Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jej Królewska Mość na tropie kolejnej zagadki!
Z perspektywy królowej Elżbiety II sprawy nie wyglądają zbyt optymistycznie. Referendum w sprawie Brexitu dzieli naród, w Stanach Zjednoczonych zakończyły się burzliwe wybory, a przy basenie w pałacu Buckingham właśnie odnaleziono ciało jednej z pokojówek. Czy to faktycznie tragiczny wypadek, jak sądzi policja?
Podczas gdy Jej Królewska Mość szuka odpowiedzi na to pytanie, jej zaufana asystentka Rozie wpada na trop zaginionego cennego obrazu. Ale gdy Rozie otrzymuje anonimowy list z pogróżkami, królowa zdaje sobie sprawę, że w pałacu dzieje się coś o wiele bardziej niepokojącego, niż przypuszczała.
W końcu – choć nie wie o tym prawie nikt – jest ona najinteligentniejszym i najdyskretniejszym detektywem. Czasami potrzeba oka samej królowej, aby dostrzec powiązania tam, gdzie nikt inny ich nie widzi...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Książka ta powstała, zanim książę Filip zmarł 9 kwietnia 2021 roku w wieku 99 lat. Dedykuję ją jego pamięci, z czułością i podziwem dla dobrze przeżytego życia, ale i nie bez tremy: czy nagrodziłby moją pisaninę śmiechem? Czy cisnąłby tomem z szerokim uśmiechem wyrażającym irytację? Mam nadzieję, że tak właśnie by zareagował.
Część I
Zimna krew
Pokażę waszej lordowskiej mości, do czego zdolna jest kobieta.
ARTEMISIA GENTILESCHI (1593 – ok. 1654)
Październik 2016 roku
Sir Simon Holcroft nie był dobrym pływakiem. Owszem, kiedy szkolił się na pilota, wieki temu, spędził wiele godzin w wodzie w ramach treningu. Gdyby zaszła taka potrzeba, umiałby się wydostać z idącego na dno śmigłowca na Oceanie Atlantyckim. Ale zasuwanie w tę i z powrotem w krytym basenie nie miało dla niego żadnego uroku. Szkopuł w tym, że jako mężczyzna w szacownym wieku pięćdziesięciu czterech lat potrzebował ostatnio spodni coraz szerszych w pasie, a jego lekarz zaczynał coś przebąkiwać o za wysokim cholesterolu. Zbyt długo sobie folgował, a guzik nad rozporkiem groził, że za chwilę opuści swoje stanowisko.
Sir Simon czuł się zmęczony, ociężały. Kiedy poprzedniego dnia wracał samochodem ze Szkocji, dopadły go wyrzuty sumienia: zamiast opychać się keksem, powinien częściej dotrzymywać królowej towarzystwa w jej długich marszach przełajowych. Pierwszą myślą, jaka nawiedziła go, gdy znalazł się znów w swoim domu na terenie pałacu Kensington, było stwierdzenie, że musi jakoś wyrwać się z tego marazmu.
Kilka ostatnich tygodni w Balmoral dało mu popalić. W tym sezonie komarów było zatrzęsienie. Większość poranków sir Simon spędzał pracowicie, omawiając z księciem Filipem szczegółowy plan renowacji pałacu Buckingham. Wieczory z kolei upływały mu na rozmowach telefonicznych z innymi dworzanami, w trakcie których dyskutowali nad pomysłami i wątpliwościami zgłoszonymi przez księcia, a sir Simon podrzucał swoje propozycje. Spieszyli się, bo gdyby w parlamencie przedłożyli niedokładnie przygotowaną dokumentację, ryzykowaliby, że rozpęta się piekło.
Werwa, oto czego mu brakowało. Świeżość. Mimo że pływanie nie budziło w nim najmniejszego entuzjazmu, basen wydawał się najlepszym lekarstwem na zasiedzenie. Jednak osobisty sekretarz królowej nie mógł się zdecydować. Zgodnie z obowiązującymi regułami personel pałacowy nie powinien korzystać z basenu, kiedy w rezydencji przebywa rodzina królewska, a funkcja, jaką piastował sir Simon, wymagała, aby w czasie, gdy Szefowa bawi gdzie indziej, był u jej boku. Kiedy zaś przebywała w pałacu, jej sekretarz również znajdował się przy niej. Decydujący okazał się jednak moment, gdy tego wieczoru sir Simon ujrzał swoje odbicie w dużym lustrze, które ktoś nieopatrznie umieścił w jego sypialni. Zrozumiał wtedy, że nie powinien dłużej zwlekać – zaryzykuje i z samego rana wybierze się na basen. Liczył, że nie natknie się na pełnego energii młodego koniuszego w szczytowej formie fizycznej ani, co gorsza, na samego księcia świeżo po kąpieli, a najlepiej na nikogo, kto mógłby zobaczyć jego pokąsany przez komary brzuch, który zdawał się rozsadzać w pasie luźne kąpielówki marki Vilebrequin.
Droga do pałacu wiodła przez Hyde Park i Green Park – była to jedna z niewielu tras w Londynie, które pozwalały przez czterdzieści minut przechadzać się wśród zieleni. Na miejscu zjawił się o godzinie wpół do siódmej rano. Wychodząc z domu, popełnił fatalny błąd: spodenki do pływania włożył pod spodnie, co bynajmniej nie ułatwiało marszu. Teczkę postawił na biurku w swoim gabinecie, marynarkę powiesił na drewnianym wieszaku, ściągnął skórzane półbuty. Jedwabny krawat – z deseniem maleńkich różowych koali – zwinął starannie i umieścił w lewym bucie. Zarzuciwszy na ramię plecak, w którym ukrył ręcznik kąpielowy, w skarpetkach skierował się do północno-zachodniego pawilonu. Była już za piętnaście siódma.
Pierwotnie zgodnie z zamysłem Johna Nasha w pawilonie przylegającym do skrzydła północnego, z widokiem na Green Park, mieściła się oranżeria. Sir Simon zawsze uważał, że tak powinno pozostać. Jego matka była zapaloną ogrodniczką i sir Simon wyniósł z domu rodzinnego przeświadczenie, że cieplarnie są swego rodzaju świątyniami sławiącymi wspaniałość natury – podczas gdy baseny wydają się dość tandetne. No ale ojciec królowej w latach trzydziestych, z myślą o swojej małej księżniczce, podjął decyzję o przekształceniu oranżerii w pływalnię, i teraz miłośnicy pluskania się mogli podziwiać jej grecką kolumnadę na zewnątrz i zużyte kafelki w stylu art deco na ścianach w środku, wymagające renowacji jak wiele zakamarków pałacu, które nie są dostępne dla zwiedzających.
Do basenu wiodły drzwi oklejone od góry do dołu instrukcjami, co robić w razie pożaru, oraz napomnieniami, że nie powinno się pływać samemu – co sir Simon zignorował. W korytarzu za drzwiami było niesamowicie parno. Osobisty sekretarz pogratulował sobie pomysłu pozostawienia krawata w biurze. W męskiej szatni zrzucił koszulę, skarpetki i spodnie, po czym narzucił ręcznik na ramiona. Na jednej z ławek dostrzegł szklankę z rżniętego kryształu. Trochę dziwne, bo rodzina królewska wróciła do pałacu ze szkockiego regionu Highlands dopiero wczoraj wieczorem. Być może jej młodsi członkowie świętowali tu powrót do domu. Wnoszenie szklanych naczyń na teren basenu było zabronione, no ale kto będzie mówił książętom i księżniczkom, co mogą robić, a czego nie powinni w domu swojej babki? Sir Simon zapisał w pamięci, że musi wspomnieć pokojówkom, żeby sprzątnęły szklankę.
Wziął szybki prysznic, po czym przeszedł do części z basenem. Prześlizgnął się spojrzeniem po widocznych za oknami platanach, które zdawały się nachylać ku sobie jak do pocałunku. Sir Simon przygotowywał się mentalnie na szok, jakim będzie spotkanie z chłodnawą wodą.
Jednak wstrząs, który odczuł w następnej chwili, był zupełnie innej natury.
W pierwszym odruchu jego mózg nie poradził sobie z tym, co zobaczył. Czy to koc? A może światło płatało mu figla? Tyle czerwieni. Cała podłoga wyłożona zielonymi płytkami zdawała się w niej skąpana. Na środku plamy dostrzegł nogę, gołą do kolana, kobiecą. Obraz odcisnął się na jego siatkówce. Sir Simon zamrugał szybko.
Jego oddech stał się przyspieszony, płytki, gdy wykonał dwa kroki naprzód. Kolejne dwa i znalazł się w centrum jatki. Jego oczom ukazała się cała groza tej sceny.
W kałuży krwi leżała jakaś kobieta. Odziana w jasną suknię, spoczywała na boku zwinięta w kłębek. Miała sine usta, jej niewidzące oczy były szeroko otwarte. Prawą ręką, z dłonią odwróconą do góry, zdawała się sięgać w kierunku stóp. Stopy plamiła stężała krew. Lewa ręka była wyciągnięta ku krawędzi basenu, gdzie urywała się ciemna czerwona stróżka. Sir Simon poczuł, jak w uszach pulsuje mu krew: bum-bum, bum-bum.
Ostrożnie uklęknął i dotknął palcami szyi kobiety. Nie wyczuł pulsu, no ale jakim cudem miałby go znaleźć u człowieka, którego oczy tak wyglądają? Najchętniej opuściłby powieki zmarłej, ale pomyślał, że może nie powinien. Włosy kobiety leżały rozrzucone wokół jej głowy niczym skąpana we krwi aureola. Odniósł wrażenie, że na twarzy denatki zastygł wyraz zdumienia. Ale może to tylko wyobraźnia płatała mu figle? Wydała mu się też taka drobna i krucha, pomyślał, że gdyby żyła, mógłby z łatwością podnieść ją i zanieść w bezpieczne miejsce.
Kiedy się prostował, poczuł ukłucie w kolanie. Próbował zetrzeć ze skóry lepką krew i wtedy pod opuszkami palców wyczuł coś twardego. Przyjrzał się bliżej – były to odłamki szkła. Jego własna krew, sącząca się z paru rozcięć w nodze, mieszała się teraz z krwią kobiety. I dopiero wtedy to dostrzegł – resztki stłuczonej szklanki do whisky, stojącej niczym kryształowa ruina w morzu szkarłatu.
Po chwili rozpoznał twarz i włosy kobiety. Co ona tu robiła ze szklanką whisky? Jego ciało odmawiało współpracy, ale zmusił się, żeby wyjść z pawilonu i sprowadzić pomoc, chociaż wiedział, że jest na nią za późno.
Trzy miesiące wcześniej
Filipie?
– Słucham? – Książę Edynburga uniósł brew. Oddawał się właśnie porannej lekturze „Daily Telegraph”. Gazeta leżała na stoliku śniadaniowym oparta o słoiczek z miodem.
– Pamiętasz ten obraz?
– Który? Masz ich siedem tysięcy – odburknął, żeby wydać się niemożliwym.
Królowa westchnęła w myślach – przecież i bez tego przytyku zamierzała mu wyjaśnić, o który jej chodzi.
– Ten przedstawiający Britannię. Wisiał w korytarzu, naprzeciwko mojej sypialni.
– Chodzi ci o ten szkaradny bohomaz pędzla Australijczyka, który nie umiał malować łodzi?
– Tak.
– I co z nim?
– Widziałam go wczoraj w Portsmouth, w gmachu marynarki wojennej Semaphore House, gdzie urządzono wystawę sztuki marynistycznej.
Philip ostentacyjnie nie odrywał wzroku od artykułu wstępnego czytanej gazety.
– No tak, na bohomazie mamy łajbę. Wszystko się zgadza – mruknął.
– Nie rozumiesz. Wybrałam się tam w ramach inauguracji nowej cyfrowej strategii marynarki wojennej. Dla uświetnienia tego wydarzenia organizatorzy w lobby powiesili parę obrazów. – Implementacja strategii cyfrowej, mająca na celu unowocześnienie Royal Navy, stanowiła duże wyzwanie. Wystawa sztuki była znacznie mniej wymagająca. – Przeważały tam nijakie, szarobure obrazki okrętów wojennych. Był jeden przedstawiający jacht klasy J pod pełnymi żaglami cumujący w Southampton, ponieważ zawsze jakiś musi się tam znaleźć. A tuż obok, nie zgadniesz, nasza Britannia z sześćdziesiątego trzeciego roku.
– A skąd wiesz, że nasza? – spytał, nadal nie unosząc wzroku.
– To ona – odparła ostrym tonem królowa. Obojętność Filipa nagle ją zasmuciła. – Umiem rozpoznać należące do mnie obrazy.
– Nie wątpię. Wszystkie siedem tysięcy. – Po chwili dodał: – No to czemu nie każesz im, żeby go zwrócili?
– Już to zrobiłam.
– Świetnie.
Królowa domyślała się, że fascynujący artykuł w „Daily Telegraph” poświęcony jest brexitowi, na co mógł wskazywać paskudny nastrój małżonka. David Cameron bez fotela premiera. Partia w rozsypce. Sprawa członkostwa Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej tak potwornie spartaczona… Jakież znaczenie w tym kontekście mógł mieć pojedynczy obraz miernego artysty, pozyskany przez Koronę na długo przed przystąpieniem do jednolitego rynku Unii? Królowa zerknęła na dużej urody obrazy hippiczne pędzla George’a Stubbsa, zdobiące ściany prywatnej jadalni pałacu. Nie kto inny jak Filip namalował ją kiedyś w tymże pokoju, pogrążoną w lekturze gazety. I być może spisał się lepiej niż artysta, który namalował Britannię. Tyle że ten ostatni obraz swego czasu miał dla niej szczególne znaczenie.
Stał się wręcz jej oczkiem w głowie z powodów, do których nikomu nigdy się nie przyznała. Dlatego zamierzała go teraz odzyskać.
Parę godzin później w gabinecie królowej w skrzydle północnym pałacu zjawiła się Rozie Oshodi, aby odebrać czerwone pudła z dokumentacją przejrzaną przez Jej Wysokość. Pracę w pałacu, w charakterze asystentki osobistego sekretarza królowej, Rozie rozpoczęła kilka miesięcy wcześniej. Na koncie miała też krótką karierę w armii, a potem w prywatnym banku. Była stosunkowo młodą osobą jak na takie stanowisko, lecz jak dotąd spisywała się wybornie, nawet – a może przede wszystkim – w tych aspektach swojej pracy, które wymagały bardziej niekonwencjonalnego podejścia.
– Dowiedziałaś się czegoś? – zagadnęła królowa, unosząc wzrok znad ostatniego dokumentu na szczycie stosu.
Wczoraj poprosiła Rozie, żeby ustaliła, jakim cudem malowidło przedstawiające dawny jacht królowej trafiło na wystawę w Portsmouth, i zaaranżowała jego niezwłoczny zwrot.
– Tak, proszę pani. Ale nie przynoszę dobrych nowin.
– Ach tak? – Nie tego się spodziewała.
– Rozmawiałam z dyrektorem administracyjnym bazy marynarki, który uważa, że doszło do pomyłki. Jego zdaniem artysta zapewne namalował w Australii więcej niż jedną wersję Britannii. Obraz, o którym mówimy, został wypożyczony na wystawę przez Drugiego Lorda Morskiego. Na odwrocie brak plakietki czy innego oznakowania. Malowidło pochodzi ze zbiorów Ministerstwa Obrony i od wielu lat wisiało tam w gabinecie.
Królowa posłała Rozie zamyślone spojrzenie zza szkieł dwuogniskowych okularów.
– Czyżby? Ostatni raz widziałam je tutaj w latach dziewięćdziesiątych.
– Słucham, proszę pani?
W oczach za szkłami ukazał się wojowniczy błysk.
– Drugi Lord Morski nie ma innej wersji, lecz moją, tylko w zmienionej ramie. I jak się okazuje, jest w jej posiadaniu od dawna.
– Ach tak… Rozumiem. – Rzut oka na twarz Rozie wystarczył, by stwierdzić, że jest zgoła inaczej.
– Dowiedz się, z łaski swojej, o co w tym wszystkim chodzi.
– Oczywiście, proszę pani.
Królowa osuszyła bibułą nadmiar atramentu z podpisu złożonego na ostatnim dokumencie i odłożyła papier z powrotem do pudełka. Rozie wzięła stertę pudeł i wyszła z gabinetu, a jej Szefowa się zamyśliła.
To miejsce to śmiertelna pułapka.
– Jamesie, litości. Nie przesadzaj.
– Nie przesadzam. – Zarządca prywatnego uposażenia królowej łypnął groźnie na osobistego sekretarza. Panowie siedzieli przy antycznym biurku tego ostatniego. – Zdajesz sobie sprawę, ile wulkanizowanego kauczuku odkryto?
– Nie wiem nawet, co to jest – przyznał sir Simon, uniesieniem lewej brwi dając rozmówcy do zrozumienia, że wzbudził jego ciekawość i zarazem wesołość.
Teoretycznie jako osobisty sekretarz odpowiedzialny był za organizację oficjalnych wizyt królowej oraz relacji z rządem, jednak w praktyce interesowało go wszystko, co mogło w jakikolwiek sposób dotyczyć jego pracodawczyni. Podejrzenie, jakoby pałac Buckingham mógł stanowić śmiertelną pułapkę, ewidentnie podpadało pod tę kategorię.
Jego gość, sir James Ellington, zajmował się królewskimi finansami. Od wielu lat ściśle współpracował z sir Simonem i nie tracił żadnej okazji, żeby odbyć dziesięciominutowy spacer raźnym krokiem ze swojego biura na piętrze skrzydła południowego do gabinetu sekretarza, zajmującego przestronny parterowy pokój o wysokim suficie w skrzydle północnym, po to, by ponarzekać na ostatnie niepowodzenie w takiej czy innej sprawie. Jak bowiem wiadomo, malujący się na każdej twarzy stoicki spokój to tylko maska, za którą skrywa się Anglik niemogący się doczekać, aż będzie mógł dać upust swojemu oburzeniu w cztery oczy. Sir Simon zauważył, że wulkanizowany kauczuk, czymkolwiek był, wzbudza wręcz nadzwyczajną irytację w jego przyjacielu.
– Kauczuk traktuje się siarką, żeby go wzmocnić – tłumaczył sir James. – Uzyskana w ten sposób guma służy do wyrobu zewnętrznego pokrycia kabli. A w każdym razie tak to wyglądało pół wieku temu. Guma spełnia swoje zadanie, aczkolwiek z czasem się zużywa. Kontakt z powietrzem i światłem powoduje, że staje się krucha.
– Zupełnie jak ty tego ranka – zauważył sir Simon.
– Nie zaczynaj. Nie zdajesz sobie sprawy ze skali problemu.
– No dobrze… Co zatem jest nie tak z naszym kruchym wulkanizowanym kauczukiem?
– Rozpada się. Kable należało wymienić kilkadziesiąt lat temu. Domyślaliśmy się, że instalacja jest w kiepskim stanie. Ale dopiero przy okazji przecieku na poddaszu w zeszłym miesiącu okazało się, jak fatalna jest sytuacja: hydraulicy przypadkiem natrafili na kable, które praktycznie rozsypały się po dotknięciu. Oznacza to, że sieć elektryczna w całym pałacu trzyma się na słowo honoru. To jakieś sto mil kabli. Teraz wystarczy, że jedno z podłączeń zacznie iskrzyć i… – Tu sir James uniósł swoją wypielęgnowaną prawą dłoń i wykonał gest mogący oznaczać unoszący się dym lub niewielki wybuch.
Sir Simon na moment przymknął oczy. Nie żeby nie uświadamiali sobie ryzyka związanego z pożarem. Trzeba było pięciu lat i wielomilionowych nakładów, żeby naprawić szkody powstałe po wielkim pożarze zamku w Windsorze w 1992 roku. W tamtym okresie każdego lata udostępniano pałac Buckingham zwiedzającym, żeby w ten sposób zebrać fundusze na niezbędne naprawy. Niestety, gdy po tamtej gorzkiej lekcji przeprowadzono inspekcję instalacji elektrycznej w tym kompleksie, okazało się, że jest w jeszcze gorszym stanie niż ten windsorski. Przystąpiono do opracowania planów naprawczych, ale bez przerwy pojawiały się jakieś przeszkody.
– No to co zrobimy? – spytał sir Simon. – Chcesz ją przenieść w inne miejsce?
Nie było konieczności precyzowania, kogo trzeba będzie, lub nie, przenieść.
– Chyba powinniśmy, i to zaraz. Ona, oczywiście, będzie „na nie”.
– Naturalnie.
– Delikatnie zasugerowaliśmy jej ten pomysł w zeszłym roku i odniosła się doń niezbyt entuzjastycznie – przypomniał ponuro sir James. – Wcale jej się nie dziwię. W grę wchodzi tylko Windsor, bo umieszczenie jej tam przynajmniej nie zaburzy jej porządku dnia. Tyle że wówczas autostrada M4 stałaby się nieprzejezdna z powodu kolumn samochodów ambasadorów, ministrów i gości zapraszanych na przyjęcia w ogrodzie, którzy musieliby stale kursować między Londynem i Windsorem. Nie obeszłoby się też bez przeróbek samego zamku, żeby poradził sobie w nowej roli. Oczywiście możemy pozostawić ją tutaj... Jeśli instalacja nie posypie się całkowicie…
– Ale sypie się, sam to przed chwilą przyznałeś – zwrócił mu uwagę sir Simon.
Sir James westchnął ponuro.
– Faktycznie, sypie się, jak słusznie mi przypominasz. – Wzniósłszy brwi ku niebiosom, dodał z naciskiem: – Pałac Buckingham się sypie. Gdyby chodziło o dom z tarasem w Birmingham, rzeczoznawcy wywiesiliby na drzwiach oficjalne pismo i zabronili korzystać z niego właścicielom do momentu przeprowadzenia niezbędnych napraw. Tyle że tutaj mamy do czynienia z funkcjonującym pałacem, dlatego nie możemy tak postąpić. Dopinaliśmy już plan renowacji pałacu Buckingham, w ramach którego obeszłoby się bez przenosin do Windsoru. Niewątpliwie zwiększyłby budżet remontu o kolejny milion, może dwa. Ach, byłbym zapomniał – dodał po chwili. – Kojarzysz Mary, moją sekretarkę? Bardzo sprawna, zawsze niezwłocznie odpowiada na maile, zna na wyrywki plan renowacji pałacu i ma wręcz przebłyski geniuszu.
– Kojarzę. I co z nią?
– Właśnie złożyła wypowiedzenie. Nie znam jeszcze szczegółów, ale dziś rano wypłakiwała oczy. Sam więc rozumiesz…
Monolog sir Jamesa przerwało nadejście Rozie z pudłami. Położyła je na marmurowym blacie konsoli przy drzwiach, skąd później miał zabrać je urzędnik Kancelarii Gabinetu.
– Wszystko w porządku? – zagadnął ją sir Simon.
– Mniej więcej. Jak mogę sprawdzić, czy w latach dziewięćdziesiątych wypożyczyliśmy jeden z obrazów z prywatnej kolekcji królowej Ministerstwu Obrony?
W obliczu pytania dotyczącego tak trywialnej kwestii sir James wstał z fotela i się oddalił.
Zaintrygowana Rozie odprowadziła go spojrzeniem. Sir Simon tymczasem nachylił się, splótł przed sobą palce i skoncentrował się na sprawie, z którą przyszła Rozie. Umiał niezwykle sprawnie przeskakiwać od jednego problemu do drugiego. Przypominał jej pod tym względem akrobatę ćwiczącego na poręczach asymetrycznych. Albo wiewiórkę pokonującą tor przeszkód.
– Hmm, dobrym pomysłem będzie skontaktowanie się z Royal Collection Trust – zaproponował. – Z tego, co wiem, to oni sprawują pieczę nad dziełami w prywatnym posiadaniu królowej, a także będącymi własnością Korony. A dlaczego właściwie nas to interesuje?
– Szefowa widziała ten obraz w Portsmouth – wyjaśniła Rozie. – Ministerstwo Obrony twierdzi, że należy do nich. Królowa zaś upiera się, że dostała ten obraz od artysty w prezencie. W takim razie chyba można uznać, że faktycznie by go rozpoznała.
– To prawda. A jak tłumaczy się Ministerstwo Obrony?
– Sugerują, że muszą istnieć dwie wersje.
Sir Simon zagwizdał z podziwem.
– Odważnie. A może spytałabyś samego artystę?
– Odpada. Już sprawdziłam, nie żyje. Nazywał się Vernon Hooker. Zmarł w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym siódmym roku.
– Malował wiele łodzi?
– Setki. Wygoogluj, to sam się przekonasz.
Rozie patrzyła w milczeniu, jak sir Simon posłusznie wpisuje nazwisko do wyszukiwarki Google. I wzdryga się, gdy na monitorze wyświetliły się dzieła artysty.
– Wielkie nieba! Czy ten facet kiedykolwiek żeglował?
Wprawdzie Rozie nie znała się na malarstwie marynistycznym, lecz reakcja sir Simona nie była dla niej zaskoczeniem. Vernon Hooker miał upodobanie do malowania w przesadnie jasnych barwach, delikatna gra światła i cienia nie była jego mocną stroną. Obrazy pełne były szmaragdowej zieleni, jaskrawych niebieskości i koloru liliowego, kładzionych z większym entuzjazmem, niżby można było oczekiwać po pejzażach, w których gros miejsca zajmowały morze i niebo. Inna sprawa, że królowa z niewiadomych przyczyn bardzo ceniła Terence’a Cueno, artystę malującego pociągi i sceny bitewne, który również nie był zwolennikiem monochromatyczności. Gdy dzień wcześniej poszukała w internecie informacji o Hookerze, odkryła ze zdumieniem, że jego obrazy warte są tysiące euro. Jak się okazało, malarz ten był ceniony przez kolekcjonerów sztuki.
– Pewnie mają rację, nie sądzisz? – odezwał się sir Simon, gdy w końcu oderwał wzrok od monitora. – W sensie Ministerstwo Obrony ma rację. Widzę tu dziesiątki jego prac. Założę się, że ten cały Hooker więcej pieniędzy zarobił na jachcie królowej w jaskrawych kolorach niż na typowym widoczku morskim. Pewnie natrzaskał ich mnóstwo.
– Ale Szefowa upiera się, że to jej obraz. Poza tym przeprowadziłam małe śledztwo i nie znalazłam informacji, z których wynikałoby, że Hooker namalował inne wersje Britannii.
– Tak jak wspomniałem, porozmawiaj z Neilem Hudsonem z Royal Collection Trust. Sprawdź, czy wypożyczyliśmy ten obraz. Dwadzieścia parę lat to wystarczająco dużo czasu, żeby Ministerstwo Obrony się nim nacieszyło.
– Dobrze. – Zmieniając temat, Rozie spytała: – Sir James wydawał się jakiś nieswój. Co się stało? Mam nadzieję, że nie przerwałam wam ważnej rozmowy.
– To jedynie egzystencjalne bolączki. Chodzi o ten przeklęty plan renowacji pałacu. Sekretarka Jamesa rzuciła robotę. Odkryli wulkanizację czy coś takiego. W każdym razie chodzi o przestarzałą instalację elektryczną. Wygląda na to, że pałac to śmiertelna pułapka.
– Dobrze wiedzieć – rzuciła pogodnie Rozie, kierując się do drzwi. – Pachnie dużymi wydatkami.
– O tak. Szacowany budżet remontu przekroczył już trzysta pięćdziesiąt milionów. Parlament będzie musiał zatwierdzić go w listopadzie, a członków obu izb nie stać nawet na przyznanie sobie podwyżek.
– No tak. – Rozie przystanęła na progu. – Ale mówimy o drugim najsłynniejszym domu na świecie.
– Jednak… trzysta pięćdziesiąt milionów… – Sir Simon skrzyżował ramiona i zapatrzył się z przygnębieniem w ekran komputera. – Dopóki było trzysta, jakoś to jeszcze wyglądało.
– Ale to przecież budżet na dziesięć lat – przypomniała. – Pewnie będzie tak, że prace zostaną ukończone przed czasem, a koszty zmieszczą się w budżecie, jak było w przypadku zamku w Windsorze. O ile mnie pamięć nie myli, w ustawie o renowacji pałacu Westminsterskiego – siedziby obu izb parlamentu – przeznaczono na ten cel cztery miliardy.
Poskutkowało. Osobisty sekretarz nieco się rozchmurzył.
– Masz całkowitą rację, Rozie. Nie zwracaj na mnie uwagi, potrzebuję urlopu. Jak ty to robisz, że zawsze myślisz tak jasno?
– Sporo czasu spędzam na świeżym powietrzu. I dużo ćwiczę – odparła zdecydowanym tonem. – Powinieneś też spróbować.
– Ta dzisiejsza młodzież… Za grosz szacunku dla starszyzny. Jestem bardzo sprawny jak na swój wiek.
Rozie, będąca bardzo sprawną na każdy wiek – w jej przypadku było to trzydzieści lat – posłała mu przyjacielski uśmiech, po czym udała się do swojego gabinetu ulokowanego za ścianą.
Mimo że sir Simon nie chciał tego po sobie pokazać, uwaga Rozie napełniła go goryczą. Była wysoką, atrakcyjną młodą kobietą o krótko ściętym afro, atletycznej budowie i sprawności fizycznej wyniesionej z Królewskiej Artylerii Konnej. On natomiast był starszy od niej o ćwierćwiecze, a jego kolana czasy świetności dawno już miały za sobą. Plecy zresztą też. Niegdyś jako młody pilot śmigłowca, a potem dyplomata w Biurze Spraw Zagranicznych, był stosunkowo dobrze zbudowany: w college’u trenował wioślarstwo, słynął ze świetnych rzutów w rugby i był postrachem wśród graczy w krykieta. Jednak wraz z upływem lat spożycie pierwszorzędnego bordeaux wzrosło, podczas gdy czas spędzony z wiosłem, piłką albo kijem do krykieta stale malał. Najwyższa pora, żeby coś z tym zrobił.
Rozie usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać zdjęcia na laptopie. Poprosiła dyrektora administracyjnego bazy marynarki w Portsmouth, żeby podesłał jej fotografię obrazu Britannia, bowiem chciała wyrobić sobie zdanie na temat tego, o co właściwie się rozchodzi. Przesłane przez niego zdjęcie przedstawiało jacht królowej w całej okazałości, z flagami powiewającymi na wietrze. Otaczały go mniejsze łodzie, w tle widać było płaskie wybrzuszenie lądu. Przez chwilę Rozie zastanawiała się, dlaczego Szefowa jest tak bardzo przywiązana do tego płótna. W końcu kobieta ta miała w swojej kolekcji dzieła Leonarda i Turnera, i cudowny obraz Rembrandta na zamku w Windsorze, za którego Rozie w podskokach sprzedałaby swojego mini coopera.
Dyrektor administracyjny postawił sprawę jasno: Drugi Lord Morski – admirał odpowiedzialny w marynarce za wszelkie sprawy właściwie szczurom lądowym – miał w swoim gabinecie szereg obrazów, przy czym wszystkie one zostały w sposób legalny wypożyczone z Ministerstwa Obrony. Wszelkie pożyczki z innych źródeł były skrzętnie odnotowywane i zawsze zwracane w nienagannym stanie, z zachowaniem iście brytyjskich standardów. Britannia nie należała do tej drugiej grupy. Stąd wniosek – najwidoczniej musi chodzić o dwa różne malowidła.
A mimo to Szefowa z równą stanowczością utrzymywała, że nie.
Rozie postanowiła zasięgnąć opinii marszanda opiekującego się spuścizną artysty w Mayfair. Ten stwierdził, że nie wie, by jego świętej pamięci klient namalował jakąś inną Britannię. Zasugerował, żeby skontaktowała się z synem Hookera.
– Don jak nikt inny zna się na twórczości ojca. Ma już niemal siedemdziesiątkę na karku, ale umysł wciąż ostry jak żyletka. Żyje na Tasmanii. Teraz jest tam wieczór, ale myślę, że chętnie z panią porozmawia.
Rozie w pierwszej chwili poczuła się zaskoczona, że marszand tak ochoczo dzieli się z nią tymi informacjami. Zaraz jednak przypomniała sobie, w czyim imieniu dzwoni. Jasne – syn artysty zapewne chętnie porozmawia z nią na temat drobnego problemu królowej brytyjskiej. Ludzie z reguły reagowali w ten sposób.
Jak się okazało, marszand nie pomylił się w swojej ocenie Dana Hookera.
– Jacht królowej w Hobart, przypłynął, żeby wziąć udział w regatach? Tak, kojarzę. Namalowany w sześćdziesiątym drugim albo trzecim roku, w każdym razie coś koło tego. Jej Wysokość brała wtedy udział w jednej ze swoich wypraw. Pamiętam, jak tata opowiadał mi tę historię. Był taki dumny z tego obrazu! Ojciec, będący zapalonym monarchistą, bardzo emocjonował się podróżami pięknej królowej, która zwiedzała świat na pokładzie swojego jachtu. Śledził wszystkie doniesienia radiowe na temat jej wojaży i zmuszał nas, dzieciaki, żebyśmy też ich wysłuchiwali. Choć, jeżeli mogę być z panią szczery, Rozie, byłem wtedy zbyt smarkaty, by się tym naprawdę interesować. Tata jednak był zachwycony. Na mapie, która wisiała na ścianie w pokoju, zaznaczał zielonymi pinezkami trasę jej rejsu. Zbierał okolicznościowe pocztówki, kubki i wszelkie bibeloty związane z tą podróżą. Powtarzał, że wydaje się taka szczęśliwa na pokładzie jachtu. Chciał, żeby miała coś, co przypominałoby jej o tym radosnym czasie. „Cząstkę tej radości”, jak się wyraził. Britannię malował ze zdjęcia w gazecie. Oczywiście dodał kolory, sama pani wie… I doczekał się oficjalnego podziękowania, na pałacowym papierze, z dużym czerwonym krzyżem. Królowa przyznawała w nim, że nigdy dotąd nie widziała Britannii w tak barwnym wydaniu. Był to jedyny obraz jej jachtu, jaki namalował. Podejrzewam, że ten list nadal znajduje się w archiwum taty. Jeśli pani chcę, mogę go poszukać…
Kiedy Rozie kolejny raz skontaktowała się z dyrektorem administracyjnym z ramienia Ministerstwa Obrony i skonfrontowała go z wersją Dana Hookera, mężczyzna momentalnie spuścił z tonu i przestał z takim przekonaniem forsować teorię o istnieniu wielu obrazów.
– Może zatem nasz obraz jest kopią – zaryzykował. – Owszem, to niecodzienna sytuacja, ale zapewniam panią, że nie został wypożyczony z pałacu.
Sir Simon wybierał się właśnie do królowej i na prośbę Rozie miał przy okazji poinformować ją o ostatnich ustaleniach.
– Twierdzi, że to nie kopia, lecz oryginał – oznajmił Rozie po spotkaniu. – Dowiedz się, jak weszli w jego posiadanie. I przekaż, żeby przestali zwlekać ze zwrotem. Szefowa jest już wkurzona.
– Ale skąd ona wie, że to oryginał? – drążyła dalej Rozie.
W końcu królowa widziała malowidło tylko przez parę minut, w dodatku przy kiepskim oświetleniu, na spontanicznie zorganizowanej wystawie w kwaterze głównej marynarki wojennej, przy okazji wizyty w zupełnie innej sprawie.
– Nie mam pojęcia. Ale jest pewna.
A skoro Szefowa miała pewność, Rozie nie pozostawało nic innego, jak załatwić tę sprawę do końca.
– Jeszcze kawałek w stronę światła.
Królowa lekko pochyliła szyję, która powoli zaczynała jej drętwieć.
– Tak?
– Idealnie, proszę pani.
Na krótki moment zamknęła oczy. W Żółtym Salonie było tak przyjemnie i spokojnie. Za oknem w słońcu błyszczała złota figura Skrzydlatego Zwycięstwa wieńcząca pomnik Victoria Memorial – czy też, jak woleli gwardziści, Tort Urodzinowy. Na lewy policzek królowej padały ciepłe promienie. Gdyby tylko nie musiała siedzieć w tej przeklętej pozie, momentalnie by się zdrzemnęła…
Niestety musiała wytrzymać. Królowa otworzyła szybko oczy i jej spojrzenie spoczęło na miniaturze chińskiej pagody stojącej w rogu salonu. Miała dziewięć pięter i niemal sięgała sufitu. Jej pradziad stryjeczny trzeciego stopnia, Jerzy IV Hanowerski, nie zwykł się ograniczać.
– Tak jest dobrze? – upewniła się królowa.
– Znakomicie. To już nie potrwa długo. Za parę minut Wasza Wysokość będzie mogła rozprostować kości.
Lavinii Hawthorne-Hopwood, która, stojąc przed sztalugą, sporządzała właśnie wstępne szkice do portretu, nie można było odmówić taktu. Zdawała sobie sprawę, na jakie męczarnie naraża modelkę, i starała się, by jej katusze nie trwały zbyt długo. To zresztą jeden z powodów, dla których królowa ją ceniła. To nie było ich pierwsze rodeo, jak wyraziłby się Harry (cóż za cudowne wyrażenie. Królowa zawsze przepadała za rodeo. Uważała, że gdyby jej życie potoczyło się inaczej, mogłaby z powodzeniem występować na arenie).
– Nad którym elementem teraz pracujesz?
– Nad oczami, proszę pani. One zawsze wymagają najwięcej zachodu.
– Rozumiem.
Za oknem grupka ludzi pozowała do zdjęć po drugiej stronie pałacowej bramy. Jedna z osób wykonywała chyba nawet taneczne ruchy. Czyżby filmik miał trafić do mediów społecznościowych, na punkcie których oszaleli jej rodacy, a o których opowiadała jej księżniczka Eugenia? Królowa wysunęła lekko szyję, żeby lepiej się przyjrzeć.
– Jeśli można prosić Waszą Wysokość…
– Słucham? – Wyrwana z zadumy monarchini uświadomiła sobie, że zmieniła pozycję, w jakiej siedziała, a Lavinia przestała szkicować. – Przepraszam. Czy teraz lepiej?
– Dzięki. Jeszcze chwila i… gotowe. Jedno mamy z głowy. Uff. Czy napije się pani wody?
– Wolałabym herbatę.
Chwilę później, za sprawą przytomności pazia królowej, Sandy’ego Robertsona, na stoliczku zjawiły się porcelanowa filiżanka i czajniczek. Po ożywczym łyku herbaty daarjeling królowa dyskretnie się przeciągnęła i pomasowała zesztywniałe kolano, podczas gdy artystka przeglądała wykonane szkice.
Sesję rejestrowały dwie kamery i mikrofon na statywach. Trzej filmowcy obsługujący sprzęt, odziani w praktyczne T-shirty i spodnie, sprawnie krążyli między urządzeniami a przydzielonymi im krzesłami po drugiej stronie salonu. Tyczkowaty młody mężczyzna w granatowym mundurze dworskim stał nieopodal, gotów udzielić im pomocy bądź przywołać do porządku. Trwały prace nad filmem dokumentalnym zatytułowanym Królowa i sztuka albo jakoś podobnie – na razie nie podjęto jeszcze ostatecznej decyzji co do tytułu. Poświęcony miał być nie tylko dziełom będącym w posiadaniu monarchini, ale również tym, w których powstaniu miała udział.
Tego dnia filmowcy uwiecznili proces tworzenia najnowszego dzieła, do jakiego królowa zgodziła się pozować: popiersia z brązu. Brakuje jeszcze kogoś, kto zarejestrowałby ich podczas nagrywania, pomyślała królowa. A potem ktoś inny mógłby opisać rejestrowanie nagrywania szkicowania, i tak w nieskończoność. Przywykła już do bycia obserwowaną i wykorzystywaną przez artystów. A nawet do sytuacji, gdy fascynowała z taką mocą, że oglądający ją ludzie sami przyciągali spojrzenia.
– Popiersie będzie naturalnych rozmiarów? – spytała Lavinię.
Znała odpowiedź na to pytanie, ale zdawała sobie sprawę, że na potrzeby filmu nie może zapomnieć o uprzejmej pogawędce z artystką. Wiedziała zarazem, że musi się pilnować, by przypadkiem nie poruszyć kwestii niedawnego okropnego rozwodu Lavinii czy aresztowania jej syna za handel narkotykami w szkole z internatem. Tej biednej kobiecie należało się trochę prywatności.
– Tak – odparła Lavinia, przeglądając szkice rozłożone na stole niedaleko sztalugi. – A nawet odrobinę większe. Chodzi o to, żeby podobizna Waszej Wysokości wyróżniała się na tle innych zgromadzonych w Towarzystwie Królewskim.
– Ach tak. A czy ostatnio dodane popiersie też było większe?
– O ile mnie pamięć nie myli, to tak. Podobało się pani?
– Owszem. Moim zdaniem było niezłe. Dzięki tobie nie wyglądałam jak… – Tu królowa wydęła policzki, na co Lavinia parsknęła śmiechem. – Jak moja praprababka. – Przyciężko. Z obfitym podbródkiem. Staro.
Artystka zajęła ponownie miejsce przed sztalugą.
– Zależy mi na tym, żeby podobizna Waszej Wysokości skrzyła się od życia. Nawet w brązie. Możemy wracać do pracy? Proszę obrócić głowę, tak by spoglądała pani na moją dłoń, o tutaj. Jeszcze trochę… Idealnie.
Podczas pracy Lavinia podtrzymywała niezobowiązującą konwersację. Doświadczenie nauczyło ją, że łatwiej pracuje się z modelami, którzy rozmawiają, niż z tymi pozującymi w ciszy. A królowa miała to do siebie, że jej twarz rozpromieniała się, gdy stawała się ożywiona. W stanie spoczynku potrafiła przybierać dość ponury, odpychający wyraz, a takiego wrażenia artystka wolała za wszelką cenę uniknąć.
– Czy jakiś temat ze świata sztuki przyciągnął ostatnio pani uwagę? – zagadnęła Lavinia. I zaraz tego pożałowała, mogła spytać o wyścigi konne.
Ale królowa chyba nie miała nic przeciwko.
– W przyszłym roku planujemy zorganizować wystawę, z którą wiążę duże nadzieje. Canaletto w Wenecji, taki będzie nosić tytuł. Mamy sporo jego dzieł. – Sporo, czyli największą na świecie kolekcję. – Jerzy Trzeci Hanowerski skupował je hurtem od Josepha Smitha, ówczesnego konsula w Wenecji. Takie nijakie imię i nazwisko, ale już sam człowiek bardzo interesujący.
Lavinia przełknęła ślinę.
– Ach tak, doprawdy.
Królowa uśmiechnęła się do siebie na wspomnienie odbytej niedawno pogawędki z kustoszem zbiorów królewskich na ten sam temat. Przez kilkadziesiąt lat, w trakcie których posiadała tak bogatą kolekcję dzieł Canaletta, zdążyła świetnie je poznać, aczkolwiek i tak wolała własne wspomnienia wrażeń, jakie na niej zrobiły odwiedzane miejsca. Jak chociażby to: rok 1960 – a może 1961 – gdy na pokładzie Britannii, wraz z Filipem, płynęła z Ankony do Wenecji. Zwiedzanie starożytnej wysepki Torcello. Wspólny rejs gondolą w blasku księżyca…
Cofnęła się myślą do tych wczesnych wojaży na pokładzie swojego jachtu. Odwiedzili wówczas Włochy, Kanadę, Oceanię… Prace wykończeniowe Britannii przypadły na okres powojenny, czas zaciskania pasa, w rezultacie wnętrze było urządzone dość skromnie. Ale właśnie w takim otoczeniu czuła się lepiej niż pośród całego tego przepychu i splendoru, jakie otaczały ją teraz. Jacy byli wtedy szczęśliwi, ona, Filip i członkowie Królewskiego Stowarzyszenia Żeglarskiego, gdy mogli wspólnie zapuszczać się w najdalsze zakątki świata. Ileż cudownych wspomnień. A te szczególnie przyjemne przywoływał pewien „szkaradny bohomaz”.
– Niedawno zobaczyłam jeden z obrazów z mojej prywatnej kolekcji na wystawie zorganizowanej przez marynarkę.
– Jak miło – odparła z roztargnieniem Lavinia
– Niezbyt. Szkopuł w tym, że nie wypożyczyłam im tego obrazu. Kiedy widziałam go ostatni raz, wisiał naprzeciw drzwi do mojej sypialni.
– Ojej. – Lavinia drgnęła zaskoczona.
– Otóż to.
– Jak się znalazł na wystawie marynarki?
– Oto jest pytanie. – Po chwili królowa dodała: – No dobrze. Chyba już wystarczy.
Wypowiedziała te słowa tonem przyjacielskim, lecz nieznoszącym sprzeciwu. Artystka zerknęła na zegarek – minęła dokładnie godzina, co do minuty. Modelka uwalniała już swoje skronie od diamentowej tiary, którą zgodziła się włożyć do szkiców. Diadem, w połączeniu z koszulą i swetrem, prezentował się przepięknie. Filmowcy zakrzątnęli się przy kamerach, czemu bacznie przypatrywał się patykowaty młodzieniec w dworskim mundurze. W drzwiach czekał już koniuszy królowej, aby dotrzymać jej towarzystwa w drodze na kolejne umówione spotkanie.
– Bardzo pani dziękuję – powiedziała Lavinia.
Królowa skinęła głową.
– Już nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę, jak się skrzę – powiedziała oschłym tonem, lecz nie bez błysku w oku.
Dowiedziawszy się, że planowane spotkanie się nie odbędzie, Rozie, wykazując się właściwym dla siebie praktycyzmem, wykorzystała wolną chwilę, by zgodnie z sugestią sir Simona odwiedzić Royal Collection Trust. Dzień był słoneczny i pomyślała, że trochę ruchu dobrze jej zrobi. Poza tym miło będzie odhaczyć sprawę obrazu królowej z listy zadań.
Wyszła boczną bramą niedaleko biura i żwawym krokiem przemierzyła plac z pylącego się różowego asfaltu. Po drodze wyminęła czarną taksówkę i paru turystów na wypożyczonych rowerach miejskich. Powietrze było ciepłe, na błękitnym niebie unosiły się blade obłoczki. Rozie poszła wzdłuż Green Park, minęła Clarence House – wysoką białą kamienicę, w której zatrzymywał się książę Karol podczas pobytów w Londynie. Tuż za nią znajdował się cel jej wyprawy – pałac św. Jakuba.
Ten kompleks budynków reprezentował zupełnie inny styl architektoniczny – wzniesiony przez Tudorów przysadzisty gmach z czerwonej cegły był znacznie starszy od otaczających go budowli. Sir Simon, będący pasjonatem historii, opowiadał Rozie różne anegdotki związane z tym miejscem. Jej ulubiona dotyczyła księcia Jakuba, syna Karola I Stuarta, który został tu uwięziony przez Olivera Cromwella. Chłopiec uciekł, posłużywszy się sprytnym fortelem – wykorzystał zabawę w chowanego, w którą grał ze swoimi strażnikami. Za każdym razem młody książę chował się coraz skuteczniej. Wreszcie pewnego dnia użył podwędzonego wcześniej klucza, otworzył nim bramę ogrodową i dał drapaka. Zanim zorientowano się, że czmychnął, był już daleko – w połowie długości Westminsteru. Zbiegł aż do Francji. Zdaniem sir Simona to właśnie z pałacu św. Jakuba poprowadzono Karola I Stuarta na szafot w Whitehall, przy czym zawsze podkreślał, będąc niepoprawnym romantykiem starej daty, że ubrano go w trzy koszule, aby nie trząsł się z zimna, a tym samym nie sprawiał wrażenia, że się boi.
Rozie znalazła wejście dla personelu wiodące do budynku przy Stable Yard. Próbowała rozgryźć pewien problem, który od dawna nie dawał jej spokoju. Wszyscy nowo mianowani ambasadorowie, z niewiadomych dla niej powodów, byli nadal nominalnie przydzielani „dworowi św. Jakuba”. Przy bramie pokazała przepustkę pracownikowi ochrony, w obecności beznamiętnie spoglądającego w dal gwardzisty wystrojonego w szkarłatną tunikę, z bermycą na głowie. Następnie poprowadzono ją przez labirynt korytarzy do biura na pierwszym piętrze, gdzie powitał ją, nie kryjąc zdziwienia, Neil Hudson, obecny kustosz zbiorów królewskich.
– Cóż cię sprowadza w moje skromne progi, kapitan Oshodi? – spytał z uśmiechem. – A tak nawiasem mówiąc, to przecież mogłem się pofatygować do ciebie, to ta sama droga.
Rozie rozejrzała się. Nie było aż tak źle, przynajmniej jak na standardy jaskiniowe. Z dwu okien rozciągał się widok na szeroką ulicę łączącą się z Picadilly, niedaleko stąd mieściły się luksusowy dom towarowy Fortnum & Mason oraz hotel Ritz. Jedna z obitych boazerią ścian od sufitu do podłogi obwieszona była niewielkimi, lecz bezcennymi dziełami sztuki. Pozostałe ściany kryły się za rzędami książek. Blat biurka z orzecha, tak olbrzymiego, że sprawiało wrażenie, jak gdyby tworzyły je dwa zestawione razem ogromne stoły, zasłany był dokumentami, przyciskami do papieru, posążkami z brązu i fotografiami w srebrnych ramkach. Nigdzie nie mogąc dopatrzyć się komputera, Rozie doszła do wniosku, że Neil Hudson chował go do szuflady, gdy przyjmował gości. No bo przecież chyba nie pisał gęsim piórem. Inna sprawa, że żółta kamizelka gospodarza i półdługie falujące włosy pozwalały się domyślać, że nie miałby nic przeciwko takim skojarzeniom.
– Chcę prześledzić drogę, jaką przebył pewien obraz – wyjaśniła. – Z prywatnych zbiorów Jej Wysokości. Wiemy, gdzie się znajduje, ale nie mamy pojęcia, jak tam trafił. Jakiś czas temu zaginął.
– Przestań! – Hudson uniósł dłoń. – Ani słowa więcej. Mogę ci zagwarantować, że nic takiego się nie wydarzyło. My w królewskich zbiorach nie gubimy żadnych eksponatów, to się po prostu nie zdarza.
– Wydaje mi się, że jednak się zdarza – odparła stanowczo Rozie, spoglądając mężczyźnie w oczy. – Czasami.
– Bardzo rzadko. Praktycznie nigdy. Insynuacja, że dopuściliśmy do czegoś takiego, jest krzywdząca.
– Super. W takim razie będziesz mi w stanie wytłumaczyć, co się stało.
Rozie podzieliła się z nim informacjami, jakie dotychczas zdobyła. Kustosz zbiorów królewskich przysłuchiwał się jej, od czasu do czasu bez większego przekonania kiwając głową.
– Lata dziewięćdziesiąte? Powinno obejść się bez problemów. Akta archiwalne z tego okresu są stosunkowo kompletne. Ale jeśli obraz… jak by to ująć, zapodział się o wiele wcześniej, musimy pamiętać, że wówczas pracowaliśmy w mniej systematyczny sposób, zwłaszcza w odniesieniu do prywatnej kolekcji Jej Wysokości. Jednak jakoś nie mogę sobie wyobrazić, by wypożyczyła komuś takie malowidło. Jeśli chodzi o eksponaty ze zbiorów Korony, udostępniamy je na okrągło, o ile rzecz jasna ich stan pozwala na bezpieczny transport. W przypadku tak drobnego i prywatnego dzieła… – Zmarszczył nos i dodał: – Poza tym komu mogło zależeć na wypożyczeniu akurat tego obrazu? Oczywiście, możesz sprawdzić.
Zawołał asystentkę, która powiodła Rozie znowu przez gąszcz korytarzy robiących dość przygnębiające wrażenie. Wchodziły po schodach, to znów schodziły. Minęły szereg rzęsiście oświetlonych pracowni, w otwartych drzwiach mignęli pogrążeni w pracy konserwatorzy dzieł sztuki. Wreszcie dotarły do zagraconego pokoju parę budynków dalej. Nie otwierało się tam okno, a lampy sufitowe nieustannie mrugały. Pod trzema ścianami stały przeszklone gabloty, w których zgromadzono pudła z aktami sięgającymi 1952 roku. Komputer na biurku pod brudnym oknem dawał dostęp do bazy danych uwzględniającej wszystkie materiały poddane digitalizacji.
– Nie będę pani przeszkadzać – powiedziała asystentka, gdy już wytłumaczyła Rozie, co gdzie jest. – Nie ma konieczności używania rękawiczek. Akta z dwudziestego wieku nie są uważane za takie ważne. Tylko przed wyjściem proszę odłożyć wszystko na miejsce i zgasić światło. Powodzenia.
Rozie podziękowała. Powodzenia jej jednak brakowało, przynajmniej na początku. Po godzinie drobiazgowego szperania wśród akt znalazła tylko krótką wzmiankę w jednym z rejestrów. Było to potwierdzenie odbioru: „Obraz olejny: Jacht Jej Wysokości podczas obchodów sto dwudziestej piątej rocznicy regat Royal Hobart, 1963 r., ozdobna rama, 38 x 53 cm, pędzla Vernona Hookera; pozyskany w 1964 r.”. Żadnej informacji o tym, jakoby obraz opuścił pałac, choć z akt wynikało, że do roku 2000 zdążył zwiedzić każdy możliwy magazyn i każdą bazę danych.
Przed wyjściem postanowiła jeszcze raz zdjąć z półki segregator i zerknąć na rejestr z 1964 roku. Czyżby coś pominęła? Przygotowała telefon, chcąc zrobić zdjęcie interesującej ją strony. I w tym momencie jej uwagę przykuło słowo nabazgrane ołówkiem na marginesie. Widziała je już wcześniej, ale uznała, że odnosi się do rzeźby skatalogowanej pod obrazem Hookera. Teraz jednak zrozumiała, że równie dobrze notatka mogła mieć związek z malunkiem. Było to pojedyncze słowo, napisane pod kątem w stosunku do reszty tekstu na stronie, przez co trudno było je odcyfrować. Przyjrzała mu się, mrużąc oczy.
RUPIEĆ
Naprawdę było tu napisane „rupieć”? Niemożliwe. Ale kiedy przypomniała sobie zdjęcia przedstawiające dzieło Hookera, pomyślała, że w sumie czemu nie? Czy archiwiści mieli w zwyczaju dzielić się swoimi przemyśleniami na temat nowych nabytków, wypisując je na marginesach akt? Czy ktoś napisał to słowo z zamiarem wygumkowania go potem?
Spojrzała jeszcze raz na stronę. Między pierwszymi literami a ostatnimi dwiema był odstęp. Chwileczkę – te dwie ostatnie to wcale nie litery, tylko cyfry. Osiem i jakaś druga. Może 82? Albo 86? A w poprzedzającym liczbę słowie teraz dopatrzyła się litery „f” albo „g”. Zatem nie mogło to być słowo „rupieć”. Może „rep” – i coś dalej? Nie mogła go rozczytać.
Przypilnowała, żeby zdjęcie było dobrze oświetlone, tak by potem na spokojnie przy biurku mogła się temu dopiskowi dobrze przyjrzeć.
W porze lunchu jej myśli powędrowały w zupełnie innym kierunku, gdy przypomniała sobie uwagę rzuconą mimochodem przez sir Simona.
Wybierała akurat jedzenie w stołówce dla personelu. Nawiasem mówiąc, nie była to zwyczajna stołówka. Oprócz lady do wydawania posiłków składała się z dwu sal jadalnych o ścianach wyłożonych boazerią. Zdobiły je dzieła Starych Mistrzów ze Zbiorów Królewskich, a porządku strzegł posąg Birmańczyka, jednego z ukochanych koni królowej, będącego darem od Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej.
Zdaniem sir Simona do niedawna pracownicy dworu jadali w osobnych pomieszczeniach w zależności od miejsca zajmowanego w hierarchii. Za to teraz wszyscy byli zmuszeni jadać razem, i Rozie bardzo to odpowiadało. Nigdy nie wiadomo, na kogo się wpadnie podczas lunchu. W stołówce panowała swobodna atmosfera, a jedzenie było przepyszne. Zresztą czego innego oczekiwać po kucharzach regularnie gotujących dla najwyższych dostojników w państwie?
Ale dzisiaj było inaczej. W zewnętrznej jadalni przy stołach, na których jak zawsze czekały nieskazitelnie białe lniane serwety i srebrne sztućce, ludzie siedzieli w dwu- i trzyosobowych grupkach, prowadząc ożywione rozmowy. Potrawy na tacy Rozie, jakością nieustępujące tym serwowanym w dobrych restauracjach, wyglądały równie apetycznie jak zawsze, jednak atmosfera na sali była napięta. Czyżby powodem było niedawne referendum brexitowe? Z podsłuchanych rozmów wysokich rangą pracowników dworskich Rozie wiedziała, że głosowanie podzieliło opinię publiczną i spowodowało, że do głosu doszły ukryte wcześniej antagonizmy. Jesteś nacjonalistą czy Europejczykiem? Udzieliłeś poparcia Wspólnocie Narodów czy raczej Niemcom i Francji? Rozie uważała, że jedno nie wyklucza drugiego. Zresztą zaledwie parę miesięcy wcześniej wszyscy tak sądzili. A teraz nagle trzeba opowiadać się po jednej ze stron. Nawet jeśli nie była pewna istoty tej zmiany, Rozie wyczuwała wyraźnie, że w ciągu kilku ostatnich miesięcy, odkąd rozpoczęła pracę w biurze królowej, nastroje się zmieniły.
Jej uwagę przykuła para siedząca w odległym końcu sali: młoda kobieta i jej starsza koleżanka pogrążone w rozmowie. Od razu rozpoznała tę pierwszą z rozpuszczonymi płomiennie rudymi włosami sięgającymi połowy pleców, które upodobniały ją do postaci z malarstwa prerafaelitów. Mary van Renen była jedną z asystentek sir Jamesa Ellingtona. Rozie skinęła jej głową na powitanie i ruszyła do ich stolika, żeby się przysiąść. Dopiero gdy podeszła bliżej, zauważyła, że Mary ma zaczerwienione od płaczu oczy i niewyraźną minę.
– Oj, przepraszam. Może lepiej usiądę gdzie indziej?
– Ależ nie. Siadaj – zaprosiła Mary, gestem wskazując miejsce naprzeciw siebie. – Proszę.
Przywołała na usta uśmiech, ale wydał się wysilony. Prawie nie tknęła pieczonego kurczaka na talerzu, podczas gdy jej towarzyszka – dość sztywna i o ostrych rysach twarzy – niemal już uporała się ze swoim.
– Przyda mi się pomoc – oświadczyła starsza kobieta, gdy Rozie zajęła miejsce. Sprawiała wrażenie, jak gdyby kiepski stan Mary nie robił na niej większego wrażenia. – Właśnie próbuję wytłumaczyć tej młodej damie, że zachowuje się jak głuptaska.
Rozie posłała swojej koleżance pytające spojrzenie.
– To Cynthia Harris. – Mary przedstawiła starszą kobietę. – A to kapitan Oshodi. Asystentka osobistego sekretarza królowej.
– Rozie – powiedziała Rozie, wyciągając rękę.
– Domyśliłam się, że to ty – odparła Cynthia Harris, ukazując w uśmiechu szereg pozbawionych połysku nierównych zębów. Zajęta nakładaniem na widelec kawałków marchewki i ziemniaka, zignorowała jej gest. Rozie zabrała rękę. – Widziałam cię już tu i ówdzie – ciągnęła Cynthia. – Ależ nam się trafiła gratka, Mary, że dosiadła się do nas jedna z szych.
– Żadna ze mnie szycha – zaprotestowała Rozie.
– Szycha, szycha. Pracujesz w Kancelarii Królowej. To sam szczyt świecznika. Jesteśmy zaszczycone, że poświęcasz nam czas, nieprawdaż, Mary?
Rozie nie potrafiła stwierdzić, czy kobieta żartuje, czy nie. Mary, którą znała całkiem nieźle, bo dziewczyna często wpadała z różnymi sprawunkami dla sir Jamesa, siedziała bez słowa, ponuro spoglądając w swój talerz. I dopiero wtedy Rozie przypomniała sobie, co sir Simon powiedział dziś na temat jednej z sekretarek.
– Tylko nie mów, że rzuciłaś robotę. To ty złożyłaś wypowiedzenie?
Mary, nie patrząc na Rozie, skinęła głową. Na nietknięte ziemniaki kapnęło kilka łez.
– W każdym razie twierdzi, że zamierza to zrobić – uściśliła siedząca obok niej Cynthia. – Niemądre dziecko. Po cóż zaraz histeryzować?
Rozie, która z natury obdarzała nowo poznane osoby sporym kredytem zaufania, przyjrzała się uważnie starszej kobiecie. Cynthia Harris była chuda jak miotła, proste, niemal białe włosy miała ścięte na boba, a nieduże ciemne oczy nadawały jej wygląd dociekliwego ptaka. Ubrana była w uniform charakterystyczny dla pokojówki: w śnieżnobiałą sukienkę i granatowy sweterek. Sprawiała wrażenie wysportowanej i żylastej, choć starszej od kobiet, które zazwyczaj wykonywały taką pracę. Rozie dawała jej co najmniej sześćdziesiąt pięć lat, choć możliwe, że miała po prostu przedwcześnie postarzałą twarz. Policzki były zapadnięte, wokół ust i między oczami skórę żłobiły głębokie zmarszczki. Na przypominającym ptasi dziób nosie widać było niewielką różową plamę w miejscu, gdzie popękały żyłki. Podczas gdy pokojówka spokojnie pochłaniała pozostałe marchewki, Rozie starała się odczytać wyraz jej twarzy. Czy za tą miną krył się spokój? A może poczucie triumfu? Przygana? W pewnym momencie Cynthia uniosła wzrok znad talerza i wbiła w nią spojrzenie. Rozie zorientowała się wtedy, że gapi się na kobietę od dłuższej chwili, i szybko przeniosła wzrok na Mary.
– Naprawdę chcesz odejść? – spytała.
Młodsza kobieta potwierdziła skinieniem głowy.
– Muszę. Nie dam rady już dłużej.
– Cóż za wymysły! – Cynthia Harris zaśmiała się krótko.
– Nie czuję się bezpiecznie.
– Powinno ci schlebiać, że tu pracujesz.
– Dlaczego nie czujesz się bezpiecznie? – podchwyciła Rozie.
W końcu Mary spojrzała na nią.
– Ktoś… mnie obserwuje. Jakiś mężczyzna. Wysyła mi dziwne wiadomości.
– Nie wiesz tego na pewno – stwierdziła szyderczo Cynthia.
– Widziałam go pod moim domem.
– Wiesz, kto to? – zainteresowała się Rozie.
– Wiadomości podpisane są imieniem, którego nie kojarzę. Twierdzi, że poznaliśmy się na Tinderze i że odrzuciłam jego zaloty.
– Było tak? To znaczy poznaliście się?
– Raczej nie. Przeanalizowałam poznanych w ten sposób facetów. Paru było trochę dziwnych. Ale wątpię, żeby któryś z nich… – Mary nie dokończyła.
Rozie w milczeniu przetrawiła rewelację, że jej koleżanka z pracy ma konto na Tinderze. Mary van Renen – nieśmiała, metodyczna, staroświecka – zawsze robiła na niej wrażenie dziewczyny, której na rękę będzie życie singla albo stworzy związek z jakimś delikatnym, znanym jej od lat chłopakiem. No ale przynajmniej Mary szukała miłości. Rozie praktycznie nie miała czasu na taki luksus.
– A co napisał?
– To bez znaczenia – odparła Mary. Wydawała się teraz tak przygnębiona, że Rozie wolała nie ciągnąć jej za język.
– Ale przecież nie wiesz, że to on wystawał pod twoim domem, zgadza się? – spytała pokojówka. – Może to po prostu przypadkowy przechodzień, który przystanął na chwilę, żeby porozmawiać przez telefon.
– Nie trzymał telefonu.
– Ludzie teraz często korzystają ze słuchawek dousznych – upierała się Cynthia Harris. – A może ten facet tylko na kogoś czekał.
– Widziałam go w tym samym miejscu już trzy razy – powiedziała Mary, zamykając oczy. – Co najmniej.
– Tak ci się w każdym razie wydaje. – Pokojówka przewróciła oczami. Po chwili popatrzyła na Rozie i ze wzruszeniem ramion dodała: – Nawet jeśli to był on, na policji powiedzieli ci, że to jeszcze niczego nie dowodzi.
– Poszłaś na policję?
Mary przytaknęła.
– Policjant wyjaśnił, że dopóki nie przedstawię więcej dowodów, mają związane ręce. Oni chyba uznali, że coś sobie uroiłam. Ale potem… Potem zdarzyło się to z moim rowerem.
Rozie widziała, jak dziewczyna wyłamuje sobie palce, próbując się uspokoić. Ramiona jej drżały. Było jasne, że Mary jest bardzo roztrzęsiona, możliwe, że doznała traumy. Rozie nie mogła pojąć, dlaczego Cynthia Harris konsekwentnie stara się zbagatelizować jej stan i nie okazuje żadnego współczucia.
– Co się stało z twoim rowerem? – zainteresowała się Rozie.
Żeby w ogóle odpowiedzieć, Mary musiała wziąć głęboki, uspokajający oddech. Zamknęła oczy i powiedziała cicho:
– Zostawił kartkę przylepioną do siodełka. Napisał, że lubi je, bo dotykałam go swoją… – Mary miała minę, jakby zbierało jej się na wymioty. – Nie dam rady tego powiedzieć. Gdzie dotykałam… To część roweru, na której siadam. I jeszcze napisał, że lubi na mnie patrzeć. – Otworzyła oczy. – Codziennie dojeżdżam do pracy na rowerze. Ale dłużej już nie mogę. Mama powiedziała, żebym wracała do domu. I właśnie tam się wybieram. Tak szybko, jak to możliwe.
– Och, Mary, tak mi przykro. Czy o tym też zawiadomiłaś policję?
Potrząsnęła zdecydowanie głową.
– Nie potrafiłam. – Znowu zalała się łzami. – Za każdym razem, gdy o tym mówię, muszę przeżywać to na nowo. Po prostu…
Rozie wyciągnęła rękę, ostrożnie dotknęła dłoni dziewczyny i delikatnie ją ścisnęła.
Cynthia Harris syknęła z dezaprobatą. Spoglądała teraz z oburzeniem na dziewczynę.
– Pożałujesz tego. Jakiś durny liścik przyczepiony do roweru! Jasne, zwolnij się! Leć do mamusi, a sir Jamesa zostaw na lodzie. Wy, dziewczyny, wszystkie jesteście takie same. Jedna nieudana randka i spójrz tylko na siebie, zamieniłaś się w żałosnego mazgaja. Zastanów się, przez co musiała przejść w życiu królowa. A gdzie twoja lojalność?
– Po prostu… nie mogę. Przepraszam.
Mary pospiesznie sięgnęła po torebkę powieszoną na oparciu krzesła. Wstała i chwiejnym krokiem skierowała się do drzwi.
– Cóż.
Rozie przeniosła spojrzenie na starszą kobietę, na której ustach zjawił się osobliwy uśmieszek. Pokojówka wzruszyła ramionami, jakby chciała ją za coś przeprosić.
– Tak jak mówiłam: żadnego kręgosłupa moralnego. O, te wyglądają smakowicie.
Wyjęła winogrono z miski stojącej obok jej talerza i wrzuciła sobie do ust.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Część II
Sztuka przekrętu
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Część III
Problem na trzy pieski
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Część IV
Drugie podejście
Kobieca dusza skrywa męstwo godne Cezara.
ARTEMISIA GENTILESCHI (1593 – ok. 1654)
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Cześć!
Dostępne w wersji pełnej
JUŻ WKRÓTCE KOLEJNY TOM SERII
Jej Królewska Mość prowadzi śledztwo:
Morderstwo po królewsku
Dostępne w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:
A Three Dog Problem
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska
Wydawczyni: Maria Mazurowska
Redakcja: Agnieszka Trzebska-Cwalina
Korekta: Ewa Bargiel
Projekt okładki: Nick Stearn
Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski
Ilustracje na okładce i wyklejce: © Iker Ayestaran
Copyright © S.J. Bennett, 2021
First published in the UK in 2021 by ZAFFRE. An imprint of Bonnier Books UK
All rights reserved.
The moral rights of the autor have been asserted.
Treść niniejszej książki jest fikcją literacką. Wszelkie odniesienia do prawdziwych osób, wydarzeń, organizacji lub lokalizacji mają na celu wyłącznie wywołanie poczucia autentyczności. Wszystkie inne postacie oraz wszystkie sceny i dialogi zostały wymyślone przez autorkę.
Copyright © 2024 for the Polish edition by Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Andrzej Goździkowski, 2024
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-298-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka