Most na rzece Kwai - Pierre Boulle - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Most na rzece Kwai ebook i audiobook

Boulle Pierre

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

42 osoby interesują się tą książką

Opis

Powieść Pierre’a Boulle’a, która stała się kanwą dla klasycznego filmu.

Rok 1943, birmańska dżungla. Angielscy jeńcy wojenni w obozie zarządzanym przez pułkownika Saito mają w krótkim terminie wybudować most, którym ruszą japońskie transporty. Saito gardzi Anglikami, lecz natrafia na silny opór ze strony pułkownika Nicholsona, staromodnego brytyjskiego oficera, dla którego realizacja zadania staje się obsesją. Tymczasem brytyjscy agenci z jednostki Force 316 zrobią wszystko, by zburzyć obiekt o strategicznym znaczeniu.

Most na rzece Kwai to powieść o dumie i honorze, uporze i kolaboracji, przezwyciężaniu słabości i tym, co arcyludzkie. W 1957 roku na jej podstawie David Lean nakręcił kultowy film, który nagrodzono siedmioma Oscarami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 16 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Więckowski

Oceny
4,0 (5 ocen)
1
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewaboc4979

Całkiem niezła

Rewelacja 💥
00
krzysztof_lasocki

Nie oderwiesz się od lektury

Mistrzostwo.
00



Pierre Boulle

Most na rzece Kwai

Przełożył Jacek Giszczak Posłowie Iwona Komór

Nie wyglądało to wcale na śmieszną historię.

Nie, to nie było zabawne; to było raczej tragiczne; ten człowiek był taką typową ofiarą wielkiego żartu! Ale głupota jest jedynym motorem świata i dlatego koniec końców należy ją uznać za rzecz szacowną. Zresztą ten człowiek był, co się nazywa, dobrym człowiekiem*.

Joseph Conrad

Część pierwsza

1

Nieprzebyta przepaść, jaka zdaniem niektórych dzieli ducha Zachodu od ducha Wschodu, jest być może jedynie wynikiem złudzenia. Może to tylko pusty frazes, przekształcony kiedyś przewrotnie w zaskakujące twierdzenie, którego nie uzasadnia żadna fundamentalna prawda? Może podczas tej wojny konieczność ocalenia twarzy była tak nieodparta, tak żywotna zarówno w przypadku Anglików, jak i Japończyków? Może kierowała działaniami jednych – choć oni sami nie byli tego świadomi – w równie rygorystyczny i nieunikniony sposób co posunięciami drugich i zapewne działaniami wszystkich innych narodów? Może na pozór przeciwstawne czyny walczących ze sobą wrogów były różnymi, ale nieszkodliwymi przejawami tej samej, niematerialnej rzeczywistości? Może mentalność japońskiego pułkownika Saity była w istocie podobna do mentalności jego więźnia, pułkownika Nicholsona**?

Takie pytania zadawał sobie major Clipton, lekarz, też jeniec, podobnie jak pięciuset innych nieszczęśników, których Japończycy zwieźli do obozu nad rzeką Kwai, tak jak sześćdziesiąt tysięcy Anglików, Australijczyków, Holendrów, Amerykanów, których podzielili na grupy i umieścili w jednym z najmniej cywilizowanych regionów świata, w birmańsko-tajlandzkiej dżungli, by zbudowali tam linię kolejową łączącą Zatokę Bengalską z Bangkokiem i Singapurem. Czasem Clipton odpowiadał na to pytanie twierdząco, przyznając, że ten punkt widzenia ma wszelkie cechy paradoksu i wymaga zdecydowanego wzniesienia się ponad oczywiste fakty. Aby go przyjąć, należało przede wszystkim zaprzeczyć, że kuksańce i uderzenia kolbą, a także inne, groźniejsze przejawy brutalności, przez które wyrażała się japońska dusza, mają jakiekolwiek realne znaczenie, tak jak zbiorowe okazywanie godności, z czego pułkownik Nicholson uczynił swą ulubioną broń, żeby potwierdzać brytyjską wyższość. Jednak Clipton pozwalał sobie na tego rodzaju oceny tylko w chwilach, gdy postępowanie szefa budziło w nim taką wściekłość, że jego umysł znajdował ukojenie jedynie w abstrakcyjnym, żarliwym poszukiwaniu pierwotnych przyczyn takiego stanu rzeczy.

