Moja doskonała żona - Downing Samantha - ebook + książka

Moja doskonała żona ebook

Downing Samantha

4,1

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Intrygująca. Po prostu rewelacyjna!

Harlan Coben

 

Piękna. Uzależniająca. Okrutna.

 

Historia naszej miłości jest prosta. Poznałem wspaniałą kobietę. Zakochaliśmy się. Zwierzaliśmy się sobie z największych marzeń i najmroczniejszych sekretów. Przeprowadziliśmy się na przedmieścia. A potem zwykłe życie przestało nam wystarczać...

Żyjemy i wyglądamy jak zwyczajna para. Jesteśmy twoimi sąsiadami, nasze dzieci przyjaźnią się ze sobą, a my umawiamy się czasem na obiad. Każde małżeństwo ma jednak swoją ciemną stronę. Swoje tajemnice. I sposoby na ratowanie związku, który często zabija rutyna. Nikt jednak nie chce zabijać. Ale czasem to nieuniknione…

 

Prawa do ekranizacji kupiła Nicole Kidman (Blossom Films) i Amazon Studios.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (961 ocen)
402
297
192
57
13
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bzibzioh

Nie polecam

Dawno nie czytałam takiej bezsensownej książki. Nie dość, że jest nudna jak flaki z olejem sojowym, to po prostu jest głupia. Autorka wpadła na pomysł zupełnie niedorzeczny i zrealizowała go w sposób równie bzdurny. Nie wiem, po co to czytałam do końca, chyba sądziłam, że może coś w zanadrzu jest ukryte i na koniec wywoła wielkie „wow”, które pozwoli zrozumieć, po co czytelnik tak się męczył przez prawie 400 stron.
40
alalaszczych

Z braku laku…

Bardzo mi się dłużyła..
30
iza17lo

Z braku laku…

Pomysł z jednej strony niezły, z drugiej...skrajnie nierealny. Fabuła poprowadzona dość płytko. Zakończenie przwidywalne.
20
Werka35

Z braku laku…

nie dałam rady przeczytać więcej
10
Monika1979q

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa zaskakujące zakończenie
00

Popularność




Powieść Moja piękna żona jest fikcją literacką. Postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni i skutkiem zamysłu literackiego autorki. Jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, okoliczności czy osób, żywych lub nieżyjących, należy uważać za zbieg okoliczności.Originally published under the title My Lovely Wife© Samantha Downing, 2019All rights reservedThis edition published by arrangement with Berkley, an imprint of Penguin Publishing Group, a division of Penguin Random House LLCCopyright for this edition © Wydawnictwo WAM, 2020Opieka redakcyjna: Agnieszka Ćwieląg-PieculewiczRedakcja: Agnieszka ZielińskaKorekta: Maria ArmatowaProjekt okładki: Mariusz BanachowiczZdjęcie na okładce: © sashalaguna/ShutterstockSkład: Lucyna SterczewskaISBN EPUB 978-83-277-2445-8ISBN MOBI 978-83-277-2446-5MANDOul. Kopernika 26 • 31-501 Krakówtel. 12 62 93 200 www.wydawnictwomando.plDZIAŁ HANDLOWYtel. 12 62 93 254-255 • faks 12 62 93 496e-mail: [email protected] i oprawa: POZKAL • Inowrocław Publikację wydrukowano na papierze Ecco book cream 70 g vol. 2.0dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o.o.

1

Patrzy na mnie. Jej niebieskie oczy są już nieco szkliste, biegną w dół, w stronę drinka, a potem znowu w górę. Też patrzę na swojego drinka i czuję na sobie jej wzrok. Zastanawia się, czy jestem równie zainteresowany jak ona. Spoglądam na nią, uśmiechając się, żeby pokazać, że tak. Odwzajemnia uśmiech. Większość pomadki starła się z jej ust, jest już tylko czerwonawą smugą na ­brzegu kieliszka. Podchodzę i siadam obok.

Poprawia włosy. Nie wyróżniają się ani kolorem, ani długością. Porusza ustami, mówi cześć, w jej oczach pojawia się błysk. Jakby coś je podświetliło.

Podobam jej się tak samo, jak podobałbym się większości kobiet w tym barze. Mam trzydzieści dziewięć lat, trzymam się doskonale, moją głowę porasta gęstwina włosów i jestem posiadaczem dwóch głębokich dołeczków w policzkach, a garnitur leży na mnie lepiej niż rękawiczka na dłoni. To dlatego na mnie spojrzała, dlatego się uśmiechnęła, dlatego się cieszy, że się do niej dosiadłem. Myślała o takim mężczyźnie jak ja.

Kładę na barze komórkę i przesuwam ją w jej stronę. Na ­ekranie widać wiadomość.

Cześć. Jestem Tobias.

Odczytuje ją i marszczy brwi, a potem przenosi wzrok na mnie. Piszę następną wiadomość.

Jestem głuchy.

Gwałtownie unosi brwi, zasłania usta dłonią, a potem się rumieni. Wstyd wygląda tak samo u wszystkich.

Kręci głową. Przeprasza, bardzo mnie przeprasza. Nie wiedziała.

Jasne, że nie. Skądmiałabyś wiedzieć?

Uśmiecha się. Niezbyt szeroko.

Przestałem pasować do obrazu w jej głowie, już nie jestem mężczyzną, którego sobie wyobrażała. Teraz nie jest pewna, co robić.

Bierze mój telefon i odpisuje.

Jestem Petra.

Miło mi, Petro. Jesteś Rosjanką?

Moi rodzice byli Rosjanami.

Kiwam głową i uśmiecham się. Też kiwa głową i się uśmiecha. Czuję, że intensywnie myśli.

Wolałaby ze mną nie siedzieć. Ma ochotę znaleźć faceta, który będzie mógł usłyszeć jej śmiech i nie musi się komunikować za ­pomocą telefonu.

Jednocześnie sumienie podpowiada jej, że nikogo nie należy dyskryminować. Petra nie chce wyjść na płytką kobietę, która odrzuca mężczyznę dlatego, że jest głuchy. Nie chce być taka jak inne.

Bo zakłada, że inne mnie odrzuciły.

Jej wewnętrzna walka przypomina sztukę w trzech aktach rozgrywającą się przed moimi oczami. Wiem, jak ta sztuka się skończy. Przeważnie kończy się właśnie tak.

Petra zostaje.

Jej pierwsze pytanie dotyczy mojego słuchu, a raczej jego braku. Tak, jestem głuchy od urodzenia. Nie, nigdy niczego nie słyszałem – ani śmiechu, ani głosu, ani szczekającego pieska, ani przelatującego nad głową samolotu.

Petra robi smutną minkę. Nie zdaje sobie sprawy, że to protekcjonalne, a ja jej o tym nie mówię, ponieważ się stara. Ponieważ została.

Pyta, czy umiem czytać z ruchu warg. Kiwam głową. Zaczyna mówić.

– Kiedy miałam dwanaście lat, złamałam nogę w dwóch miejscach. Wypadek na rowerze. – Przesadnie, groteskowo porusza ustami. – W każdym razie musiałam nosić gips, który sięgał od stopy aż po udo. – Urywa i kreślilinię w poprzek uda, w razie gdybym miał kłopot ze zrozumieniem. Nie mam, ale doceniam jej starania. Oraz udo.

– Przez sześć tygodni w ogóle nie mogłam chodzić – ciągnie. – W szkole musiałam jeździć na wózku, bo gips był za ciężki, żebym poruszała się o kulach.

Uśmiecham się, wyobrażając sobie małą Petrę z wielkim ­gipsem. Chyba wiem, dokąd zmierza ta historia.

– Nie twierdzę, że wiem, jak to jest żyć na wózku albo cierpieć z powodu jakiejkolwiek innej trwałej niepełnosprawności. Po prostu czuję, że… no wiesz, chyba miałam lekki przedsmak tego, jak by to było.

Kiwam głową.

Uśmiecha się z ulgą, bo obawiała się, że mogła mnie urazić.

Piszę:

Jesteś bardzo wrażliwa.

Wzrusza ramionami. Komplement wywołuje promienny uśmiech na jej twarzy.

Zamawiamy jeszcze po drinku.

Opowiadam jej historię zupełnie niezwiązaną z głuchotą. Mówię jej o zwierzątku, które miałem w dzieciństwie: o żabie, którą nazwałem Sherman. Była to żaba byk, siedziała na największym głazie w sadzawce i pożerała wszystkie muchy. Nigdy nie próbowałem złapać Shermana. Po prostu na niego patrzyłem, a on czasami patrzył na mnie. Lubiliśmy tak razem siedzieć, więc ­zacząłem go nazywać swoim zwierzątkiem.

– Co się z nim stało? – pyta Petra.

Wzruszam ramionami.

Pewnego dnia nie było go na głazie. Nigdy więcej go nie widziałem.

Petra mówi, że to smutne. Odpowiadam, że wcale nie. Smutno byłoby wtedy, gdybym znalazł go martwego i musiał pochować. Nie musiałem tego robić. Po prostu wyobraziłem sobie, że ­przeniósł się do większej sadzawki, gdzie miał więcej much.

Stwierdza, że takie podejście jej się podoba.

Nie mówię jej o Shermanie wszystkiego. Na przykład tego, że miał długi język, który wystrzelał tak szybko, że był prawie niewidoczny, i że zawsze miałem ochotę go za niego złapać. Siedziałem nad sadzawką i zastanawiałem się, czy takie pragnienie bardzo źle o mnie świadczy. Czy to okropne, że chciałbym złapać żabę za język? I czy to by ją zabolało? Czy gdyby umarła, byłbym mordercą? Nigdy nie spróbowałem złapać Shermana za język, zresztą prawdopodobnie i tak by mi się nie udało, ale rozmyślałem o tym. Czułem przez to, że nie jestem dla Shermana dobrym przyjacielem.

Petra opowiada mi o Lionelu, swoim kocie, który dostał imię po jej kocie z dzieciństwa. Mówię jej, że to zabawne, ale nie jestem pewny, czy rzeczywiście takie jest. Pokazuje mi zdjęcia. Lionel to dwukolorowy kot z czarno-białą mordką. Zbyt zwyczajny, by mógł być ładny.

Opowiada dalej, tym razem o swojej pracy. Zajmuje się brandingiem produktów i przedsiębiorstw. Mówi, że to najłatwiejsza i zarazem najtrudniejsza rzecz na świecie, ponieważ bardzo trudno sprawić, by ludzie coś zapamiętali, ale gdy już zaczną ­rozpoznawać markę, idzie łatwiej.

– W pewnym momencie przestaje mieć znaczenie, co sprzedajemy. Marka staje się ważniejsza niż produkt. – Wskazuje mój telefon i pyta, czy kupiłem go ze względu na markę, czy dlatego, że mi się spodobał.

Jedno i drugie?

Uśmiecha się.

– Widzisz. Nawet nie jesteś pewny.

Chyba nie.

– Czym się zajmujesz?

Księgowością.

Kiwa głową. To najmniej ekscytująca profesja na świecie, ale jest solidna, stała i głuchy gość może jej bez trudu podołać. Liczby nie mają głosu.

Podchodzi barman. Jest schludny, wygląda na studenta. Petra składa zamówienie, ponieważ ja jestem głuchy. Kobietom zawsze się wydaje, że trzeba się mną opiekować. Lubią mnie wyręczać, bo myślą, że ­jestem słaby.

Petra załatwia nam drinki i przekąski, a potem się uśmiecha, jakby była z siebie dumna. Chce mi się śmiać. Śmieję się tylko w myślach, ale to wciąż śmiech.

Przechyla się w moją stronę i kładzie rękę na moim ramieniu. Nie cofa jej. Zapomniała, że nie jestem jej ideałem mężczyzny, i już łatwo przewidzieć, jak skończy się ta historia. Wkrótce idziemy do niej. Decyzja przychodzi mi łatwiej, niż powinna, ale nie dlatego, że Petra szczególnie mi się podoba. Dokonuję wyboru. Ona daje mi moc ­decydowania, a ja jestem w tej chwili mężczyzną, który mówi „tak”.

Petra mieszka w centrum, blisko baru, pośród mnóstwa dużych szyldów z nazwami marek. Jej mieszkanie nie jest tak schludne, jak się spodziewałem. Wszędzie walają się jakieś rzeczy: kartki, ubrania i naczynia. Na ich widok myślę, że często gubi klucze.

– Lionel gdzieś tu jest. Pewnie się schował.

Nie rozglądam się za tym nijakim kotem.

Petra krząta się pospiesznie, w jednym miejscu rzuca torebkę, w drugim zdejmuje buty. Przynosi dwa kieliszki wypełnione czerwonym winem, a potem prowadzi mnie do sypialni. Odwraca się do mnie, uśmiecha. Nagle stała się atrakcyjniejsza – nawet jej zwyczajne włosy jakby lśnią. Owszem, to zasługa alkoholu, ale także jej radości. Odnoszę wrażenie, że od jakiegoś czasu nie była równie szczęśliwa, i nie jestem pewny dlaczego. Jest dość atrakcyjną dziewczyną.

Przytula się do mnie, ma ciepłe ciało, oddech przesycony ­winem. Wyjmuje kieliszek z mojej dłoni i odstawia go.

Dopijam wino znacznie później, gdy jest już ciemno i jedynym źródłem światła jest ekran mojego telefonu. Piszemy do siebie, ­wygłupiając się i żartując z tego, że zupełnie się nie znamy.

Pytam:

Ulubiony kolor?

Jasnozielony. Smak lodów?

Guma balonowa.

Guma balonowa? To te niebieskie?

Tak.

Jak można je lubić?

A ty które lubisz?

Z francuską wanilią. Ulubiona pizza?

Z szynką.

Od razu przeszła mi ochota.

Serio?

Zaraz, czy wciąż rozmawiamy o pizzy?

Nie, nie rozmawiamy o pizzy.

Potem zasypia pierwsza. Zastanawiam się, czy nie wyjść, później czy nie zostać, i tak długo nie mogę się zdecydować, że w ­końcu zasypiam.

Gdy się budzę, wciąż jest ciemno. Wyślizguję się z łóżka, nie budząc Petry. Śpi na brzuchu, przekrzywiwszy jedną nogę, z włosami rozrzuconymi na poduszce. Nie potrafię zdecydować, czy naprawdę mi się podoba, więc nie decyduję. Nie muszę.

Na stoliku nocnym leżą jej kolczyki. Są z kolorowego szkła, kłębowisko niebieskich odcieni, przypominają jej oczy. Ubieram się i wsuwam je do kieszeni. Będą mi przypominały, żebym więcej tego nie robił. Prawie wierzę, że to podziała.

Nie odwracając się, ruszam w stronę drzwi.

– Naprawdę jesteś głuchy?

Mówi to głośno do moich pleców.

Słyszę ją, bo nie jestem głuchy.

Idę dalej.

Udaję, że jej nie słyszę, idę prosto do drzwi i zamykam je za sobą, a potem wychodzę z budynku, ruszam chodnikiem i skręcam za róg. Dopiero wtedy przystaję i zaczynam się zastanawiać, po czym poznała. Musiałem popełnić jakiś błąd.

2

Nie nazywam się Tobias. Używam tego imienia tylko wtedy, kiedy chcę, żeby ktoś mnie zapamiętał. W tym wypadku barman. Przedstawiłem mu się i napisałem to imię na telefonie, gdy pierwszy raz wszedłem do tego baru i zamówiłem drinka. Zapamięta mnie. Będzie pamiętał, że Tobias to ten głuchy facet, który wyszedł z baru z ledwie co poznaną kobietą. To imię było dla niego, nie dla Petry. Ona i tak mnie zapamięta – bo niby z iloma ­głuchymi facetami zdarzyło jej się przespać?

Gdyby nie to, że popełniłem błąd, byłbym dziwacznym przypisem do historii jej doświadczeń seksualnych. Teraz jednak zapamięta mnie jako „gościa, który udawał głuchego” albo „gościa, który ­prawdopodobnie udawał głuchego”.

Im dłużej o tym myślę, tym bardziej się zastanawiam, czy przypadkiem nie popełniłem dwóch błędów. Może zastygłem, gdy spytała, czy jestem głuchy. To niewykluczone, bo właśnie tak reagują ludzie, kiedy niespodziewanie coś słyszą. A jeśli na chwilę zastygłem, ­prawdopodobnie to zauważyła. Prawdopodobnie wie, że skłamałem.

W drodze do domu wszystko mnie drażni. Fotel w samochodzie wydaje się szorstki i bolą mnie od niego plecy. Radio gra za głośno, jakby każdy mówił wrzaskliwym głosem. Ale nie winię za to Petry. Już od jakiegoś czasu chodzę podenerwowany.

W domu jest cicho. Millicent, moja żona, jeszcze nie wstała. Jestem żonaty od piętnastu lat i żona nie mówi do mnie Tobias. Mamy dwoje dzieci: Rory ma czternaście lat, Jenna rok mniej.

W naszej sypialni jest ciemno, ale rozpoznaję zarys Millicent pod kołdrą. Zdejmuję buty i na palcach idę do łazienki.

– No i?

Głos Millicent brzmi tak, jakby od dawna nie spała.

Odwracam się lekko i widzę w ciemności jej sylwetkę podpartą na łokciu.

Znowu to samo. Wybór. Millicent rzadko mi go daje.

– Nie – mówię.

– Nie?

– Nie nadaje się.

Powietrze między nami zamarza. Zaczyna topnieć dopiero, gdy Millicent wzdycha i kładzie głowę z powrotem na poduszce.

Wstaje wcześniej niż ja. Gdy wchodzę do kuchni, Millicent organizuje śniadanie, kanapki do szkoły, dzień, nasze życie.

Wiem, że powinienem jej powiedzieć o Petrze. Nie o seksie – o tym bym żonie nie powiedział. Ale powinienem powiedzieć, że się pomyliłem, że Petra się nadaje. Powinienem to zrobić, bo zostawienie Petry samej sobie jest ryzykowne.

Ale nic nie mówię.

Millicent patrzy na mnie, jej rozczarowanie uderza we mnie, sprawiając mi autentyczny ból. Moja żona ma zielone oczy, oczy w wielu odcieniach zieleni. Wyglądają jak kamuflaż.

Zupełnie nie przypominają oczu Petry. Millicent i Petra nie mają ze sobą nic wspólnego oprócz tego, że obie ze mną spały. A ­raczej z jakąś wersją mnie.

Dzieci z łoskotem schodzą z góry i już na siebie wrzeszczą: kłócą się, kto i co o kimś tam powiedział wczoraj w szkole. Są ubrane i gotowe do wyjścia. Ja też jestem gotowy do pracy – mam na sobie biały strój do tenisa. Nie jestem księgowym i nigdy nim nie byłem.

Podczas gdy moje dzieci są w szkole, a żona sprzedaje domy, pracuję na korcie, w słońcu, ucząc ludzi gry w tenisa. Większość moich klientów to osoby w średnim wieku i w kiepskiej formie, mające za dużo pieniędzy i czasu. Niekiedy z moich usług korzystają rodzice, przekonani, że ich dziecko ma wielki talent, jest przyszłym mistrzem albo wzorem do naśladowania. Jak dotąd wszyscy się mylili.

Zanim jednak wyjdę, by kogokolwiek czegokolwiek nauczyć, Millicent zmusza nas wszystkich, żebyśmy przez co najmniej pięć minut posiedzieli razem przy stole. Nazywa to śniadaniem.

Jenna przewraca oczami i nerwowo tupie, nie mogąc się doczekać, kiedy odzyska komórkę. Przy stole telefony są zabronione. Rory jest spokojniejszy niż siostra. Przez te nasze pięć minut stara się zjeść jak najwięcej, a potem napycha kieszenie tym, co nie zmieściło mu się do ust.

Millicent siedzi naprzeciw mnie i trzyma przy ustach kubek kawy. Jest ubrana do pracy: w spódnicę i bluzkę, na nogach ma buty na obcasie, rude włosy upięła z tyłu. W porannym słońcu mają miedziany kolor. Jesteśmy równolatkami, ale ona wygląda lepiej – zawsze wyglądała. To kobieta, która powinna być poza moim zasięgiem.

Córka wystukuje jakiś rytm na moim ramieniu, coś jakby piosenkę, i przestaje dopiero wtedy, gdy zwracam na nią uwagę. Nie jest podobna do matki. Oczy, włosy oraz kształt twarzy ma po mnie, i czasami mnie to zasmuca. A czasami nie.

– Tato, pojedziesz dziś ze mną po nowe buty? – pyta. Uśmiecha się, bo wie, że się zgodzę.

– Tak – odpowiadam.

Millicent kopie mnie pod stołem.

– Te, które masz na nogach, nosisz od niecałego miesiąca – mówi do Jenny.

– Ale są już za ciasne.

Nawet moja żona nie potrafi odeprzeć takiego argumentu.

Rory pyta, czy przed szkołą może przez kilka minut pograć w grę wideo.

– Nie – mówi Millicent.

Rory patrzy na mnie. Też powinienem powiedzieć, że nie, ale nie mogę tego zrobić, bo przecież przed chwilą przystałem na prośbę jego siostry. Rory o tym wie, jest bystry, zwyglądu przypomina Millicent.

– Śmiało – mówię.

Biegnie do pokoju.

Millicent z hukiem stawia kubek na stole.

Jenna sięga po komórkę.

Śniadanie dobiegło końca.

Millicent wstaje, ale przedtem rzuca mi wściekłe spojrzenie. Wygląda całkiem jak moja żona i jednocześnie w ogóle jej nie przypomina.

Pierwszy raz zobaczyłem Millicent na lotnisku. Miałem dwadzieścia dwa lata i wracałem z Kambodży, gdzie spędziłem lato z trzema kumplami. Codziennie jaraliśmy, co wieczór się upijaliśmy i nigdy się nie goliliśmy. Wyjechałem z ojczyzny jako starannie ostrzyżony chłopak z przedmieścia, a wróciłem jako obszarpany, brodaty facet z mocną opalenizną i mnóstwem ciekawych historii. Wszystkie zbladły, gdy ujrzałem Millicent.

Miałem przesiadkę, pierwszą po przylocie do kraju. Przeszed-łem odprawę celną i zanim dotarłem do terminala krajowego, zobaczyłem Millicent. Siedziała sama w pustej poczekalni przed bramką, trzymając nogi na walizce. Spoglądała przez wysokie okna wychodzące na płytę lotniska. Rude włosy związała w luźny kok, miała na sobie koszulkę, dżinsy i tenisówki. Zatrzymałem się, zahipnotyzowany jej spojrzeniem.

Wszystko przez sposób, w jaki patrzyła na samoloty.

Patrzyłem tak samo, wyruszając w świat. Marzyłem o podróżowaniu, o ujrzeniu takich miejsc jak Tajlandia, Kambodża oraz Wietnam – i udało mi się. Teraz znów byłem na znajomym terenie, z powrotem tu, gdzie się wychowałem, tyle że już nie miałem rodziców. Choć nie jestem pewny, czy kiedykolwiek naprawdę istnieli. Nie dla mnie.

Gdy wróciłem do kraju, moje marzenie o podróżowaniu było już spełnione, lecz brakowało następnego, które mogłoby je zastąpić. Dopóki nie zobaczyłem Millicent. Wyglądała, jakby właśnie zaczynała spełniać własne marzenie. Od razu zapragnąłem być jego częścią.

Wtedy zupełnie się nad tym nie zastanawiałem. Dotarło to do mnie dopiero później, gdy próbowałem wyjaśnić jej albo komuś innemu, dlaczego tak bardzo mi się spodobała. Tamtego dnia ruszyłem jednak w stronę swojej bramki. Po dwudziestu godzinach w drodze, mając przed sobą jeszcze dłuższą podróż, nie byłem w stanie wykrzesać z siebie energii, żeby do niej zagadnąć. Mogłem jedynie podziwiać.

Okazało się, że lecimy tym samym samolotem. Odebrałem to jako znak.

Miała miejsce przy oknie, a ja pośrodku w środkowym rzędzie. Musiałem trochę poprzekonywać, trochę poflirtować ze stewardesą i podsunąć jej dwadzieścia dolarów, żeby móc usiąść przy Millicent. Kiedy w końcu zająłem miejsce obok, nawet nie podniosła głowy.

Gdy podjechał wózek z napojami, miałem już plan. Postanowiłem zamówić to co ona, a ponieważ zdążyłem stwierdzić, że jest wyjątkowa, nie wyobrażałem sobie, by mogła zamówić coś tak banalnego jak woda. Byłem pewny, że zdecyduje się na coś bardziej niezwykłego, na przykład na sok ananasowy z lodem, i gdy zamówię to samo, nastąpi chwila symetrii, ­symbiozy, szczęśliwy zbieg okoliczności – mniejsza o nazwę.

Nie spałem od dłuższego czasu, więc plan wydawał mi się dobry, dopóki Millicent nie powiedziała stewardesie, że niczego nie chce. Nie chciało jej się pić.

Powiedziałem to samo. Nie wywarło to takiego wrażenia, na ­jakie liczyłem.

Kiedy jednak Millicent odwróciła się w stronę stewardesy, po raz pierwszy zobaczyłem jej oczy. Ich kolor przypomniał mi bujne, otwarte pola, jakie widziałem w całej Kambodży. Zdecydowanie nie były tak ciemne jak teraz.

Znowu odwróciła się do okna. A ja znowu się w nią wpatrywałem, udając, że tego nie robię.

Powtarzałem sobie, że zachowuję się jak kretyn i że po prostu powinienem ją zagadnąć.

Powtarzałem sobie, że coś jest ze mną nie tak, bo normalni ludzie nie zachowują się w ten sposób z powodu dziewczyny, którą widzą pierwszy raz w życiu.

Powtarzałem sobie, że nie powinienem jej stalkować.

Powtarzałem sobie, że jest dla mnie zbyt piękna.

Pół godziny później odezwałem się.

– Cześć.

Odwróciła się w moją stronę. Spojrzała na mnie.

– Cześć.

Chyba dopiero wtedy przestałem wstrzymywać oddech.

Minęły całe lata, zanim spytałem, dlaczego ciągle patrzyła przez okna, zarówno na lotnisku, jak i w samolocie. Powiedziała, że nigdy wcześniej nie latała. Marzyła jedynie o bezpiecznym lądowaniu.

3

Petra była numerem jeden na liście, ale ponieważ właśnie została skreślona, przechodzę do numeru dwa, młodej kobiety, która nazywa się Naomi George. Jeszcze z nią nie rozmawiałem.

Wieczorem jadę do hotelu Lancaster. Naomi pracuje w recepcji. To jeden z tych staromodnych hoteli, które przetrwały dzięki dawnej świetności. Budynek jest olbrzymi i urządzony z takim przepychem, że dziś z pewnością by nie powstał. Gdyby chciano go wybudować, jak należy, byłby za drogi, a gdyby go ­spartolono – zbyt tandetny.

Od frontu hotel ma szklane drzwi z doświetlami, zapewniające dobry widok na recepcję. Naomi stoi za kontuarem, ubrana w uniform Lancastera, granatową spódnicę i żakiet, jedno i drugie ze złotymi galonami, oraz śnieżnobiałą bluzkę. Ma długie, ciemne włosy, a piegi na nosie sprawiają, że wygląda na młodszą, niż naprawdę jest. Naomi ma dwadzieścia siedem lat. W barach pewnie wciąż żądają od niej dowodu tożsamości, ale nie jest tak niewinna, na jaką wygląda.

Co najmniej raz widziałem, jak późnym wieczorem trochę za bardzo spoufalała się z gośćmi płci męskiej. Wszyscy byli sami, starsi i dobrze ubrani, a ona nie zawsze wychodziła z hotelu po zakończeniu zmiany. Albo dorabia sobie na boku, albo jednorazowe numerki to jej sposób na życie.

Dzięki mediom społecznościowym wiem, że najbardziej lubi jeść sushi, ale nie tknie czerwonego mięsa. W liceum grała w siatkówkę i miała chłopaka o imieniu Adam. Teraz nazywa go Kretynem. Jej ostatni chłopak, Jason, wyprowadził się trzy miesiące temu i od tej pory jest sama. Naomi zastanawiała się, czy nie sprawić sobie jakiegoś zwierzątka, najchętniej kota, ale jeszcze tego nie zrobiła. Ma ponad tysiąc znajomych online, lecz z tego, co zauważyłem, tak naprawdę przyjaźni się tylko z dwojgiem ludzi. Najwyżej z trojgiem.

Wciąż nie jestem pewny, czy się nadaje. Muszę zebrać więcej informacji.

Millicent się niecierpliwi.

Wczoraj wieczorem zastałem żonę w łazience. Zmywała makijaż przed lustrem. Miała na sobie dżinsy i koszulkę oznajmiającą, że jest matką siódmoklasisty, który zdał do następnej klasy z ­czerwonym paskiem. Chodzi o Jennę, nie o Rory’ego.

– Co było z nią nie tak? – spytała. Millicent nie używa imienia Petry, bo nie musi. Wiem, o kogo pyta.

– Po prostu się nie nadawała.

Millicent nie spojrzała na mnie w lustrze. Rozsmarowała mleczko na twarzy.

– To już druga, którą skreśliłeś.

– Musi się nadawać. Przecież wiesz.

Gwałtownie zamknęła mleczko. Poszedłem do sypialni i usiadłem, żeby zdjąć buty. Dzień był długi i musiał się skończyć, ale Millicent nie chciała na to pozwolić. Weszła za mną do sypialni i stanęła obok.

– Jesteś pewny, że chcesz to zrobić? – spytała.

– Tak.

Byłem zajęty poczuciem winy z powodu przespania się z inną kobietą, więc nie wykazałem większego entuzjazmu. Dotarło to do mnie po południu, gdy zobaczyłem parę staruszków. Musieli mieć co najmniej po dziewięćdziesiąt lat i szli ulicą, trzymając się za ręce. Takie pary to rzadkość. Spojrzałem na Millicent i ­zapragnąłem, ­żebyśmy też tacy byli.

Millicent uklękła przede mną i położyła dłoń na moim kolanie.

– Musimy to zrobić.

W jej oczach pojawił się błysk, ciepło jej dłoni powoli rozchodziło się po mojej nodze.

– Masz rację – powiedziałem. – Musimy.

Przysunęła się i pocałowała mnie – długo i mocno. Poczułem jeszcze większe wyrzuty sumienia. A przez to zapragnąłem zrobić wszystko, byle tylko ją uszczęśliwić.

Niespełna dwadzieścia cztery godziny później siedzę przed Lancasterem. Naomi kończy zmianę dopiero o jedenastej, a ja nie mogę tkwić pod hotelem przez najbliższe trzy godziny. Zamiast wracać do domu, kupuję coś do jedzenia i idę do baru. To wygodne miejsce, gdy nie ma dokąd pójść.

Wybrany przeze mnie lokal jest wypełniony tylko do połowy, przede wszystkim samotnymi mężczyznami. Nie jest tak przyjemnie jak w barze, w którym byłem z Petrą. Drinki kosztują o połowę mniej, a każdy, kto przyszedł w garniturze, poluzował już krawat. Drewniana podłoga jest porysowana od stołków barowych, bar zdobią zaś odciśnięte na nim okręgi. To miejsce dla pijaków prowadzone przez pijaków – miejsce, w którym wszyscy są zbyt odurzeni, by wnikać w szczegóły.

Zamawiam piwo, a potem oglądam mecz bejsbola w jednym telewizorze i wiadomości w drugim.

Druga połowa trzeciej rundy, dwa auty. Jutro ma padać deszcz, ale jest też szansa na słońce. Tu, w Woodview na Florydzie, w tak zwanej enklawie w prawdziwym świecie, zawsze świeci słońce. W mniej więcej godzinę możemy znaleźć się nad oceanem, w stanowym parku krajobrazowym albo w jednym z największych parków rozrywki na świecie. Zawsze powtarzamy, że mamy wielkie szczęście, mogąc mieszkać w centralnej części Florydy, zwłaszcza ci z nas, którzy żyją na osiedlu Hidden Oaks. Oaks to ­enklawa w enklawie.

Pierwsza połowa czwartej rundy, jeden aut. Muszę poczekać jeszcze dwie godziny, aż Naomi skończy zmianę i będę mógł ją śledzić.

I wtedy zauważam Lindsay.

Jej uśmiechnięta twarz patrzy na mnie z ekranu telewizora.

Lindsay z wąskimi brązowymi oczami i prostymi jasnymi ­włosami, z naturalną opalenizną i dużymi białymi zębami.

Zaginęła rok temu. Przez tydzień była migającym punktem w wiadomościach, potem historia przycichła. Lindsay nie miała bliskiej rodziny, która zadbałaby o podtrzymanie zainteresowania mediów, więc nikt nie zwracał na nią uwagi. Nie była zaginionym dzieckiem, nie była bezbronna. Była dorosłą kobietą i zapomniano o niej w ­niespełna tydzień.

Ale ja nie zapomniałem. Wciąż pamiętam jej śmiech. Był tak zaraźliwy, że też zaczynałem się śmiać. Widząc ją ponownie, ­przypominam sobie, jak bardzo ją lubiłem.

4

Pierwszy raz rozmawiałem z Lindsay podczas pieszej wycieczki. W pewien sobotni ranek poszedłem za nią na szlaki biegnące wśród pagórków tuż za miastem. Zaczęła na jednej trasie, ja na drugiej, i po godzinie się na siebie natknęliśmy.

Na mój widok skinęła głową i przywitała się tonem niezachęcającym do dalszej rozmowy. Pomachałem do niej i bezgłośnie poruszając ustami, odpowiedziałem „cześć”. Odruchowo rzuciła mi zdziwione spojrzenie, a ja podsunąłem jej swój telefon, żeby się przedstawić.

Wybacz, pewnie dziwnie to wyglądało! Cześć, mam na imię Tobias. Jestem głuchy.

Patrzyłem, jak opuszcza gardę.

Przedstawiła się, porozmawialiśmy, a potem usiedliśmy, żeby wypić trochę wody, i zaproponowała mi przekąskę. Cukierki Pixy Stix. Miała ich całą garść.

Przewróciła oczami.

– To okropne, prawda? Jeść cukier w czasie treningu. Ale ja je uwielbiam.

Ja też.

To była prawda. Nie jadłem Pixy Stix od czasów dzieciństwa, ale je uwielbiałem.

Opowiedziała mi o sobie, o pracy, domu i zainteresowaniach, o których już wiedziałem. Ja opowiedziałem jej te same bajeczki co im wszystkim. Gdy poranne słońce się wzniosło, postanowiliśmy dokończyć wędrówkę razem. Przez większość drogi milczeliśmy, i to mi się podobało. W moim życiu prawie nigdy nie bywało cicho.

Odrzuciła moje zaproszenie na lancz, ale wymieniliśmy się numerami. Podałem jej numer komórki, której używam, będąc Tobiasem.

Kilka dni po tej wędrówce Lindsay przysłała mi esemesa. Uśmiechnąłem się na jego widok.

Wspaniale było cię poznać. Mam nadzieję, że będziemy mogli jeszcze kiedyś razem powędrować.

Powędrowaliśmy.

Za drugim razem wybraliśmy inny szlak, bardziej oddalony na północ i biegnący bliżej lasu stanowego Indian Lake. Znowu przyniosła Pixy Stix, ja zabrałem koc. Zatrzymaliśmy się, żeby odpocząć w miejscu osłoniętym od słońca przez gęste listowie. Gdy usiedliśmy, ­uśmiechnąłem się do niej. Ten uśmiech był szczery.

– Jesteś słodki – powiedziała.

Nie, to ty jesteś słodka.

Kilka dni później przysłała esemesa, a ja go zignorowałem. Już uzgodniliśmy z Millicent, że Lindsay się nadaje.

Teraz, rok później, w telewizji znowu o niej mówią. Znaleźli ją.

Z baru idę prosto do domu. Millicent już jest, siedzi na ganku. Jeszcze się nie przebrała po powrocie z pracy, jej skórzane czółenka mają cielisty kolor. Mówi, że dzięki temu nogi wydają się dłuższe, i ma rację. Zawsze zauważam, kiedy je wkłada, nawet teraz.

Po całym dniu pracy, po której siedziałem w samochodzie i obserwowałem Naomi, uświadamiam sobie, że bardzo potrzebuję prysznica. Millicent jednak nawet nie marszczy nosa, gdy siadam obok niej.

– To nie problem – oznajmia, zanim zdążę coś powiedzieć.

– Jesteś pewna? – pytam.

– Tak.

Nie wiem, czy to prawda. Mieliśmy się zająć Lindsay razem, lecz wyszło inaczej. I brakuje mi argumentów.

– Nie rozumiem, jak…

– To nie problem – powtarza. Unosi palec, wskazując piętro naszego domu. Dzieci są w środku. Chcę zadać więcej pytań, ale nie mogę.

– Musimy zaczekać z następną – mówię. – Teraz nie powinniśmy nic robić.

Nie odpowiada.

– Millicent?

– Słyszałam.

Mam ochotę spytać, czy to rozumie, ale wiem, że tak. Po prostu nie jest z tego zadowolona. Wkurzyła się, że Lindsay znaleziono akurat teraz, gdy planowaliśmy następną. Jakby się od tego uzależniła.

Nie tylko ona.

Gdy poznałem Millicent w samolocie, nie była to miłość od pierwszego wejrzenia. Nie dla niej. Z jej strony nie było to nawet umiarkowane zainteresowanie. Odpowiedziała na moje „cześć”, po czym odwróciła głowę i dalej patrzyła przez okno. Wróciłem do punktu wyjścia. Oparłem głowę o zagłówek, zamknąłem oczy i po cichu wyrzucałem sobie, że nie mam odwagi powiedzieć czegoś więcej.

– Przepraszam.

Natychmiast otworzyłem oczy.

Patrzyła na mnie. Miała olbrzymie zielone oczy i marszczyła brwi.

– Wszystko w porządku?

Kiwnąłem głową.

– Na pewno?

– Na pewno. Dlaczego…

– Bo stukasz głową o to. – Wskazała zagłówek. – Całe siedzenie się trzęsie.

Nie zdawałem sobie sprawy, że to robię. Myślałem, że całe to besztanie się za tchórzostwo odbywa się tylko w moim umyśle.

– Przepraszam.

– Dobrze się czujesz?

Doszedłem do siebie na tyle, by sobie uświadomić, że dziewczyna, na którą się gapiłem, właśnie ze mną rozmawia. Nawet wydawała się zatroskana.

Uśmiechnąłem się.

– Wszystko w porządku, naprawdę. Po prostu…

– Po prostu siebie besztasz. Mam to samo.

– Z jakich powodów?

Wzruszyła ramionami.

– Najróżniejszych.

Poczułem palącą potrzebę poznania wszystkich powodów, które mogą wywoływać u tej dziewczyny frustrację i skłaniać ją do uderzania w coś głową, ale właśnie wysunęło się podwozie i nie było na to czasu.

– Podaj chociaż jeden – powiedziałem.

Zastanowiła się, nawet przyłożyła palec wskazujący do ust. Znowu powstrzymałem się od uśmiechu, nie tylko dlatego, że to ślicznie wyglądało, ale dlatego, że przyciągnąłem jej uwagę.

– Kretyni – odpowiedziała, gdy samolot wylądował. – Kretyni w samolotach, którzy próbują mnie podrywać, kiedy marzę tylko o tym, żeby wszyscy dali mi spokój.

– Mogę cię przed nimi obronić – odparłem bez zastanowienia, nawet nie zdając sobie sprawy, że mówi o mnie.

Spojrzała na mnie oniemiała. Gdy do niej dotarło, że mówię poważnie, wybuchnęła śmiechem.

Kiedy do mnie dotarło, dlaczego się śmieje, też zacząłem się śmiać.

Zanim weszliśmy do rękawa lotniczego, nie tylko się sobie przedstawiliśmy, ale też wymieniliśmy się numerami telefonów.

Przed pożegnaniem spytała:

– Jak?

– Co jak?

– Jak byś mnie obronił przed wszystkimi dupkami w samolotach?

– Zepchnąłbym ich na środkowe miejsce, zablokował podłokietnikami i pociął kartą bezpieczeństwa.

Znowu się roześmiała, dłużej i głośnej niż za pierwszym razem. Ten śmiech nie znudził mi się do dziś.

Ta rozmowa stała się częścią nas. W pierwsze wspólnie spędzone Boże Narodzenie dałem Millicent olbrzymie pudło, wystarczająco wielkie, by pomieścić gigantyczny telewizor, owinięte kolorowym papierem i przewiązane wstążką. W środku była tylko karta bezpieczeństwa z samolotu.

Później w każde Boże Narodzenie staraliśmy się znaleźć najbardziej twórcze nawiązanie do naszego prywatnego żartu. Raz podarowałem jej kamizelkę umieszczaną pod siedzeniem samolotu. Innym razem Millicent przystroiła naszą choinkę maskami tlenowymi.

Ilekroć wchodzę do samolotu i widzę kartę bezpieczeństwa, wciąż się uśmiecham.

To dziwne, ale gdybym miał wybrać chwilę, konkretną chwilę, w której wszystko poszło w ruch i zaprowadziło nas tu, gdzie teraz jesteśmy, musiałbym powiedzieć, że zaczęło się od skaleczenia papierem.

Zdarzyło się to, gdy Rory miał osiem lat. Miał kolegów, ale niezbyt wielu, na skali popularności plasował się gdzieś pośrodku, więc byliśmy zaskoczeni, gdy chłopak o imieniu Hunter zranił Rory’ego papierem. Specjalnie. Kłócili się o to, który superbohater jest najsilniejszy, Hunter się wkurzył i ciachnął Rory’ego. Rana była w zagięciu między kciukiem a palcem wskazującym prawej dłoni. Bolało wystarczająco mocno, by Rory zaczął krzyczeć.

Nauczyciel odesłał Huntera do domu, a Rory trafił do higienistki, która opatrzyła mu rękę i dała lizaka bez cukru. Mój syn szybko zapomniał o bólu.

Wieczorem, gdy dzieci poszły spać, rozmawialiśmy z Millicent o tym zdarzeniu. Leżeliśmy w łóżku. Właśnie zamknęła laptopa, a ja wyłączyłem telewizor. Niedawno zaczął się rok szkolny i letnia opalenizna Millicent jeszcze nie całkiem zeszła. Moja żona nie gra w tenisa, ale uwielbia pływać.

Millicent sięgnęła po moją dłoń i potarła cienką skórę między kciukiem a palcem wskazującym.

– Miałeś tu kiedyś ranę?

– Nie. A ty?

– Tak. Boli jak diabli.

– Jak to się stało?

– Przez Holly.

Bardzo niewiele wiedziałem na temat Holly. Millicent prawie nigdy nie wspominała o swojej starszej siostrze.

– Ciachnęła cię? – spytałem.

– Robiłyśmy kolaże ze swoich ulubionych rzeczy, wycinałyśmy obrazki z czasopism i przyklejałyśmy je do dużych kawałków kolorowego papieru. Sięgnęłyśmy po ten sam obrazek w tym samym momencie i… – wzruszyła ramionami – Holly mnie ciachnęła.

– Krzyczałaś?

– Nie pamiętam. Ale płakałam.

Wziąłem ją za rękę i pocałowałem miejsce po dawno zagojonej ranie.

– A te ulubione rzeczy? – spytałem.

– Co?

– Powiedziałaś, że wycinałyście obrazki z ulubionymi ­rzeczami. Jakie to były rzeczy?

– O nie – powiedziała, cofając rękę i gasząc światło. – Nie ­zmienisz tego w kolejną dziwaczną bożonarodzeniową tradycję.

– Nie lubisz naszej dziwacznej bożonarodzeniowej tradycji?

– Uwielbiam ją. Ale nie potrzebujemy drugiej.

Wiedziałem o tym. Próbowałem uniknąć rozmowy o ­Holly, bo Millicent nie lubiła o niej wspominać. Dlatego spytałem o ­ulubione rzeczy.

Powinienem był spytać o Holly.

5

Lindsay króluje w wiadomościach. Dawno nie znaleziono niczyich zwłok. Pierwszym zaskoczeniem jest miejsce, w którym je ukryto.

Ostatni raz widziałem Lindsay na zupełnym pustkowiu. Zabraliśmy ją z Millicent w głąb mokradeł niedaleko rezerwatu przyrody, licząc na to, że dzikie zwierzęta znajdą ją szybciej niż ludzie. Lindsay wciąż żyła, mieliśmy ją zabić razem. Taki był plan.

O to w tym wszystkim chodziło.

Stało się inaczej – z powodu Jenny. Zorganizowaliśmy obojgu dzieciom nocowanie u przyjaciół: Rory grał z kolegą w gry wideo, a Jennę podrzuciliśmy na piżamową imprezę, w której miało uczestniczyć jeszcze sześć dwunastolatek. Gdy zadzwoniła komórka Millicent, dźwięk przypominał kocie miauczenie. To był dzwonek Jenny. Millicent ­odebrała przed drugim miauknięciem.

– Jenna? Co się stało?

Patrzyłem, jak Millicent słucha i z każdym skinieniem jej ­głowy moje serce biło trochę szybciej.

Lindsay leżała na ziemi, jej opalone nogi były rozłożone na piachu. Substancja, którą ją uśpiliśmy, przestawała działać i Lindsay zaczynała się poruszać.

– Skarbie, czy możesz przekazać telefon pani Sheehan? – ­spytała Millicent.

Znowu zaczęło się kiwanie głową.

Gdy Millicent się odezwała, jej głos brzmiał inaczej.

– Rozumiem. Bardzo dziękuję. Zaraz tam będę. – Rozłączyła się.

– Co się…

– Jenna jest chora. To grypa żołądkowa albo może zatrucie pokarmowe. Od godziny siedzi w łazience. – Zanim zdążyłem się odezwać, Millicent dodała: – Ja pojadę.

Pokręciłem głową.

– Zajmę się tym.

Nie protestowała. Spojrzała na Lindsay i z powrotem na mnie.

– Ale…

– Załatwię to – powiedziałem. – Pojadę po Jennę i zawiozę ją do domu.

– Potrafię się nią zająć. – Millicent patrzyła na Lindsay. Nie mówiła o naszej córce.

– Oczywiście, że potrafisz. – Nigdy w to nie wątpiłem. Po ­prostu byłem zawiedziony, że mnie to ominie.

Gdy dotarłem do Sheehanów, Jenna wciąż źle się czuła. W drodze do domu zatrzymywałem się dwa razy, żeby mogła zwymiotować. Siedziałem przy niej przez większość nocy.

Millicent wróciła do domu tuż przed świtem. Nie spytałem, czy przeniosła Lindsay, bo założyłem, że pochowała ją na tym pustkowiu. Nie mam pojęcia, w jaki sposób ciało znalazło się w pokoju numer osiemnaście w motelu Moonlite Motor.

Moonlite zamknięto ponad dwadzieścia lat temu, gdy powstała nowa autostrada. Motel był opuszczony oraz wystawiony na działanie żywiołów, gryzoni, włóczęgów i narkomanów. Nikt nie zwracał na niego uwagi, ponieważ nikt nie musiał obok niego przejeżdżać. Jakieś nastolatki znalazły Lindsay i wezwały policję.

Motel to podłużny parterowy budynek z pokojami po obu stronach. Pokój numer osiemnaście jest z tyłu, w rogu, nie widać go z drogi. Gdy oglądam w telewizji nagranie zrobione z lotu ptaka, próbuję sobie wyobrazić, jak Millicent podjeżdża do Moonlite od tyłu, parkuje, wysiada z samochodu i otwiera bagażnik.

Jak wlecze Lindsay po ziemi.

Zastanawiam się, czy jest wystarczająco silna. Lindsay była dość umięśniona dzięki uprawianiu sportu na świeżym powietrzu. Może Millicent użyła czegoś do transportu. Jakiegoś wózka, czegoś wyposażonego w kółka. Jest wystarczająco bystra, żeby wpaść na taki pomysł.

Reporter jest młody i poważny. Mówi tak, jakby każde słowo było niezwykle istotne. Dowiaduję się, że Lindsay owinięto folią, wepchnięto do szafy i przykryto kocem. Nastolatki ją znalazły, gdy po pijaku bawiły się w chowanego. Nie wiem, jak długo leżała w szafie, ale reporter mówi, że ciało zidentyfikowano na podstawie uzębienia. Trwają testy DNA. Policja nie mogła zdjąć odcisków palców, ponieważ opuszki zostały spiłowane.

Staram się nie wyobrażać sobie, jak Millicent to zrobiła, ani w ogóle nie myśleć, że to zrobiła, ale nie potrafię się skupić na niczym innym.

Obrazy znajdujące się w mojej głowie zostają w niej na dobre. Stop-klatki z uśmiechniętą twarzą Lindsay, z jej białymi zębami. Z moją żoną spiłowującą jej opuszki palców. Wlekącą ciało Lindsay do pokoju motelowego i wpychającą je do szafy. Te obrazy przemykają mi przez umysł cały dzień, także wieczorem, gdy próbuję zasnąć.

Za to Millicent wygląda normalnie. Tak samo jak wtedy, gdy wraca z pracy i szykuje sałatkę, gdy zmywa makijaż, gdy przed pójściem spać pracuje przy komputerze. Jeśli słuchała wiadomości, w ogóle tego po niej nie widać. Kilka razy zbieram się, by spytać, dlaczego i w jaki sposób Lindsay znalazła się w tym motelu.

Nie pytam. Bo potrafię myśleć tylko o tym, dlaczego muszę zadać te pytania. Dlaczego sama mi nie powiedziała.

Następnego dnia dzwoni do mnie po południu, a ja mam to pytanie na końcu języka. Poza tym zaczynam się zastanawiać, czy jest jeszcze coś, o czym nie wiem.

– Pamiętaj, że dziś wieczorem idziemy z Prestonami na ­kolację – mówi Millicent.

– Pamiętam.

Nie pamiętałem. Ona o tym wie i od razu podaje mi nazwę restauracji.

– O siódmej – dodaje.

– Spotkamy się na miejscu.

Andy i Trista Prestonowie kupili u Millicent dom. Andy jest o kilka lat starszy ode mnie, ale znam go od zawsze. Wychował się w Hidden Oaks, chodziliśmy do tych samych szkół, nasi rodzice się znali. Teraz pracuje w firmie programistycznej i stać go na codzienne lekcje tenisa, jednak na nie nie chodzi – dlatego urosło mu brzuszysko.

Za to jego żona przychodzi. Trista też wychowała się w okolicy, ale nie w Oaks, lecz w innej części Woodview. Spotykamy się dwa razy w tygodniu; reszta czasu upływa jej na pracy w galerii sztuki. W sumie Prestonowie zarabiają dwa razy tyle co my.

Millicent wie, ile pieniędzy mają jej klienci, a większość z nich ma więcej od nas. Muszę przyznać, że gnębi mnie to bardziej niż ją. Według Millicent to dlatego, że zarabia więcej ode mnie. Myli się. To dlatego, że Andy zarabia więcej niż ja. Ale jej o tym nie mówię. Nie dorastała w Oaks. Nie rozumie, jak to jest, kiedy człowiek się tu wychował, a potem zaczął tu pracować.

Jemy kolację w eleganckiej restauracji, gdzie wszyscy zamawiają sałatę, kurczaka albo łososia i piją czerwone wino. Andy i Trista opróżniają całą butelkę. Millicent w zasadzie nie pije i nie znosi, kiedy ja piję. Przy niej tego nie robię.

– Zazdroszczę ci – mówi do mnie Trista. – Byłabym w siódmym niebie, mając taką pracę jak ty i mogąc spędzać całe dni na świeżym powietrzu. Uwielbiam grać w tenisa.

Andy się śmieje. Zarumieniły mu się policzki.

– Przecież pracujesz w galerii sztuki. W gruncie rzeczy to jedno i to samo.

– Przebywanie całymi dniami na świeżym powietrzu i pracowanie całymi dniami na świeżym powietrzu to dwie różne rzeczy – odpowiadam. – Chciałbym całymi dniami siedzieć na plaży i nic nie robić.

Trista marszczy kształtny nos.

– Takie wylegiwanie się byłoby chyba nudne. Wolałabym mieć jakieś zajęcie.

Mam ochotę odpowiedzieć, że pobieranie lekcji tenisa i dawanie ich to dwie różne rzeczy. Kiedy jestem w pracy, przebywanie na tym wspaniałym świeżym powietrzu jest ostatnią rzeczą, na jaką mam ochotę. Większość czasu upływa mi na próbach nauczenia gry w tenisa ludzi, którzy woleliby skupić się na swoim telefonie, oglądać telewizję, upić się albo coś zjeść. Nie potrzebuję nawet jednego palca, by policzyć tych, którzy naprawdę chcą grać w tenisa, a tym bardziej trenować. Trista nie jest wyjątkiem. Właściwie nie kocha tenisa – kocha dobrze wyglądać.

Zachowuję to jednak dla siebie, bo tak robią przyjaciele. Nie ­wytykamy sobie wad, jeśli nikt nas o to nie prosi.

Rozmowa schodzi na pracę Andy’ego i wtedy się wyłączam; wyłapuję tylko najważniejsze słowa, bo rozprasza mnie brzęczenie sztućców. Ilekroć Millicent odkrawa kawałek grillowanego kurczaka, myślę o tym, jak zabiła Lindsay.

– Uwaga – mówi Andy. – To jedyne, na czym zależy producentom oprogramowania. Jak możemy zdobyć twoją uwagę i ją utrzymać? Jak możemy sprawić, żebyś przez cały dzień siedział przed ­­komputerem?

Przewracam oczami. Gdy Andy pije, ma skłonność do ­prawienia kazań. Albo dawania wykładów.

– No to odpowiedz mi na pytanie – mówi. – Co cię trzyma przed monitorem komputera?

– Filmiki o kotach – odpowiadam.

Trista chichocze.

– Nie bądź kutasem – mówi Andy.

– Seks – odzywa się Millicent. – To musi być albo seks, albo przemoc.

– Lub jedno i drugie – mówię.

– W zasadzie nie musi być w tym seksu – mówi Andy. – Nie wprost. Niezbędna jest obietnica seksu. Albo przemocy. Lub ich obu. Oraz fabuła, musisz mieć jakąś fabułę. Nieważne, czy prawdziwą, czy zmyśloną, ani kto ją opowiada. Ludzie po prostu muszą być ciekawi tego, co będzie dalej.

– I jak się to robi? – pyta Millicent.

Andy uśmiecha się i kreśli palcem wskazującym niewidoczny okrąg.

– Seks i przemoc.

– Ale ta zasada obowiązuje wszędzie. Nawet wiadomości są zbudowane na seksie i przemocy – mówię.

– Cały świat obraca się wokół seksu i przemocy – odpowiada Andy. Jeszcze raz kreśli palcem okrąg i odwraca się do mnie. – Przecież wiesz… jesteś stąd.

– Tak, wiem. – Oficjalnie Oaks to jedno z najbezpieczniejszych miejsc w całym stanie. Dlatego że cała przemoc dokonuje się za zamkniętymi drzwiami.

– Też o tym wiem – mówi Trista do swojego męża. – Woodview wcale aż tak bardzo się nie różni.

Różni się, ale Andy się z nią nie spiera. Zamiast tego przechyla się w stronę żony i daje jej całusa w usta. Gdy ich wargi się dotykają, Trista muska jego policzek dłonią.

Zazdroszczę im.

Zazdroszczę im tych zwyczajnych rozmów. Zazdroszczę im upijania się. Zazdroszczę tej prostej gry wstępnej i seksu, ­który będą uprawiać wieczorem.

– Chyba wszyscy rozumiemy, o co chodzi – mówię.

Andy puszcza do mnie oko. Zerkam na Millicent, która wpatruje się w swój talerz. Według niej publiczne okazywanie czułości jest niesmaczne.

Gdy przynoszą nam rachunek, Millicent i Trista wstają od stolika i idą do toalety. Andy mnie ubiega.

– Nie ma o czym mówić. Ja stawiam – zbywa moje protesty, spoglądając na wydruk. – Zresztą i tak niedrogie z was towarzystwo. Nie pijecie alkoholu.

Wzruszam ramionami.

– Nie lubimy dużo pić.

Andy z uśmiechem kręci głową.

– Co? – pytam.

– Gdybym wiedział, że skończysz jako taki nudny żonkoś, zmusiłbym cię do znacznie dłuższego pobytu w Kambodży.

Przewracam oczami.

– Teraz to ty zachowujesz się jak kutas – mówię.

– Od tego tu jestem.

Zanim zdążę coś powiedzieć, do stolika wracają nasze żony i przestajemy rozmawiać o piciu. Oraz o rachunku.

Wychodzimy razem i żegnamy się na parkingu. Trista mówi, że zobaczymy się na kolejnej lekcji. Andy zapowiada, że niedługo też zacznie u mnie trenować. Stojąca za nim Trista przewraca oczami i się uśmiecha. Odjeżdżają, zostawiając nas samych. Mamy dwa samochody, ponieważ spotkaliśmy się w restauracji.

Millicent odwraca się do mnie. W świetle latarni wygląda ­starzej niż kiedykolwiek dotąd.

– Dobrze się czujesz? – pyta.

Wzruszam ramionami.

– W porządku. – Nie mam innej możliwości.

– Za bardzo się przejmujesz – mówi, wpatrując się w morze samochodów. – Wszystko gra.

– Mam nadzieję.

– Zaufaj mi. – Millicent wyciąga rękę i bierze moją dłoń. Ściska ją.

Kiwam głową i wsiadam do samochodu, ale nie jadę prosto do domu. Przejeżdżam jeszcze obok hotelu Lancaster.

Naomi stoi za kontuarem. Ciemne włosy opadają jej luźno na ramiona i choć nie dostrzegam piegów na jej nosie, wydaje mi się, że je zauważam. Jej widok, świadomość, że wciąż pracuje w recepcji i prawdopodobnie nadal angażuje się w dodatkową działalność – to wszystko przynosi mi ulgę. Nie mam powodu przypuszczać, że stało jej się coś złego, bo przecież uzgodniliśmy, że zaczekamy. Sprawdzanie, co się z nią dzieje, jest irracjonalne, ale i tak sprawdzam.

Nie po raz pierwszy zachowuję się irracjonalnie. Odkąd znaleźli Lindsay, nie sypiam dobrze. Budzę się w środku nocy i wali mi serce, zawsze z jakiegoś błahego powodu. Czy zamknąłem drzwi wejściowe? Czy opłaciłem rachunki? Czy nie zapomniałem załatwić którejś z tych drobnych spraw, o jakich powinienem pamiętać, żeby dom nie spłonął, nie został przejęty przez bank i żeby samochód się nie rozbił, ponieważ za długo zwlekałem z przeglądem hamulców?

Te wszystkie drobne rzeczy odciągają mój umysł od Lindsay. Oraz od tego, że już nic nie mogę w jej sprawie zrobić.