Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stanisław Lem był nie tylko genialnym pisarzem, ale również błyskotliwym i pełnym pasji krytykiem. Jego przenikliwe, często zaskakujące interpretacje dają nam wyjątkową okazję poznania zakamarków kuchni literackiej, niedostępnych najczęściej dla zwykłych śmiertelników. Książka odkrywa przed nami Lema-czytelnika - uważnego, kompetentnego, zaangażowanego, lecz momentami bezlitosnego i bezkompromisowego wobec kolegów po piórze.
SPIS TREŚCI:
Do moich czytelników
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA
CZĘŚĆ TRZECIA
Bibliografia
Przypisy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 563
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Stanisław Lem
„Mój pogląd na literaturę”
© Copyright by Tomasz Lem, 2016
projekt okładki: Anna Maria Suchodolska
© Copyright for this edition: Pro Auctore Wojciech Zemek
www.lem.pl
ISBN 978-83-63471-42-2
Kraków, 2019 (wydanie drugie poprawione)
Wszelkie prawa zastrzeżone
Do moich czytelników
CZĘŚĆ PIERWSZA
Niebezpieczne związki
Głos autora w dyskusji nad „Filozofią przypadku”
Wyznania antysemioty
Tzvetana Todorova fantastyczna teoria literatury
O niekonsekwencji w literaturze
Markiz w grafie
Science fiction: beznadziejny przypadek – z wyjątkami
Mój pogląd na literaturę
CZĘŚĆ DRUGA
O Dostojewskim niepowściągliwie
„Lolita”, czyli Stawrogin i Beatrycze
Andrzeja Kijowskiego poema narodowe
Przedmowa do „Torpedy czasu” A. Słonimskiego
Posłowie do „Wojny światów” H.G. Wellsa
Posłowie do „Ubika” Ph. Dicka
Posłowie do „Niesamowitych opowieści” S. Grabińskiego
Posłowie do „Pikniku na skraju drogi” i „Lasu” A. i B. Strugackich
O powstaniu powieści „Wizja lokalna”
CZĘŚĆ TRZECIA
„Summa technologiae”. Posłowie do dyskusji
O poznaniu pozazmysłowym
Trzydzieści lat później
Bibliografia
Przypisy
Podczas lektury książek Damona Knighta (In Search of Wonder) i Jamesa Blisha (The Issue at Hand) przyszło mi do głowy kilka pytań, na które nigdzie nie mogłem znaleźć odpowiedzi. Przykładowo: W środowisku fantastyki słyszy się, że SF w miarę upływu lat staje się coraz lepsza. Jeśli istotnie tak jest, dlaczego w takim razie przeciętna produkcja, owa lwia część wszystkich nowości wydawniczych, jest tak mizerna? Albo: Nie brakuje nam definicji genologicznych. Na próżno szukać by jednak wyjaśnienia, dlaczego nie istnieje coś takiego jak teoretyczna, uogólniająca krytyka gatunku i dlaczego nieśmiałe próby tego rodzaju krytyki można znaleźć wyłącznie w fanzinach, czyli czasopismach dla amatorów, o niewielkim nakładzie i niewielkim (jeśli nie żadnym) wpływie na autorów i politykę wydawniczą. A dalej: Blish i Knight zgodnie twierdzą, że czytelnicy SF nie są zdolni odróżnić wartościowej powieści od przeciętnej. Jeśli ta opinia jest słuszna, to jak to się stało, że tego typu publiczność dostała się gatunkowi literatury, który chce odzwierciedlać najwyższe – i jeszcze na dokładkę fantastycznie wzmocnione – osiągnięcia ludzkich działań? Ale najważniejsze pytanie brzmi następująco: Dlaczego, nawet jeśli założyć, że SF, zaliczana do pulp, zrodziła się w intelektualnym rynsztoku i przez długi czas odżywiała się kiczem, nie jest w stanie skutecznie się od niego oderwać? Niniejszy esej próbuje na te pytania udzielić odpowiedzi. Jest to zatem „Prolegomena do ekologii SF” albo „Wprowadzenie w odizolowany socjokulturowo region twórczości”, lub też coś w rodzaju „Pragmatyki stosowanej dolnego królestwa literatury w walce o byt”. Te nieco pompatycznie brzmiące propozycje nazewnicze znajdą niżej swoje uzasadniające rozwinięcie. I jeszcze jedna uwaga: podczas pisania książki Blisha i Knighta były mi bardzo pomocne, nie traktowałem ich jednak tylko i wyłącznie jako zbioru recenzji – uznałem je raczej za etnologiczne sprawozdania, poświadczające kilka wypraw badawczych w egzotyczną krainę SF, tzn. za surowiec, który dopiero należy poddać zorientowanej socjologicznie analizie. Ustalone przez autorów fakty były dla mnie często ważniejsze niż ich opinie; znaczy to tyle, że uporządkowałem sobie ów materiał w sposób nie całkiem i niezupełnie zgodny z duchem tekstów źródłowych.
W SF, zjawisku kolektywnym o socjokulturowym charakterze, wyróżniam następujące segmenty:
a) czytelnicy – dzielą się na milczącą i bierną silent majority konsumentów SF oraz na aktywne grupy amatorów, które to grupy tworzą właściwy fandom;
b) producenci SF, czyli autorzy (część z nich jest również recenzentami) oraz wydawcy magazynów i książek.
SF jest całkiem szczególnym przypadkiem, ponieważ należy do dwu zasadniczo odmiennych i nigdzie poza nią nie nachodzących na siebie sfer kultury. Sfery te będziemy nazywali „dolnym królestwem” – albo królestwem literatury trywialnej – i „górnym królestwem” – albo literaturą głównego nurtu (mainstream). Do dolnego królestwa należą np.: powieść kryminalna, western, powieść pseudohistoryczna, powieść o sportowcach czy erotyczno-sentymentalne historie dotyczące określonych środowisk (lekarzy i pielęgniarek, milionerów i pięknych, wartych zachodu dziewcząt itp). Chciałbym czytelnikowi oszczędzić dokładnego opisu tego, co rozumiem przez mainstream, wystarczy więc może, jeśli wymienię kilka nazwisk autorów, którzy zamieszkują Olimp głównego nurtu: Moravia, Koestler, Joyce, Butor, Sartre, Grass, Mailer, Borges, Calvino, Malamud, Sarrault, Pinget, Greene itd. Nie można uogólniająco twierdzić, że autorzy owi nigdy nie zeszli w swej twórczości na niższe piętro, gdyż znamy powieści kryminalne Grahama Greene’a albo powieści fantastyczne Orwella lub Werfla oraz fantastykę Moravii – niektóre teksty Calvina uważa się wręcz za SF. Różnicy między autorem jako obywatelem bądź górnego, bądź dolnego królestwa nie należy zatem upatrywać w tym, że pierwszy nie uprawia fantastyki (lub literatury spokrewnionej z SF), a ten drugi to czyni: różnica, o której mowa, jest niewykrywalna ani w oparciu o g e n o l o g i c z n ą i m m a n e n c j ę, ani o a r t y s t y c z n ą j a k o ś ć poszczególnych utworów. Obywatelstwo – tzn. przynależność do górnego lub dolnego królestwa – jest uwarunkowane nie tylko i nie tyle produktem, jakiego dostarcza ten czy ów literat. Chodzi o znacznie bardziej skomplikowane związki o charakterze socjokulturowym. Związki te omówimy później; tutaj zaproponujemy jedynie pewną pragmatyczną zasadę, która z góry, z dziewięćdziesięcioośmioprocentową trafnością, pozwala rozstrzygnąć, czy danego pisarza i jego dokonania lokować się będzie na górnej czy na dolnej kondygnacji. Zasada jest prosta i daje się wyrazić w sposób następujący: jeśli ktoś zaczyna pisać książki w głównym nurcie i staje się znany publiczności i krytykom przynajmniej z nazwiska (w takim stopniu, że jeśli pojawia się jego nazwisko, to wiadomo, że chodzi o literata, a nie o lekkoatletę czy aktora), to i jego próby w obszarze SF i/lub fantasy, nawet jeśliby się powtarzały, są traktowane jako wycieczki czy skoki w bok. Ktoś taki uważany jest za mieszkańca górnego piętra – jak Graham Greene na przykład, którego powieści kryminalne są w y ł ą c z n i e przejawem jego osobistego kaprysu lub taktyki. W czasach H.G. Wellsa nie strzeżono granic między królestwami literatury aż tak pilnie. Oba regiony raczej się wzajemnie przenikały i przechodziły stopniowo jeden w drugi. Wells był wówczas po prostu angielskim pisarzem, a ci, którzy cenili jego prozę, znali nierzadko oba jej skrzydła – tak realistyczne, jak i fantastyczne. Dopiero później opadła żelazna kurtyna, rozdzielając oba gatunki literatury w taki sposób, że typowy fan SF bodaj często zna Wellsowską SF, ale o tym, że Wells pisał również normalną, realistyczną prozę (i tę dzisiaj znawcy high brow szczególnie, ba, wyżej sobie cenią niż jego SF), nie ma w ogóle pojęcia. Ta kurtyna, ten strop betonowy (by pozostać przy modelu dwukondygnacyjnej budowli) powstawał stopniowo, a nieprzepuszczalną, hermetycznie zamkniętą przegrodą stał się dopiero w latach dwudziestych, co daje się poznać po tym, że dzieła Čapka zaliczane były jeszcze do literatury wyższego piętra, natomiast podobnie uposażone utwory piszącego jakieś dziesięć lat później Stapledona już za takie nie zostały uznane. Tak więc klasyfikacyjna przynależność poszczególnych autorów nie jest wyłącznie ich i tylko ich zasługą, albowiem są oni, w całej swej twórczości, w konieczny sposób podporządkowani wyższym regułom taksonomicznym, które podlegają historycznemu rozwojowi i nie znają od nich ż a d n y c h w y j ą t k ó w. A gdy się j e d n a k pojawi jakiś klasyfikacyjny wyjątek, twierdzi się wówczas, iż dany (literacki) przypadek nie jest w gruncie rzeczy ż a d n ą SF, lecz całkiem normalną literaturą, c e l o w o zakamuflowaną przez autora jako SF. Historia literatury zna już podobne przypadki: jeśli bowiem nie brać pod uwagę wszystkich okoliczności łagodzących, to przecież niektóre powieści Dostojewskiego stają się nieuchronnie powieściami kryminalnymi, nigdy jednak za takie nie zostały uznane. Tkwiąca w nich intryga kryminalna – tak mówią znawcy – posłużyła autorowi jedynie za wehikuł i środek, a cele, ku którym zmierzał, leżały poza powieścią kryminalną. Czyli jest trochę tak jak z wynikami obławy policyjnej w burdelu: anonimowych, zwykłych gości uważa się za klientów prostytutek, ale książę czy polityk może bronić swojej tam obecności wymówką, iż zszedł w te najniższe regiony życia społecznego, gdyż łaknął egzotyki i naszła go ochota na tego rodzaju wycieczkę. Takie postacie, mówiąc krótko, przebywały w kraju zarazy jako e k s t r a w a g a n c c y i n t r u z i, albo nawet jako ż ą d n i w i e d z y b a d a c z e.
Status literatury trywialnej wyznacza kilka charakterystycznych cech. Po pierwsze, jej utwory służą wyłącznie jednorazowej lekturze, tak jak najtańsze towary masowe przeznaczone są tylko do jednorazowego użytku; co można poznać po tym, że większość utworów starzeje się podobnie jak produkty masowe. Gdyby kryminały podlegały selekcji wyłącznie ze względu na swoją wartość, to nie trzeba by nieustannie i ciągle dostarczać na rynek nowych, bo przecież w ogromnej masie kryminałów już istniejących znalazłoby się tak wiele dobrych, że żaden człowiek nie byłby w stanie w ciągu całego swojego życia przyswoić sobie powstałego w ten sposób asortymentu. Wydawcy wciąż jednak zalewają rynek świeżymi kryminałami, jakkolwiek spora ilość tych, które popadły w zapomnienie, jest znacznie lepszej jakości. A zatem jest dokładnie tak samo jak z lodówkami czy samochodami: wiadomo, że nowe wcale nie muszą być lepsze od ubiegłorocznych. Ale machina produkcyjna, żeby pozostać w ruchu, musi wyrzucać nieustannie na rynek coraz to nowe modele. Środkami reklamy wywiera się na konsumentów nacisk, chcąc wyrobić w nich przekonanie, że tak naprawdę najlepsze są tylko modele wyprodukowane w bieżącym roku. Tym samym dogmat o nieustannej zmianie modelu staje się prawidłowością rynku, chociaż każdy specjalista potrafi łatwo odróżnić produkty pozornie przestarzałe od przestarzałych autentycznie, tj. pod względem technicznym. Rzeczywiste udoskonalenia i modyfikacje jakiegoś produktu zdarzają się wprawdzie od czasu do czasu, ale znacznie częściej jest to tylko zmiana trendów mody; trendów, które służą przede wszystkim producentom, dając im okazję zapełnienia nowymi towarami rynków zbytu i stając się niewyczerpanym źródłem ich zysków. Ze splotu prawdziwego postępu i praw ekonomicznych powstaje zatem całościowy obraz obrotu towarami, który jest uderzająco podobny do tego, jaki ukształtował się na terenie literatury trywialnej. W zasadzie wydawnictwa takie jak Ace Books mogłyby dostarczać na rynek wyłącznie SF z pierwszej połowy stulecia, raz za razem rzucając nowe nakłady, albowiem masa utworów tak bardzo już przyrosła, że żaden człowiek nie byłby zdolny przeczytać choćby tylko najlepszych wydanych wtedy książek, nawet gdyby nie robił nic innego i wyłącznie poświęcił się lekturze. Druk nowych, w 98 procentach żałosnych w swej wartości, produktów spowodowany jest czysto ekonomicznymi względami, spycha jednak w zapomnienie wiele starszych tytułów, które tylko dlatego skazane są na śmierć przez przemilczenie, że nie ma już dla nich miejsca na napęczniałym od książek rynku. Wydawcy nie są więc filtrem, który dokonuje pozytywnej selekcji, ponieważ z ich perspektywy to, co najnowsze, jawi im się zarazem jako to, co najlepsze, a przynajmniej chcą o tym przekonać kupujących, co prowadzi do powszechnie znanej, totalnej inflacji w reklamie wydawniczej: oto bowiem każdy nowy tytuł wychwala się jako najlepszy w całej SF, a każdego autora SF ogłasza największym mistrzem SF, nawet jeśli ów ktoś opublikował ledwie jeden lub dwa tytuły. Zatem na rynku księgarskim SF, jak na całym rynku literatury trywialnej, rządzą niepodzielnie prawa ekonomiczne, które mają nawet tę wspólną cechę z rynkiem towarowym, że samo ich zaistnienie oznacza występowanie typowych zjawisk inflacyjnych. (Skoro bowiem ogłasza się, że w s z y s t k i e książki i w s z y s c y autorzy są najlepsi, to nieuchronna jest przecież obniżka wartości, inflacja w s z y s t k i c h wartościujących wskazań). W porównaniu z takim postępowaniem, z taką eskalacją reklamy, analogicznie zorientowane poczynania wydawców literatury mainstream są bardzo nieśmiałe i wstrzemięźliwe – wystarczy przecież, dla przykładu, porównać to, co można przeczytać na okładkach książek SF, z tym, co poważni wydawcy umieszczają na okładkach powieści takiego Saula Bellowa czy Williama Faulknera. Spostrzeżenie wydaje się banalne: tak jednak nie jest. Bo o ile kawę rozpuszczalną czy papierosy dowolnej marki producenci wychwalają jako produkty najlepsze na świecie (o drugich co do jakości nigdy się jakoś nie słyszy), to fresków takiego Michała Anioła czy Wojny i pokoju Tołstoja nikt nie oferuje publiczności z takim samym nakładem sił i środków jako artykułu sztuki najlepszego z możliwych. Postępowanie wydawców literatury trywialnej pozwala nam uznać, że literatura trywialna podlega wyłącznie prawom ekonomicznym i w swoim obiegu nie zna żadnych innych prawidłowości.
Po drugie, warto zauważyć fakt, że czytelnik literatury trywialnej zachowuje się całkiem tak samo jak konsument towarów masowych. Niewątpliwie, producentowi mioteł, samochodów czy papieru toaletowego nie przychodzi na myśl, żeby się uskarżać, iż z nabywcami jego produktów nie łączy go głęboka i uduchowiona korespondencja. Zdarza się natomiast, że konsumenci piszą do producenta gniewne listy, by mu w nich wytknąć, że zakupiony towar okazał się wadliwy. Sytuacja podobna więc do tej, o jakiej wspomniał James Blish w The Issue at Hand. Otóż ów autor książek SF, wydanych w ponad pięciu milionach egzemplarzy, otrzymał w całym dotychczasowym okresie swej twórczości zaledwie kilkadziesiąt listów od czytelników; wszystkie bez wyjątku były wybuchami złości ludzi, którzy poczuli się boleśnie dotknięci beletrystyką Blisha. Tym, co ich oburzyło, była jakość nabytego towaru.
Po trzecie, rynek literatury trywialnej zna jeden tylko wskaźnik jakości towaru: sukces mierzony jest wyłącznie ilością sprzedanych książek. Gdy pewien młody gniewny krytyk w „Science Fiction Review” nazwał Nightfall and other Stories Asimova ramotą, Asimov w odpowiedzi powołał się na fakt, że jego książki sprzedają się dzisiaj równie znakomicie jak przed laty i że żadnej z nich nie trzeba się było pozbywać po obniżonej cenie. Tym samym wszakże zamienił rangę literacką na relację podaży i popytu, jakby nie wiedział, że istnieją utwory znane na całym świecie, które nigdy nie osiągnęły masowych nakładów. Mierząc tą miarą, trzeba by Dostojewskiego, gdyby zestawić go z Agathą Christie, po prostu zdyskwalifikować. Z drugiej strony, jest wielu fanów SF, którzy w życiu nie przeczytali żadnej, najkrótszej nawet powieści Stapledona czy Wellsa; co się zaś tyczy owej silent majority czytelników SF, ze spokojnym sumieniem można twierdzić, że nie znają oni Stapledona nawet z nazwiska. Blish i Knight są zgodni co do tego, że czytająca publiczność nie jest w stanie odróżnić dobrej powieści od marnej; wypada się z nimi zgodzić, z tym wszakże zastrzeżeniem, że chodzi o czytelników dolnego królestwa. Gdyby bowiem to uogólnienie miało dotyczyć wszystkich czytelników wszystkich epok, trzeba by zjawisko, które prowadzi do kulturowej selekcji w historii literatury, uznać za cud. Bo jeśli wszyscy, albo prawie wszyscy, czytelnicy są istotami biernymi i głupimi, k t o w takim razie potrafił sprawiedliwie ocenić takiego Cervantesa czy Homera?
Po czwarte, rażące i przykre są różnice w obrębie wszelkich relacji, jakie łączą autorów w górnym i dolnym królestwie literatury z wydawcami. W górnym królestwie tytuł, objętość, kształt, styl utworu określa głównie i wyłącznie autor, co jednoznacznie gwarantuje mu tekst umowy. Natomiast w dolnym królestwie tego rodzaju prawa przywłaszczają sobie wydawcy: na wydrukowanych formularzach dużego domu wydawniczego literatury SF, jakim jest Ace Books, czytamy np. w następujących po sobie paragrafach, że wydawnictwu wolno zmienić tytuł, objętość, ba, nawet tekst książki – według własnego uznania, bez oglądania się na wyraźną zgodę autora, tzn. w sposób, jaki się wydawnictwu podoba. Naturalnie, ingerencje ze strony redaktorów wydawnictw istnieją również w obszarze literatury wysokiej, w praktyce jednak tego rodzaju działania przebiegają zupełnie inaczej: z reguły poprzedzają one bowiem podpisanie umowy, tzn. najpierw wydawnictwo proponuje autorowi planowane zmiany i dopiero potem, kiedy się na nie zgodzi, zawarta zostaje umowa, przy czym ani słowem się w niej nie wspomina, że złożony w wydawnictwie manuskrypt został przepracowany. Różnica wynika stąd, że w górnym królestwie teksty literackie uchodzą za integralne, czyli za nietykalne i nienaruszalne, są niemal świętymi obiektami sztuki; zauważmy przy okazji, że jest to kultywowany od dawna obyczaj, utrzymany w duchu historycznej tradycji kultury Zachodu, i że praktyka wydawnicza także i tu, w górnym królestwie, nie zawsze przybiera formy równie budujące i piękne, jak to zostało tutaj przedstawione: różnica stosunków w obu królestwach jest jednak rzeczą dużej wagi. Albowiem „u góry” pisarze wciąż starają się zachować przynajmniej pozór cnoty, podobnie jak w wyższych kręgach społecznych nawet oddające się najjaskrawszemu promiskuizmowi damy nie pozwalają nazywać się dziwkami; natomiast damy z półświatka nie roszczą sobie żadnych tego rodzaju pretensji, i nie jest bynajmniej pilnie strzeżoną tajemnicą, że ich przychylność można kupić za odpowiednią stawkę. Autorzy SF są do owych dam, niestety, podobni i nawet nie odczuwają hańby transakcji, w wyniku których muszą posłusznie przekazać swoje utwory wydawcom, a z kolei ci przepracowują ich teksty według własnego uznania. Oto bowiem usłyszymy od Jamesa Blisha[6], iż jego A Case of Conscience posiada znaną nam objętość t y l k o d l a t e g o, że jego ówczesny dom wydawniczy z powodu jakichś problemów technicznych nie mógł wyprodukować obszerniejszej książki! Proszę sobie wyobrazić, że z wyznań niejakiego Hermanna Hessego musielibyśmy wywnioskować, iż jego Wilk stepowy ma znaną nam objętość z tego samego powodu… Odkrycie takie wywołałoby zapewne jeden wielki krzyk oburzenia we wszystkich środowiskach literackich; jednakże to, co spotkało Blisha, nie poruszyło ani jego, ani któregokolwiek innego autora czy krytyka, ponieważ w dolnym królestwie status niewolnika uchodzi za coś normalnego. Wydawnictwa korzystają więc ze swego prawa, gdy zmieniają tytuły, objętość, stylistykę utworów SF, przy czym te ingerencje podyktowane są zwykle względami ekonomicznymi: wydawnictwa postępują jak ludzie, którzy mają obowiązek zbyć towar, i są święcie przekonane, że współpracują w tym względzie z autorem książki ręka w rękę, tak mniej więcej, jak czynią to projektanci i fachowcy od reklamy w zakładach Forda. Żaden człowiek nie oburza się przecież, że projektantowi nowego modelu forda nie przysługuje prawo wymyślenia również nazwy dla tegoż modelu.
Wiele z opisanych powyżej cech i znamion literatury trywialnej, rozpatrywanych z osobna, wydaje się całkiem bez znaczenia. Jednakże zsumowane tworzą wyraźnie zarysowaną strukturę środowiska, w którym SF się rodzi i wiedzie swój żywot. Są to zewnętrzne oznaki, wskazujące na to, jak różnie kształtuje się status dzieła literackiego w zależności od tego, czy przychodzi ono na świat w górnym czy dolnym królestwie.
Tak więc utwory SF należą do dolnego królestwa – literatury trywialnej. Tak więc problem, w wyniku analizy socjokulturowej, został ostatecznie wyjaśniony. Zatem nie ma już o czym mówić; można zamknąć postępowanie i odetchnąć z ulgą.
Tak jednak w tym przypadku nie jest. Gdyż istnieje niewątpliwie różnica pomiędzy SF a wszystkimi sąsiednimi, czasami nawet mocno z nią spokrewnionymi, innymi typami literatury trywialnej. Ona jest wprawdzie dziwką, ale bardzo wstydliwą, więcej nawet: ona jest dziwką o rysach nieomal anielskich. Ona się prostytuuje, ale jak Sonia Marmieładowa Dostojewskiego: z uczuciem niesmaku, z odrazą, wbrew jej własnym marzeniom i nadziejom. Jest z tego powodu często bardzo zakłamana, to prawda… Chce być uważana za kogoś innego, niż naprawdę jest. Ustawicznie sama siebie oszukuje. Wciąż próbuje przebierać się w nowe szaty. Czy ma do tego choćby cień prawa?
Wielu prominentnych autorów SF stara się sprawiać wrażenie, że są kimś lepszym niż ich koledzy – twórcy literatury trywialnej, pisujący kryminały czy westerny. I uroszczenia takie twórcy SF formułują często w sposób całkiem niezawoalowany. Ba, więcej: w przedmowach do ich książek możemy znaleźć rażące przejawy autorskiego samochwalstwa. Heinlein np. wielokrotnie z naciskiem oświadczał, że SF (tzn. jego SF) nie tylko dorównuje rangą literaturze mainstream, lecz że jest nawet od niej czymś o wiele bardziej perfekcyjnym, ponieważ SF trudniej się pisze. W zwykłej literaturze trywialnej próżno by szukać takich pretensji. Co jednakże w żadnym razie nie oznacza, że skala ocen w królestwie powieści kryminalnej nie istnieje. Tam też się przecież odróżnia kryminały nudne i mizerne od ciekawych, oryginalnych i zapierających dech – toż przecież wolno mówić o pierwszorzędnym kryminale! Nikomu przy tym wszakże nie przychodzi na myśl, żeby tego rodzaju arcytrafienie uznać za równorzędne względem chef d’oeuvres literatury głównego nurtu. W swojej klasie, w dolnym królestwie, może to być prawdziwy diament. Jeśli natomiast jakieś dzieło faktycznie wykracza poza granice gatunkowe, przestaje być nazywane powieścią kryminalną. Jak właśnie powieść Dostojewskiego.
Najlepsze powieści SF chcą się przedostać w obszar literatury wysokiej – co się im w 99,9 procent wszystkich przypadków nie udaje. Najlepsi autorzy w swoich zachowaniach wydają się schizofreniczni: chcą – i zarazem nie chcą – przynależeć do królestwa SF. Bardzo im zależy na nagrodach, którymi dysponuje getto science fiction. Zarazem jednak chcieliby publikować swoje utwory u wydawców, których oficyny nie są wydawnictwami tylko dla SF. (Żeby po okładkach ich książek nie można było rozpoznać, że to jednak literatura fantastycznonaukowa). Z jednej strony czują się związani z fandomem, piszą dla fanzinów, odpowiadają na ich pytania, biorą udział w spotkaniach SF, a z drugiej strony starają się publicznie podkreślać, że oni właściwie nie uprawiają SF, że p i s a l i b y o w i e l e l e p s z e i b a r d z i e j s p r o b l e m a t y z o w a n e k s i ą ż k i, gdyby tylko nie było tego nieustannego nacisku ze strony wydawców i magazynów SF, i że zastanawiają się nad przeprowadzką do literatury mainstream (Aldiss, Ballard i wielu innych). Czy, obiektywnie rzecz biorąc, mają powody, by ulegać frustracji w getcie SF, by czuć się uciśnionymi? Kryminały to co innego, tu sprawa jest jasna. Tego rodzaju książka opowiada przecież o morderstwach, detektywach, trupach i rozprawach sądowych. Historie z Dzikiego Zachodu – o dzielnych kowbojach i podstępnych Indianach. Natomiast dzieło SF należy programowo do czołówki literatury światowej! Traktuje przecież o losie całej ludzkości, o formach życia w Kosmosie, o rozwoju i upadku tysiącletnich cywilizacji, zasypuje nas odpowiedziami na kluczowe problemy każdego rozumnego bytu…
Tylko że ono te swoje zadania, które samo sobie wybrało, w 99 procentach realizuje głupio, kiczowato, schematycznie. Zawsze obiecuje nieskończenie wiele i prawie nigdy nie dotrzymuje danego słowa.
I właśnie dlatego SF jest tak osobliwym zjawiskiem. Pochodzi z burdelu, a miałaby ochotę wedrzeć się na salony. Jest od narodzin utrzymywana i wychowywana przez tępych właścicieli niewolników (T. Mann mógł pracować nad jedną powieścią czternaście lat; J. Brunner skarży się, że był czas, kiedy rocznie musiał pisać osiem powieści, żeby móc żyć na przyzwoitym poziomie). SF, ze wstydu, stara się zataić tę sytuację. (Często słyszy się od autorów SF, jak to oni całkowicie są wolni w swoich działaniach twórczych…).
Literatura science fiction podlega twardym ekonomicznym zasadom typu podaż—popyt. Dostosowała się do milieu wydawców tak znakomicie, że powstały nawet przepisy zalecające, jak napisać tekst SF, by przemówił do konkretnego wydawcy i znalazł jego uznanie (the late John W. Campbell Jr., człowiek o silnej osobowości, wymyślił, że będzie publikował wyłącznie ściśle określony typ SF, i znaleźli się autorzy, którzy dokładnie potrafili wczuć się w jego oczekiwania). W należącym do Geisa „Science Fiction Review” Perry A. Chapdelaine obszernie relacjonuje, jak szczegółowych rad udzielali mu znani autorzy SF, gdy kończył swoją pierwszą powieść – brano przede wszystkim pod uwagę jakości, które miały maksymalizować szanse sprzedaży; o immanentnych właściwościach literackiego tekstu mówiono już o wiele mniej. Takie rzeczy zdarzają się niekiedy i w górnym królestwie – ale tylko w przypadku początkujących pisarzy. Jednakże autorzy SF pozostają w oczach swoich wydawców niepełnoletni – przez całe życie. Są to okoliczności sprzyjające rozwojowi frustracji i kształtowaniu się postaw kompensacyjnych. I rzeczywiście tego rodzaju zachowań w getcie SF nie brakuje. Znakomita większość dających się zaobserwować zjawisk kompensacyjnych ma jawnie charakter mimikry.
A) W getcie SF nie brakuje surogatów i namiastek instytucji, które istnieją w górnym królestwie paralelnie. Tam mamy Nagrodę Nobla i inne znane na całym świecie literackie wyróżnienia. W getcie SF jest Hugo i Nebula Award, a przy tym amerykańska SF podaje się (czyniła tak do niedawna) za uniwersum SF (o czym informują tytuły antologii, głosząc, iż mamy oto przed sobą: „Najlepsze stories światowej SF”).
B) W górnym królestwie funkcjonują akademickie i pozaakademickie czasopisma literackie publikujące artykuły o charakterze teoretycznym i hermeneutycznym. SF ma swoje high brow fanzines (np. „Riverside Quartely”, „SF Commentary” w Australii, „Quarber Merkur” w Niemczech). Chodzi w tym wypadku o zjawisko paralelne, jednakże nie o analogiczne. High brow periodicals górnego królestwa dysponują realnym autorytetem w życiu kulturalnym. Najsławniejsi krytycy i teoretycy głównego nurtu są znani wszystkim fachowcom i prawie wszystkim inteligentnym czytelnikom przynajmniej z nazwiska (taki Sartre np. czy Leslie Fiedler w USA). Natomiast nazwisk najlepszych znawców SF nikt spoza wewnętrznego fandomu nie zna, a jednocześnie silent majority czytelników SF nic nie wie o istnieniu high brow fanzines; ale nawet gdyby i o nich wiedziała, nie zaprzątałaby sobie głowy ocenami pisujących tam znawców, tzn. fanziny nie miałyby korygującego wpływu na wybór i kupno nowości SF. S t r u k t u r a przepływu informacji jest mianowicie w górnym i dolnym królestwie zupełnie inna. W górnym królestwie te high brow periodicals tworzą poniekąd wierzchołek piramidy, której podstawę stanowi z kolei kultura masowa; popularni recenzenci gazet codziennych nie muszą się zgadzać z osądami wtajemniczonych i znawców pisujących w owych high brow, gdyby jednak któryś z nich oponował Sartre’owi, bardzo dobrze by wiedział, że polemizuje ze światowej sławy autorytetem. W SF nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć, gdyż tu p i r a m i d a ukryła swój wierzchołek głęboko w środowiskowym podziemiu: najlepsze fanziny mają mikroskopijne nakłady i nie mogą liczyć na finansową pomoc instytucji społeczno-kulturalnych (czasem zdarzają się wyjątki, tak np. „New Worlds” otrzymał materialne wsparcie od brytyjskich agend kulturalnych, co jednak w przypadku USA już nie miało miejsca).
C) Posiedzeniom Pen Clubu i innym tego typu imprezom i uroczystościom odpowiadać mają SF-Conventions. Ale to też jest tylko forma mimikry, ponieważ sesje Pen Clubu w najmniejszym nawet stopniu nie przypominają barwnych parties, tak charakterystycznych dla typowych conventions. Teoretyczne rozważania na takich konwencjach są skromnym dodatkiem, stanowią natomiast główną treść posiedzeń Pen Clubu i podobnych im spotkań pisarzy zawodowych.
Trzeba przy tym podkreślić, że działające w górnym królestwie ezoteryczne czasopisma high brow nie mają władzy pozwalającej im bezpośrednio oddziaływać na politykę domów wydawniczych. Dysponują wyłącznie czysto moralnym, ufundowanym na tradycji autorytetem. Nie zamierzają przeprowadzać frontalnego ataku na typowe przejawy współczesnej kultury masowej, z reguły przemilczają np. wszelkie zjawiska mające charakter jednodniowych sensacji, a skutki ich działań stają się widoczne dopiero w dłuższej perspektywie, ponieważ to ogół tych tak, a nie inaczej ustrukturowanych instytucji napędza powolny proces selekcji. Gdyby chcieć owym instytucjom górnego królestwa nadać jakąś odpowiednią nazwę, to powiedziałbym, że chodzi w ich przypadku o (czasem zupełnie bezsilne!) sumienie i pamięć kultury światowej, o upostaciowaną w nich najwyższą instancję, która jest bezstronnym świadkiem i sędzią zarazem; instancja ta często przegrywa pojedyncze potyczki, ale wygrywa wielkie, trwające całe epoki wojny – tak jak zwykła to robić Wielka Brytania… Nie potrafi zapewnić zapomnianemu wielkiemu poecie sławy wśród dzisiejszych czytelników, jest jednak pamięcią, która pomaga, czasem dopiero następnej generacji, odzyskać zaprzepaszczony, zdawałoby się, skarb. Krótko: wspomniane instancje nie poddają się ekonomicznym zasadom rynku, a dzięki temu bronią również dziedzictwa kulturowego przed chaotycznym natarciem kultury masowej. Niczego takiego w dolnym królestwie nie znajdziemy.
W SF nie ma niezależnych czasopism, które czuwałyby krytycznie nad całą produkcją. Dezawuuje się wypowiedzi najlepszych i najbardziej nawet znanych autorów SF, jeśli wydają się sprzeczne z interesami wydawnictw, o czym informuje np. Knight. High brow fanzines znane są wyłącznie wąskiemu kręgowi wtajemniczonych, a ich wpływ na politykę wydawniczą jest równy zeru. W owych amatorskich pisemkach ukazują się niekiedy analizy i rozważania, które w niczym nie ustępują najlepszym tekstom publikowanym w prasie literackiej górnego obiegu. Nie zmienia to jednak faktu, że głosu takich krytyków się nie słucha. Niniejsze dowodzi, że bynajmniej nie immanentne wartości wypowiedzi są czynnikami, które określają jej zasięg oddziaływania, lecz że ten zasięg uwarunkowany jest szerszą, całościową strukturą sieci informacyjnej, do której podłączony jest określony środek (w znaczeniu „media”), który opublikował daną wypowiedź[7]. Jest to typowy dla SF obyczaj: zamiast prac krytycznych, powstających niezależnie, zadanie oceny utworów przejmują komentarze i uwagi, które pochodzą bądź od autorów, bądź od redaktorów antologii. Tego rodzaju sytuacja służy jedynie do zacierania granic pomiędzy apologetyką (reklamą) a obiektywną krytyką.
Rekapitulując, instytucje SF (kongresy, fanziny, nagrody), oglądane z zewnątrz, podobne są do instytucji górnego królestwa, nie wtedy jednak, gdy w grę wchodzą funkcje mające na celu promowanie wartości i selekcję ukazujących się tekstów. W górnym królestwie w miarę upływu czasu najgorsze i najlepsze utwory literackie coraz bardziej się od siebie oddalają; w SF natomiast działają siły, które, w wyniku ekonomicznych praw rynku, braku suwerennej krytyki i braku m e c e n a t u k u l t u r a l n e g o, zmierzają w przeciwnym kierunku: produkt tandetny zbliżają do wartościowego dzieła, utrudniają wszelkie eksperymentatorstwo twórcze, dławią w zarodku każdy powstający niezależnie, postulujący, prognozujący (krytyczny) pogląd i przyczyniają się do tego, że teksty reklamowe, służące wydawnictwom do zbytu ich produkcji, uchodzą za prawdziwą krytykę. Sieć wyspecjalizowanych w SF domów wydawniczych – oraz silent majority niemych i biernych czytelników – tworzy środowisko, do którego stopniowo muszą się zaadaptować nawet najzdolniejsi autorzy SF. Rychło też zostaną wtajemniczeni w reguły gry, i albo zechcą ich przestrzegać albo będą musieli wziąć na siebie ogromne ryzyko. Załóżmy hipotetycznie, że jakiś inteligentny, powiedzmy nawet, genialny, autor wkracza na teren SF: będzie musiał szybko i bezwzględnie przyswoić sobie tę prostą prawdę, że nigdy nie zostanie oceniony i uznany zgodnie ze swymi nadzwyczajnymi osiągnięciami. Czytelnicza silent majority będzie w n a j l e p s z y m r a z i e pochłaniać jego książki w taki sam sposób, w jaki zwykła absorbować bzdury i idiotyzmy produkcji masowej; wydawcy, ponieważ baczą wyłącznie na ekonomiczny barometr rynku, będą go traktować w taki sam sposób, jak jego kolegów – jak swoich poddanych, to znaczy autorów, którzy z góry skłonni są posłusznie zmieniać tytuły, objętość, kompozycję swoich utworów zgodnie z życzeniem ich panów; będzie się musiał bezradnie przyglądać przykremu widowisku, patrzeć, jak jego książki toną w morzu tandety, z którym nieuchronnie łączy je stempel SF. Sturgeon ma niewątpliwie rację, gdy twierdzi, że w każdym obszarze kultury 99 procent wytworów to tandeta, tyle że w kulturze wysokiej nieustannie działają siły pozytywnej selekcji, natomiast w dolnych jej warstwach to, co najlepsze, pod naciskiem obiektywnych warunków przybliża się do tego, co najgłupsze, i stopniowo się w tym pogrąża. Zatem instytucje działające w obrębie SF tylko pozornie wydają się równie pożyteczne i wartościowe jak instytucje górnego królestwa. W gruncie rzeczy mamy przed sobą przykład powierzchownej mimikry; SF olimpijskość literatury może tylko małpować i symulować, gdyż nie jest w stanie udatniej jej powtórzyć. Sławni autorzy górnego królestwa nie zajmują się dyskwalifikowaniem literatury brukowej czy obroną przed atakami grafomanów; Knightowie i Blishowie jakiś czas starali się to robić, ale ich chęć walki musiała w końcu ustąpić miejsca łagodniejszym, bardziej pojednawczym sposobom postępowania. Po części są świadomi własnej klęski. Czują, jak bardzo te typowe dla SF maniery są jedynie małpowaniem obyczajów dojrzałej literatury i jak groteskowe muszą się wydawać wszystkie te poczynania obserwatorowi z zewnątrz. Nieautentyczność, albowiem nie sposób traktować fandomu całkiem serio, wraz z jego listami, jego parties i jego życzliwą wymianą poglądów – stanowią dla autorów fantastyki tylko kiepską namiastkę, rodzaj azylu, gdzie mogą odgrywać rolę wielkich pisarzy, znakomitości, które w fanzinach wydawanych w nakładzie dwustu egzemplarzy wyjawiają tajemnice swej pracy twórczej tudzież spowiadają się ze swych psychicznych głębi. Wszystkie tego typu zjawiska można by uznać za błahe i nie poświęcać im żadnej uwagi, gdyż koniec końców formy, w jakich literaci odreagowują swoje kompleksy niższości, swoje frustracje i swoją wolę mocy, niekoniecznie muszą stać się składową literatury, jak dzieje się to w górnym królestwie. W dolnym królestwie są to wszelako symptomy chronicznej choroby, która dotkliwie hamuje rozwój gatunku SF. Przeto warunek wstępny wszelkiej poprawy istniejącego stanu rzeczy już jest: postawiona została bezlitosna diagnoza. Można by ją wzmacniać setkami przykładów. W artykule pewnego współczesnego krytyka SF nazwiska takich autorów, jak Farmer, Joyce, Sturgeon, Borges, Kafka wymienia się często jednym tchem. Nigdy jednak te starania o równouprawnienie nie są ze strony mainstreamowej krytyki odpłacone równą monetą. Dzisiaj w antologiach SF obok autorów SF można znaleźć również nowele Grassa, Calvina, Ionesco, Michaux. Mieszkańcy górnego królestwa bywają więc zapraszani na dół i korzystają z takich zaproszeń, co nie oznacza, że mogą liczyć na odwzajemnienie. Mieszkańcy górnego królestwa zachowują się wobec mieszkańców dolnego, jak zwykła zachowywać się szlachta wobec plebsu. Damie wolno odwiedzić spelunkę, ale stale tam rezydujących dam nie wpuszcza się do przyzwoitego domu.
Pokażemy teraz, w jaki sposób dzieło zdolnego autora dojrzewa w środowisku SF i jak jest przyjmowane. (Los niezdolnego nie bardzo nas interesuje – ponieważ jednak w dolnym królestwie panują specyficzne warunki, opowiemy i o tym, choć tylko marginalnie).
Wypełniającą całe środowisko SF substancją, jaką żywi się twórczość autorów, jest kicz. Jest on późną, zdegenerowaną formą mitów. Odziedziczył po nich swoją skostniałą strukturę, albowiem to, co np. w micie o Edypie jest niejako ustanowioną z góry strukturą przeznaczenia, w kiczu zmienia się w kliszę. Superman jest skarlałym Herkulesem, robot – Golemem, bo kicz jako taki przedstawia uproszczoną, spłaszczoną, sprostytuowaną, jakkolwiek pierwotnie c e n t r a l n ą w danym kręgu kulturowym konstelację wartości. W naszej kulturze k i c z jest tym, c o o n g i ś było święte i/lub pożądane, co onieśmielało i/lub budziło grozę, a t e r a z jest gotowcem, prefabrykatem do natychmiastowego użytku. Kicz jest dawną świątynią, którą niewierzący tak długo i tak uporczywie profanowali, aż zatarło się nawet wspomnienie o jej niegdysiejszej nienaruszalności. Jeśli te nietykalne dotąd idole za sprawą mechanicznego powielenia otrzymują status towaru masowego i jako obiekty łatwej przyjemności stają się dostępne dla wszystkich, to obserwujemy degradującą transsubstancjację tego, co pierwotnie wzniosłe, w kicz. Ów czcigodny paradygmat zostaje przy tym poddany obróbce, w wyniku której ma być łatwo przyswajalny i tak prosty, jak to tylko możliwe. W dodatku – co jest niezwykle ważne – kicz nigdy się swoim konsumentom za kicz nie podaje; chce, by traktowano go poważnie, i nie przestaje wierzyć, że jest produktem pełnowartościowym. Nawet proces psychiczny, który jako jedyna do pokonania przeszkoda trzymał niegdyś rzesze niewtajemniczonych z dala od obiektu uwielbienia, nawet ten proces zostaje teraz, niczym jakiś appetizer, zapakowany wraz z towarem. Oznacza to po prostu, że kicz, ponieważ nie powinien sprawiać żadnych trudności podczas konsumpcji, jest już produktem dla konsumenta p r z e ż u t y m. W literaturze kicz powstaje dlatego, że się wszelką złożoność, wielostronność, wieloznaczność, które cechują autentyczne dzieła, eliminuje z finalnego produktu. Najlepiej jest wszakże, zwłaszcza dla dobrego samopoczucia osób zainteresowanych (autorów, jak i klientów), jeśli ów produkt finalny sprawia wrażenie, że nadal jest dziełem sztuki niebudzącym żadnych zastrzeżeń. Kicz zestawia się z namiastek: bohaterstwa, biedy, cierpienia, miłości itd. W science fiction składa się on z n a m i a s t k i nauki oraz namiastki literackiej jakości. Jeśli się zastanowić, co SF ma programowo do objawienia, oraz jeśli się czyta w setkach w e w n ę t r z n y c h recenzji, że omawiani autorzy wykazują ogromną nieznajomość gramatyki, składni, stylistyki rodzimego języka, człowiek nie wierzy własnym oczom: toż to tak, jakby o teamie sportowców przygotowujących się do mistrzostw świata usłyszeć nagle, że jego członkowie nie opanowali jeszcze sztuki c h o d z e n i a i s t a n i a.
W ustabilizowanej kulturze sfera oddziaływania kiczu jest ściśle ograniczona. W kulturze masowej cechuje go skłonność do przerzutów w sąsiednie obszary, agresywno-ekspansywny napór, który upodabnia go do rozrastającej się nadmiernie tkanki, trawiącej nietknięty jeszcze organizm. Obrona przed jego atakami jest moralnie trudna do usprawiedliwienia, gdyż nieustannie staje się wówczas przed dylematem, czy mniejszym złem jest kiczopochodne okaleczenie wytworu sztuki, czy może jego całkowita nieobecność w obiegu kultury masowej, skoro ta nie jest w stanie asymilować pełnowartościowych produktów. SF jest klinicznie czystym przypadkiem obszaru zawłaszczonego przez kicz, albowiem to, co w niej kulturowo i historycznie najwyższe, najtrudniejsze i najważniejsze, oferuje się szerokiej publiczności po najniższych cenach, w najprymitywniejszej formie, produkując seryjnie i na masową skalę. Nie wiedząc, co to milczenie i onieśmielenie wobec tego, co dla ludzkiego rozumu niepojęte, piętrząc uniwersum na uniwersum, śmiało i bez obaw, mieszając nieustannie fizykę z metafizyką i plewami źle rozumianych systemów filozoficznych, jest ona najprawdziwszym ucieleśnieniem kiczu z całą jego bezczelnością i totalną ignorancją, która z uporem, ba, triumfalnie zaprzecza samemu nawet istnieniu jakiejś lepszej a niedostępnej jej wiedzy.
Czego filozofowie nie ważą się nawet wypowiedzieć, o czym światowej sławy uczeni ledwie potrafią coś napomknąć – można kupić w każdym kiosku z gazetami za 60-75 centów i natychmiast się tym kontentować. SF jest przyjemną namiastką studiowania grubych podręczników wielkich myślicieli, kosmologów, astrofizyków i filozofów, a nawet więcej, potrafi bowiem zrelacjonować wiedzę naukowców, którzy urodzą się dopiero za dziesięć tysięcy lat. Bynajmniej nie szydzę sobie z tych szumnych zapowiedzi; powtarzam tylko, co można przeczytać w reklamach SF. Jeśli jednak ktoś tu z kogoś szydzi, to nie daje się tego poznać po powadze, z jaką się wypowiada, chyba żeby założyć, że w takich razach a n i j e d n o s ł o w o n i e z a s ł u g u j e n a w i a r ę, jak to zwykle w reklamie, która zachwala na ogół tylko najlepsze i wchodzące dopiero na rynek produkty. Jeśli jednak nie należy tego wszystkiego brać dosłownie, to jakąż prawdziwą treść skrywają te zagadkowe formuły? Jedną z najbardziej niedorzecznych tajemnic SF (której nawet ściśle się nie strzeże) jest fakt, iż mniej więcej 98-99% jej autorów nie zna uczonych pism i podręczników, które są d z i s i a j powszechnie dostępne, a które owi panowie gotowi są prześcignąć swą wiedzą wykraczającą poza rok 6000 – nie zna nawet tytułu tych prac i nazwisk ich autorów. Jeśli jakiś pisarz opanował fizykę w zakresie przewidzianym przez program szkolny (bo akurat jest nauczycielem), to Knight wychwala go za to z całą powagą i podaje za wzór autorom, którzy musieli najwidoczniej przerwać edukację szkolną po trzech klasach z powodu ogólnego osłabienia umysłu. Publiczność sprawia natomiast wrażenie, jakby o tego rodzaju interesujących faktach nie chciała nic a nic wiedzieć; zachowuje się tak prawdopodobnie dlatego, że tego typu informacje mogłyby zepsuć jej dobry nastrój i samopoczucie. Niezwykle to przecież przyjemne – być utwierdzanym w przeświadczeniu, że kosztem skromnych pieniędzy i niewielkiego wysiłku myślowego można zostać dopuszczonym do najpotężniejszych tajemnic Wszechświata i bytu.
Wyjątek od reguły, o którym mówi tytuł niniejszego eseju, stanowi twórczość Ph. K. Dicka. Z braku systemu selekcji zwalczającego kicz i promującego wartości dzieło Dicka przyrównuje się czasami do twórczości van Vogta. Powieści obu autorów mają niewątpliwie cechy wspólne, a mianowicie: 1. złożone są z kiczowatych składowych i 2. ich budowa jest pełna sprzeczności. Sprzeczności te są n a t u r y z e w n ę t r z n e j – gdy przedstawiony w dziele świat jest kontrempiryczny, tzn. popada w sprzeczność z wiedzą naukową, oraz n a t u r y w e w n ę t r z n e j – gdy akcja powieści rozwija się w taki sposób, że staje się strukturą zaprzeczającą samej sobie.
Taka diagnoza nie jest bynajmniej równoznaczna z jakimś automatycznie następującym po niej skazaniem. Owe właściwe literaturze instancje wyrokujące są wprawdzie niedemokratyczne, ale jednak sprawiedliwe. W toku każdego krytycznego postępowania należy ustalić, jakiemu celowi służyć miała w danym przypadku rezygnacja z wartości. Albowiem uruchomiona l o k a l n i e bzdura skutkuje w dziele l o k a l n y m zniszczeniem wartości (sens zawsze należy cenić wyżej niż nonsens), ale z kolei taka lokalna decyzja może służyć realizacji całościowego (wyższego) sensu. Ma to oczywiście związek z powszechną względnością wartości: nawet morderstwo może zostać usprawiedliwione w pewnym kontekście kulturowym, o ile rozpatrywać się je będzie jako ogniwo w łańcuchu zależności, w którym, zgodnie z panującymi wierzeniami, m n i e j s z a wartość – życie ludzkie – zostaje złożona w ofierze temu, co wyższe – bóstwu.
Prima facie oba przypadki nie wykazują istotnych różnic. Obaj autorzy lekceważą wiedzę empiryczną, logikę i przyczynowość, czyli kategorie, na których opiera się nasze poznanie. Zdają się poświęcać te bazowe wartości dla chwilowego efektu zaskoczenia, czyli unicestwiają większe wartości, by tworzyć znikome – c o z a w s z e jest naruszeniem kulturowego tabu.
Nasi autorzy są wszakże, jeśli tylko nie czytać ich bezmyślnie, pisarzami zupełnie różnej rangi. Jak udowodnili Knight i Blish, fantasmagoryczna akrobatyka van Vogta nie służy żadnemu całościowemu sensowi. Van Vogt nie rozwiązuje zadanych przez siebie zagadek; nie wyciąga wniosków z tego, co przedstawił wcześniej – szkicuje tylko pośpiesznie pomysły, by na nich chaotycznie piętrzyć kolejne. Nie hipnotyzuje zatem uważnego czytelnika, on go tylko usypia; ten sen to efekt narastającej nudy, nie zaś zniewalającego magnetyzmu. Jedyny problem, jaki stanowi proza van Vogta, to jej sukces rynkowy, który inteligentnego czytelnika, jakim jest Knight, zarazem irytuje i obraża. Jak może się cieszyć tak ogromną popularnością utwór, którego niedorzeczność Knight tak jednoznacznie wykazał? Atoli nie ma w tym żadnej głębokiej tajemnicy. Kiczowata bzdura skutecznie utrzymuje się na powierzchni, gdyż istnieje na nią duży popyt. Sympatycy van Vogta nie zaprzątają sobie głowy niepodważalną argumentacją Knighta. Najprawdopodobniej nic o niej nie wiedzą i zapewne też nic nie chcą o niej wiedzieć. Otrzymują od van Vogta cały wszechświat wraz z jego mieszkańcami, wojnami, imperiami, wyśmienicie urządzony, ponieważ natychmiast rozwiązywalny w swej totalnej bezmyślności, natomiast na lepszą wiedzę, tę mianowicie, że aplikuje im się ogłupiające łgarstwa, zamykają oczy. Więcej nie sposób bodaj na ten temat powiedzieć.
Ph. Dick zdaje się pisać podobnie jak van Vogt, nawet jeśli nie w taki sam sposób jak van Vogt oprócz fizyki gwałci jeszcze gramatykę i składnię. Również Dick pracuje w kiczu. Jego powieści są wszakże porządniej skonstruowane. Zazwyczaj otwiera akcję jasno i precyzyjnie zarysowaną sytuacją i dopiero w jej dalszym toku rozpad, którym zaskakuje czytelnika, zaczyna podkopywać ten początkowy porządek tak skutecznie, że koniec powieści staje się jednym wielkim kłębowiskiem urojeń. Stan snu i stan czuwania mieszają się ze sobą, rzeczywistości nie sposób odróżnić od halucynacji, nieuchwytne centrum Dickowego świata rozpływa się w ciąg konwulsyjnych, szyderczych narodzin, tak iż każda powieść jego głównego nurtu (gdyż Dick pisał też całkiem błahe, drugorzędne książki) na końcu druzgocze ów porządek, który istniał na początku utworu. Światy Dicka, niezależnie od tego, czy swoje popękanie zawdzięczają jakiemuś narkotykowi, jakiejś technologii czy chorobie (szałowi) wielopostaciowości czasoprzestrzeni, mnożą swoje pseudorzeczywistości w przyspieszonym tempie, i w rezultacie (np. w Trzech stygmatach Palmera Eldritcha […]) początkowo dające się jeszcze od siebie oddzielić poziomy halucynacji i rzeczywistości stają się w miarę lektury czasoprzestrzennym labiryntem. Przy tym Dick porusza się nieustannie w obrębie typowego kiczu SF, sięgając do wypróbowanego arsenału środków: mamy tu krzyżówkę ludzi i robotów, etatowych proroków (precogs), pola „psi” i „ESP”, ingerencje modyfikujące mózg oraz całe mnóstwo równie cudacznych wytworów i zjawisk. Kicz jest zatem wszędzie w jego książkach obecny, jednakże od czasu do czasu – tzn. w kilku powieściach – udaje się Dickowi zadziwiający, mistrzowski trik. Stosuje w nich bowiem – jestem przekonany, że dokonał tego odkrycia nieświadomie i niechcący – niezwykle wyrafinowaną taktykę: posługuje się mianowicie elementami kiczu, tzn. owymi zdegenerowanymi drobinami będącymi niegdyś nośnikami wartości sakralno-metafizycznych – w taki sposób, który prowadzi do stopniowego z m a r t w y c h w s t a n i a od dawna martwej tajemnicy metafizycznej. On, że tak powiem, kicz zwalcza kiczem, nie zaprzecza mu, nie odrzuca go, lecz buduje z niego drabinę Jakubową wznoszącą się do straszliwego nieba, które w toku tej operacji przestaje być wprawdzie ortodoksyjnym niebem, i nie staje się też ortodoksyjnym piekłem, ale te piętrzące się, negujące się nawzajem sfery egzystencji zmuszają pogrzebaną od wieków moc do zmartwychwstania. Słowem, Dickowi udaje się wnętrze jarmarcznej budy przeistoczyć we wnętrze świątyni – dzięki czemu jego czytelnik może przeżyć katharsis. Jest niezwykle trudno ująć w sposób analityczny środki, które mu to umożliwiają. Łatwo natomiast stwierdzić, że owo katharsis usprawiedliwia poświęcenie wartości, co czytelnika na początku niewątpliwie szokuje. Nie mogę tego eseju poświęcić Dickowej metodzie transsubstancjacji, ograniczę się więc tylko do kilku spostrzeżeń odnośnie do jego tour d’adresse. Kicz SF zawiera implicite obietnicę wszechmocy. Ta wszechmoc jest bipolarnej natury – jako wszechmoc zła (antyutopijnej proweniencji) oraz dobra (utopijnej). W trakcie swego rozwoju SF zrezygnowała z pozytywnej wszechmocy i od dłuższego już czasu okupuje biegun przeciwny – maksymalnego czarnowidztwa. Biegun ten uczyniła stopniowo swoim głównym p o l e m g r y. Gdyż koniec świata, atomowy sąd ostateczny, technologicznie zawinione epidemie, zamarznięcie, globalna susza, krystalizacja, spłonięcie, zatopienie, zrobotyzowanie świata itd., itp. w dzisiejszej SF nic już nie znaczą. A nic nie znaczą, ponieważ zostały poddane typowej inflacji, która eschatologiczny lęk zamieniła w przyjemne dreszcze. Biblioteka SF, dotycząca agonalnych konwulsji ludzkości, jaką posiada każdy szanujący się fan, jest więc poniekąd równa rodem księgozbiorowi szachisty, albowiem koniec świata ma wykazywać taką samą elegancję formalną jak dobrze przemyślany gambit. Rzemieślnicza obojętność, z jaką produkuje się takie powieści, wydaje mi się bardzo smutnym zjawiskiem. Są specjaliści, którzy zaszlachtowali ludzkość już na trzydzieści zupełnie różnych sposobów i szukają kolejnych, nowych metod mordowania, tyleż pilnie, co ze spokojnym sumieniem. Strukturalnie ta (apokaliptyczna) SF zrównała się przez to z powieścią kryminalną, a kulturalnie uprawia nihilizm likwidujący lęk – podług zasady diminishing returns[8]. Przestrzeń nawiedzona przez kicz jest jak próżnia, w której ołów i pióra spadają równie szybko. To rzeczywiście nie lada wyczyn – przymusić w takiej przestrzeni martwe wartości metafizyczne do zmartwychwstania. Nie można twierdzić, że Dick wyminął wszystkie czyhające na niego pułapki. Na swoim koncie więcej ma porażek niż zwycięstw, ale to te ostatnie wyznaczają rangę pisarza. Swoje sukcesy Dick zawdzięcza czysto intuicyjnemu sposobowi postępowania. Tam, gdzie dla przeciętnych autorów SF piekielnym fundamentem kreowanej przez nich egzystencji, ich ziemią płonącą są porządki i instytucje s p o ł e c z n e, w pierwszym rzędzie tyranie policyjne z wywodzącym się z Orwellowskiej szkoły praniem mózgów itd. – Dick wprowadza kategorie o n t o l o g i c z n e. Prymarne kategorie ontologiczne – przestrzeń i czas – są Dickowymi narzędziami tortur, którymi posługuje się z dużą biegłością. W swoich powieściach stawia prima facie totalnie bezsensowne (albowiem pełne sprzeczności) hipotezy – odnośnie do świata, który z a r a z e m jest deterministyczny i indeterministyczny, odnośnie do świata, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość nawzajem się pożerają, odnośnie do świata, w którym można być równocześnie martwym i żywym, itd. W pierwszym świecie wszelako nawet jasnowidzowie okazują się bezsilni, nie są w stanie uniknąć straszliwego końca, który sami przewidzieli: ich cudowny dar tylko powiększa ich mękę. W drugim świecie czas staje się duszącym wężem Laokoona dla jego mieszkańców. Trzeci świat ucieleśnia przypowieść o Czuang Cy, który obudziwszy się, postawił słynne pytanie, czy jest on Czuang Cy, który dopiero co śnił, że jest motylem, czy też może jest motylem, co właśnie śni, że jest Czuang Cy. Technologiczne urzeczywistnienie tak wyrażonego problemu ontologicznego, który od niepamiętnych czasów zaprzątał filozofów – i znany jest jako spór subiektywistów z obiektywistami – może być całkiem zasadnie rozpatrywane jako poważny problem (bardzo odległej) przyszłości, a nie tylko jako zagadnienie czysto abstrakcyjne. Popularna opinia, zgodnie z którą technologiczne poczynania nigdy bezpośrednio nie przełożą się na problematykę filozoficzną, jest iluzją, spowodowaną przez relatywnie krótki czas trwania epoki technicznej. W roku 1963 w mojej Summa technologiae roztrząsałem ten problem dyskursywnie (w rozdziale Fantomologia). Jednym z możliwych rozwiązań produkcji syntetycznej rzeczywistości jest „otorbienie” świadomości poprzez podłączenie mózgu delikwenta do aparatury przypominającej komputer w analogiczny sposób, tzn. ze sprzężeniem zwrotnym, jak połączony jest normalnie, za pomocą zmysłów i połączeń nerwowych, w realnym świecie. Najbardziej interesujące pytanie brzmi: czy człowiek tak fantomatycznie uwięziony zdoła odgadnąć prawdziwy stan rzeczy, tzn. czy potrafi odróżnić świat symulowany przez maszynę od świata realnego – za pomocą dowolnie przeprowadzonych eksperymentów. Z logicznego i empirycznego punktu widzenia wydaje się niemożliwe postawienie właściwej diagnozy, jeśli tylko program maszyny jest wystarczająco zaawansowany. W cywilizacji, która dysponuje taką fantomatyczną techniką, skutkiem mógłby być mindnaping, ale istniałoby też zapewne wiele rodzajów legalnego wykorzystania metod umożliwiających realne przeżywanie wszystkiego, co daje się zaprogramować – a ponieważ nie występują tutaj żadne zasadnicze przeszkody, w przypadku człowieka sfantomatyzowanego mogłoby się tedy urzeczywistnić nawet to, co kontrempiryczne (mógłby więc subiektywnie przeżywać dowolne metamorfozy ciała itp.). U Dicka znajdziemy w Ubiku beletrystyczny wariant podobnego projektu. Chodzi mianowicie o metodę biotechniczną, która przez to jest skomplikowana, że pozwala na utrzymywanie konających w specyficznym stanie między życiem a śmiercią (halflife). Dick prowadzi z czytelnikiem prawdziwie okrutną grę, w której do końca nie wiadomo, kto z bohaterów tkwi w owym halflife, a kto zamieszkuje zwykłą rzeczywistość; akcja toczy się zygzakowato, z następującymi po sobie wychyleniami diagnoz, do czego Dick dokłada jeszcze makabryczne efekty „rozluźniania świata” i skokową regresję czasu. Podobne pomysły były już w SF, ale nie tak mistrzowsko, porywająco poprowadzone; zwłaszcza postacie, ich zachowania przedstawia Dick pod względem psychologicznym bezbłędnie. Próg, który oddziela powieść przygodową od literatury bez dodatkowych określeń, został więc w Ubiku przekroczony, co postaram się poniżej nieco dokładniej uzasadnić. Teraz chciałbym przejść do rozpatrzenia przesłania, jakie, jednoznaczne w treści, rozmaite w beletrystycznym upostaciowaniu, przekazuje nam szereg Dickowych powieści. Otóż zdaje się, że zamierza w nich udowodnić prawdziwość równania: jesteśmy – jesteśmy zgubieni – albo potępieni, przy czym owo równanie ma się odnosić do wszystkich światów, t a k ż e n i e m o ż l i w y c h. Jego powieści są następstwami ontologiczno-pesymistycznego spekulowania na temat tego, jak zmieniłby się los człowieka, gdyby były możliwe totalne przewroty w bazowych kategoriach egzystencji (np., o czym była już mowa, w systemie czasoprzestrzeni, w relacji między snem a jawą itd.). Rezultat, powiada Dick, jest o tyle taki sam, że te przekształcenia, spowodowane biotechnikami czy narkotykami (jak w Palmerze Eldritchu), mogą tylko pogorszyć fatalność ziemskiej egzystencji. Im potężniejsza technologiczno-cywilizacyjna innowacja, tym bardziej przerażające – według Dicka – są jej konsekwencje. W Solar Lottery, swojej pierwszej większej powieści, Dick nie usiłował jeszcze t o t a l n i e zdruzgotać fundamentów istnienia, a tylko nieśmiało wypróbowywał nową technikę społeczną, która dawała wszystkim ludziom prawo do sprawowania władzy: przejęcie władzy dokonuje się w jego powieści drogą powszechnej loterii – skutkiem jest, jak można było tego oczekiwać, nowy rodzaj biedy i nierówności. Tak więc Dickowa rezygnacja z logiki i przyczynowości ma swój dobry powód; pokazuje mianowicie, że również w wariantach bytu, które naruszają przyczynowość i logikę, tkwi i n w a r i a n t udręki i nieszczęścia. Można by nawet nazwać Dicka perwersyjnym apologetą postępu, ponieważ łączy on n i e o g r a n i c z o n y o p t y m i z m w obszarze tego, co instrumentalnie dające się urzeczywistnić, z b e z d e n n y m p e s y m i z m e m w zakresie konsekwencji i ludzkiego wymiaru takiego cywilizacyjnego postępu. Jego powieści są fantastyczną beletrystyką, ale leżąca u ich podstaw wizja świata nie jest fantazją. Dick zdaje się przewidywać nadejście epoki, w której abstrakcyjne i górne dylematy filozofii uniwersyteckiej zejdą na ulicę i przymuszą każdego przechodnia, żeby rozwiązał, sam dla siebie, kłopotliwą antynomię obiektywne – subiektywne, gdyż stanie się to dla niego, dla jego życia, niezwykle ważne. Swoimi precogs, cold-packs, penfields itd. mówi nam: „Nawet jeśli zdołacie urzeczywistnić to, co niemożliwe, nie złagodzi to waszej mizerii ani na jotę”.
Bohaterowie Dicka są uwikłani w walkę nie tylko o życie, lecz również o ocalenie bazowych kategorii bytu. W gruncie rzeczy są z góry skazani na niepowodzenie. Niektórzy okazują bierność – niczym Hiob, który spokojnie oczekiwał tego, co miało nadejść, gdyż przydarzyło mu się już wszystko, co może się przydarzyć człowiekowi. Inni są potężnymi, prącymi do władzy zapaśnikami; jeszcze inni – małymi, ale też i małostkowymi ludźmi, urzędnikami, pracownikami. Wszystkie swoje zwodliwe światy zaludnia Dick współczesnymi Amerykanami. Być może właśnie dlatego postacie z jego powieści sprawiają wrażenie tak żywych i autentycznych – pomiędzy nimi a otaczającym ich światem powstaje bowiem sprzężenie zwrotne: autentyczność tych postaci uwierzytelnia fantastyczne tło, i na odwrót – takie tło sprawia, że normalni ludzie wydają się nadzwyczaj wyraziści i z życia wzięci. Bohaterowie Dicka w trakcie apokaliptycznie narastającej akcji nie stają się więksi; oni tylko wydają się więksi – czy też bardziej ludzcy – przez fakt, że świat wokół nich staje się coraz bardziej nieludzki (tzn. bardziej niepojęty dla ludzkiego rozumu). Bywają momenty, w których przypominają bohaterów tragedii. Tragedia w greckim rozumieniu jest nieuchronną klęską, rozporządzającą kilkoma taktykami zagłady. Niektóre spośród nich, jeśli po nie sięgnąć, pozwalają ocalić symbolicznie jakąś zakotwiczoną w imponderabiliach wartość. Dla bohaterów Dicka miłość do kobiety albo podobne, równie ludzkie uczucie jest taką właśnie zasługującą na uratowanie wartością, którą należy chronić aż do końca, nawet jeśli świat leży w gruzach. Oni są ostatnimi wyspami umysłowego zdrowia w świecie, który zwariował; w świecie atakującym ich za pomocą przedmiotów, które utraciły pierwotne funkcje i stały się przez to narzędziami tortur; przedmiotów pochodzących z obszaru najtrywialniejszych dóbr konsumpcyjnych i zachowujących się, jakby je coś opętało (magnetofon, puszka sprayu), co wzmacnia ostateczny efekt. Dick wikła bohaterów w układy z potworami, które jednak nie są żadnymi BEMs (bug eyed monster – kicz wcielony), ponieważ przydał im rysu groteskowo-dramatycznej godności – szpetnego i przez to udręczonego stworzenia. Na przykładzie takich potworów (jednym z nich jest Palmer Eldritch) widać, w jaki sposób Dick przezwycięża kicz: ożywia makabryczny i prymitywny wzorzec, dodając doń odrobinę kruchej ludzkiej natury – często wykorzystuje do tego celu kalectwo bohatera. W Ubiku spazmatyczny świat przypomina zdziczałą, pobudzaną do ustawicznej „czasowej” eksplozji i implozji, pożerającą samą siebie wolę Schopenhauera. Nawiasem mówiąc, w porównaniu z czarnym pesymizmem Dicka światopogląd Schopenhauera wydawać się może jasną radością życia; albowiem według Dicka nasz świat jest n a j l e p s z y m s p o ś r ó d w s z y s t k i c h z ł y c h ś w i a t ó w, a i n n y c h w o g ó l e n i e m a. Podług Dicka jesteśmy wszędzie przeklęci, nawet tam, dokąd nie potrafimy dotrzeć. Powiedział kiedyś, że nie uważa się za bezgranicznego pesymistę. Może więc, chociaż świadom jest bezsilności rozumu w Kosmosie, nie wyciąga z tej sytuacji nihilistycznego wniosku, dlatego że nie przypisuje ludzkiemu cierpieniu wyłącznie negatywnej wartości, ale to już moja prywatna spekulacja[9].
Dickowe planety, galaktyki, ludzie, dzieci, potwory, windy i lodówki są znakami języka, które dowolnie wymieszane, zawsze zastygną w tę samą formę ostrzegawczego sygnału. Nie chcę przez to powiedzieć, że jego powieści – nawet najlepsze, jak Ubik – są bezbłędnymi, mistrzowskimi dziełami. Wierzchnia warstwa jego fabuł wydaje mi się czasem mocno prostacka, surowa, co zapewne ma związek z wszechobecnością kiczu. Wolę to, co ma do powiedzenia w rozdziale, niż to, co ukazuje konkretna strona, i dlatego jego dzieło przymusza mnie do szybkiej lektury, gdyż jeśli dostrzega się szczegóły, zauważa się też przy tym niejedną niedorzeczność – to trochę tak, jakby oglądać obraz impresjonisty ze zbyt bliskiej odległości. Dick nie jest w stanie okiełznać definitywnie kiczu, często buduje zeń raczej pandemonium, pozwalając mu się „z siebie” wyszaleć i rozładować. Jego metafizyka wielokrotnie ześlizguje się w kierunku taniej cyrkowej sztuczki. Jego prozie zagrażają wybujałe przerosty, zwłaszcza wtedy, gdy przeradza się ona w długie sekwencje fantasmagoryjnych dziwolągów, stając się wypowiedzią pozbawioną jakiejkolwiek bodaj funkcji. Jest też skłonny tak dalece wdzierać się w wymyśloną przez siebie monstrualność, że w konsekwencji powstaje z tego inwersja efektów: co miało budzić strach, wydaje się niekiedy tylko śmieszne, ba, nawet głupawe.
Na tym przerywamy omawianie i m m a n e n t n y c h właściwości Dickowej twórczości, by przejść do jej aspektu socjologicznego. Środowisko SF nie potrafiło odróżnić od siebie dwóch zasadniczo różnych typów dzieł, które ujrzały w nim światło dzienne. Środowisko to nie było w stanie oddzielić jednoznacznie i wyraźnie tego, co artystycznie ściśnięte w sens u takiego Dicka, od tego, co bezsensownie rozpadające się u van Vogta. W jakimś wyższym sensie tytuł taki jak The World of A należy się Dickowi, a nie van Vogtowi, chociaż to on napisał tę książkę: ale tylko w przypadku Dicka można by mówić o niearystotelicznej liryce, gdy tymczasem to miano, bez żadnego uzasadnienia, przylgnęło do powieści van Vogta. Środowisko SF nie jest w swym działaniu w żadnym razie chaotyczne: posłuszne obowiązującym w nim prawidłowościom, wywyższa to, co bzdurne, a ściąga w dół to, co wartościowe, aż się jedno i drugie spotyka w pół drogi – na poziomie nic nie znaczącej drobnicy. Nie ulega wątpliwości, że Dick nie został w SF oceniony odpowiednio do swoich zasług. Rozpoznano wprawdzie wartość rozrywkową jego powieści, a jeden z najlepszych krytyków, jakich SF posiada, Damon Knight, wspomniał również o karykaturze otaczającej nas rzeczywistości, gdy recenzował (w „Search of Wonder”) Solar Lottery i kilka innych powieści Dicka. Ale to już było wszystko, czego autor dowiedział się na swój temat. Nikt nie zauważył, że jego „dziki rozwój” wykazuje uderzające, treściowe i formalne, podobieństwa do dokonań literatury wysokiej. Pod względem problemowym powieści Dicka należą do tego kierunku literatury, który bada ziemię niczyją pomiędzy bytem a nicością – w dwojakim sensie. Po pierwsze, Dickowe powieści można zaliczyć do prozy, która tworzy dzisiaj tak zwaną literaturę „tego, co fakultatywne”, lub „tego, co możliwe”. Ta eksperymentalna proza stara się zbadać leżące odłogiem, utajone, nietknięte, tzn. nieurzeczywistnione potencje ludzkiego istnienia – głównie w aspekcie psychologicznym. Źródła tej prozy można znaleźć m.in. u Musila w jego Człowieku bez właściwości: właściwości są do człowieka niejako przyczepiane przez zewnętrzne, przypadkowe manifestacje świata, w wyniku czego pozostaje on pod względem duchowym właśnie – bez właściwości; innej taktyki próbował Robbe-Grillet, np. w swoim Le Voyeur; ta proza, która zdaje się kierować mottem Quod autem potest esse totaliter aliter (a którą w Polsce reprezentuje Miazga J. Andrzejewskiego – utwór po części został napisany w trybie przypuszczającym czasu przyszłego, czyli opisuje to, co fakultatywnie mogło się zdarzyć, a nie to, co w konieczny sposób się wydarzyło), ma swoją paralelę w twórczości Dicka. Wyszedł on mianowicie od typowego dla SF wzorca światów równoległych (linie świata), jednakże tam, gdzie ów motyw przez część autorów SF, którzy w swym sposobie postępowania przypominają walec drogowy, został spłaszczony do nieznośnego kiczu, tam Dick potrafił, pod względem strukturalnym, problematykę pochodzącą z takiej inspiracji podnieść na odpowiedni poziom złożoności. Jest tedy w obszarze SF oryginalnym reprezentantem literatury „tego, co fakultatywne” – szeroki temat, którego tutaj wszakże nie mogę omawiać.
Po drugie, można w związku z Dickiem pomyśleć o takich autorach jak Beckett, a to za sprawą niezdrowej ciekawości, którą obaj przejawiają względem śmierci, lub, lepiej powiedziawszy, wobec tego kierunku życia, który zbliża się aproksymatywnie do końca. Beckett zadowala się naturalnymi procesami, które uśmiercają człowieka od wewnątrz powoli i nieustannie (starzenie się, kalectwo itd.). Dick oddaje się rozleglejszym dociekaniom, zgodnie z regułami gatunku, w którym pracuje. O jego teorii halflife dałoby się powiedzieć bardzo wiele interesujących rzeczy (nie jako o głęboko przemyślanej, empirycznej hipotezie, lecz jako odmianie fantastyczno-ontologicznego spekulowania), tyle że, znowu, nie mogę się teraz wdawać w egzegezę zdesakralizowanej eschatologii (zob. jednak aneks).
Przeprowadziliśmy obie te paralele, żeby wykazać, że zamknięty w getcie obszar twórczości traci z powodu własnej izolacji. Tego rodzaju równoległe procesy rozwojowe nie są bowiem przypadkowymi koincydencjami. Tym, co się w nich odzwierciedla, jest duch czasu, jednakże SF zna tylko szybko przemijające mody.
Specyfika Dickowego dzieła rzuca jaskrawe światło na stosunki, jakie panują w środowisku SF. Wszystkie utwory SF m u s z ą wywierać na czytelniku wrażenie, że są ł a t w e do strawienia, co w przypadku literatury rozrywkowej jest wymogiem oczywistym; utwory SF, przed którymi pada na kolana dwustu laureatów Nobla w dziedzinie fizyki, są na rynku SF bezwartościowe, jeśli koniecznie potrzebną przesłanką takiego uwielbienia jest minimum wiedzy. Przeto najlepiej, kiedy książki SF nie zawierają w ogóle ż a d n e g o głębszego sensu – ani w obszarze tego, co fizykalne, ani tego, co metafizyczne. Jeśli jednak autor jakiś sens w swojej książce przemyca, to co najwyżej taki, który n i e p r z e s z k a d z a ociężałemu i wygodnemu czytelnikowi, w przeciwnym bowiem razie ów wielce szanowny człowiek przerwie lekturę z bólem głowy[10]. Głębszy sens jest zatem dopuszczalny, ale wyłącznie wtedy, jeśli jest nieszkodliwy, tzn. jeżeli można go podczas czytania całkowicie pominąć. Problem daje się też zobrazować za pomocą następującej anegdoty. Gdy na masztach stojącego w porcie statku pojawią się kolorowe chorągiewki, dziecko na brzegu skojarzy je z wesołą zabawą i może szczerze ucieszy się ich widokiem, jednakże dorosły rozpozna te chorągiewki jako język kodowy i może nawet będzie wiedział, że informują o zarazie, która wybuchła na pokładzie. Otóż czytelnicy SF są jak dziecko z anegdoty, nie jak dorośli.
Kiczowatość zewnętrznej warstwy pozwala Dickowym powieściom przetrwać w środowisku SF. Bynajmniej nie twierdzę, że Dick jest Machiavellim SF, który posługuje się kiczem SF jako perfidnie przemyślanym kamuflażem, umożliwiającym mu oszukiwanie swoich czytelników (ponieważ wręcza im z ł o t o, oferując rzekomo b l a s z a n e o z d o b y).
Sądzę raczej, że Dick pracuje intuicyjnie i nawet nie wie, jaką zabawę w chowanego prowadzi z czytelnikami. Zauważmy różnicę między artystą a rzemieślnikiem: artysta, wyrastając w określonym otoczeniu, czerpie z niego elementy, które służą mu jako ś r o d k i e k s p r e s j i wykładniki napięć, jakim podlega jego osobowość. Rzemieślnik natomiast jest producentem przedmiotów, na które istnieje zapotrzebowanie i które nauczył się wykonywać – według wzorów, jakie cieszą się największą popularnością. SF jest w 98 procentach rzemiosłem, a jej autorzy są wyrobnikami, którzy muszą dostosować się do popytu. Prawie każdy artysta może stać się rzemieślnikiem, jeśli zdławi swój wewnętrzny głos – albo jeśli taki głos w ogóle się w nim nie odezwie. Ph. K. Dick przez długi czas był t y l k o rzemieślnikiem, i to zręcznym, gdyż potrafił dostarczyć towar, który znajdował natychmiastowy zbyt. Stopniowo jednak zaczął – znowu odwołam się do metafor – słuchać owego wewnętrznego głosu i chociaż wciąż posługiwał się elementami, jakie podsuwała mu SF, zaczął układać z nich własne wzory. To, co powiedziałem, niekoniecznie musi być uznane za jedynie słuszną wykładnię. Powstała ona bowiem, jak to zwykle w takich przypadkach, w wyniku swoistej krzyżówki tego, co znajduje się w czytanym utworze, oraz tego, co ja jako czytelnik potrafię z danym materiałem zrobić. Nie ulega żadnej wątpliwości fakt, że Dick składowymi kiczu usiłuje wyrazić metafizykę, która jest nadzwyczaj czarnej natury i która autentycznie odzwierciedla stan jego umysłu – wobec świata. Logiczna, stuprocentowo pewna, jednoznaczna rekonstrukcja głębokich struktur semantycznych jakiegoś zawiłego dzieła jest niemożliwa, ponieważ nie istnieje dyskursywna sekwencja zdań, do której bez reszty można zredukować dzieło sztuki. I tak musi być, bo gdyby było inaczej, to owo dzieło byłoby tym samym całkowicie zbędne, po co bowiem skomplikowane i niejasne wywody na jakiś temat, skoro można je sformułować równie dobrze w sposób jasny i prosty? Co daje się powiedzieć krótko i wyraźnie, tego nie ma przecież potrzeby artykułować rozwlekle i niewyraźnie. Właśnie dlatego każde autentyczne dzieło sztuki ma swoje głębie, a z kolei fakt, że takie dzieło sztuki jest dla następnych pokoleń czytelników zrozumiałą wypowiedzią na temat bytu, chociaż w społeczeństwie, w kulturze, w życiu zachodzą nieustanne zmiany, dowodzi, że nieprzemijalne wartości arcydzieła tkwią w jego semantycznej plastyczności. Z jaskrawych klisz kiczu, spoza których u każdego rzemieślnika SF zieje straszliwa pustka, Dick stworzył aparaturę sygnałową, czyli język, tak jak ktoś, kto z rozrzuconych kolorowych chorągiewek układa sobie własny kod sygnalizacyjny. Krytyka SF mogła Dickowi pomóc w gromadzeniu tych kolorowych chorągiewek, ale już nie w budowaniu z tego surowca znaczących całości – ponieważ swoją praktyką zaprzecza istnieniu semantycznej głębi. Najwrażliwsi spośród czytelników SF czują, że Dick jest „inny”, tylko nie potrafią tego wrażenia wyraźnie wyartykułować.
Dick dostosował się do środowiska SF – co miało zarówno pozytywne, jak i negatywne skutki. Wynalazł metodę umożliwiającą wyrażenie środkami kiczu tego, co wszelki kicz transcenduje. Nie potrafił się jednak do końca obronić przed szkodliwym oddziaływaniem tego niezwykle trującego surowca. Najwyraźniej brakowało mu wnikliwej, wyczerpującej i rzeczowej krytyki. Krytyczne książki Blisha i Knighta są wyjątkiem od reguły; wydana w 1970 roku praca Lundwalla nie jest już jednak ani krytyką, ani monografią, lecz raczej przewodnikiem po prowincjach SF. Ale grzech Blisha i Knighta, niewinny zresztą, polega na tym, że obaj omówili po prostu bieżącą produkcję SF, czyli obdarzyli swoją uwagą w s z y s t k i c h a u t o r ó w bez wyjątku. Negatywne, ba, miażdżące krytyki literackiej tandety, jakie pisał Knight, są jednak, biorąc pod uwagę ich rozmiary i szczegółowość, zupełnie zbędne, ponieważ autorom cymbałom i tak nie sposób pomóc, a publiczności, jako się rzekło, takie krytyczne dyskwalifikacje nic a nic nie obchodzą.
W literaturze nie ma równouprawnienia; wyrobników można odprawić jednym zdaniem, czasem wystarczy pogardliwe milczenie, natomiast obiecującym autorom należy się maksimum cierpliwości i uwagi. Ale w SF panują inne obyczaje. Nie jestem marzycielem; nie wierzę, że paru bystrych krytyków mogłoby z Dicka, autora SF, zrobić Tomasza Manna SF. A jednak należy żałować, że nie ma krytycznego wyboru jego dzieł (aczkolwiek pod tym akurat względem sytuacja w całym regionie SF jest podobna). Bowiem wychwalana powyżej twórczość Dicka ma, niestety, również i swoją gorszą stronę. Zwykle o takiej twórczości mówi się „nierówna”. Ona nie jest nierówna – ona rozpada się boleśnie na dwie zasadniczo różne części. W Palmerze Eldritchu i w Ubiku (po części także w Solar Lottery) możliwe do odnalezienia sprzeczności są, by tak rzec, tymczasowej natury, tzn. te rzekome sprzeczności konstytuują całościowe założenia, znaczenie semantyczne powieści (co starałem się, choć skrótowo, przedstawić). Zatem te lokalnie obserwowalne sprzeczności są znaczącymi sygnałami, które skierowują uwagę czytelnika na leżącą u fundamentów powieści problematykę. Ale już powieść The Galactic Pot-Healer jest tylko błaha. Każdy autor ma prawo produkować teksty rozmaitego kalibru; nigdzie nie jest powiedziane, że epicki tuz nie może sobie pozwolić na powieść czysto rozrywkową. Jednakże Nasi przyjaciele z Frolix 8 i Do Androids Dream of Electric Sheep? nie są, niestety, literaturą błahą, lecz oszukiwaniem czytelnika. Zwłaszcza ostatnia z wymienionych powieści okazała się smutnym przykładem, pozwalającym zobaczyć, jak zdolny autor trwoni swój talent, wykorzystując świetne pomysły i idee tylko po to, by raz jeszcze wykreować zabawę w policjantów i złodziei. Jest o wiele gorzej, niż gdyby z bezwartościowych elementów powstała bezwartościowa całość. Pomysł z „penfieldami”, za pomocą których można dowolnie zmieniać własne usposobienie, jest wprawdzie świetny, ale nie odgrywa w powieści żadnej roli. Żeby rozplątać logiczny kłębek, jakim jest Do Androids Dream of Electric Sheep?, trzeba by całego studium, które w dodatku pisałoby się z paskudnym poczuciem, że jest zupełnie zbędne. Nie możemy jednak zostawić tego, cośmy tu powiedzieli, bez dowodu. Pierwsze założenie fabuły, że mianowicie policjant ma prawo zabić każdego, u kogo stwierdzi androidalną naturę, albowiem na Ziemi są tylko androidy, które zamordowały swoich panów – takie założenie, wobec tego, co zostaje nam później powiedziane, nie wytrzymuje krytyki. Dowiadujemy się np., że istnieją androidy, które nie są świadome własnej natury, ponieważ zaimplantowano im fałszywą świadomość, że są normalnymi ludźmi. System policyjny został nadwątlony przez androidy, które udając ludzi, likwidują policjantów, aby potem zeznać fałszywie, że zlikwidowanych zdemaskowano jako androidy. Zarazem jednak okazuje się, że istnieją policjanci wspomnianego wyżej androidalnego sortu, tzn. z fałszywą (sztucznie spreparowaną) świadomością, która każe im się uważać za ludzi. Lecz skoro ktoś sam nie wie, czy jest androidalną impersonacją, czy normalnym policjantem, to jaki właściwie sens ma ta infiltracja? Skoro androidowi zaimplantowano syntetycznie uczłowieczoną świadomość z zafałszowaną pamięcią, to za co właściwie ma zostać pociągnięty do odpowiedzialności? Jak można być odpowiedzialnym za coś, o czym nie ma się zielonego pojęcia? Czyżby te wydarzenia miały modelować system dyskryminacji – takiej np. jak prześladowanie Żydów w ramach „ostatecznego rozwiązania”? No ale w takim razie 1. androidy są niewinnymi ofiarami i nie można ich przedstawiać jako perfidne kreatury, co w powieści tu i ówdzie ma miejsce; 2. prześladowani – np. narażeni na prześladowania rasowe – są wprawdzie świadomi swej niewinności, ale i swojej tożsamości, a tak w przypadku androidów nie jest. Zatem i ta paralela nie wytrzymuje krytyki. Pozostaje niejasne, czy każdego androida uśmierca się na miejscu za to, co kiedyś zrobił (podobno zamordował swojego pana), czy za to, czym jest. Twierdzenie, że każdy android musi być mordercą, gdyż nie ma bezpańskich androidów, jest do obalenia. Czemu nie mieliby istnieć ludzie, właściciele androidów, którzy umarli w łóżku śmiercią naturalną? A teraz na temat odróżniania ludzi od androidów. Dowiadujemy się, że ustalenie ze stuprocentową pewnością, czy mamy do czynienia z androidem, czy człowiekiem jest prawie niemożliwe. Potrzebny jest do tego test psychologiczny i pomiar reakcji podejrzanego aparatem psychogalwanicznym. Test jest niedorzeczny, a poza tym dowiadujemy się skądinąd, że androidy żyją tylko kilka lat, bo komórki ich tkanek nie potrafią się rozmnażać. Czemuż więc w takim razie nie zrobić rzeczy dziecinnie łatwej: stwierdzić różnicy na podstawie trwającego mniej więcej trzy minuty histologicznego badania mikroskopowego tkanki komórkowej?
Na żadne z tych pytań nie otrzymujemy jasnej odpowiedzi. Trzymające czytelnika w napięciu sytuacje mnoży się za wszelką cenę. Perspektywa postępowania sądowego w celu zidentyfikowania podejrzanego jest o wiele mniej pasjonująca niż sytuacja, w której dwaj pracujący ręka w rękę policjanci mogą się nawzajem pozabijać, gdyby jeden z nich został nagle zdemaskowany jako android. Ale akcja staje się jeszcze bardziej atrakcyjna, jeśli ani jeden, ani drugi nie wie, kim naprawdę jest, człowiekiem czy androidem. Wtedy bowiem obaj są subietywnie niewinni, obaj mogą być androidami, albo tylko jeden z nich, albo żaden – co wprawdzie wzmaga napięcie, ale zarazem i bzdura nabiera większych rozmiarów. Żeby uzyskać efekt zaskoczenia, test wykrywający musi się dać przeprowadzić szybko i pewnie, ale wtedy z kolei spada napięcie – nie łączy się z niepewnością, czy podejrzany jest androidem, lecz z obawą, czy aby sam test nie okaże się zawodny, w wyniku czego ukatrupią kogoś przez pomyłkę. Ponieważ autor nie chciał zrezygnować z żadnej logicznie wykluczającej się alternatywy, to test musi być zarazem zawodny i niezawodny, androidy muszą działać ze złośliwą premedytacją i jednocześnie subiektywnie przeświadczone o swojej całkowitej niewinności, będąc, jako androidy, zarazem świadome i nieświadome własnej natury; dziewczynę, która śpi z policjantem, powinno się wprawdzie ukarać śmiercią, gdyż androidom nie wolno sypiać z ludźmi, ale zarazem dziewczyna nie wie, że jest androidem, itd. ad libitum. Zasygnalizowany na początku i nabierający impetu problem konfliktu człowieka z uduchowioną przezeń homunkuliczną kreacją znika, natomiast zabawa w policjantów i złodziei toczy się w najlepsze dalej. Ta zaoferowana przez autora Ubika brednia jest zniewagą dla czytelnika, która wszakże w mocno skoncentrowanej atmosferze bezmyślności środowiska SF uchodzi mu na sucho. Trudno i darmo: autor Ubika bardzo dobrze wiedział, czego się dopuścił. Ale czy oszust został złapany przez krytykę na gorącym uczynku i pociągnięty do odpowiedzialności? Bynajmniej nie żartuję: ten bowiem, kto potrafił napisać Ubika, m u s i a ł rozumieć, że tego typu robota jest oszustwem. Lecz krytyka wytykała mu tylko, że powieść jest raczej nijaka, tzn. nie tak zajmująca jak najlepsze rzeczy Dicka; tego rodzaju breja nic nie znaczących spostrzeżeń uchodzi bowiem w SF za krytykę[11].
Nie ma żadnego usprawiedliwienia dla takiej prymitywnej gry, istnieje tylko jedno transcendujące dzieło wyjaśnienie o ogólnym charakterze.
Ross Ashby udowodnił, że inteligencja jest cechą, która niekoniecznie we wszystkich możliwych wariantach środowiska zwiększa szanse przeżycia. Istnieją bowiem i takie środowiska, w których instynktowi samozachowawczemu lepiej służy głupota. On mówił o szczurach; my mielibyśmy ochotę rozszerzyć jego twierdzenie na tę część literatury, która nazywa się SF. Bo jakaż to dla SF różnica, że Ubik jest złotym dukatem, a Do Androids Dream of Electric Sheep? fałszywą monetą? Co sobie myśli przeciętny czytelnik podczas lektury obu powieści, nie wiem. Gdyby jednak spróbować zrekonstruować jego proces myślenia na podstawie tego, jak zachowuje się jako klient księgarni, trzeba by dojść do wniosku, że ma on niezwykle krótką pamięć: potrafi zapamiętać tylko stronę, którą aktualnie czyta. Albo w ogóle nie myśli – alternatywa, która tak mnie przeraża, że wolę się nad nią nie zastanawiać.
Nadal pozostaje jednak problem, że wszystkie książki SF są do siebie podobne – jeśli nie pod względem treści, to ze względu na ich recepcję. Każde oryginalne dzieło skutkuje niezliczoną ilością naśladownictw, w wyniku czego oryginały zostają przysypane górami tandety i są jak wieże katedr, wokół których tak długo gromadzono odpadki, aż tylko ich wierzchołki, niczym niewielkie szczyty, wystają z sięgającej nieba sterty śmieci. W związku z tym nasuwa się pytanie, ilu zdolnych początkujących pisarzy miało dość siły, by zachować swoją pisarską indywidualność – choćby na zasadzie kompromisu, jak Dick – na przekór wszystkim niwelistycznym trendom SF. Prawdopodobnie wielu niezwykle uzdolnionych nawróciło się pod wpływem oportunistycznych nacisków literatury trywialnej i dostarcza dziś towar, który wymagających czytelników trzyma z dala od SF. Powstaje w ten sposób charakterystyczna dla SF n e g a t y w n a s e l e k c j a a u t o r ó w i c z y t e l n i k ó w: albowiem nawet ci spośród nich, którzy potrafiliby napisać coś dobrego, produkują banał; ten banał odstręcza inteligentniejszych czytelników od SF, a ponieważ tym samym stanowią oni w fandomie wyraźną mniejszość, rynkiem rządzi silent majority, i skierowana ku górze ewolucja nie może się urzeczywistnić. Mamy tedy w SF circulus vitiosus przyczyn i skutków, które, wzajemnie ze sobą sprzężone, konserwują istniejący stan rzeczy. Najinteligentniejsi i najbardziej wymagający spośród czytelników, którzy stanowią, jako się rzekło, zdecydowaną mniejszość, wciąż tęsknią za lepszą SF i odbierają istniejącą produkcję z niesmakiem, co manifestuje się w ich listach i artykułach przysyłanych do fanzinów; na normalnych czytelnikach, tzn. na silent majority oraz na jej reprezentantach w fanzinach (to oni wiodą tam prym), wymagająca publiczność wywiera wrażenie pokręconych, pajacowatych, ba, złośliwie usposobionych osobników, przypominających – jak to kiedyś napisałem w prywatnym liście – misjonarzy w burdelu, tzn. ludzi mających poczucie spełniania obowiązku, ale i zarazem świadomość, że ich wysiłki zmierzające do nawrócenia nie odnoszą skutku, gdyż są niewłaściwie zaadresowane. Ani gotowi do największych poświęceń misjonarze nie zdołają przekształcić burdelu w świątynię, ani genialni czytelnicy nie potrafią uczynić z SF pełnoprawnej obywatelki górnego królestwa literatury.
Zamknijmy to, cośmy powiedzieli, takim oto końcowym spostrzeżeniem: zniekształcenie Dickowej twórczości jest ceną, jaką musiał zapłacić za swoją „przynależność państwową” do SF. Dick zawdzięcza swój dziko wybujały rozwój, przerywany swoistymi regresjami, środowisku, które, jak tępy wychowawca, nie jest w stanie odróżnić swoich najzdolniejszych wychowanków od nachalnych karierowiczów. Takie środowisko, niczym ów wychowawca, usiłuje w jednakowy sposób traktować wszystkich, którzy mu podlegają – postępowanie w szkole niewłaściwe, w literaturze natomiast fatalne.