Morderstwo po królewsku. Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo. Tom 3 - S.J. Bennett - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Morderstwo po królewsku. Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo. Tom 3 ebook i audiobook

Bennett S.J.

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

23 osoby interesują się tą książką

Opis

W tym roku pobyt w Sandringham będzie zabójczy...

Na plaży nieopodal królewskiej posiadłości w Sandringham zostaje znaleziona odcięta ludzka dłoń. Wprawdzie Elżbieta II przyzwyczaiła się do rozwiązywania nawet najbardziej skomplikowanych zagadek kryminalnych, lecz tym razem znalezienie mordercy może nie być łatwe. Jej Królewska Mość identyfikuje ofiarę na podstawie charakterystycznego sygnetu –jest nią stary znajomy rodziny królewskiej – Edward St. Cyr. Prowadził on niekonwencjonalne, często kontrowersyjne życie, co przysporzyło mu po drodze wielu wrogów w spokojnym, wiejskim świecie hrabstwa Norfolk, gdzie wszyscy znają się nawzajem.

Ale kiedy kolejny mężczyzna zostaje znaleziony martwy, a jedna z mieszkanek niemal ginie w wyniku potrącenia, sprawy przybierają jeszcze mroczniejszy obrót.

Królowa i jej zaufana asystentka Rozie muszą dopasować wszystkie elementy układanki, zanim morderca uderzy ponownie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 25 min

Lektor: Dariusz Bilski
Oceny
4,4 (105 ocen)
52
40
12
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
asiuleczekmalutki

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna lektura, chętnie przeczytam kolejną część.
10
elaggg

Nie oderwiesz się od lektury

Mój ulubiony rodzaj przyjemnej lektury Dorównuje wcześniejszym częściom
10
kasia-kordeczka

Dobrze spędzony czas

Seria 'Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo' to mój absolutny 'comfort read'. Bardzo lubię klasyczne kryminały z charakterystycznym angielskim klimatem a tutaj do tego mam jeszcze moją ulubioną rodzinę królewską. Czegóż chcieć więcej? Chyba tylko kolejnych tomów. W trzecim tomie pojawia się urocze Sandringham, czyli jedyna rezydencja, której właścicielką była Elżbieta II a nie Korona. Bardzo doceniam w książkach S.J. Bennett ścisłe trzymanie się faktów historycznych, gdzie tylko się da. Zagadce kryminalnej również nie mam nic do zarzucenia.
10
rybkaaga

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria! Bardzo ją lubię, dobrze się czyta.
10
paulciaaa92_2

Całkiem niezła

Od jakiegoś czasu możemy zaobserwować, że wśród kryminalnych książek zaczęły pojawiać się także lżejsze powieści. Nadal jest śledztwo, podejrzani i trup. Nie ma natomiast typowego rozlewu krwi, a w zamian inteligentny humor, sporo relacji międzyludzkich, a nawet intryg. "Morderstwo po królewsku" jest już trzecim tomem serii, ale czytać można spokojnie w zupełnie losowej kolejności. Tym razem królowa Elżbieta wraz z Filipem wyrusza do Sandringham aby odpocząć i spędzić czas z rodziną. Niestety, sielankę przerywa odkrycie uciętej dłoni i co gorsza, królowa od razu wie czyja to ręka. Jeden trup to za mało i pojawia się kolejny, a nawet niemal trzeci, bo kobieta zostaje prawie potrącona. Dzieje się bardzo dużo, a królowa postanawia prowadzić w tajemnicy własne śledztwo. W tej książce jest bardzo dużo postaci, bo wbrew pozorom mogłoby się wydawać, że to literatura na wzór Agathy Christie, gdzie pojawia się ciało, a niewielka ilość osób, często w jednym miejscu, musi dojść ...
11

Popularność




Dedykuję królowej Elżbiecie II (1926–2022) z miłością i wdzięcznością

CZĘŚĆ I

Dłoń przeznaczenia

Ziemi nie dziedziczymy po przodkach, lecz pożyczamy ją od naszych dzieci.

Przysłowie rdzennych mieszkańców Ameryki

Grudzień 2016 roku

Dziewczyna stojąca na plaży spoglądała ku błotnistym terenom zalewowym ciągnącym się po horyzont. Chciała sprawdzić, czy kryjówki służące do obserwacji dzikiego ptactwa w ostoi przyrody Snettisham na wybrzeżu hrabstwa Norfolk poradziły sobie ze sztormem, który szalał ubiegłej nocy. Za dnia miejsca te służyły ornitologom amatorom, którzy ściągali tu z daleka, aby obserwować gęsi, mewy i większe ptaki brodzące. Nocami natomiast chronili się w nich przed chłodną morską bryzą miłośnicy piwa oraz… innych, bardziej intymnych rozrywek. Poprzedni sztorm zdemolował niektóre chatki i poniósł je daleko ku lagunom. Dziewczyna pomyślała, że najwyraźniej matołkowie z Królewskiego Towarzystwa Ochrony Ptaków poszli po rozum do głowy i tym razem sklecili kryjówki z solidniejszego drewna.

Wyszła z chatki i znowu omiotła horyzont wzrokiem. Chociaż znajdowała się na skraju Anglii Wschodniej, na wschodnich rubieżach Zjednoczonego Królestwa, wybrzeże skierowane było ku zachodowi i między innymi właśnie za to tak lubiła to miejsce. Rozciągał się stąd widok na wrzynającą się w ląd zatokę Wash, gdzie graniczyły ze sobą hrabstwa Norfolk i Lincolnshire i gdzie kilka rzek uchodziło do Morza Północnego. Człowiek spoglądający z brzegu nie mógł liczyć na efektowne bladoróżowe wschody słońca – te odbywały się za jego plecami. Niebo, jakie widziała teraz, było szare od ciężkich deszczowych chmur, jednak wątłe sączące się z góry światło nadawało mu bladozłocistego blasku, który z kolei odbijał się w równinach błotnych. W efekcie trudno było stwierdzić, gdzie kończy się ląd, a zaczyna niebo.

Nieco dalej po jej lewej ręce, za lagunami, leżały bagniste peryferie królewskiej posiadłości Sandringham. Zazwyczaj o tej porze roku, gdy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, królowa już tu była, lecz tego roku Ivy na razie nie słyszała o jej przybyciu, co wydawało się dość dziwne. Obyczaje królowej, podobnie jak wschody słońca, a także przypływy i odpływy, pozwalały całkiem nieźle orientować się w czasie.

Ivy zerknęła w górę, gdzie po niebie sunął klucz gęsi krótkodziobych powracających do gniazd z łowów na morzu. Jeszcze wyżej, bliżej niej, kręgi zataczał błotniak zbożowy. Plaża Snettisham miała w sobie coś surowego, złowieszczego. Zarówno betonowy chodnik pod jej stopami, jak i proste drewniane budowle wyrastające z błotnych równin były reliktami wojny, w której walczył jej pradziadek. Laguny powstały tu po wydobyciu żwiru niezbędnego do układania pasów startowych dla samolotów wojskowych. Teraz przyciągały tysiące kaczek, gęsi i ptaków brodzących, a powietrze pełne było ich gęgotu i kwakania. Ojciec opowiadał, że kaczki, spłoszone kanonadą artyleryjską, którą prowadzono w ramach ćwiczeń, w końcu porzuciły to miejsce i nie wracały przez kilkadziesiąt lat. A gdy wreszcie wróciły, ludzie uznali to za wspaniały triumf przyrody. Bóg wie, jak potrzeba jej takich sukcesów, bo natura ma teraz pod górkę.

Większość ptaków znajdowała się w tej chwili poza zasięgiem jej wzroku, ale dziewczyna wiedziała, że nie próżnują. Rozległe tereny zalewowe przypominały teraz krwawą jatkę – kiedy tylko woda się cofnęła, do akcji przystąpiły tysiące gągołów i brodźców, aby posilić się stworzeniami żyjącymi w piasku.

W pewnym momencie uwagę dziewczyny przykuła kulka biało-czarnej sierści pędząca po błocie z prawej strony. Od razu ją rozpoznała – był to mieszaniec border collie i cocker spaniela z tegorocznego miotu w wiosce, psiak należący do osoby, której nie uważała za znajomą. Zwierzak, najwyraźniej pozbawiony ludzkiego opiekuna, gnał ku najbliższej drewnianej budowli, jego uwagę absorbowało coś unoszącego się na powierzchni stalowoszarej wody niedaleko zbutwiałego słupa sterczącego z morza.

Sztorm pozostawił pamiątki w postaci wszelkiego rodzaju resztek, zarówno pochodzenia naturalnego, jak i takich będących dziełem człowieka. Martwe ryby leżały obok plastikowych butelek i gęstych splotów postrzępionych sieci rybackich. Dziewczyna pomyślała o meduzach, zdarzało się, że je też znajdowała na plaży. Istniało ryzyko, że młody niedoświadczony psiak mógłby zjeść jedną, co groziło poparzeniem pyska i zatruciem.

– Ejże! – zawołała. Pies nie zwracał na nią uwagi. – Do nogi!

Ruszyła za nim biegiem. Wymachując energicznie ramionami, pędziła teraz pośród porostów i solirodów pokrywających żwir. Po chwili wbiegła w błoto. Jej martensy zapadały się w mazisty grunt przy każdym kroku, a w powstałych zagłębieniach od razu zbierała się woda.

– Wracaj, głuptasie!

Psiak dobierał się właśnie do czegoś bezkształtnego i ociekającego wodą. Kiedy chwyciła go za obrożę, popatrzył na nią zaskoczony. Dziewczyna mocno pociągnęła go do tyłu.

Zdobycz pieska okazała się plastikową siatką na zakupy, taką z supermarketu, starą, zmaltretowaną, częściowo podartą. Uchwyty były splątane, a ze środka wystawały dwie blade macki. Dziewczyna wzięła do ręki leżący nieopodal patyk i przy jego pomocy uniosła torbę tak, aby pies nie mógł jej już dosięgnąć. Następnie – nie bez obaw – zerknęła do środka. Nie, to nie była meduza, tylko jakieś inne morskie stworzenie: blade, wzdęte, owinięte wodorostami. Zamierzała zabrać znalezisko, żeby wyrzucić je w przeznaczonym do tego miejscu, ale gdy szła z powrotem ku plaży, przytrzymując za obrożę wyrywającego się psiaka, w pewnym momencie zawartość torby wypadła na wilgotny ciemny piasek.

W pierwszej chwili pomyślała, że to jakaś zmutowana rozgwiazda. Jednak gdy odsunęła patykiem wodorosty i przyjrzała się dokładniej, zrozumiała, że to coś innego. Przez moment dziwiła się nawet, jak ludzko wygląda to coś z mackami do złudzenia przypominającymi palce. Wtedy jej wzrok przykuł złocisty blask. Jakimś cudem jedna z macek zaplątała się w coś metalowego, okrągłego i błyszczącego. Wytężywszy wzrok, zaczęła liczyć opuchnięte skórzaste „macki”: jedna, dwie, trzy, cztery, pięć. Złote rozbłyski tworzyła obrączka na małym palcu. „Macki” zwieńczone były ludzkimi paznokciami.

Ivy upuściła pękniętą torbę, a pod niebo wzbił się jej krzyk.

Rozdział 1

Królowa czuła się fatalnie, i to zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Z żalem zmieszanym z bezsilną wściekłością odprowadziła spojrzeniem wycofującego się sir Simona Holcrofta, po czym sięgnęła do otwartej torebki stojącej przy biurku, wyjęła z niej chusteczkę i wytarła nos.

Lekarz postawił sprawę jasno. Podróż pociągiem nie wchodzi w grę. Książę w ogóle nie powinien podróżować.

Gdyby nie ból głowy rozsadzający jej czaszkę, być może znalazłaby słowa, aby przypomnieć osobistemu sekretarzowi oczywisty skądinąd fakt, że drogę do Sandringham zawsze pokonywała koleją. Przejazd z Londynu do King’s Lynn planowała od wielu miesięcy. Cztery i pół godziny później oczekiwać miał na nią naczelnik stacji wraz ze swoimi podwładnymi. Wszystkie mosiężne elementy wystroju stacji byłyby bez wątpienia wypolerowane na wysoki połysk, płyta peronu lśniłaby czystością, a panowie kolejarze prezentowaliby się nienagannie w świeżo wypranych mundurach. Nie pozwoli, żeby jakiś głupi katar zrujnował jej plany. Skoro nie miała połamanych kości i nikt z rodziny ostatnio nie wyniósł się na tamten świat, zrobi to, co zaplanowała.

Tylko że ból głowy naprawdę był okropny. Kiedy miała wygłosić krótką przemowę, rozkaszlała się na dobre. Filipa nie było u jej boku, ponieważ leżał w łóżku, podobnie zresztą jak przez cały wczorajszy dzień. Niewątpliwie złapali jakiegoś paskudnego wirusa od któregoś z prawnucząt podczas przedświątecznego przyjęcia, które niedawno zorganizowali w pałacu Buckingham dla bliższej i dalszej rodziny. „Małe bomby biologiczne”, mawiał o dzieciach Filip. Oczywiście maluchy nie były niczemu winne, po prostu łapały wszystkie możliwe choroby krążące w przedszkolach i podstawówkach i roznosiły je dalej. Kogo konkretnie miałaby obwiniać o to, co się stało? W trakcie rodzinnego zjazdu wszyscy wydawali się zdrowi.

Wzięła do ręki słuchawkę i poprosiła centralę, żeby połączyła ją z księciem.

Nie spał, ale był półprzytomny.

– Co? Mówże głośniej, kobieto! Brzmisz, jakbyś dzwoniła z dna jeziora.

– Powiedziałam… – Umilkła, żeby wydmuchać nos. – Zdaniem sir Simona musisz polecieć do Sandringham jutro, zamiast jechać pociągiem dzisiaj.

To, że w opinii osobistego sekretarza jej mąż powinien całkowicie poniechać podróży, przemilczała.

– Śmigłowcem? – warknął Filip.

– Boeing 747 raczej odpada – skwitowała. Nadal dokuczała jej głowa, była rozdrażniona.

– W wojsku nie pozwalali nam latać… – Kaszlnięcie. – Latać z przeziębieniem. To bardzo niebezpieczne.

– Nie usiądziesz za sterami.

– Jeżeli popęka mi błona bębenkowa w uszach, możesz podziękować sir Simonowi. Skończony głupiec. Nie wie, o czym mówi.

Królowa chętnie przypomniałaby mężowi, że sir Simon jest byłym pilotem śmigłowca marynarki wojennej, ale się powstrzymała. Lekarz, którego rady zasięgnął osobisty sekretarz, cieszył się nieposzlakowaną opinią. Niewątpliwie za tym, aby rekomendować szybką podróż drogą powietrzną zamiast długiej koleją, przemawiały konkretne względy. Filip miał dziewięćdziesiąt pięć lat – jakkolwiek trudno w to uwierzyć, taka była prawda. Z gorączką w ogóle nie powinien wstawać z łóżka. Adekwatne zwieńczenie koszmarnego roku. Mimo że przyjęcie urodzinowe królowej na wiosnę udało się znakomicie, nie miałaby nic przeciwko, żeby 2016 rok przeszedł już do historii.

– Obawiam się, że decyzja już zapadła. Polecimy jutro.

Udając, że nie słyszy, jak mąż bierze świszczący wdech, po którym bez wątpienia z jego ust popłynąłby strumień skarg, odłożyła słuchawkę. Do świąt Bożego Narodzenia pozostało niewiele czasu i królowa chciała jak najszybciej zaszyć się w wiejskim zaciszu Sandringham. Liczyła, że tam nareszcie będzie mogła skupić się na papierkowej robocie, bo na razie obraz pływał jej przed oczami.

Jesień i wczesna zima upłynęły pod znakiem niepewności. Referendum brexitowe oraz wybory prezydenckie w USA ujawniły duży rozdźwięk między polityką prowadzoną przez Whitehall i Waszyngtonem, rozdźwięk, nad którym niełatwo będzie przejść do porządku dziennego. Przez ten czas królowa przyjmowała wizyty prezydentów i polityków. Witała ambasadorów, przypinała ordery do wypiętych piersi, organizowała imprezy fundacji dobroczynnych, przy czym większość tych obowiązków spełniała, nie ruszając się z pałacu Buckingham, który w jej odczuciu w tym względzie nie różnił się od szklanych biurowców w City. Perspektywa przeniesienia się do Norfolk, z jego przestrzeniami i lasem sosnowym, wiatrem od morza, bezkresnym angielskim niebem i przemykającymi po nim ptakami, wydawała się taka kusząca.

Królowa od wielu dni marzyła, że już tam jest. Sandringham było dla niej równoznaczne z Gwiazdką. To tutaj Boże Narodzenie zawsze spędzał jej ojciec, a przed nim jego ojciec, a wcześniej również ojciec jego ojca. Kiedy dzieci były małe, łatwiej było na święta jechać do zamku Windsor. Ale jej wspomnienia bożonarodzeniowe z dzieciństwa zawsze miały koloryt hrabstwa Norfolk.

Nazajutrz, opatuleni kocami, z pieskami ułożonymi u stóp, królowa z małżonkiem wzbili się pod chmury na pokładzie śmigłowca. Pod nimi przesunęły się dachy Cambridge, zachwycające średniowieczne wieże katedry w Ely, zwanej „okrętem na bagniskach”, po czym udali się w kierunku północnowschodnim, ku King’s Lynn. Szachownica pól przetykana była tu lasami sosnowymi, usiana wybiegami dla koni i chatynkami z szarego kamienia. W pewnym momencie, gdy przelatywali nad Abbottswood, u dołu mignęła perłoworóżowa rezydencja w stylu regencji, a po chwili ujrzeli stadko jeleni niespiesznie przechadzających się po otaczającym ją trawniku. Dalej napotkali rozległe pola i lasy majątku Muncaster graniczącego z jednym z gospodarstw rolnych na terenie Sandringham. Potem mijali już pola, groble i sioła królewskiej posiadłości. Kiedy śmigłowiec nawracał, podchodząc do lądowania, Jej Wysokość w oddali dostrzegła rozmigotaną zatokę Wash, chwilę później na tle sosen ukazała się bryła rezydencji Sandringham, a wraz z nią ogrody, francuskie i angielskie, stawy i rozległy trawnik, który z powodzeniem mógł służyć jako lądowisko dla śmigłowca.

Rezydencja z czerwonej cegły, którą wzniósł Edward VII Windsor, gdy był księciem Walii, pozwalała wyrobić sobie zdanie o tym, jak wiktoriański architekt wyobrażał sobie dom z czasów Jakuba I Stuarta. Osoby znające się na architekturze zazwyczaj były zażenowane tym, jak prezentował się owoc jego rojeń. Ale królowa, podobnie jak wcześniej jej ojciec, nic sobie z tego nie robiła – wręcz ubóstwiała wszystkie nietypowe zakamarki, jakie kryła w sobie posiadłość. Filip, człowiek o bardzo sprecyzowanych poglądach w kwestiach architektonicznych, wyszedł raz z propozycją, aby wyburzyć Sandringham, ale na szczęście nic z tego nie wyszło. Zresztą tym, co tak naprawdę przyciągało królową do tego miejsca, nie była sama rezydencja, lecz otaczające ją tereny o powierzchni ponad ośmiu tysięcy hektarów: bagna, rozlewiska, tereny leśne i ziemie uprawne. Tutaj królowa, którą zawsze pociągało życie na wsi, mogła razem z Filipem nareszcie poczuć się jak miejscowi – co prawda nie naprawiali z księciem płotów w strugach ulewnego deszczu ani nie zrywali się o świcie, żeby odbierać porody jagniących się owiec, ale nie zmieniało to faktu, że czuli się blisko związani z ziemią. Wspólnie troszczyli się o nią i ją kochali, ponieważ stanowiła tę cząstkę planety, która naprawdę należała do nich. Właśnie tutaj, na północy hrabstwa Norfolk, mogli czynnie działać na rzecz ulepszania świata: dla flory i fauny; dla osób, na których stoły trafiały ich plony; dla tych, którzy pracowali tu na roli; dla przyszłości. Była to ich prywatna spuścizna, o której nie wypowiadali się publicznie (przypadek Karola, który przyjął odmienną strategię, czegoś ich nauczył) – lecz która była bardzo bliska ich sercu.

W swoim biurze, w części rezydencji przeznaczonej dla „ludzi pracy”, Rozie Oshodi oderwała wzrok od ekranu laptopa akurat w chwili, gdy z nieba spłynął śmigłowiec i usiadł na ziemi na tle drzew. Asystentka osobistego sekretarza królowej przybyła na miejsce pociągiem rano tego samego dnia. Do pracy oddano jej apartament dla personelu dworskiego, wyposażony w funkcjonalne meble w stylu edwardiańskim. Ale pod nieobecność sir Simona jej kuratela obejmowała cały dom, a wręcz cały kraj, przynajmniej zdaniem matki Rozie. Sir Simon, kierujący kancelarią królowej z werwą admirała i taktem ambasadora, które to funkcje mógłby z powodzeniem pełnić, gdyby jego życie potoczyło się nieco inaczej, spędzał urlop w szkockim regionie Highlands. Na czas świąt Bożego Narodzenia królowa udostępniła jemu oraz jego żonie, Sarze, wiejską chatę na terenie posiadłości Balmoral w dowód uznania dla jego dokonań z jesieni kończącego się roku. W rezultacie Rozie na dwa tygodnie przejęła stery w kancelarii. Matka Rozie skomentowała to: „Teraz wszystko zależy od ciebie. Nie stresuj się niepotrzebnie, ale jesteś jak pierwszy czarnoskóry Thomas Cromwell. Stałaś się prawą ręką królowej. Jej oczami i uszami. Nie schrzań tego”. W ustach matki wzmianka o Thomasie Cromwellu była zaskakująca, Rozie nigdy nie posądzała jej o fascynację historią Anglii z epoki Tudorów. Doszła do wniosku, że ktoś tu czytał powieści Hilary Mantel.

Jako że zbliżały się święta, Rozie spodziewała się, że nie będzie narzekać na nadmiar pracy. Odkąd kancelaria królowej nie musiała już zajmować się kasatą klasztorów ani aranżowaniem królewskich małżeństw, do jej głównych zadań należały współpraca z rządem, kontakty z mediami oraz organizacja grafiku publicznych wystąpień królowej. Tyle że teraz, ze względu na Gwiazdkę, wszelka aktywność w urzędach wzdłuż Whitehall i na Downing Street praktycznie zamarła i na tych frontach panował spokój. Media zafiksowały się na świątecznych tematach. Do najbliższego publicznego wystąpienia królowej pozostały trzy tygodnie, a i ono było bardzo niewinne – miała to być organizowana na wsi popołudniowa herbatka. Czyli nuda, przynajmniej oceniając sytuację z perspektywy Thomasa Cromwella. Rozie w tym czasie nadganiała zaległości w korespondencji, stopniowo przekopując się przez maile, które z jakiegoś powodu nie zostały oznaczone jako „pilne”. Godzinę temu do jej skrzynki wpadła kolejna wiadomość, po której zaczęła powątpiewać, czy przerwa świąteczna na pewno będzie tak spokojna, jak się spodziewała.

Gdy para królewska ruszyła ze śmigłowca do wejścia, w holu oczekiwali już główna pokojówka, pani Maddox, i jej zespół, jak zawsze nienagannie się prezentujący. W środku pachniało dymem drzewnym z kominka w salonie, gdzie rodzina miała potem chętnie spędzać czas, sącząc napoje i grając w rozmaite gry. Pieski, wyraźnie zadowolone z powrotu na stare śmieci, wbiegły do pomieszczenia. Filip udał się prosto do łóżka.

Królowa natomiast uznała, że nie odmówi sobie paru świeżo upieczonych ciasteczek z nadzieniem bakaliowym i dzbanuszka herbaty darjeeling. Skosztowała je w bawialni – jasnym i przestronnym pokoju o dużych oknach wykuszowych wychodzących na trawnik. W jednym z wykuszy stała już świąteczna choinka przyniesiona z lasu należącego do majątku. Na niektórych gałązkach powieszono czerwone i złociste ozdoby, z dekorowaniem reszty wstrzymano się do jutra, gdy dojedzie reszta rodziny. Zazwyczaj to królowa wybierała świerk, ale w tym roku nie było na to czasu. Niewygórowana cena za przytulne popołudnie w czterech ścianach, którego bardzo w tej chwili potrzebowała.

Kończyła omawiać z panią Maddox plany na następne dni, gdy w drzwiach bawialni stanęła Rozie.

Dziewczyna dygnęła, a królowa zauważyła, że pod pachą trzyma laptopa. Nie wróżyło to niczego dobrego.

– Czy Wasza Wysokość znajdzie chwilę?

– Jakiś problem? – spytała królowa, licząc, że dziewczyna zaprzeczy.

– Niezupełnie. Ale jest coś, o czym powinna pani wiedzieć.

– Ojej. – Spojrzenia obu pań się spotkały i królowa, westchnąwszy, powiedziała: – Przejdźmy do małej bawialni.

Poprowadziła przybyłą do sąsiedniego pokoju, któremu delikatne roślinne ornamenty na ścianach nadawały kobiecego charakteru. Kontrastowały z nim pełne życia rzeźby ptaków, które kazał tu postawić Filip – miały one przypominać o jednej z rozrywek, jakim uwielbiał się oddawać podczas pobytu w posiadłości.

Rozie, znalazłszy się w małej bawialni, zamknęła za sobą drzwi. Królowa uniosła na nią oczy. Asystentka osobistego sekretarza była atrakcyjną trzydziestolatką, mierzącą ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a dodatkowo uwielbiającą buty na obcasie, które stały się jej znakiem rozpoznawczym. Niziutka, mierząca zaledwie sto pięćdziesiąt siedem centymetrów wzrostu wiekowa monarchini zdążyła już przywyknąć do tego, że musiała zadzierać głowę, gdy rozmawiała niemal z każdym. Nie robiła z tego problemu, o ile sytuacja nie wymagała krzyczenia do wysokich, głuchych jak pień książąt i ministrów. Na szczęście słuch asystentka osobistego sekretarza miała doskonały.

– No dobrze. O co chodzi? Mam nadzieję, że to nic związanego z nowym prezydentem USA.

– Nie, proszę pani. Skontaktowała się ze mną policja. Przykro mi to mówić, ale dokonano pewnego odkrycia.

– Ach tak?

– Wczoraj rano na plaży Snettisham znaleziono dłoń.

Królowa drgnęła zaskoczona.

– Ludzką?

– Tak, proszę pani. Sztorm wyrzucił ją na brzeg. Była zawinięta w plastikową torbę.

– Wielkie nieba. A wiadomo chociaż, skąd się wzięła?

– Z firmy Ocado trudniącej się dowozem artykułów spożywczych zakupionych w marketach Waitrose.

– Chodzi mi o dłoń.

Rozie zmarszczyła brwi.

– Na razie nie udało się tego ustalić. Policja liczy, że niedługo zidentyfikuje tożsamość ofiary. Na jednym z palców znaleziono nietypową obrączkę, która może okazać się pomocna.

– Czyli to dłoń kobiety?

Rozie potrząsnęła głową.

– Mężczyzny. To sygnet.

Dopiero teraz stało się jasne, czemu miał służyć przyniesiony przez dziewczynę laptop. Sir Simon przyszedłby bez niego. Na szczęście, biorąc pod uwagę okoliczności, nie było go tutaj. Osobisty sekretarz królowej miał w zwyczaju chronić Szefową przed wszelkimi „nieprzyjemnościami”. Nie brał jednak pod uwagę, że przeżywszy dziewięćdziesiąt lat, abdykację i wojnę światową oraz straciwszy na wczesnym etapie życia ojca, a także doświadczywszy licznych skandali rodzinnych, królowa była doskonale przygotowana do stawienia czoła „nieprzyjemnościom”. Rozie pod tym względem odznaczała się bardziej realistyczną oceną sytuacji. Kobiety, jak już dawno odkryła królowa, rozumiały się wyśmienicie. Znały swoje mocne i słabe strony i umiały docenić te pierwsze.

– Mogę ją zobaczyć?

Rozie postawiła laptopa na małym biurku przy oknie.

Ekran rozbłysnął i po chwili wyświetliły się na nim cztery fotografie. Królowa założyła okulary i przez chwilę je studiowała. Wykonano je w laboratorium medycyny sądowej. Przedstawiały męską dłoń oraz nadgarstek. Poniżej knykci widoczne były jasne włoski. Skóra, trupioblada, była spuchnięta i pomarszczona, lecz poza tym nieuszkodzona. Dłoń wyglądała niczym makabryczny rekwizyt teatralny albo zabawka służąca do strojenia niewybrednych żartów. Na dłużej królowa zatrzymała się przy ostatnim zdjęciu ukazującym zbliżenie małego palca. Tkwił na nim, wrzynając się głęboko w upiornie białe ciało, sygnet, o którym mówiła Rozie: stosunkowo duży, z owalnym czerwonawo-czarnym kamieniem, na którym wyrytowano jakiś herb.

– Znalazła ją miejscowa dziewczyna, proszę pani – poinformowała Rozie. – O ile dobrze zrozumiałam, wyszła na spacer z psem. Policja pracuje już nad identyfikacją ofiary. Nie powinno im to zająć więcej niż kilka dni, pomimo okresu świątecznego. Podejrzewają, że dłoń może należeć do handlarza narkotyków. Na plaży, nieco dalej, znaleziono też wyrzucone przez morze dwie duże torby z prochami. Według jednej teorii ofiara została porwana, a dłoń odcięto, aby wysłać wiadomość albo domagać się okupu. Oczywiście odcięcie kończyny wymagało użycia siły, ale wcale nie musi to oznaczać, że osoba, do której należy ta dłoń, nie żyje. Dochodzenie ma szeroki zakres. Policjanci…

– Mogę oszczędzić im trudu – oznajmiła monarchini, unosząc wzrok znad fotografii.

Rozie spojrzała na nią zaskoczona.

– Jak to, proszę pani?

– Mogą zawęzić zakres dochodzenia. To dłoń Edwarda St. Cyra.

Królowa na krótki moment przymknęła oczy. „Ned – pomyślała. – Dobry Boże, to Ned”.

Dziewczyna zrobiła zdumioną minę.

– Zna pani ofiarę? Rozpoznała ją pani na podstawie tych fotografii?

W odpowiedzi królowa wskazała jeden szczegół na zdjęciu w górnym rzędzie po lewej stronie.

– Przyjrzyj się zakończeniu środkowego palca. Widzisz? Jest spłaszczony. Kiedy był jeszcze nastolatkiem, Edward odciął sobie kawałek opuszki podczas robót ciesielskich. No i oczywiście mamy jeszcze sygnet… To heliotrop, w dodatku całkiem charakterystyczny. Wyryty na nim łabędź pochodzi z rodowego herbu. – Przyglądała się zdjęciu jeszcze przez chwilę. Nigdy nie przepadała za tym sygnetem. Wydawał jej się krzykliwy i w złym guście. Wszyscy mężczyźni z rodu St. Cyrów nosili taki, ale tylko jeden z nich stracił koniuszek środkowego palca. Ned musiał mieć około szesnastu lat, kiedy to się stało. Był z niego taki żywy, pomysłowy chłopak. Od tamtego czasu upłynęło ponad pół wieku.

– W takim razie to nie był miejscowy baron narkotykowy – zaryzykowała Rozie.

– Ale za to był wnukiem prawdziwego barona. Co, nawiasem mówiąc, wcale nie znaczy, że nie był miłośnikiem narkotyków. Wręcz przeciwnie. Może nadal nim jest – poprawiła się szybko. Pomysł podsunięty przez Rozie, jakoby Ned żył, wydawał się niepokojący. Ale pewnie umarł. Bo jeśli nie, Bóg tylko raczy wiedzieć, w jakim znajdował się stanie. – Miejmy nadzieję, że policja rychło ustali, co się stało.

– Spostrzeżenie Waszej Wysokości niewątpliwie przyspieszy ich pracę.

Przez moment spoglądały sobie w oczy: królowa błękitnymi, Rozie piwnymi.

– Nie ma powodu, by wiedzieli, kto rozpoznał sygnet.

– Oczywiście, proszę pani. – Po roku pracy na dworze Rozie znała już zasady tej gry: królowa nigdy nie rozwiązała, ani nawet nie pomogła w rozwiązaniu, żadnej zagadki kryminalnej. Była jedynie stojącym z boku, aczkolwiek zaciekawionym, obserwatorem. Jednak jak z czasem Rozie się przekonała, zainteresowania Szefowej sięgały znacznie głębiej niż większości ludzi, których znała. – Czy jest coś, co mogłabym jeszcze zrobić?

– Nie w tej chwili – odparła zdecydowanym tonem monarchini. – Na razie to wszystko.

Co prawda znalezisko było makabryczne, lecz mimo to królowa odetchnęła z ulgą na myśl, że dłoń wypłynęła na terenie rezerwatu, z którego korzystało Królewskie Towarzystwo Ochrony Ptaków. Mówiąc bez ogródek, to nie był jej problem. Tuż przed Bożym Narodzeniem, na zakończenie okropnego roku, liczyła, że tak już zostanie.

– Oczywiście, proszę pani. – Rozie zamknęła laptopa i wyszła z pokoju.

Rozdział 2

Królowa udała się z panią Maddox na krótki obchód po domu, żeby się upewnić, że wszystko jest tak, jak być powinno. Nawiasem mówiąc, odkąd pieczę nad rezydencją sprawowała pani Maddox, monarchini nigdy nie miała powodów do narzekań. Po skończonym obchodzie wróciła do salonu zwabiona zapachem drewna palonego w kominku. Większość pokoi w Sandringham była stosunkowo nieduża i kameralna jak na królewskie standardy, lecz salon zaprojektowano w taki sposób, żeby robił wrażenie na gościach. Sufit ze stiukami był tu dwa razy wyższy niż w innych pomieszczeniach, zadbano też o balkon dla orkiestry i fortepian. Zdobiące ściany gobeliny i portrety koronowanych głów nadawały temu miejscu charakteru muzeum, którym rezydencja de facto się stawała, gdy nie bawiła w niej królowa. Bardziej przytulną atmosferę tworzyły nowoczesne sofy, kremowy kolor ścian i miękkie światło lamp. Trzaskający ogień w kominku – jedynym nadal używanym w całej rezydencji – stanowił najjaśniejszy punkt każdych świąt Bożego Narodzenia.

Co prawda nie brakowało tu fotografii rodzinnych, ale uwagę przykuwały przede wszystkim wszechobecne statuetki koni wykonane z brązu albo srebra. Jeżeli istniał jakiś limit liczebności końskich wyobrażeń, jakimi bezpiecznie może otaczać się człowiek, królowej na razie nie było nic o nim wiadomo. Za oknami mignął jej zachwycający posąg Estimate, jednego z jej ukochanych koni wyścigowych. Figura naturalnej wielkości, niedawno ustawiona na końcu dziedzińca naprzeciw frontowej werandy, stanowiła wspaniałe uzupełnienie jej kolekcji. Królowa podeszła do przykrytego suknem stołu obok fortepianu, na którym umieszczono puzzle. Ich układanie należało do jej ulubionych rozrywek, którym oddawała się co roku podczas sześciotygodniowego pobytu w Sandringham. Królowa przyjrzała się uważnie nowej układance. Za wzór posłużył jeden z obrazów Johna Constable’a – zdradzał go bezmiar nieba i charakterystyczne, jak gdyby pierzaste, drzewa. Jutro puzzle zostaną rozsypane i będą czekać na ponowne ułożenie. Do zestawu nie dołączono wzoru z obrazem, co niewątpliwie doda zabawie trudności. Człowiek będzie musiał zaufać swojej pamięci i cierpliwości – a nie były to cnoty, którymi w równej mierze odznaczali się wszyscy członkowie rodziny.

Królowa liczyła, że obrazek pozwoli jej oderwać myśli od Neda St. Cyra, ale na próżno. Był dwa lata starszy od Karola, miałby teraz zatem siedemdziesiątkę na karku. Niewątpliwie wiek budzący szacunek, aczkolwiek w dzisiejszych czasach człowiek mógł z łatwością dożyć setki, o czym zaświadczyła jej mamusia, podobnie jak wszystkie telegramy z życzeniami, jakie królowa wysłała do jubilatek i jubilatów obchodzących setne urodziny.

Biedny, kochany Ned. W jej umyśle nadal był chłopcem w wieku szkolnym. W latach pięćdziesiątych często tu gościł w towarzystwie swojej światowej matki i jej rodziny. Wyróżniała go bujna czupryna w kolorze rudoblond i ujmujący uśmiech, który zjawiał się na jego twarzy najczęściej, gdy przepraszał za coś, co przeskrobał albo dopiero miał zamiar przeskrobać. Pewnego razu przekonał młodziutkiego Karola, że znakomitym pomysłem byłoby schowanie paru puzzli. Trzeba było widzieć minę Filipa, gdy Karol przyznał się do tego psikusa dwa tygodnie później.

Kiedy zjawił się z kolejną wizytą, Ned chętnie wysłuchał połajanki. Jeśli królowej nie myliła pamięć, przywiózł wtedy karmnik dla ptaków zrobiony w domu w charakterze pokuty, a także garść szkolnych dowcipów, po których Filip dosłownie ryczał ze śmiechu.

Nedowi większość wybryków uchodziła na sucho. Urok i charyzma, odziedziczone po matce i jego ukochanym wuju Patryku, uczyniły z niego „jednego z tych wyjątkowych ludzi”, jak ujęła to jej mamusia. A ona akurat wiedziała, co mówi, ponieważ królowa matka sama należała do tej elitarnej grupy.

Może zdarzył się wypadek. Może Ned umarł na morzu, a dłoń odcięła śruba napędowa silnika łodzi. Ale nie, przecież była zawinięta w torbę. A więc ktoś musiał…

Królowa modliła się w myślach, żeby przynajmniej wkrótce odnaleziono ciało, i żeby poza kikutem ręki nie nosiło żadnych niepokojących śladów. Naprawdę powinna powściągnąć wyobraźnię, która podsuwała jej najbardziej makabryczne scenariusze. Skoncentrowała się z powrotem na puzzlach i spróbowała, bez większego powodzenia, zatonąć w pierzastych drzewach Constable’a.

Rozie siedziała przy biurku i z narastającą frustracją wbijała wzrok w ekran komputera. Jako kapitan Królewskiej Artylerii Konnej, a także kobieta z kilkuletnim doświadczeniem w sektorze bankowym w londyńskim City, umiała z zamkniętymi oczami rozłożyć na czynniki pierwsze i ponownie zmontować karabin, rozbroić atakującego ją mężczyznę, osiodłać konia, przeanalizować rachunek zysków i strat. Szkopuł w tym, że w świecie zachodniego Londynu, gdzie upłynęło jej dzieciństwo, nie było farm ani wiejskich rezydencji. Rodzina królewska wiele spraw traktowała jako rzecz oczywistą, podczas gdy Rozie dopiero musiała się ich uczyć.

W tym przypadku oznaczało to konieczność wpisania do wyszukiwarki Google hasła „Edward Sincere”. Przewertowała wszystkie internetowe katalogi heraldyczne, jakie przyszły jej do głowy, zaczynając od Debrett’s. Wszystkie one milczały jednak na temat noszącego takie nazwisko arystokraty. Teoretycznie mogłaby poprosić o pomoc kogoś z personelu, ale wszyscy wkoło biegali jak kot z pęcherzem – jak raczył zauważyć książę Filip – przygotowując dom na przybycie wielopokoleniowej rodziny królewskiej, które zapowiedziano na jutro. Istniał jednak ktoś, co do kogo Rozie miała pewność, że będzie potrafił jej pomóc, o ile rzecz jasna ośmieli się go o to poprosić.

Sir Simon Holcroft nie wspiąłby się na wyżyny kariery i nie zostałby osobistym sekretarzem królowej, gdyby nie naturalna u niego potrzeba kontrolowania wszystkiego i wszystkich. Przed udaniem się na urlop przypomniał Rozie, aby dzwoniła do niego „o każdej porze dnia i nocy”, jeśli tylko będzie miała jakieś pytania bądź wątpliwości. Tyle że jeśli chodzi o Rozie, to czarnoskóra kobieta w randze oficera nie miałaby szans przetrwać kilku lat w armii brytyjskiej, gdyby nie wykształciła w sobie przekonania, że wszystkiemu jest w stanie podołać sama. I w tym właśnie duchu, przed udaniem się do Sandringham, ślubowała sobie, że pod żadnym pozorem nie skorzysta z propozycji sir Simona. Tymczasem proszę, nie minęły nawet dwie godziny od przybycia Jej Wysokości, a Rozie już była o krok od wybrania numeru telefonu osobistego sekretarza. Nie mogła zadzwonić na policję, żeby podać tożsamość ofiary, dopóki nie wiedziała, kim ona właściwie jest. A pytanie królowej drugi raz o to samo nie wchodziło w grę.

„Cholera”, pomyślała.

Sir Simon, kiedy odebrał, wydał się jej czarujący. W tle słychać było pobrzękiwanie kieliszków i szmer głosów. Brzmiało to tak, jak gdyby osobisty sekretarz spędzał czas w barze albo na jakimś spotkaniu towarzyskim. Było jasne, że świetnie się bawi.

– Rozie, Rozie. Edward Sincere, powiadasz? A mogłabyś mi przeliterować to nazwisko?

Rozie zmarszczyła brwi. A niby jak inaczej można przeliterować Sin… O rany.

Sir Simon najwidoczniej czytał jej w myślach.

– Tylko mi nie mów, że napisałaś to nazwisko przez S-i-n-c-e….

– Tak właśnie zrobiłam – przyznała gniewnie, stukając paznokciem o obity skórą blat biurka.

– Czyżby w las poszły lekcje, jakich ci udzieliłem na temat brytyjskiej arystokracji? Pamiętasz nazwisko Chumley?

A jakże, Rozie pamiętała – zapisywało się je Cholmondeley. Sir Simon uczulał ją na pułapki, jakie mogą stanowić niektóre nazwiska. Przykładowo Belvoir (wymawiane Bivors), Althorp (wymawiane Orltraps), Buccleuch (wymawiane Buklus) czy St. John (wymawiane Sindżons). Powinna była wiedzieć.

– Chcesz powiedzieć, że tam było „saint” i dalej coś?

– Zgadza się. S-t C-y-r – przeliterował sir Simon. – To rodowe nazwisko barona Mundy’ego. Ich majątek nazywa się Ladybridge. Jest całkiem ładny, niezbyt duży, otacza go fosa. Oddalony od Sandringham o jakieś czterdzieści minut jazdy samochodem. Państwo Mundy to dawna arystokracja hrabstwa Norfolk. Tytuł szlachecki nadał im król Jan bez Ziemi w trzynastym wieku – ciągnął osobisty sekretarz zadowolony, że może popisać się wiedzą historyczną, która była jego konikiem. – To ten król, o którym powiadają, że zgubił klejnoty koronne w wodach zatoki Wash. Dlaczego?

– Dlaczego co? – Rozie nadal myślami była przy klejnotach zaginionych w morzu. Skojarzyły jej się z dłonią i sygnetem.

– Dlaczego o to pytasz?

– Nie chodzi o nic, czym warto by się przejmować – zapewniła zdecydowanym tonem.

I rzeczywiście – ostatnie znalezisko nie leżało w gestii kancelarii królowej. Teraz, gdy ustaliła już nazwisko ofiary, resztą zajmie się policja.

– Nie ma takiej rzeczy, którą nie byłoby warto się przejmować – upierał się mężczyzna.

Było jasne, że nie zamierza odpuścić. Hałas bawiącej się sali, który wcześniej dobiegał z tyłu, nagle ucichł. Sir Simon poszukał jakiegoś ustronnego miejsca, gdzie mógłby się skoncentrować. Rozie, chcąc nie chcąc, opowiedziała mu o dłoni i sygnecie.

– Dobry Boże – jęknął osobisty sekretarz. – Cóż za groteskowa historia. – Umilkł i pogrążył się w zadumie. – Tylko dłoń? Nie znaleziono innych części ciała?

– Na razie nie.

– Bądź ostrożna, Rozie. – Wypowiedział te słowa śmiertelnie poważnym głosem. – Pod żadnym pozorem nie dopuść, żeby Szefowa się w to zaangażowała.

– Ależ naturalnie – potwierdziła ochoczo, równocześnie krzyżując palce w dziecięcym geście oznaczającym, że mijamy się z prawdą, ale liczymy, iż zostanie to nam wybaczone. Rozie zdawała sobie sprawę, że kiedy Szefowa się uprze, żeby w coś się zaangażować, jest mało prawdopodobne, by ktokolwiek zdołał ją od takiego zamiaru odwieść. Sir Simon pod tym względem nie znał królowej tak dobrze jak ona. – Wspomniała, że ofiara jest wnukiem barona.

– Nie tego barona – skorygował sir Simon. – Wydaje mi się, że jedynie dalekim kuzynem. Tak czy inaczej powinniśmy chyba zadzwonić do Ladybridge i zawiadomić barona Mundy’ego.

– Dlaczego, skoro to daleki kuzyn?

– Ponieważ przyjaźni się z Szefową. Poza tym rodzina to rodzina. Lepiej rozwiązać to w taki sposób, niżby miał się dowiedzieć o tej tragedii z telewizji. Nie daj Boże, usłyszałby potem od kogoś, że ofiarę zidentyfikował ktoś z Sandringham, a my nie daliśmy mu znać o tym, co się stało.

W zwięzłej rozmowie z komendą główną policji hrabstwa Norfolk Rozie poinformowała o tożsamości ofiary, następnie zadzwoniła do rezydencji Ladybridge. Po cichu liczyła, że połączy się z kimś z personelu, być może piastującym podobne stanowisko co ona, komu będzie mogła przekazać makabryczne szczegóły. Niestety pech chciał, że telefon odebrał Wielce Szanowny lord Mundy we własnej osobie (Rozie przezornie sprawdziła, w jakiej formie tradycja nakazywała zwracać się do właściciela Ladybridge). Przysłuchiwał się w milczeniu, gdy przekazywała mu smutne wieści. A kiedy dobrnęła do końca i w telefonie nadal panowała cisza, zaczęła się zastanawiać, czy przypadkiem połączenie nie zostało przerwane.

– Czy Wasza Lordowska Mość dobrze się czuje?

– Mój Boże – odezwał się w końcu mężczyzna. Zabrzmiało to tak, jak gdyby brakowało mu tchu. – Muszę usiąść. O mój Boże.

– Przykro mi, że przynoszę takie…

– Moja droga, nie przepraszaj. I mów mi Hugh. Dziękuję, że zadzwoniłaś. To bardzo miłe z twojej strony. – Mężczyzna mówił z niezwykle wytwornym akcentem, a jego sposób wysławia-nia się znamionował człowieka o nienagannych manierach właściwych dla ludzi z jego klasy społecznej. Od razu skojarzył się Rozie z licznymi hrabiami i książętami, z jakimi zetknęła się dzięki pracy na dworze. Zazwyczaj ludzie tacy wypowiadali się jednak w sposób bardzo dystyngowany i opanowany, tymczasem jej rozmówca wydawał się całkowicie zagubiony. – Zawiadomiłaś już policję?

– Tak, przed chwilą.

– Ojej – powiedział łamiącym się głosem. – Wielkie nieba. Dłoń, powiadasz? Całkiem niedawno go widziałem... Jak zapewne ci wiadomo, przez całe lata nie utrzymywaliśmy kontaktu.

– Prawdę mówiąc, nie wiedziałam – przyznała Rozie. Sir Simon byłby na pewno lepiej zorientowany.

– Ale po pogrzebie mojej żony latem… Zachował się bardzo przyzwoicie. Odniosłem wrażenie, że chce się pogodzić. Czy policja domyśla się, w jaki sposób…

– To dopiero początek dochodzenia – wyjaśniła Rozie. – Na tym etapie tak naprawdę jeszcze niewiele wiadomo.

– To bardzo miłe z twojej strony, że zechciałaś mnie poinformować. Ja… Proszę wybaczyć, ale nie wiem, komu… Skąd Jej Wysokość o tym wie?

– Dłoń znaleziono niedaleko Sandringham. Policja powiadomiła nas z uprzejmości.

– Niedaleko Sandringham… Okropność. Jej Wysokość na pewno… Proszę przekazać królowej, że bardzo mi przykro z powodu tego, co się stało. Planowaliśmy spotkać się z nią po świętach, ale jeśli w tej sytuacji uzna, że to niewskazane, oczywiście zrozumiem. A tak przy okazji, skąd policja wie, że dłoń należy do Edwarda?

Rozie wzięła głębszy oddech.

– Dzięki pierścieniowi, Wasza Lordowska Mość. – Imię „Hugh” nie przeszłoby jej przez gardło. Nie wykształciła jeszcze charakterystycznego dla sir Simona luzu, który pozwoliłby jej na spoufalanie się z arystokratami.

– Mój Boże… Pierścień… Ja też taki mam, taki sam…

Po drugiej stronie znów zapadło milczenie. Rozie wyobraziła sobie, jak jej rozmówca spogląda na lewą dłoń.

– Przykro mi.

– Niepotrzebnie. Nic nie możesz… Mój Boże. Dziękuję za telefon, moja droga. Przekaż Jej Wysokości życzenia wesołych świąt. Mam nadzieję, że wkrótce poczuje się lepiej.

Ostatnie zdanie zaskoczyło ją – skąd jej rozmówca mógł wiedzieć, że królowa jest w kiepskiej formie? Dopiero po chwili przypomniała sobie, że wzmianka na ten temat ukazała się na łamach dziennika „The Times”. Pretekstu dostarczyło odwołanie podróży pociągiem do Sandringham.

– Przekażę – obiecała, mimo że wcale nie miała takiego zamiaru.

Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowała teraz królowa, była świadomość, że ludzie spoza rodziny komentują jej szwankujące zdrowie.

Po skończonej rozmowie Rozie wróciła do laptopa i wpisała do wyszukiwarki hasło „Edward St. Cyr”.

Z Wikipedii dowiedziała się, że urodził się w 1946 roku i był jedynym wnukiem dziesiątego barona Mundy’ego. Dzieciństwo spędził w majątku rodziny St. Cyrów, w latach siedemdziesiątych miesz-kał w Grecji, Londynie i Kalifornii, w tym czasie próbował swoich sił, bez większego powodzenia, jako manager dwóch zespołów rockowych. Ostatecznie osiadł z matką w niewielkiej posiadłości Abbottswood, leżącej na południe od King’s Lynn, gdzie zorganizował parę wzbudzających spore kontrowersje koncertów muzyki rockowej. W późniejszym okresie odbył się tam festiwal literacki, który cieszył się sporą popularnością i stał się drugim najchętniej odwiedzanym wydarzeniem tego typu w hrabstwie Norfolk. Trzykrotnie żonaty i tyleż razy rozwiedziony. Jego drugą żoną została niania dzieci z pierwszego małżeństwa. Ta ostatnia informacja opatrzona była linkami do różnych artykułów prasowych, w których opisywano ten skandal, jednak Rozie nie zamierzała w nie klikać. Edward St. Cyr zasiadał w radach szeregu różnych organizacji charytatywnych. Dwie z nich pomagały uzależnionym, jedna za cel stawiała sobie poprawę jakości życia uchodźców przybywających do Grecji.

Następnie, korzystając z okazji, Rozie poszukała informacji o lordzie Mundym. Hugh był synem Ralpha, jedenastego barona będącego z kolei bratankiem dziadka Edwarda, dziesiątego barona. To czyniło Hugh i Edwarda St. Cyrów kuzynami w drugiej linii. Po raz kolejny sir Simon miał rację. Rozie próbowała znaleźć odpowiednik tej relacji pokrewieństwa w swojej rodzinie. Miała mnóstwo kuzynostwa w drugiej i trzeciej linii, z czego część żyła w Nigerii, inni żyli w Teksasie i Nowym Jorku, jeszcze inni – w dzielnicy Peckham w południowym Londynie. Za sprawą mediów społecznościowych oraz niekończących się rodzinnych pogawędek na czacie, aranżowanych przez jej mamę i cioteczki, Rozie była na bieżąco z tym, co słychać u kuzynostwa, które dzieliło się na następujące grupy: „pilni studenci” (do tej zaliczała się Rozie), „niegrzeczni chłopcy”, pastorzy, geniusze finansów, magicy technologii z pokolenia Z, ci, którzy się ustatkowali i wychowują dzieci („No widzisz, Rozie, da się”, jak mawiała jej matka), oraz ci, którzy – ku rozpaczy jej matki – przed sprowadzeniem na świat kolejnych Oshodi chcieli uporządkować swoje życie. Jasne, to nie to samo co „dawna arystokracja hrabstwa Norfolk”, ale przynajmniej w obu przypadkach chodziło o duże rodziny. I tak, gdyby coś złego przydarzyło się komukolwiek z nich, jej mama zdecydowanie chciałaby się o tym dowiedzieć.

Wyszukiwarka Google podsunęła jej zdjęcia wysokiego, szczupłego mężczyzny o skórze koloru herbaty z mlekiem, ostrym nosie, rumianych policzkach. Uwagę przykuwały proste krzaczaste brwi, pod którymi kryły się błękitne oczy o spojrzeniu nie mniej przeszywającym niż spojrzenie królowej.

Na stylizowanych fotografiach pochodzących z wcześniejszych lat widać młodego Edwarda, boso, w nisko opuszczonych jeansach i spłowiałym T-shircie. Mężczyzna stoi pod białą ścianą, przy której rośnie efektowna bugenwilla, w otoczeniu kobiet w minispódniczkach i z fryzurami w stylu Brigitte Bardot. Kolejne zdjęcia, do których pozuje nieodmiennie w towarzystwie szczupłych blondynek w obcisłych sukienkach, zdradzają jego upodobanie do różowych i fioletowych marynarek będących męskim odpowiednikiem wystrzałowej kiecki.

Bardziej współczesne fotografie to już luźniejszy image mężczyzny w stylu country: skórzana kurtka, dżinsowa koszula, sfatygowany filcowy kapelusz i frędzlasty bawełniany szalik podkreślający kolor oczu modela. Twarz Edwarda wydawała się posępna, zapewne za sprawą brwi i wydatnego nosa. Jednak kiedy się uśmiechał, błyskając śnieżnobiałymi zębami, jakich nie widuje się u Brytyjczyków, ujawniała się jego charyzma, która od razu zjednywała mu sympatię.

Na najbardziej współczesnej fotografii, jaką Rozie udało się znaleźć, Edward stał obok starego defendera. Land rover pomalowany był na różowo, na tylnych fotelach siedziały trzy psy. Mężczyzna opierał się ramieniem o otwarte drzwi, dzięki czemu sygnet na małym palcu lewej dłoni był wyraźnie widoczny. Sprawił, że Rozie przeszedł dreszcz.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 3

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ II

Pewniak w gonitwie

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ III

Krańce ziemi

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 27

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 28

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 29

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 30

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 31

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ IV

Wszystko, co złote, krótko trwa

Rozdział 32

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 33

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 34

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 35

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej

Cześć!

Dostępne w wersji pełnej

JUŻ WKRÓTCE KOLEJNY TOM SERII

Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo:

Śmierć diamentach

TYTUŁ ORYGINAŁU:

Murder Most Royal

Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Agnieszka Trzebska-Cwalina

Korekta: Ewa Bargiel

Projekt okładki: Nick Stearn

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Ilustracje na okładce i wyklejce: © Iker Ayestaran

Copyright © S.J. Bennett, 2022

First published in the UK in 2022 by ZAFFRE. An imprint of Bonnier Books UK

All rights reserved.

The moral rights of the autor have been asserted.

Treść niniejszej książki jest fikcją literacką. Wszelkie odniesienia do prawdziwych osób, wydarzeń, organizacji lub lokalizacji mają na celu wyłącznie wywołanie poczucia autentyczności. Wszystkie inne postacie oraz wszystkie sceny i dialogi zostały wymyślone przez autorkę.

Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Andrzej Goździkowski, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-493-6

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka