zostawiliśmy ją więc w spokoju.
Czułem się już odrobinę pewniej. Pełny brzuch chyba zawsze daje poczucie bezpieczeństwa. Słyszałem nawoływania ptaków jakby spowolnione i już tylko jedna część mnie chciała nadal opuścić to miejsce. Ta część dziecka, która wbrew logice i sercu musi się opierać wszelkim zmianom, choć sama nie wie po co. Druga część mnie pragnęła odkrywać wszelkie tajemnice, które tu na mnie czekały. Zabawy w chowanego z moimi przyjaciółmi (tak, wiem, że nie byli prawdziwi, ale proszę, nie śmiejcie się, sami zresztą takich mieliście), pościgi za złymi, walki na miecze na otwartym – wreszcie – terenie, a wokół wysokie drzewa, które aż prosiły się o to, by je zdobyć.
Opierałem się o brzuch taty i rozglądałem wokół pełen kłębiących się w głowie planów, które walczyły o pierwszeństwo. Widziałem, że dziadek zjadł swój obiad sam, na ganku, ponownie głaszcząc młodego kota Mozzarta. Dziki pies w końcu poczuł się bezpiecznie. Dołączyła do nich kotka, Kleopatra, matka Mozzarta, co okaże się bardzo ważne w tej historii. To znaczy nie to, że dołączyła, ale to, że tu żyła. Była to już dość stara kotka, ale trzymała się nieźle jak na swoje szesnaście lat. Miała oczy przybielone, jakby wypełnione wodnistym mlekiem, widziała jednak dobrze. Jedynie jej ruchy zdawały się nieco ociężałe.
Dziadek zmiótł obiad, zostawiając resztki zwierzakom, i poszedł dłubać coś przy grządkach. Od wczoraj zamienił z tatą ledwie parę zdań, a tak to nie rozmawiali za wiele. Do mnie też się jeszcze nie odezwał, ilekroć jednak przechodził obok, uśmiechał się enigmatycznie i spoglądał w moją stronę, jakby mnie próbował w tych krótkich chwilach prześwietlić.
Tata drzemał, mnie także zaczęły się kleić oczy, a śpiew ptaków przyjemnie nas rozluźniał.
Nim razem przysnęliśmy, tata odezwał się do mnie.
– Muszę ci coś powiedzieć o dziadku. Przypomnij mi później.
– Yhm – odparłem tylko na wpół przytomny. Przekręcając głowę, kątem oka dostrzegłem jeszcze starą szopę zamkniętą na dwie kłódki. Jej deski pomalowane były na ciemnozielony kolor.
Dużo ostrych narzędzi wewnątrz. Można się pokaleczyć.
Zapadłem w sen z ich obrazem pod powiekami.
Pierwszy mój dialog z dziadkiem miał miejsce dopiero kilka dni później. Nie sądziłem, że wyjdzie do ogrodu. Myślałem, że ma dzień garażowy. To taki, gdy dziadek pracuje w garażu i grzebie, jak to babcia mawiała, „dobry Bóg raczy wiedzieć w czym i po co”. Najczęściej po prostu porządkował tam narzędzia, sprzątał, układał i naprawiał różne rzeczy. W dzień ogrodowy wiadomo – krzątał się po ogrodzie i zawsze wymyślił sobie nowe zajęcie, znajdując tym samym powód, aby wyjść z domu. Nie cierpiał bezczynności, podobnie jak… rodzynków w serniku. Mówił, że tylko druga wojna światowa dorównuje okrucieństwem sernikowi z rodzynkami.
Było upalnie i choć mama namawiała mnie, bym wyszedł na zewnątrz bez koszulki, żeby „nabrać trochę opalenizny”, ja koniecznie chciałem mieć swój T-shirt z Wojowniczymi Żółwiami Ninja na plecach. Jakoś nie lubiłem chodzić półnagi i do dzisiaj to mi zostało, czego pewnie wielu mężczyzn nie rozumie. Poza tym wtedy byłem pulchnym dzieciakiem i wstydziłem się swojego ciała.
Oprócz mojego tajemniczego dziadka intrygowało mnie jeszcze coś: klatka z królikami stojąca w zacienionym miejscu pod rzędem ogromnych kasztanów.
Tego dnia poszedłem tam z Coltem. Mieliśmy uknuty plan i miecze w dłoniach (oczywiście był to długi patyk) – czułem ten charakterystyczny dreszcz zaczynający się w żołądku i promieniujący do mostka, gdy kryliśmy się za drzewami, obserwując okolice i badając nowy teren – dreszcz ekscytacji, niepokoju i przygody.
Skradaliśmy się po cichu, moje bose nogi zapadały się w skoszoną trawę, która barwiła mi stopy. Gdy byliśmy w pobliżu klatek, jeszcze raz rozejrzałem się wokół, ale nikogo nie dostrzegłem. Mama sprzątała nasze mieszkanie, chyba szczęśliwa, że wreszcie mogę się bawić sam poza domem, a tata pojechał do pracy, co dało jej pewnie trochę spokoju. W ogóle wtedy mama jakby trochę się zmieniła. Gniew w jej oku przygasł, nie poruszała się już tak nerwowo i nie mówiła do siebie, a przynajmniej ja tego nie widziałem, bo większość dnia spędzałem na zewnątrz.
Gdzieś hen usłyszałem ryk silnika starego chyba samochodu, a może to był traktor, nie wiem, jednak mimowolnie się wzdrygnąłem. Pamiętam też, że swędziały mnie mocno oczy. Dopiero na wsi poznałem w pełni wątpliwe uroki mojej alergii, która w dzieciństwie, a i w dalszej części życia mniej lub bardziej dawała mi w kość.
Wkrótce znaleźliśmy się u celu wyprawy. Kilka królików kicało po wyścielonej sianem klatce, żując coś energicznie w swoich małych pyszczkach. Trochę z tych klatek śmierdziało. To, że zwierzaki są w niewoli, jakoś mocno uwierało moją wrażliwość. I gdy już miałem zapytać Colta, dlaczego według niego te króliki są uwięzione, usłyszałem za sobą męski głos.
– Gdyby się dobrze przyłożył, mógłby cię przeskoczyć.
Odwróciłem się gwałtownie. Dziadek przesłaniał całe słońce – jak wcześniej widywałem go tylko z daleka, tak teraz wyrósł nagle przede mną, wielki niczym drzewo. Tak oto, dopiero po dobrym tygodniu, stanąłem z nim twarzą w twarz niczym rewolwerowiec, choć dobre trzy i pół razy od niego mniejszy. Był naprawdę wysoki, wyższy niż mój ojciec, musiał mierzyć ponad sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, jak teraz myślę. Szczupły, żylasty i diablo silny – dostrzegało się to gołym okiem. Zauważyłem, że nosił na głowie czapkę z daszkiem z jakimś starym logo drużyny NBA, chyba L.A. Lakers, a na sobie miał wytarty strój roboczy. Pamiętam jego wąskie, przenikliwe, bystre oczy i bijący od niego zapach smaru pomieszanego z wonią starych ubrań. Widząc moje przerażenie, cofnął się trochę, dając mi więcej przestrzeni, i się uśmiechnął, a potem szybko przeniósł wzrok ze mnie na klatkę i wskazał palcem jednego z jej mieszkańców.
– Ten tam, ten szary, co odwrócił się do nas kuprem, jeśliby chciał, toby cię przeskoczył. Jak żyję, nie widziałem jeszcze królika, który wybija się tak wysoko. Ledwo udaje mi się go złapać. Wszystkie zresztą te króle są piekielnie szybkie i zwinne, aż dziw, że dotąd mi nie uciekły, co?
W jego głosie brzmiała szczera serdeczność, widoczna również w jego uśmiechu. Niepokój z wolna mnie opuszczał, choć nie potrafiłem się go pozbyć. Wciąż nie wiedziałem, jak się mam zachować. Korciło mnie, aby uciec, jednak za bardzo się wstydziłem – wyszedłbym wtedy na głupka. No a poza tym jednak interesowało mnie, dlaczego te króliki są w klatce.
– Pewnie zastanawiasz się, dlaczego te króliki są w klatce? – zapytał dziadek, spoglądając na mnie, a ja ze zdziwienia, że odczytał moje myśli, wytrzeszczyłem oczy. Skinąłem tylko głową, bo głos uwiązł mi w gardle.
– Są tam dlatego, że twoja babcia robi przepysznego królika w sosie śmietanowym. Ta kobieta potrafi mnie zeźlić, ale odkąd się poznaliśmy, ma na mnie swoje sposoby. Te futrzaki są łatwe w hodowli, więc stwierdziłem, że szkoda przepłacać za cudze i lepiej utuczyć kilka własnych. Zresztą do targowiska stąd idzie się chyba z pół dnia, uciążliwe to trochę nawet dla mnie, choć ja lubię łazić, co pewnie zauważyłeś.
Nie wiedziałem, o czym on do mnie mówi. Króliki i sos śmietanowy? Miał zamiar wsadzić te króliki do wiadra ze śmietaną, bo tak lubili z babcią robić?
– Po co tak? – zapytałem jednak tylko nieskładnie i były to moje pierwsze słowa skierowane do niego.
– Żebyśmy mieli co jeść – zaśmiał się, jakbym palnął coś wyjątkowo głupiego.
– Aha – przytaknąłem, ale mój mózg jeszcze przetrawiał te informacje, a raczej próbował je zaakceptować.
– Zanim je zjemy, pokażę ci fajną sztuczkę, co ty na to? Muszę tylko znaleźć mój szykowny, czarny kapelusz. Pewnie jest gdzieś w pudłach w piwnicy, dawno go nie wyciągałem. Nie ma przedstawienia bez właściwego ubioru, prawda?
Ponownie skinąłem głową, nie rozumiejąc, o co chodzi, w związku z czym tym razem w moim mózgu doszło do jeszcze większego spięcia. Z jednej strony owa niesamowicie wstrząsająca informacja o zjedzeniu tych uroczych zwierzątek – tu wszakże wydawało mi się, że ten dziwny człowiek po prostu się ze mną droczy – a z drugiej strony zapowiedź magicznej sztuczki. Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałem ją zobaczyć! Może dziadek pokaże mi też, jak wyczarować w dłoniach ptaka, co zrobił wtedy, gdy byłem na tarasie? W kolejnych dniach będę często o tym wszystkim myślał. Przyśni mi się również ta sztuczka, ale i koszmar z królikami. Choć więc byłem ciekawy tej sztuczki, to z moich ust wydobyło się tylko ciche pytanie w tej pierwszej sprawie:
– Zjeść?
– Ano – przytaknął dziadek. – Zjeść.
– Więc one… umrą?
Pamiętam do dzisiaj, co mi odpowiedział i jak to zrobił, jakby to było tak oczywiste. Zaśmiał się ponownie w tym samym jego stylu.
– Nie umrą, tylko je zabiję. A co do umierania, to wszyscy kiedyś umrzemy, prawda? Tylko że nas zje ziemia. Pochłonie nasze zimne i sztywne ciała bez popicia. A i bez sosu będziemy dla niej całkiem smaczni.
Przez chwilę patrzył na mnie, jakby sprawdzał moją reakcję, po czym ruszył z powrotem do garażu, zostawiając mnie z tą iście ponurą dygresją. Straciłem ochotę na zabawę i cały dzień rozmyślałem tylko o śmierci i martwych królikach. A dziadek, zdawało mi się, doskonale o tym wiedział. Zaczynał swoje przedstawienie, które będzie trwało jeszcze długi czas. Ja miałem w nim grać jedną z głównych ról.
Dobra, możecie być zdziwieni, iż jedenastolatek nie pojmował jeszcze, że istnieje śmierć, że zjada się króliki, kury i inne zwierzęta, ale musicie też wiedzieć, że byłem raczej odizolowany od rówieśników, nie myślałem też na takie tematy i z nikim o tym nie rozmawiałem. No prawie z nikim.
Kiedyś, gdy wstałem rano, zobaczyłem w akwarium martwą rybkę, którą skubały inne ryby. Był to dla mnie szok. Odpędziłem je i zawołałem mamę, pytając, dlaczego ta rybka się nie rusza i dlaczego inne ją jedzą. Pamiętam, że wzięła rączkę z sitkiem, wyłowiła trupa i wrzuciła do toalety, naciskając zaraz spłuczkę.
– Taki już los martwych rybek – odrzekła beznamiętnie.
Zasępiłem się, tata jednak kupił mi parę nowych okazów. Wkrótce w ogóle zlikwidował akwarium, gdyż porastało glonami, a on nie miał czasu o nie dbać.
Przy okazji królików ponure myśli wróciły. Które dziecko chciałoby myśleć o śmierci? A ja właśnie myślałem. Mój tata nie miał za wiele czasu, by ze mną rozmawiać, mama nie robiła tego niemal wcale, dlatego świat, życie i skomplikowane prawa, które nimi rządziły, zacząłem poznawać właśnie tam, na wsi, przy moich dziadkach.
Obsesyjnie myślałem o dziadkowych słowach. Musiało to być widać, gdyż jeszcze tego samego dnia wieczorem, gdy szykowaliśmy się do wspólnej kolacji w naszej małej, całkiem przytulnej kuchni, mój tata zapytał mnie, co się stało. Chyba nikt nie znał mnie i nie wyczuwał tak jak on, mimo że po przeprowadzce widywałem go jeszcze rzadziej niż wcześniej. Do dzisiaj, gdy tylko zamknę oczy, czuję na policzku jego silną ojcowską dłoń. Dłoń, która tak często spoczywała na moim czole i łagodziła narastające bóle głowy odziedziczone po mamie. Gdy myślę o tym dotyku, coś rośnie mi w gardle i blokuje oddech…
Siedziałem w kuchni i nie byłem w stanie tknąć niczego, nawet swoich ulubionych parówek. Mama miała całkiem niezły humor, może dlatego, że to był pierwszy wieczór, kiedy dziadkowie wyjechali z domu do swoich znajomych grać w karty i byliśmy znowu tylko w trójkę. To znaczy babcia grała w karty i plotkowała, obgadując rodzinę i dalsze koleżanki, a dziadek czekał, aż skończy, próbując oglądać telewizję. Nigdy nie chciało mu się jechać, ale też nigdy nie miał wyboru. Może zresztą tylko udawał, że nie lubi owych eskapad. Gdy teraz na chłodno analizuję różne momenty przeszłości, uświadamiam sobie, że dziadek mało się co prawda do babci odzywał, ale wiele okazywał jej poprzez to, co dla niej robił. Byli parą nieco dziwną, nietypową, ale niesamowicie ze sobą związaną – jedno bez drugiego nie mogło żyć.
Przez uchylone okno wpadało od czasu do czasu do kuchni trochę chłodnego wiatru niosącego ze sobą odgłosy cykania świerszczy, a w czajniku gotowała się woda na herbatę. Patrzyłem tępo w talerz, choć na ogół uwielbiałem kolacje z rodzicami, szczególnie gdy mama zdawała się zadowolona z życia. Dzisiaj wszystko było nie tak.
– Co jest, synu? – zapytał tata, przerzucając wzrok ze swojego notatnika na mnie.
W tym notatniku spisywał rzeczy, które musiał zrobić. Bez niego nigdy nigdzie się nie ruszał. Tak miało zostać już do końca jego życia. Zawsze chciałem go w tym naśladować, ale moja bałaganiarska natura mi na to nie pozwalała.
– Nic – odparłem, próbując zdobyć się na uśmiech.
– Coś chyba jednak cię trapi.
– Nie – odparłem, siląc się na stanowczość.
Ściśnięte gardło zmiękczyło jednak przeczenie, a równocześnie poczułem, jak wilgotnieją mi oczy. Tym razem i mama odwróciła się w moją stronę, najwyraźniej zaniepokojona, co było do niej niepodobne.
– Pewnie dziadek ci czegoś naopowiadał? – zapytała retorycznie, jakby znała odpowiedź.
Kiwnąłem głową, z całych sił próbując się nie rozpłakać.
– Wiedziałam – odparła tylko, wznosząc ręce, i wbiła wzrok w mojego ojca, co miało znaczyć „mówiłam, że będą problemy i proszę, oto są”.
– Co ci powiedział? – zapytał tata, ignorując mamę.
– Że… że będziemy jeść króliki. Te, co mieszkają w ogrodzie. To znaczy w tej klatce.
Usta zaczęły mi drgać, wyrywając się spod mojej kontroli. Rodzice początkowo nie rozumieli, o co chodzi. Na moment zapadło milczenie. Wtem tata zaśmiał się głośno. Tak będzie zawsze reagował na mój ból czy stres; i choć początkowo mnie to złościło, teraz rozumiem, dlaczego to robił: próbował w ten sposób rozładować napięcie.
Przysunął się i przytulił mnie, czochrając mi lekko czuprynę ja zaś przed oczami miałem nadal te słodkie pyszczki królików, które nagle zalewała ich własna krew. Tama pękła, łzy wylały się na moje policzki.
– A ty nie chcesz ich jeść? Przecież lubisz na przykład kurczaki w panierce, prawda?
– No tak, ale… ale…
Wtedy zrozumiałem. Jadłem zwierzęta, ale nigdy takie, które wpierw zobaczyłem i poznałem. A króliki widziałem, patrzyłem im w oczy. Ciężko zjeść coś, co się widziało, czemu niemal dało się już imię.
– Dobrze. Rozumiem. Widzisz, chciałem o tym z tobą porozmawiać i zapomniałem. Jeśli chodzi o dziadka, to specyficzny człowiek. Musisz brać z przymrużeniem oka wszystko, co powie. Ma swoje dziwaczne zajęcia i teorie, ale to tylko teorie. Każdy z nas jest trochę dziwakiem, prawda? Nie masz się czym martwić. Porozmawiam z nim jutro, nie przejmuj się.
– Ale jak się mam nie… nie przejmować? – zapytałem drżącym głosem. – Dlaczego te króliki mają umrzeć? Powiedział, że my też umrzemy, on, ja i ty, i mama! Wszyscy! Że zje nas ziemia!
Mama głośno się roześmiała, a ja wybuchnąłem płaczem w poczuciu jakiejś dziwnej bezsilności. Temat śmierci chyba za bardzo kotłował się we mnie przez cały ten dzień. Tata wziął głęboki oddech, delikatnie ujął mnie dłonią za podbródek i spojrzał mi w zapłakane, czerwone oczy.
– Nikt na razie nie umiera, synu. A jeśli kiedyś, kiedyś umrzemy, to będziemy wszyscy tam na górze, w niebie. Tam się znowu zobaczymy. Więc nie myśl o tym teraz. Królikom też nic się nie stanie, przekonasz się. Korzystaj z wakacji.
Tu ojciec spojrzał na mamę, której mina nadal wyrażała to samo.
– Niebo? – zapytałem.
Tak, z niektórych bajek i opowieści wiedziałem, że coś takiego niby istnieje, ale jakoś chciałem usłyszeć potwierdzenie od mojego taty. Był dla mnie najwiarygodniejszym źródłem wiedzy. Nie uczęszczałem na religię w szkole, bo mama mi zabroniła, a tata nie chciał się z nią kłócić, więc zawsze, gdy ta się zaczynała, szedłem do świetlicy lub przyjeżdżali po mnie rodzice i zabierali do domu.
– Tak. To takie miejsce, w którym wszyscy się kiedyś znajdziemy. Stworzył je dla nas Bóg, byśmy tam mogli obok niego odpocząć. Z pewnością babcia ci o tym jeszcze coś opowie.
– Dopóki jestem w tym domu, niech nawet nie próbuje karmić go tymi bzdurami.
Głos matki, ostry jak brzytwa, przeciął powietrze w kuchni. Spojrzeliśmy na nią. Szorowała srebrną patelnię, jakby chciała ją przedziurawić. Miała zaciśnięte usta. Była gotowa do walki, w każdej chwili mogła wybuchnąć.
– To dziecko – powiedział cicho ojciec w jej stronę.
– Dlatego właśnie nie będzie karmione kłamstwami o rzeczach, które nie istnieją. Ma swój mózg, ma swój rozum. I ma jedenaście lat, a nie pięć. – Matka odłożyła z hukiem patelnię, z której nadal ściekały resztki piany, i popatrzyła na ojca. – Zgodziłam się tu przyjechać pod pewnymi warunkami, a ty na nie przystałeś. To już nieaktualne?!
– Aktualne – odparł ojciec ze spokojem.
– Cieszę się. Edward, kończ jeść i do spania.
Wyszła z kuchni.
Spojrzeliśmy na siebie. Ojciec uśmiechnął się i mrugnął do mnie. Znaczyło to, że musimy przeczekać. Skinąłem głową i również posłałem mu blady uśmiech. Wytarłem zapłakane oczy i wysmarkałem nos w serwetkę.
Tata wstał, wyjął latarkę z szuflady w kuchni i odezwał się cicho:
– Chodź ze mną.
Zeszliśmy na parter, a potem do ogrodu. Jak złodzieje skradaliśmy się w kierunku klatek, a wokół nadal cykały świerszcze, chyba jeszcze głośniej niż chwilę temu. Za drzwiami tarasu na parterze zapaliło się światło – to był telewizor dziadków. Najwyraźniej właśnie wrócili do domu. Modliłem się, by dziadek nie wyszedł na taras. Tato chwilę mocował się z zamkami, a potem małe druciane drzwiczki otworzyły się w obu szeroko.
– Chodź, wracamy, do rana ich tu nie będzie.
Wziął mnie za rękę. Gdzieś z tyłu głowy mignęło mi, że ominie mnie sztuczka z królikami, o której mówił dziadek. Ale trudno, ich życie było dla mnie cenniejsze. Poczułem wielką ulgę.
Gdy opuszczaliśmy ogród, kątem oka dostrzegłem postać rysującą się w drzwiach tarasowych. To musiał być dziadek, który nakrył nas na gorącym uczynku. Serce skoczyło mi do gardła, odruchowo ścisnąłem mocniej dłoń taty.
„Uciekajcie, króliki, szybko!” – coś takiego mniej więcej pomyślałem.
Postać tkwiła tam gdzie wcześniej, gdy po cichu opuszczaliśmy ogród, w końcu jednak zniknęła z mojego pola widzenia. Szybko przemknęliśmy przez korytarz i czmychnęliśmy po schodach na górę.
Uśmiechnąłem się do siebie, czując, że kocham tatę jeszcze bardziej – na dowód przytuliłem go mocniej, gdy odprowadził mnie do mojego pokoju.
Rano królików nie było. Obserwowałem sytuację z mojego miejsca zwiadu, górnego tarasu. Patrzyłem na dziadka z lekką satysfakcją. Stał chwilę przed pustym króliczym więzieniem, po czym zamknął klatkę i ruszył w głąb ogrodu, jakby nic się nie stało. Z jednej strony zdawało mi się, że w ogóle się nie zdziwił. Ale z drugiej, skoro widział nas wczoraj, to jak miał się zdziwić. Zastanawiałem się, czy był zły. Co siedziało w jego głowie? Nie miałem pojęcia.
Ja natomiast tydzień później jadłem coś w sosie śmietanowym, ale to podobno nie były króliki. Dziadek powiedział, że były to kotlety ziemniaczane, co babcia potwierdziła, kiwając głową. Wszyscy przy stole zgodnie potakiwali. I były te kotlety pyszne. Czułem się szczęśliwy, że króliki są wolne i biegają sobie teraz gdzieś po łąkach oraz okolicznych lasach. Tak, wiem, byłem małym, naiwnym idiotą.
Jak zauważyliście, dziadek siedział przy stole z nami. Został poniekąd oswojony, ale też często bywał do tego przymuszany przez babcię, z którą raczej nie dyskutował.
I całe to lato było naprawdę udane, póki nie nastała jego końcówka, bo wtedy sam prawie nie odwiedziłem wspomnianego nieba, ale spod jego bram wyciągnął mnie w ostatniej chwili dziadek Sylwester. No i wydarzyło się coś jeszcze. Coś, co miało odcisnąć piętno na mojej psychice i duszy na długie lata.
Nadeszły ostatnie dni tych nadzwyczaj upalnych wakacji, a ja znałem już doskonale każdy zakątek naszego ogrodu. Był naprawdę ogromny. Wieś, której tu mogłem dotknąć, która budziła mnie co dnia, okazała się cudowna. Pokochałem ją miłością bezgraniczną i gdyby teraz ojciec oświadczył, że się znów przeprowadzamy, musiałby mnie stąd wytargać siłą razem z framugą drzwi. Byłem gotowy walczyć. Kopać, drapać i gryźć, jeśliby zaszła taka potrzeba. Na szczęście nic takiego obrotu spraw nie zapowiadało. Zapuszczaliśmy więc nadal korzenie w tym miejscu – jak drzewa, które chroniły mnie przed upałem, gdy piłem zimną, cytrynową lemoniadę.
Wystarczyły niecałe dwa miesiące, aby dziadek Sylwester i babcia Wanda wskoczyli w mojej osobistej hierarchii najlepszych znanych mi ludzi na sam szczyt. Stało się tak chyba dlatego, że w tym okresie, kiedy mama znalazła pracę na poczcie, a taty nadal nie było za wiele w domu, bo w firmie szło mu coraz lepiej, dziadków miałem obok siebie cały czas. Pierwsze miejsce zajmowała babcia, bo to ona poświęcała mi najwięcej uwagi, ale dziadek plasował się na drugim ex aequo z tatą. Mama uzyskała najgorsze miejsce, bo ostatnie, ale ktoś przecież musiał je zająć. Kolejność ta jednak miała już wkrótce ulec przetasowaniu.
Na razie jednak to babcia dbała o mnie najbardziej. To znaczy to się nie zmieniło, ale wiecie, te magiczne sztuczki dziadka… Cóż, o miejsce u dziecka trzeba walczyć, a dziadek miał na to swoje sposoby, choć w tamtym czasie jeszcze nadal preferował samotność. Przekonywaliśmy się do siebie powoli, badaliśmy się ostrożnie niczym dwa samce alfa na obcym terenie. Tylko czasem do mnie zagadywał, powoli zdobywając moje zaufanie i pokazując mi czasem jakieś proste triki ze znikającymi w dłoni rzeczami. Aura swoistego mroku, który dostrzegłem w nim za pierwszym razem, ulatniała się z wolna. Nadal czułem wobec niego jakiś respekt, ale czułem także, że otacza mnie opieką.
Zdawało się, że w ogóle nie przeszkadza mu moje seplenienie. Wiem, iż czuł, że ja też, tak jak on, lubię pobyć sam. Potrafił czytać w ludziach swym przenikliwym wzrokiem. Rozmawialiśmy ze sobą wtedy, kiedy obaj mieliśmy na to ochotę. I to był dobry układ.