Niezmiennie dochodził wtedy do wniosku, że zespół cech składających się na osobowość pułkownika Nicholsona (jednym tchem umieszczał w tej szacownej kolekcji poczucie obowiązku, przywiązanie do cnót przodków, szacunek dla autorytetu, obsesję na punkcie dyscypliny i miłość, jaką darzył dobrze wykonane zadanie) znajduje najlepszy wyraz w słowie: snobizm. W tych okresach gorączkowych dociekań miał go za snoba, doskonały przykład snoba wojskowego, którego synteza powstała i dojrzewała powoli od epoki kamienia, tradycja zaś gwarantowała przetrwanie gatunku.

Clipton był zresztą z natury obiektywny i miał rzadki dar spoglądania na problem z wielu różnych punktów widzenia. Gdy wyciągnięta konkluzja nieco uspokoiła burzę rozpętaną w jego umyśle przez niektóre zachowania pułkownika stawał się nagle skłonny do pobłażliwości i niemal z rozczuleniem przyznawał, że Nicholson ma wiele nader cennych zalet. Był gotów się zgodzić, że jeśli są one cechami snobów, to, idąc tym tokiem myślenia tylko trochę dalej, trzeba by pewnie zaliczyć do tej kategorii najwznioślejsze uczucia i w końcu nawet w macierzyńskiej miłości widzieć najdobitniejszy przejaw snobizmu na świecie.

Pułkownik Nicholson dowiódł już w przeszłości – w różnych regionach Azji i Afryki – jakim szacunkiem darzy dyscyplinę. Potwierdził to raz jeszcze w czasie sromotnej klęski w Singapurze, po japońskiej inwazji w Malezji w 1942 roku.

Gdy naczelne dowództwo wydało rozkaz złożenia broni, a grupa młodych oficerów z jego pułku opracowała plan przebicia się do wybrzeża, zdobycia okrętu i popłynięcia do Indii Holenderskich, pułkownik Nicholson, oddając wprawdzie cześć ich odwadze i zapałowi, zwalczał ten zamiar wszelkimi sposobami, jakimi jeszcze dysponował.

Z początku próbował ich przekonać. Tłumaczył, że stoi to w jawnej sprzeczności z otrzymanymi instrukcjami. Skoro naczelny dowódca podpisał kapitulację całej Malezji, żaden poddany Jego Królewskiej Mości nie może uciec, nie popełniając aktu nieposłuszeństwa. On sam widzi tylko jeden możliwy sposób postępowania: czekać na miejscu na przybycie japońskiego wyższego oficera, który przyjmie jego kapitulację, kapitulację kadry oficerskiej i kilkuset ludzi ocalałych z masakry ostatnich tygodni.

– Co za przykład dla wojska – mówił – jeśli dowódcy uchylają się od obowiązków!

Przenikliwa siła, jakiej w trudnych sytuacjach nabierał jego wzrok, wspierała te argumenty. Jego oczy miały barwę Oceanu Indyjskiego w czasie bezwietrznej pogody, a twarz, wiecznie spokojna, była czułym obrazem duszy, której obce są wewnętrzne rozterki. Miał jasne, rudawe wąsy spokojnych herosów, a czerwone refleksy jego skóry świadczyły o sercu czystym, kontrolującym niczym niezakłócone, intensywne i regularne krążenie krwi. Clipton, który był przy nim podczas całej kampanii, każdego dnia patrzył oczarowany, jak na jego oczach materializuje się w cudowny sposób brytyjski oficer Armii Indyjskiej, istota, którą zawsze uważał za legendarną, a która teraz w niemal rażący sposób potwierdzała swoje realne istnienie, co wywoływało w nim na przemian bolesne napady irytacji i przypływy tkliwości.

Clipton ujął się za młodymi oficerami. Zgadzał się z nimi i to powiedział. Pułkownik Nicholson surowo mu to wypomniał, wyrażając nieprzyjemne zdziwienie faktem, że mężczyzna w wieku dojrzałym, zajmujący odpowiedzialne stanowisko, podziela chimeryczne nadzieje bezmyślnych młodych ludzi i pochwala awanturnicze pomysły, z których nigdy nic dobrego nie wynika.

Po przedstawieniu swoich racji wydał precyzyjne i surowe rozkazy. Wszyscy oficerowie, podoficerowie i szeregowi żołnierze zostaną na miejscu, czekając na Japończyków. Kapitulacja nie jest ich indywidualną sprawą i w żadnym wypadku nie powinni czuć się upokorzeni. On sam w imieniu pułku weźmie na siebie ten ciężar.

Większość oficerów pogodziła się z sytuacją, bo miał wielką siłę perswazji, cieszył się autorytetem, a jego bezdyskusyjne osobiste męstwo nie pozwalało przypisywać jego postępowaniu pobudek innych niż poczucie obowiązku. Kilku odmówiło posłuszeństwa i wyruszyło w dżunglę. Pułkownik Nicholson był tym naprawdę zasmucony. Uznał ich za dezerterów i teraz niecierpliwie czekał na przybycie Japończyków.

Z myślą o tym wydarzeniu ułożył sobie w głowie plan ceremonii nacechowanej powściągliwą godnością. Po długim namyśle postanowił, że nieprzyjacielskiemu pułkownikowi przyjmującemu jego kapitulację poda rewolwer, który nosił u boku, jako symbol poddania się zwycięzcy. Wielokrotnie powtórzył ten gest i był pewien, że z łatwością wyciągnie broń z kabury. Włożył swój najlepszy mundur i polecił, by jego ludzie zadbali o swój wygląd. Potem zarządził zbiórkę, kazał ustawić broń w kozły i sprawdzał, czy równo stoją.

Pierwsi pojawili się prości żołnierze, niemówiący w żadnym z języków cywilizowanego świata. Pułkownik Nicholson stał nieporuszony. Potem ciężarówką przyjechał podoficer i dał Anglikom znak, żeby złożyli broń na platformie. Pułkownik zabronił swoim żołnierzom wykonywać jakichkolwiek ruchów. Zażądał widzenia z wyższym oficerem. Nie było oficera, ani niższej, ani wyższej rangi, a Japończycy nie rozumieli, czego się domaga. Obrazili się. Żołnierze przybrali groźne postawy, a podoficer wydawał ochrypłe wrzaski, wskazując na broń w kozłach. Pułkownik nakazał swoim ludziom pozostać na miejscu i nie ruszać się. Skierowano na nich lufy pistoletów maszynowych, a pułkownika popychano w arogancki sposób. Pozostał niewzruszony i ponowił rozkaz. Anglicy patrzyli na siebie z niepokojem, a Clipton się zastanawiał, czy dowódca pozwoli ich wszystkich zmasakrować przez uwielbienie dla swoich zasad i form, gdy w końcu wyłonił się samochód wiozący japońskich oficerów. Jeden z nich nosił dystynkcje majora. Z braku czegoś lepszego pułkownik Nicholson postanowił poddać się właśnie jemu. Kazał swoim ludziom stanąć na baczność. On sam przepisowo zasalutował i odpiąwszy od pasa kaburę z rewolwerem, podał ją pełnym szlachetności gestem.

Major, przerażony tym podarunkiem, w pierwszej chwili cofnął się o krok; wydawał się mocno zakłopotany; wreszcie wybuchł przeciągłym, barbarzyńskim śmiechem, który wkrótce podjęli jego towarzysze. Pułkownik Nicholson wzruszył ramionami i przybrał wyniosłą postawę. Pozwolił jednak swym żołnierzom załadować broń na ciężarówkę.

W czasie, który spędzili w obozie jenieckim w pobliżu Singapuru, pułkownik Nicholson postawił sobie za cel przeciwstawienie anglosaskiego porządku niedbałym i chaotycznym poczynaniom zwycięzców. Clipton, który przy nim pozostał, już wtedy zadawał sobie pytanie, czy trzeba go za to błogosławić, czy przeklinać.

Na skutek rozkazów, które wydał, by swoim autorytetem potwierdzić i uzupełnić japońskie instrukcje, ludzie z jego jednostki zachowywali się dobrze i odżywiali źle. Looting, czyli kradzieże konserw i innych artykułów na przedmieściach Singapuru, czym parali się czasem jeńcy z innych pułków pomimo straży, a często za ich milczącym przyzwoleniem, były cennym dodatkiem do skąpych racji żywnościowych. Ale pułkownik Nicholson w żadnym wypadku nie tolerował grabieży. Kazał oficerom wygłaszać pogadanki, by piętnować tego rodzaju niegodne postępowanie i wskazywać, że angielski żołnierz może zyskać w oczach chwilowych triumfatorów tylko dzięki nienagannej postawie. Sprawdzał, czy ta zasada jest przestrzegana, przeprowadzając doraźne kontrole, bardziej drobiazgowe niż rewizje strażników.

Owe pogadanki na temat przyzwoitego zachowania żołnierzy w obcym kraju nie były jedynym obowiązkiem, jaki nałożył na swój pułk. W tym czasie nie narzekali na nadmiar pracy, bo w okolicach Singapuru Japończycy nie prowadzili żadnych większych robót. Przekonany, że bezczynność osłabia ducha żołnierzy, i pełen troski o ich morale, pułkownik ustalił program zajęć, żeby zapełnić czas wolny. Nakazywał oficerom czytać i wyjaśniać żołnierzom całe rozdziały wojskowego regulaminu, urządzał egzaminy i rozdawał nagrody w postaci podpisanych przez siebie dyplomów. Na tych kursach nie pominięto, rzecz jasna, nauki o dyscyplinie. Kładziono tam zwłaszcza nacisk na obowiązek salutowania przełożonym nawet w obozie jenieckim. W ten sposób privates, którzy na domiar złego musieli salutować wszystkim Japończykom bez względu na stopień, byli stale narażeni na ryzyko, że jeśli zapomną o rozkazie, dostaną parę kopniaków i ciosów kolbą od strażników, a ponadto reprymendę od pułkownika i wyznaczone przez niego kary, dochodzące czasem do kilku godzin stania na baczność w czasie przewidzianym na odpoczynek.

Fakt, że ludzie na ogół poddawali się tej spartańskiej dyscyplinie i w ten sposób ulegali autorytetowi niepopartemu już przez żadną doczesną władzę, emanującemu od człowieka, który sam narażony był na upokorzenia i przemoc, budził czasami podziw Cliptona. Zastanawiał się, czy ich posłuszeństwo trzeba przypisać szacunkowi dla osobowości pułkownika, czy pewnym przywilejom, jakimi cieszyli się dzięki niemu; bo nie można było zaprzeczyć, że jego nieprzejednana postawa przynosiła skutek, nawet w relacjach z Japończykami. Bronią, jaką się wobec nich posługiwał, były przywiązanie do zasad, upór, umiejętność skupiania się na jakimś punkcie aż do uzyskania pełnej satysfakcji oraz Manual of Military Law, zawierający postanowienia konwencji genewskiej i haskiej, który ze spokojem podsuwał pod nos Japończykom, gdy naruszali ów kodeks międzynarodowych praw. Odwaga i całkowita pogarda dla fizycznej przemocy z pewnością znacznie wzmocniły jego autorytet. W wielu sytuacjach, gdy Japończycy przekroczyli prawa przysługujące zwycięzcom, nie ograniczył się do protestu. Sam interweniował. Raz został brutalnie uderzony przez wyjątkowo okrutnego strażnika, którego żądania były bezprawne. W końcu dopiął swego i sprawił, że jego prześladowcę ukarano. Wtedy zaostrzył własny regulamin, jeszcze bardziej drakoński niż japońskie wymysły.

– Najważniejsze – mówił Cliptonowi, gdy ten sugerował, że w tych okolicznościach mógłby okazać pewną pobłażliwość – najważniejsze, by chłopcy czuli, że to my, a nie te małpy, wciąż nimi dowodzimy. Dopóki zdołamy utrzymać ich w tym przekonaniu, dopóty będą żołnierzami, nie niewolnikami.

Clipton, jak zwykle bezstronny, przyznawał, że to rozsądne słowa i że postępowaniem pułkownika zawsze kierowały szlachetne pobudki.

2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

*Zwycięstwo, w tłumaczeniu Anieli Zagórskiej z 1927 roku.

** Pomimo tych dalekowzrocznych hipotez autor nie ustrzegł się powielania rasistowskich klisz, rozpowszechnionych w czasie pisania Mostu na rzece Kwai. Dalej w powieści określa ludzi Wschodu mianem „barbarzyńców”, „dzikusów”, „małp”, choć chciałoby się wierzyć, że czasem jest to tylko ironia wobec tego rodzaju dyskryminujących uprzedzeń (wszystkie przypisy pochodzą od tłum.).

Jacek Giszczak – studiował polonistykę na KUL i literaturę współczesną na uniwersytecie Sorbonne-Paris IV. Przełożył siedemdziesiąt książek autorów francuskich i frankofońskich. Tłumaczył prozę Marcela Prousta, Blaise’a Cendrarsa, Jeana Geneta, Georges’a Pereca, Michela Houellebecqa, Virginie Despentes, Jonathana Littella, a także powieści autorów z Afryki i Antyli, takich jak Ken Bugul (Benin), Alain Mabanckou (Kongo), David Diop i Mohamed Mbougar Sarr (Senegal), Tahar Ben Jelloun (Maroko), Dany Laferrière, Lyonel Trouillot i Yanick Lahens (Haiti). Laureat Nagrody imienia Ryszarda Kapuścińskiego (2010), Nagrody „Literatury na Świecie” (2015), Nagrody Artystycznej Miasta Lublina (2016), nominowany do Nagrody Literackiej Gdynia ((2016) i Nagrody za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego (2017), jest też Kawalerem Orderu Sztuki i Literatury przyznanego przez ministra kultury Republiki Francuskiej (2015). Opublikował Wiersze zebrane (Paryż 1988), powieści Szosa warszawska (Czytelnik 1995) i Flądry, gazele, żyrafy (Wydawnictwo Literackie 2006).

Tytuł oryginału: Le pont de la riviere Kwai

Redaktor inicjujący: Michał Michalski

Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik

Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa

Opieka promocyjna: Ewelina Lebida

Projekt okładki: Łukasz Piskorek

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

Redakcja: Anna Stanowska

Korekta: Piotr Królak, Anna Smutkiewicz

© Copyright Pierre Boulle

© Copyright Editions Julliard, Paris, 1958

© Copyright for the Polish edition by ArtRage, 2025

© Copyright for the Polish translation by Jacek Giszczak, 2025

© Copyright for the Afterword by Iwona Komór, 2025

Seria Cymelia Wydanie pierwsze, Warszawa 2025

ISBN 978-83-68191-27-1

Wydawnictwo ArtRage

wydawnictwo.artrage.pl

Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek