Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbrodnia doskonała istnieje tylko w umyśle mordercy
W przyczepie turystycznej na helskim kempingu zostaje zamordowana młoda wczasowiczka. A potem jeszcze jedna… Podejrzenie pada na Grzegorza Sumińskiego, z którym jedna z ofiar spędzała urlop. Szybko jednak okazuje się, że mężczyzna ma mocne alibi.
Sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, gdy na jednym z warszawskich osiedli zostaje znalezione ciało kolejnej kobiety. Zebrane dowody wskazują, że trzech zbrodni musiał dokonać jeden człowiek. W dodatku ostatnią ofiarą jest przyjaciółka Zuzanny Grabowskiej – właścicielki przyczepy, w której doszło do pierwszego morderstwa. Czy dziewczyna ma coś wspólnego ze sprawcą?
Odpowiedzi na to pytanie gorączkowo poszukuje Dariusz Sztuk z komendy rejonowej we Władysławowie. Może mu w tym jednak skutecznie przeszkodzić uczucie, jakim zaczyna darzyć atrakcyjną Zuzannę…
Musi to zrobić. Jeszcze ten raz. Przedostatni. Potem przyjdzie wyzwolenie. Będzie taki jak dawniej. Jakim znali go wszyscy. Szanowali, cenili. On nie wierzył w takie uczucia. Sam czuł respekt tylko przed silniejszymi od siebie: bogatszymi, ustosunkowanymi, na stanowiskach, które pozwalały im dowolnie czerpać z życia. Gardził słabeuszami, życiowymi nieudacznikami uczepionymi obcych klamek. Musi wreszcie przestać taki być. Król życia – oto kim kiedyś będzie! Jeszcze tylko ten raz. Przedostatni. Później przyjdzie spokój.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 122
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ostatnie kartki drukarka wypluła z takim jękiem, jakby chciała dać do zrozumienia, że i dla niej przyszła najwyższa pora na urlop. Zuzanna z westchnieniem ulgi zgarnęła wszystko do szuflady i zamknęła ją z trzaskiem. Koniec. Goodbye! See you za miesiąc. See you later, alligator! Miesiąc na Helu! Nie chciało jej się wierzyć, że przez tak długi czas nie będzie musiała oglądać nadętej gęby swojego szefa, który – jak by się nie starała – nigdy nie był zadowolony. Całym sobą dawał jej do zrozumienia, że kiedy tylko zostanie wreszcie dyrektorem medycznym, natychmiast ją zwolni i znajdzie na jej miejsce dziewczynę, która będzie się odpowiednio prezentować w sekretariacie tak ważnego szefa. A niechby sobie był w końcu tą grubą rybą! Miała go po dziurki w nosie. I jeszcze się zobaczy, czy tak łatwo ją zwolnić! Będzie jej musiał najpierw znaleźć inne miejsce w firmie. Czyli podwójna korzyść: uwolni się od tego bufona i wejdzie w nowe środowisko. Może wreszcie pozna faceta swoich marzeń? Zobaczy się.
Teraz przed nią cudowny miesiąc w jej ukochanym nadmorskim miasteczku. Miała już wynajęty pokój na Kaperskiej, w Domu Wypoczynkowym Olimp. A właściwie Olymp, bo taką fantazją wykazał się poprzedni, jeszcze państwowy właściciel niewielkiego budynku typu pawilon PRL. Budynek był własnością jakiejś agendy dawnego resortu rolnictwa, potem „się sprywatyzował”, a jego właścicielem za niewielkie pieniądze, bo budynek był już mocno zdewastowany i aż prosił się o generalny remont, został były pracownik ministerstwa, pan Jakub Rybkowski wraz z żoną, panią Hanią Rybkowską. Sympatyczna para włożyła w zdezelowane wnętrza domu Olymp nie tylko spore pieniądze, ale tchnęła w nie także świeżego ducha, tworząc dzięki nowemu wystrojowi romantyczny nastrój babcinego dworku. Taka stylizacja wnętrza kłóciła się co prawda z tym, co prezentowało się na zewnątrz – szara prostokątna bryła typu późny Gomułka – ale nie przeszkadzało to ani dumnym z rezultatu swojej pracy i inwencji właścicielom, ani licznym gościom, którzy w każdym kolejnym sezonie wypełniali wszystkie pokoje Olympu. Zuza miała wypoczywać w Olympie już po raz drugi. To w ubiegłym sezonie zdradziła swój wieloletni, tradycyjny sposób spędzania najpierw długich szkolnych, potem jeszcze dłuższych studenckich wakacji, wreszcie tygodniowych, rzadziej dłuższych urlopów. Za bezcen zaczęła wynajmować chętnym letnikom przyczepę, która pamiętała jeszcze jej wspólne z rodzicami pobyty. I przestała jeździć na Biały Żagiel. Miała dość tego kempingu, który kiedyś uważała prawie za swój drugi, letni dom. Teraz, po śmierci pana Kazimierza, który trzymał wszystko żelazną ręką, najpierw w siedemdziesiątych i osiemdziesiątych latach jako pracownik gdyńskiego państwowego biura turystycznego, potem jako prywatny właściciel kempingu, wszystko zmieniło się na gorsze. Jak, kiedy i za ile Kazimierz Rosłoń nabył teren nad samą Zatoką Pucką i urządził na nim kemping z prawdziwego zdarzenia, było dla wszystkich tajemnicą. Dość że stworzył tam doskonałe warunki do rodzinnego wypoczynku: przyczepy stawiane były niezbyt gęsto, każdy miał wokół sporo „swojej” zielonej trawki, w restauracji w pobliżu recepcji można było o każdej porze dnia, a nawet nocy, bo knajpa czynna była do dwudziestej czwartej, zjeść smaczny, porządny posiłek w całkiem przystępnej cenie, a na terenie kempingu nie urządzano dyskotek, co różniło go od innych pobliskich ośrodków i powodowało, że wszelka złota młodzież, wystylizowana na bohaterów Słonecznego patrolu omijała go z daleka. Na Żaglu dominowały rodziny: ojcowie pływali na deskach, młodzież pilnie ćwiczyła tę umiejętność pod okiem trenerów z funkcjonującej tu szkółki windsurfingu, a matki w zaimprowizowanych w przedsionkach przyczep kuchenkach pichciły smakowite potrawy. Tak było. Teraz nowy właściciel, ponoć jakiś lokalny domorosły biznesmen z Władysławowa, rzadko zaglądał na swoje włości. Powierzył zarządzanie swemu synowi, dwudziestosześcioletniemu miłośnikowi disco polo, bez zawodu i wykształcenia, za to z portfelem wypchanym pieniędzmi tatusia. Synalek, chcąc wycisnąć z rodzinnego biznesu jak najwięcej kasy, wynajmował miejsca wszystkim chętnym, przez co przyczepy stały jedna przy drugiej, co sprowadziło intymność wypoczynku praktycznie do zera. Urządzał też w restauracji huczne imprezy, trwające nierzadko do samego rana. Wśród gości kempingu zaczęła dominować złota młodzież, a zapach „trawki” stłumił legendarną woń bryzy znad zatoki. Zuza bez żalu zmieniła więc swoje urlopowe przyzwyczajenia. Przyczepę wynajmowała za pośrednictwem Internetu, a pieniądze za wynajem otrzymywała przelewem. Wprawdzie przyczepa częściej stała pusta, niż była wynajęta, ale jakieś niewielkie przychody z tego były. Tak czy siak, poprzysięgła sobie, że jej noga więcej na Żaglu nie postanie. Nie przypuszczała, jak szybko zmuszona będzie złamać swoje postanowienie i w jakich niesamowitych, mrocznych okolicznościach się to odbędzie.
Świtało. Za rzadkim pasmem sosen, rosnących u podnóża wydmy, niebo było już całkiem jasne. Tu, na ścieżce w głębi nadmorskiego lasu było jeszcze prawie ciemno. Grzegorz szedł sprężystym krokiem. Był wkurzony. I to od wielu godzin, co jego samego dziwiło. Wyszedł na tę dyskotekę do klubu na kempingu Eldorado po kłótni z Martą. Nie miała ochoty na zabawę tego wieczora, a jego właśnie roznosiła energia. Długo ją namawiał, aż w końcu prawie wykrzyczał, że jest głupią laską i nie po to taszczył ją ze sobą aż na Hel i płacił za wynajmowanie przyczepy, żeby teraz znosić jej fochy. Wyszedł, trzasnąwszy drzwiami, zostawił ją upokorzoną i płaczącą. Nie było mu jednak głupio. Uważał, że nie ma wobec Marty żadnych zobowiązań. Poznali się zaledwie sześć tygodni temu na imprezie u kumpla. Dziewczyna była atrakcyjna, ale oprócz chęci zawarcia szybkiej i dogłębnej znajomości, nie wyróżniała się niczym specjalnym. Spotkali się kilka razy u niego w kawalerce, kiedy jego sublokator akurat balował u swojej panienki, a potem, jako że miał chwilę przestoju pomiędzy jednym a drugim zleceniem, zaproponował jej wyjazd na Hel na kilka dni. Przyczepę na kempingu Biały Żagiel wynalazł w Internecie, zapłacił z góry za cztery noce. Marta była rozrywkowa i pierwsze dwie doby właściwie spędzili między parkietem w knajpie a wąskim łóżkiem w przyczepie. I tu, i tu dziewczyna sprawdzała się doskonale. Aż do dzisiaj, kiedy nagle stwierdziła, że jest zmęczona i do żadnego Eldorado nie idzie. Więc po solidnej awanturze poszedł sam, wściekły i nabuzowany złością. Na dyskotece mu nie przeszło. Nie wypił dużo, licząc na to, że na trzeźwo łatwiej będzie mu wyrwać jakąś sztukę, chętną do przeżycia upojnej nocy na plaży pod rozgwieżdżonym niebem. Nic jednak z tego nie wyszło, dziewczyny albo były w obstawie swoich chłopaków, albo nie były gotowe na nawiązanie i skonsumowanie takiej piorunującej znajomości. Dosiedział przy stoliku prawie do świtu.
Teraz szedł drogą powrotną, złorzecząc pod nosem. Zatrzymał się przy szlabanie wjazdowym przed Żaglem. Przeszukał kieszenie, usiłując znaleźć papierosa, ale bezskutecznie. Zapukał delikatnie w okno recepcji. Pan Jan drzemał w fotelu, wyciągnąwszy przed siebie nogi. Na dźwięk stukania w szybę otworzył oczy i niespiesznie podniósł się z fotela. Stanął w drzwiach recepcji i zmierzył Grzegorza uważnym spojrzeniem.
– Co tam? – Wraz z tym pytaniem do Grzegorza doleciał zapach niestrawionego alkoholu, świadczący o tym, że jak świat światem, a czasy czasami, każdy umilał sobie stróżowanie w jednakowy sposób.
– Może mnie pan poczęstować fajką. Skończyły mi się. – Grzegorz na potwierdzenie swoich słów wywrócił kieszenie spodni na lewą stronę.
Z prawej, wprost pod nogi pana Jana poturlały się dwa, nawet nie wymięte, marlboro. Stróż uniósł brwi w wyrazie zdziwienia, ale oszczędził sobie komentarza. Powoli wyjął z kieszeni paczkę papierosów i podsunął ją w stronę Grzegorza.
– Ja palę takie. Chcesz pan?
Grzegorz wyjął z paczki jednego papierosa.
– Tak, chętnie spróbuję czegoś innego. Odpalił od płomienia zapałki, którą pan Jan podsunął mu pod nos i wypuszczając pierwszą smużkę dymu, mruknął: – Dzięki. Idę do siebie.
– Coś chyba słabo dzisiaj było. Jakiś kwaśny pan wraca. – Stróż ewidentnie już się rozbudził i widać było, że chętnie skróciłby sobie poranne godziny dyżuru pogawędką.
Grzegorz jednak machnął tylko zrezygnowany ręką i skierował się w stronę szpaleru przyczep stojących tuż nad brzegiem zatoki. Pan Jan popatrzył za nim przez chwilę, po czym wszedł z powrotem do budynku recepcji. Postanowił już do rana pooglądać telewizję. Niech leci byle co, zawsze przecież zapełni czymś wlekące się ostatnie godziny dyżuru.
Koronkowe serwetki i porcelanowe bibeloty. Bawełniane firanki w oknach, staromodny asparagus na ścianie i olbrzymi rododendron w złoconej donicy. I zapach. Pszczeli wosk do pastowania podłogi i odrobina, ale naprawdę odrobina waleriany. Pani Weronika zażywała kropelki tylko po wizytach swojej ciotecznej wnuczki.
Genowefa Kowalska lubiła staromodny urok tego niewielkiego mieszkania na parterze ich kamienicy. Było wprawdzie trochę mroczne, ale był to ciemnozielony mrok, jaki dawało światło przedzierające się przez liście licznych doniczkowych roślin zdobiących parapet okienny. Kowalska przychodziła sprzątać dwa razy w tygodniu. Ale tak naprawdę zaglądała codziennie, przynosząc drobne sprawunki, o jakie prosiła ją pani Weronika. Przysiadała wtedy na brzeżku taboretu w małej kuchni, w której najwięcej miejsca zajmowała wciśnięta tu ciemnozielona – jak wszystko w tym mieszkaniu – pluszowa kanapa. Dominowała w pomieszczeniu i już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie całkowicie niepraktycznej. Ba, każdy, kto znał panią Weronikę, wiedział, że jest także zupełnie nieprzydatna. Ona jednak twierdziła, że musi być dodatkowe miejsce do spania na wszelki wypadek, gdyby jej ukochana wnuczka miała zanocować u ciotecznej babki. Tyle tylko, że przez całe lata taki wypadek nigdy nie nastąpił. Kowalska nie miała dobrego zdania o wnuczce pani Weroniki. Spotkała ją u niej kilka razy i było to zawsze po wizycie listonosza z emeryturą.
Obie panie, Weronika i Genowefa, były właściwie w podobnym wieku. Ale podczas gdy siedemdziesięciosześcioletnia Genowefa Kowalska zachowała jasność umysłu i sprawność sześćdziesięciolatki, to Weronika, która dopiero co przekroczyła osiemdziesiątkę, wyglądała i zachowywała się jak zgrzybiała staruszka. Swoje zdziecinnienie pokrywała jednak nieskazitelnymi manierami przedwojennej damy, co wzbudzało szacunek otoczenia i powodowało, że traktowano to, co mówiła i robiła, bardzo poważnie. Także Kowalska, choć ona akurat doskonale zdawała sobie sprawę z prawdziwego stanu umysłu pani Weroniki. Ale onieśmielały ją te maniery, ją, byłą dozorczynię w kamienicy na warszawskiej Starej Ochocie.
– Niedobrze pani robi, pani Mazurowa, że pani tak podsypuje pieniędzy tej paninej krewnej. – Pokręciła głową z wyrazem niesmaku na twarzy.
Obie panie siedziały w kuchni. Kowalska skończyła już sprzątać i teraz, poczęstowana przez panią Weronikę, siorbała herbatę, trzymając niezdarnie w dłoniach kruchą filiżankę. Niedawno za cioteczną wnuczką pani Weroniki zamknęły się drzwi. W naturalny więc sposób rozmowa zeszła na temat tej dziewczyny.
– Ona przecież pełnoletnia już jest, mogłaby się za jakąś pracę zabrać, a nie starą, za przeproszeniem, ciotkę skubać.
– Droga moja pani Kowalska. – Starsza pani z rozmysłem modulowała głos – Anetka to dobre dziecko, jakże może pracować, kiedy ona przecież studiuje, musi się dużo uczyć. Przebywa w towarzystwie młodzieży z dobrych domów, musi więc i ubrana być jak należy, i do teatru, filharmonii uczęszczać regularnie. A bilety kosztują – dodała pani Weronika z westchnieniem.
„Kto ją tam wie, studiuje albo ciotkę czaruje” – pomyślała Kowalska, a głośno powiedziała tylko:
– Ano tak, ano tak… A swoją drogą, dziewczyna niebrzydka, figurę ma jak się patrzy, a jakoś jej nigdy z chłopcem nie widziałam. Co ona taka samotnica jakaś?
– Ja jej o takie sprawy nie pytam, droga pani Kowalska. – Weronika Mazur uniosła dumnie głowę. – Nie są to kwestie, które powinny być przedmiotem nagabywania ze strony ciotecznej babki – powiedziała wyniośle. Po czym, pochyliwszy się w stronę Kowalskiej, dodała szeptem, jakby wstydząc się wypadnięcia z roli: – Ale wiem, że jest obok niej mężczyzna. I to stateczny wiekiem, a nie jakiś smarkacz. I wcale teraz pieniędzy nie chciała ode mnie przyjąć. Widać, że ten mężczyzna poważnie się o nią stara, skoro nawet finansowo ją wspiera! – uzupełniła, unosząc wskazujący palec i podnosząc do góry brwi, jakby chciała z niejakim triumfem powiedzieć „No!”.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Morderstwo na kempingu
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8313-158-0
© Renata Furman i Wydawnictwo Novae Res 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Magdalena Białek
Korekta: Małgorzata Szymańska
Okładka: Kinga Witas
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek