39,90 zł
Marcin Ciszewski znów majstruje przy dziejowym zegarze i zadaje pytanie, jaka byłaby Polska, gdyby nie straciła XIX wieku i razem z całą Europą weszła w erę przemysłową. Szalona misja? Przecież to polska specjalność.
– Księstwo Warszawskie było prawdziwym bytem politycznym. Ułomnym, niepełnym, bez dostępu do morza, ale realnym – powiedział Ludwik Krępski.
– Otoczonym wyłącznie przez wrogów – zareplikował marszałek, odwracając się.
– My zawsze jesteśmy otoczeni przez wrogów, niezależnie od epoki.
– Wiszącym tylko na łasce Bonapartego.
– Nie sposób zaprzeczyć. Niemniej istniejącym realnie.
– Faktycznie rządził totumfacki cesarza.
– Lepszy Bignon niż Nowosilcow czy inny Repnin.
– Księciem nawet nie był Polak, tylko król saski.
– Zgodnie z Konstytucją Trzeciego Maja.
Piłsudski po raz pierwszy rozchmurzył się. W szarych oczach pojawiło się światło.
– Z racji miażdżącej przewagi ognia możemy nie dopuścić, by Napoleon przegrał bitwę pod Lipskiem – ciągnął Ludwik.
– Zapobiegniemy śmierci księcia Poniatowskiego. Zmienimy losy Europy. Uratujemy cesarza. Księstwo przetrwa, wzmocni się i stanie się zalążkiem przyszłej, potężnej Rzeczpospolitej!
Czy dysponując karabinami maszynowymi Browninga wzór 30 i armatami 75 mm, można pokonać stukrotnie liczniejszego przeciwnika?
Most we mgle. Świetni bohaterowie i rozpalająca wyobraźnię batalistyka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 442
Marcin Ciszewski
Most we mgle
© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.
© 2021 Marcin Ciszewski
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta: Word_Factor
eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja: Artur Ciechorski
Projekt okładki: hevi.studio
ISBN 978-83-66955-10-3
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl
On, Diabeł.
Tak mówią. Nie sierżant, nie Rokita, nie Zygmunt, nie skurwysyn nawet. On. Diabeł.
Z podziwem i strachem. Ale zawsze za plecami.
Wie pan pułkownik, nawet ich rozumiem. Nigdy nie byłem lekki, ani dla nich, ani dla siebie. I pewnie już nie będę – o ile w ogóle jeszcze będę miał do czynienia z armią. Co tu się dziwić. Oni są w wojsku po parę miesięcy, dwa lata najwyżej, a potem idą do cywila, robić w życiu te wszystkie swoje rzeczy ważne i nieważne. A ja? Ja zostaję. I dobrze wiem, czym jest armia i czym pachnie wojna.
Nieopierzonym osiemnastolatkiem byłem, gdy poszedłem do carskiego wojska – bo ja z Kongresówki jestem, więc panem moim i władcą w owym czasie car najjaśniejszy był. W dwunastym roku na dwa lata wzięli, no, ale jeszcze przed końcem służby zrobiła się Wielka Wojna i oczywiście zostałem, w stopniu starszego strzelca. Pierwszą kampanię odbyłem na froncie galicyjskim. Dostałem kulę, zrobili mnie kapralem, potem znowu dostałem kulę – nie wyjęli, bo bali się, że uszkodzą mi kręgosłup, do dziś siedzi i czuję ją, gdy jest zła pogoda; awans na starszego kaprala przyszedł jeszcze w szpitalu. Nim jednak z pięcia się w górę hierarchii za pomocą ran bitewnych uczyniłem metodę, nastali bolszewicy i wojna się skończyła, przynajmniej dla mojej dywizji – najpierw dali nogę oficerowie, a potem rozeszliśmy się również my, szara żołnierska brać – każdy w swoją stronę. Ja uciekłem do Dowbór-Muśnickiego. Walczyliśmy razem, nawet zdobyliśmy Bobrujsk. Potem odbyłem fantastyczną podróż z przeszkodami przez pół Europy i znalazłem się w Poznaniu, prawie dokładnie w momencie, gdy przyjechał Paderewski. Wybuchło powstanie i kilka tygodni później znowu spotkałem się z generałem: stary Dowbór objął naczelne dowództwo. W dwudziestym roku walczyłem pod Warszawą z bolszewikami. Poznałem ich, swołocz, lepiej, niżbym chciał; do dziś noszę pod prawym dolnym żebrem ślad po czwórgrannym bagnecie. Gdyby tamten sołdat znał się lepiej na rzeczy, dziś bym panu pułkownikowi tego nie opowiadał. Przepraszam – i pani major. Nadal nie mogę się przyzwyczaić do kobiety w mundurze. Uratowało mnie partactwo tamtego i mój refleks. Ale znów – drugą połowę sierpnia i cały wrzesień przeleżałem w szpitalu. Tradycji stało się zadość, i to nawet w dwójnasób: awansowałem, i to od razu na sierżanta, i jeszcze Krzyż Walecznych dostałem, za atak na bolszewickie cekaemy, co go wcześniej tego dnia poprowadziłem; ja, bo nikogo innego nie było z tej racji, że oficerowie wszyscy zginęli albo zostali ranni.
Jeszcze przed demobilizacją postanowiłem zostać w armii; zgłosiłem się na zawodowego. I tak to szło, aż do trzydziestego czwartego, do tej nieszczęsnej wyprawy. Wrócę do tego jeszcze, o tak, wrócę nieraz.
Znam wojsko i żołnierzy. Cztery razy proponowano mi pójście do szkoły oficerskiej. Odmawiałem, w końcu dali spokój. Nie chcę zajmować się kwestią odpowiedzialności; moje zadanie to dbać, by nikomu nie było w kompanii za dobrze. Wojsko ma nie czuć się komfortowo: wojsko ma umieć walczyć. Walka to nie wywczas, jak mawia jeden mój znajomy Żyd, Józek Szyrmer. Ma świętą rację, choć on akurat został oficerem.
Przychodzi młody z poboru i nie wie o świecie nic. Jest surowy jak świąteczny śledź. A fizycznie… Nawet szkoda gadać. Dobrze, jeśli umie przebiec sto metrów bez palpitacji serca. Ci chłopscy synowie są silni i nawykli do roboty, ale jak mają zrobić skłon w przód, wywracają się. Gdy im pokazać karabin maszynowy, gamoniowato rozdziawiają gębę, bo takiej techniki to oni, panie, u siebie we wiosce w życiu nie widzieli. W trakcie kursu rekruckiego sprawiam, że z baranów stają się szakalami. Mają szacunek nie tylko do oficerów, ale i do kolegów z drużyny. Także do samych siebie – to ostatnie chyba najważniejsze. Jak to robię?
Po swojemu. Pewnie mają rację, zwąc mnie Diabłem.
Nie wierzę w Boga. Nie odczuwam potrzeby transcendentu, nie sądzę, by moimi działaniami kierowała jakaś siła wyższa albo przynajmniej obserwowała gdzieś z góry. Gdy patrzę wokół, również nie mam wrażenia, że kieruje ona innymi ludźmi. Widzę, że bliźni, co mądrzejsi, na ogół są cyniczni albo wprost podli. Reszta to głupcy. Noszę czarne okulary? Może, czemu nie. Przynajmniej nie ślepnę, gdy natrafiam na gwałtowny rozbłysk idiotyzmu, złej woli lub zwykłego draństwa.
Z drugiej strony, mam wokół samych religijnych ludzi: katolików, prawosławnych, protestantów, żydów, nawet mahometan. Chodzą do kościołów, meczetów, zborów czy synagog. Czy to im w życiu pomaga? Czy rozwiązuje choć jeden problem? Może. A może nie. Trzeba pytać każdego z osobna. Ja się nad tym nie zastanawiam. Będę myślał po śmierci. Ja rozwiązuję problemy po swojemu i Bóg mi do niczego potrzebny nie jest. Nie był.
Przepraszam. Mogę zapalić? Dziękuję. Słabe te wasze papierosy, ale dobre, bez dwóch zdań. Aromatyczne. Dobry tytoń.
Opowiem wszystko. Teraz tajemnice nie mają już żadnego znaczenia, mylę się?
Muszę tylko wiedzieć jedną rzecz.
O czym właściwie rozmawiamy? ■
Hipolit Krępski czuł wbite w siebie ciężkie, taksujące spojrzenia.
Czarne, zdecydował. Kolor żałoby. Kolor śmierci. Niech mojego pieprzonego brata szlag najjaśniejszy trafi.
Mężczyźni niecierpliwili się. Tylko dlatego podjął decyzję. Gdyby miał czas, zwlekałby dłużej.
Przesunął szton, jedyny, jaki mu został, na pole oznaczone czarnym rombem. Skinął głową. Był gotów, by przyjąć kolejny, ostatni już cios.
– Rien ne va plus – powiedział krupier, by dopełnić formalności, po czym zakręcił kołem w przeciwnym kierunku, wprawiając w ruch niewielką stalową kulkę. Hipolit zacisnął dłonie, za wszelką cenę starając się nie okazywać, jak bardzo jest zdenerwowany. W głowie szumiało, w przełyku czuł kwaśny smak nudności. Przeklęty koniak. Zbyt dużo lampek wypitych zbyt szybko. Kulka kręciła się, pozornie w jednostajnym tempie, jakby nie obowiązywały jej prawa grawitacji. Każda sekunda dłużyła się w nieskończoność. Krępski zamknął oczy. Nie chciał tego oglądać. Był durniem. Był ostatnim durniem, bez nadziei na poprawę, bez żadnych szans na opuszczenie strefy zdurnowacenia.
W końcu stalowa bilka zwolniła. Kręciła się jeszcze przez chwilę, po czym wpadła do koszyczka. Hipolit odważył się otworzyć oczy. I zamarł.
To stalowe cholerstwo stało w przedziale oznaczonym numerem dwa.
A dwójka jest czarna.
Więc jednak – wygrał. Niewiele, raptem drugą wartość zakładu, ale nie chodziło o pieniądze (w tym wypadku naprawdę nie chodziło o pieniądze), liczyło się co innego: szczęście wróciło. Szczęście wróciło. A wraz z nim szansa, że znów zaświeci słońce.
Odetchnął głęboko, jak nurek przebywający zbyt długo pod wodą. Udało mu się rozewrzeć dłonie.
– Pan rotmistrz gra dalej? – zapytał krupier, przesuwając w jego stronę wygrany szton.
Krępski zawahał się, ale gdy dostrzegł kpiący uśmieszek jednego z towarzyszy gry – który dwie godziny wcześniej przedstawił się jako major Jakiśtam Skądśtam, dowódca Czegośtam – gdy przyjrzał się pozostałym dwóm graczom, flegmatycznemu pułkownikowi i bezczelnemu, aroganckiemu porucznikowi, którego zasoby finansowe zdawały się nie mieć dna, zrozumiał, że ma ochotę na jeszcze. Zwykle rojne, choć przecież nielegalne kasyno tym razem było niemal puste. Nikt nie mógł im przeszkodzić.
To dopiero początek, pomyślał.
I poczuł ulgę.
– Corner bet – powiedział, stawiając złożony z dwóch żetonów słupek na przecięciu czterech numerów. – Tu mnie jeszcze dziś nie było.
– Pan rotmistrz nagle ostrożny się zrobił – skomentował porucznik. Jego nazwisko akurat Krępski zapamiętał. Wielhorski. Artylerzysta, zdaje się. Albo moździerzysta. Potomek jakichś napoleońskich generałów. Jechał go czort. Przed chwilą postawił cztery krwiście czerwone, pięćdziesięciozłotowe sztony na pojedynczy numer. Zrobił to z nonszalancją właściwą ludziom zamożnym z urodzenia.
– Zobaczymy, co komu pisane – odparł Hipolit.
– A jakże – dodał major Jakiśtam, obstawiając pierwszą dwunastkę. Nigdy nie stawiał na konkretne liczby ani nawet na kolory. Jego taktyka była morderczo skuteczna: na razie, na osiem kolejek, przegrał tylko dwukrotnie. – Grajmy, bo noc późna się robi.
Wielhorski zaciągnął się cygarem.
– Proszę uprzejmie – odparł, machając niedbale dłonią.
– Rien ne va plus – rzucił nieśmiertelne zaklęcie krupier.
Koło wirowało, kulka grzechotała, Hipolit nie mógł powstrzymać się od wypicia kolejnej lampki koniaku, która jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiła się przed jego nosem. Tym razem alkohol spełnił swe zadanie; Krępski poczuł się pewniej. Nawet zawroty głowy nieco się zmniejszyły.
– Dziesięć – powiedział krupier, gdy zrobiło się cicho.
Krępski spojrzał na stół i zdumiał się. Numer dziesięć. Typ Wielhorskiego. Typ cholernego, aroganckiego porucznika – artylerzysty albo moździerzysty – Wielhorskiego, który przyjął trzydziestodwukrotną wygraną jak najzwyklejszą rzecz na świecie, jakby mu się ona należała z racji pochodzenia i Bóg wie czego jeszcze.
Istotne było co innego. Hipolit postawił oba żetony na skrzyżowaniu pól dziesiątki, jedenastki, trzynastki i czternastki. Co oznaczało, że również wygrał, czterokrotnie mniej niż porucznik, ale wygrał. Jeszcze w poprzedniej grze mógł położyć na szali ostatni żeton o ledwie dwudziestozłotowej wartości, teraz dysponował kwotą trzystu dwudziestu złotych. Niewiele brakowało mu do sumy, z którą startował.
To było to. Dobra passa. Ileż na nią czekał.
Zatarł ręce.
– Gramy, panowie? – zapytał.
Wielhorski uśmiechnął się.
– Może podwoimy stawki? Czterdzieści złotych minimum?
Krępski poczuł przypływ podniecenia.
– Dobra myśl – orzekł.
Pułkownik i major byli podobnego zdania.
Obstawili – Krępski zaryzykował połowę wygranej kwoty. Kelner ponownie napełnił kieliszki i zniknął równie bezszelestnie, jak się pojawił. Krupier wypowiedział zwyczajową formułkę. Koło poszło w ruch.
Kolejna wygrana.
Krępski przygarnął do siebie pokaźny stosik sztonów. Dawno już nie czuł się tak dobrze. Nudności minęły jak ręką odjął. Wielhorski uśmiechał się krzywo, pułkownik przytykał do oka monokl i mruczał coś pod nosem, major był wyraźnie zły, bo przegrał po raz trzeci.
Hipolit pomyślał, że najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby powiedzieć „pas”. Właśnie teraz, w tym momencie. Dziś wygrał, i to solidnie. Powinien zamienić sztony na gotówkę i wyjść. Ale przypomniał sobie twarz starego Żyda, który miesiąc temu pożyczył mu znaczną kwotę „tylko na tydzień”. Przed oczyma stanął dawny znajomy, który wysupłał ostatnie oszczędności, by poratować starego przyjaciela, błagającego go na kolanach o krótkoterminową pożyczkę. I ten ohydny bandzior, zwany przez swych kamratów „Wujem Bogdanem”, mrużący swe świńskie oczy i pytający, co pan rotmistrz da mu w zastaw za pożyczenie tysiąca złotych, bo sam weksel to jednak trochę za mało. Takich ludzi było więcej. Łączna kwota długów śniła mu się po nocach.
Wygram i spłacę ich za jednym zamachem, pomyślał. I moja noga więcej tu nie postanie.
– Wszystko – powiedział. – Na piątkę i szóstkę.
– Pan rotmistrz na piątkę i szóstkę – powtórzył krupier, zręcznie układając żetony Krępskiego w trzy wysokie wieże i przesuwając je na linię oddzielającą wskazane liczby. – Panowie?
Pułkownik spasował, pozostali dwaj obstawili swe typy. Hipolit udawał, że nie dostrzega ironicznego uśmieszku Wielhorskiego, zresztą właściwie naprawdę go nie dostrzegał. Miał przed oczyma nienawistnie skrzywioną twarz brata. Nie, Hipolicie, mówił Ludwik. Ojciec wyraźnie zastrzegł, że jeśli będziesz grał, nie należy ci się nic.
Zobaczymy, co się komu należy, pomyślał młodszy z braci. Leżące na kolanach dłonie same zwinęły się w pięści.
Koło ruszyło.
***
Ludwik Krępski zacisnął dłoń na rękojeści Lugera tak mocno, że aż zbielały kostki. W drugiej trzymał list.
Jakie to będzie proste. Cztery kroki, przejście przez drzwi, potem krótki korytarz, nie więcej niż sześć kroków, skręt w prawo, salon…
A w nim, rozparta na kanapie, Marianna. Zapewne czyta książkę, a na stoliku paruje szklanka czarnej jak noc herbaty bez cukru. Po prostu podejdzie, podniesie broń, już wcześniej odbezpieczoną i przeładowaną, wyceluje, niezbyt długo, nie sposób przecież spudłować z odległości metra…
I strzeli. Może dwukrotnie, dla pewności.
Choć pewnie lepiej byłoby zatrzymać się wcześniej. Dwa metry przed celem, albo trzy. Dystans niemal równie pewny, a krew nie ochlapie mu koszuli. Krew trudno zmyć. Koszula będzie do wyrzucenia, a on ją lubił, kołnierzyk świetnie leżał, materiał był doskonały, robota krawca pierwszorzędna. Nie miał czasu na przebieranie się. Cieszyło go, że pamiętał o takich szczegółach. To znaczy, że gniew nie zmącił mu trzeźwości oceny. Tak, stanie o trzy duże kroki od kanapy i wtedy zacznie strzelać.
Jezusie słodki, Marianna.
Marianna!
Jak to możliwe? Jak to się stało? I jakim cudem on to, co się stało, przeoczył?
List stanowił stuprocentowy dowód zdrady i nadszedł niedawno, może wczoraj, najpóźniej przed dwoma dniami. Ale przecież zło, które opisywał, którym wprost krzyczał, wydarzyło się wcześniej. I trwało od dłuższego czasu. A on okazał się ślepcem – zadufanym w swą władzę ślepcem.
Usłyszał głos Marianny. Rozmawiała ze służącym, prosząc zapewne o szal. Mimo panującego na zewnątrz upału we dworze było chłodno.
Ludwik spojrzał na Lugera. Ciężki, budzący zaufanie pistolet. Niezawodny. Dwa razy w czasie wojny dwudziestego roku uratował mu życie. Nie zawiedzie i tym razem, załatwi sprawę szybko i na zawsze. Marianna nie będzie cierpiała.
Z drugiej strony, huk strzału słychać będzie w całym domu. Zbiegnie się służba. Zobaczy martwą panią. A także jego – z dymiącą jeszcze bronią w ręku.
I się zacznie.
Umysł podsunął obraz ciała miotającego się na końcu szubienicznego sznura.
Nie. Nie tak to zrobi. Nie ma zamiaru zawisnąć albo spędzić reszty życia w więzieniu.
Cofnął się, otworzył szufladę, ułożył w niej zabezpieczony na powrót pistolet. Potem niezwykle starannie złożył list, wsadził go do koperty i starając się zachowywać jak najciszej, poszedł do przedpokoju, do stolika. Położył kopertę w tym samym miejscu, z którego ją zabrał.
W salonie panowała cisza. Marianna niczego nie zauważyła.
Odetchnął z ulgą.
Po kilku minutach stanął przed nią ubrany w bryczesy, stare oficerki, podobnie jak pistolet pamiętające czas wojny, trencz i toczek.
– Żono, może masz ochotę na przejażdżkę? – zapytał.
Marianna podniosła wzrok znad książki.
– Teraz? – zapytała. Od tego zmysłowego głosu przechodził go dreszcz.
– Jest majowy, piękny poranek. Ruch dobrze nam zrobi – odparł.
– A wiesz, to dobry pomysł – stwierdziła, wstając.
Po kwadransie mknęli oboje przed siebie, ramię w ramię. Ludwik zerknął kątem oka. Marianna siedziała w siodle pewnie, po męsku. Wymykające się spod toczka czarne loki powiewały na wietrze. Była piękną kobietą, doskonale świadomą swej urody.
Jasna cholera, zaklął Ludwik. Do gniewu dołączyła rozpacz. Czy to naprawdę musi się tak skończyć?
Musi. Wiarołomność zostanie ukarana. Porządek zostanie przywrócony.
Galopem przemknęli przez łąkę, minęli niewielki zagajnik, na chwilę znów wyprysnęli na otwartą przestrzeń, po czym wjechali do lasu, starego, gęsto podszytego lasu, który ciągnął się niemal do granic majątku. Piaszczysta droga była dość szeroka i równa, utwardzona tysiącem kół wozów drwali zwożących drewno z wyrębu.
Pokonali niewielki łuk i wyjechali na prostą. Dwieście metrów dalej Ludwik zobaczył stuletnią sosnę zwaloną ostatnią wichurą. Najeżony złomkami gałęzi pień całkowicie przegradzał drogę. To było to.
– Ha! – wrzasnął i odwrócił się do żony. – Założysz się, że kobyła nie skoczy?
Nie czekając odpowiedzi, smagnął wierzchowca szpicrutą.
Bucefał, pięcioletni ogier pełnej krwi angielskiej, perła hodowli, duma właściciela i w gruncie rzeczy przyjaciel, płynnie przeszedł w cwał. Drzewa po bokach drogi zlały się w jedną zieloną smugę, wiatr świszczał w uszach, koń mknął jak wypuszczona z łuku strzała, zdawał się nie dotykać kopytami ziemi.
Przeszkoda zbliżała się błyskawicznie. Była coraz większa, wyższa, potężna niczym góra.
– Skacz, Bucefał! Skacz!
Ogier stulił uszy i stęknął chrapliwie. Nabite mięśniami ciało wystrzeliło w powietrze niczym rozwijająca się gwałtownie sprężyna.
Nim jeszcze kopyta oderwały się od ziemi, pochylony nad końskim łbem Ludwik poczuł paraliżujące ukłucie strachu. W ułamku sekundy zrozumiał, jak wielkie głupstwo popełnił. Zadanie, jakie postawił przed koniem, było zbyt wymagające – obalone drzewo wisiało wysoko, niemal dwa metry nad drogą. Obaj przypłacą zuchwalstwo zdrowiem, a może i życiem. I w imię czego? Zemsty wobec kobiety, którą w gruncie rzeczy kochał?
Włosy stanęły mu dęba pod toczkiem.
Koń i jeździec zaczęli wznosić się w górę. Pień z ostrymi niczym lwie zęby kikutami gałęzi zbliżał się dramatycznie szybko, a jednocześnie, jakimś nadprzyrodzonym sposobem – powoli, w upiornie ślamazarnym tempie. Bucefał stęknął ponownie, głośniej, jakby chcąc zaprotestować przeciw nieuchronnemu.
Ludwikowi, nie wiedzieć czemu, przypomniała się rozmowa z Hipolitem.
– Szkoda tego konia dla ciebie, wiesz? – rzekł młodszy o trzy lata brat, gdy widzieli się ostatnim razem. Wyjątkowo nie rozmawiali o pieniądzach. Hipolit całkiem zręcznie udawał człowieka uzdrowionego. – Ty zupełnie nie potrafisz uszanować jego zalet. Nie umiesz ich nawet dostrzec. Do wierzchowca tej klasy potrzeba prawdziwego fachowca.
– Czyli ciebie – uśmiechnął się w odpowiedzi Ludwik.
– Na przykład. – Hipolit był śmiertelnie poważny. – Nie twierdzę, że masz mi go dać, chociaż powinieneś to zrobić w ramach nowego początku. Zwierzę przestanie się męczyć. Ostatecznie mogę go od ciebie odkupić.
Ludwik już otwarcie śmiał się w głos. To była gra – na wielu poziomach. Gniew Hipolita nie zdążył się jeszcze wypalić do końca, choć jego miejsce coraz częściej zajmował żal ukryty pod płaszczykiem uprzejmości i chłodu. Propozycja odkupienia Bucefała, mimo lekkiego tonu, była właściwie żądaniem.
– Lubię tego konia – uciął dyskusję Ludwik. Żądanie, po raz kolejny, zostało odrzucone. Dzieląca ich bariera stała się jeszcze wyższa.
Teraz starszy z braci leciał więc na spotkanie z przeznaczeniem, a po głowie tłukła mu się gorycz obecna w głosie młodszego brata. Starał się ją zrozumieć. Naprawdę się starał. I zaradzić jej – jak mógł. Napisana przez ojca ostatnia wola precyzyjnie jednak określała warunki, jakie młodszy brat musi spełnić, by uzyskać to, co mu się należy. Przed ukończeniem trzydziestego roku życia Hipolit ma całkowicie zarzucić hazard, dopiero wtedy otrzyma połowę majątku, brzmiał stosowny zapis testamentu. Strażnikiem zapisu, a zarazem dyspozytariuszem owej połowy czynił ojciec starszego brata. Jeśli Hipolit nie uwolni się ze szponów nałogu przed trzydziestką, jego połowa przechodzi na własność Ludwika i tylko od jego dobrej woli zależy, co się z nią stanie dalej.
Hipolit kilka miesięcy wcześniej świętował trzydzieste urodziny. Wedle wiedzy Ludwika nadal grał w najlepsze, choć bożył się na wszystkie świętości, że jest inaczej. Zgodnie z wolą ojca Ludwik przejął majątek – nie mógł postąpić w inny sposób, ani formalnie, ani we własnym sumieniu.
Hipolit powinien zrozumieć – i robił wszystko, by nie rozumieć. Co więcej, zadał bratu cios w plecy. Ludwik uważał się za człowieka wyrozumiałego, ale nie potrafił ścierpieć nielojalności. Dlatego skoczył, głupio ryzykując – i poniewczasie zrozumiał, że najbardziej może ukarać samego siebie.
Poczuł lekkie niczym muśnięcie uderzenie. Przednie kopyta zawadziły o jedną z ułamanych gałęzi, dłuższą niż inne. Ludwik odruchowo przywarł do końskiego karku, oczekując najgorszego. Oczyma duszy widział, jak koń, pchany ogromną siłą włożoną w skok, zaczyna nurkować, jak łeb coraz bardziej idzie w dół, a masywny tułów prostuje się, zadem ku górze, jak przednie nogi przebierając bezradnie w powietrzu, starają się złapać jakiś punkt zaczepienia i nie znajdują go, jak w końcu koń upada ciężko na łeb, a potem wywraca się na grzbiet, przygniatając jeźdźca swą sześćsetkilogramową masą i pozbawiając życia, uprzednio zgruchotawszy wszystkie kości.
Przygotował się na uderzenie, które nie nastąpiło.
Bucefał przeleciał nad zębatym pniem niczym pocisk i miękko wylądował kilka metrów za przeszkodą. Jeździec ściągnął wodze. Koń zwolnił, a zaraz potem zatrzymał się.
Ludwik otarł zroszone potem czoło i zerknął przez ramię. Marianna nadjeżdżała cwałem. Jej wierzchowiec, Afrodyta, dorodna czteroletnia klacz arabska, był urodzonym, niedoścignionym biegaczem, który niedawno odkrył urok skakania i rozsmakował się w nim. A dosiadającej go amazonce nie zbywało na fantazji i odwadze.
Ludwik poczuł ogarniające go przerażenie. Otworzył usta, by ostrzec, wstrzymać nieuniknioną katastrofę, krzyknąć, że kocha…
Słowa uwięzły mu w gardle.
Klacz odbiła się lekko, jakby nie obowiązywały jej prawa grawitacji, i przeskoczyła nad przeszkodą ze sporym zapasem wysokości, pięknym, klasycznym basculem. Wylądowała na drodze z gracją, wstrząsnęła łbem i zatrzymała się, posłuszna poleceniu Marianny.
– Wspaniały skok – powiedział Ludwik. Nie wiedział, co właściwie czuje: zawód czy ulgę.
Marianna roześmiała się perliście. Siedziała w siodle pewniej niż niejeden ułan. Męski strój tylko dodawał jej powabu. W ciemnych oczach tańczyły iskierki przekory.
– Ach, Ludwiku, Afrodyta skacze lepiej od tego twojego przereklamowanego ogiera – odparła.
Krępski pokręcił głową. Nie do końca rozumiał, co się z nim dzieje. Czy jego żona zdaje sobie sprawę, czego jeszcze przed chwilą jej życzył?
Zaczynał czuć niesmak do samego siebie. Choć gniew nie minął i nie minie długo.
– Bucefał jest przyzwyczajony do skoków, twoja klacz robi to od niedawna – ciągnął suchym, drewnianym głosem. – Przeszkoda była wysoko.
– Czyżbyś uważał, że nie mogę ci dorównać?
Spojrzał. Wydawała się uosobieniem niewinności. Walka, zawsze i wszędzie walka, pomyślał z goryczą. Ona powinna urodzić się mężczyzną i zostać politykiem. Udaje? Czy naprawdę nie widzi mojego stanu?
– Jedziemy – burknął. – Zgłodniałem.
Ruszyli stępa. Co dalej? Kolejne próby?
A może warto po prostu poważnie się rozmówić? Przyprzeć do muru, zmusić do wyjawienia przewin, zażądać skruchy, a potem ukarać, by w końcu wybaczyć, a przynajmniej rozważyć wybaczenie, sumiennie i szczerze?
Zatem – co dalej? Co dalej? Co dalej?
Miał świadomość, że nawet udowodnienie jej winy będzie krokiem oznaczającym wojnę, bo Marianna nie należała do kobiet uległych. Zawsze miała własne zdanie i potrafiła okazywać niezadowolenie, o tak, potrafiła bardzo dobrze. Gdy próbował ją zmusić do działania wbrew jej woli, karała go – ot, choćby wynosząc się na kilka dni z sypialni do pokoju gościnnego i ograniczając kontakty do grzecznościowych formułek przy posiłkach. Jakże jej wtedy nienawidził. I kochał zarazem. Był gotów rozszarpać ją na sztuki, a zaraz potem paść do stóp i błagać o przebaczenie. Był mężem zakochanym w swej żonie na dobre i złe.
A więc – cofnięcie się? Udawanie, że nic się nie stało?
Niemożliwe. Ten piekielny list, jakimś zgoła diabelskim zrządzeniem losu zostawiony na stojącym w przedpokoju stoliku, zmienił wszystko. Jawny dowód zdrady bezpowrotnie zamienił życie Ludwika w piekło. Odkąd tylko go przeczytał, stał się więźniem wyobraźni podsuwającej coraz to nowe obrazy nagich, splecionych w miłosnym tańcu ciał, gorejących niemal, stopionych w jedno, grzesznych. Czuł fizyczny ból. I nieznane dotychczas emocje, stąd próba zabójstwa, stąd głupi i ryzykowny – jak się okazało, głównie dla niego samego – skok przez zbyt wysoko zawieszoną przeszkodę w nadziei, że żona podąży za nim i złamie sobie kark. Tak czy inaczej wiedział, że jeśli nie zaradzi dojmującemu poczuciu niesprawiedliwości, oszaleje.
Było więcej niż prawdopodobne, że Marianna dostrzegała zaszłą w nim zmianę. Znała go dobrze, przez sześć lat małżeństwa dał jej poznać większość swych cech charakteru, napadów złego humoru, nieprzemyślanych działań czy zwykłej opryskliwości. Ona wie, że ja wiem, pomyślał. List po przeczytaniu zostawił w tym samym miejscu; gdy wracał do salonu ubrany do przejażdżki, koperta zniknęła, ale ona przecież zdała sobie sprawę, że leżała na wierzchu i mąż mógł przeczytać jej zawartość – a mimo to nie powiedziała ani słowa, zachowywała się, jakby nic się nie stało i życie biegło normalnym torem.
Jechał więc przodem i dumał. Nie widział oszałamiającej zieleni lasu, nie słyszał śpiewu ptaków, nie zwracał uwagi na przypiekające plecy słońce.
Wyjechali na otwartą przestrzeń prowadzącą wprost do rzeki, tworzącej w tym miejscu szerokie na blisko sto metrów rozlewisko.
– Ludwiku – usłyszał. Zdumienie i dobrze wyczuwalny w głosie Marianny strach sprawiły, że oderwał się od ponurych myśli i podniósł głowę. – Skąd to się tutaj wzięło?
Spojrzał przed siebie.
„To” okazało się spinającym oba brzegi mostem zbudowanym z szarego polnego kamienia i miało klasyczny, lekko łukowaty kształt. Filar niknął w czarnym nurcie rzeki. Widoczny filar – nie sposób było stwierdzić, czy jest ich więcej, dalszy bowiem koniec nagle zmaterializowanej budowli, podobnie jak drugi brzeg, tonął w gęstym obłoku mgły.
Piękny, pomyślał Ludwik.
Poczuł, że dzieje się z nim coś niezwykłego: jakaś moc, potężna, władcza, choć zarazem przyjazna, wypełniona wielką, pełną tajemnic obietnicą, zaczęła przyciągać go do mostu. Czuł, że siła ta skryta jest właśnie w szarym, pokrywającym drugi brzeg obłoku. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odszedł w zapomnienie brat, jego nałogi, pretensje, śmiertelne zapasy o majątek, Marianna, jej wiarołomność, jego wobec niej zamiary… Wszystko zbladło i przestało być w jakikolwiek sposób istotne.
Most wołał go.
Wstrząsnął nim długi dreszcz.
Marianna zaczęła krzyczeć.
Ludwik odwrócił się i spojrzał na nią surowo. Była blada i najwyraźniej śmiertelnie przerażona, ale przynajmniej umilkła.
– Wracaj do dworu – nakazał przez ściśnięte gardło. – Nikomu nic nie mów.
– Ludwiku…
– Masz nikomu nic nie mówić, rozumiesz? – przykazał surowo. – To bardzo ważne. Czekaj na mnie i z nikim nie rozmawiaj. Ja niedługo wrócę.
Marianna wypowiadała jakieś słowa, możliwe, że apelowała mu do rozsądku, może próbowała zatrzymać. Właściwie tego nie słyszał.
Bucefał potrząsnął łbem i ruszył stępa w stronę mostu.
***
Hipolit Krępski zerknął w zawieszone w holu lustro.
Aż się skrzywił, widząc obwisłe policzki pokryte niezdrową, woskową żółcią, sine półkola pod oczami, przygasłe spojrzenie, ciemne, niechlujnie przejechane brzytwą cienie zarostu. Drżące dłonie. Źle wyprasowane spodnie. Plamy na koszuli.
Jestem trupem, pomyślał.
Z Warszawy do Poznania przyjechał nocnym pociągiem, trzecią klasą, za pożyczone pieniądze. Do Żurawi zwykle podróżował taksówką lub podwoził go adiutant dowódcy pułku służbowym autem. Dziś wstydził się pokazać mu na oczy, zresztą trzydniowy urlop nie skończył się jeszcze; nie miał ochoty wracać do jednostki, bo wiedział, że bezczynność wpędzi go w szaleństwo. Poczekał na dworcu prawie dwie godziny, wsiadł do lokalnej kolejki, która zawiozła go do Leszna, na stacji zapłacił ostatnie trzy złote furmanowi, który zgodził się podwieźć go do majątku.
Przed oczyma stała mu ironicznie uśmiechnięta twarz Wielhorskiego, tuż po tym, gdy za jednym zamachem przegrał wszystko.
– Chce pan pożyczyć pieniądze na weksel, panie rotmistrzu? – pytał porucznik uprzejmie, odgradzając się od rozmówcy gęstym obłokiem dymu z cygara. – Pięć tysięcy złotych? Przy pańskich dochodach?
– Odegram się i oddam – odparł gorączkowo Krępski. Wiedział jedno: cholerna passa skończyła się po prostu o jedną kolejkę za wcześnie. Gdyby jeszcze raz…
– Wie pan dobrze, że fortuna na pstrym koniu jeździ. A pan coś ostatnio nie jest jej ulubieńcem.
– Dziś byłem, sam pan widział. – Krępski nie zwracał uwagi na ton wypowiedzi porucznika, pod maską uprzejmości kryjący obojętną, zimną pogardę. I jeszcze coś: znudzenie. Mało go to obchodziło: był gotów błagać na kolanach albo pełzać u stóp tego faceta.
– Widziałem, że przez trzy kolejki panu szło, a potem pan poszedł va banque i spudłował fatalnie.
– To przypadek, czysty przypadek. – Krępski czuł spływającą po czole kroplę potu. – Dziś jest mój szczęśliwy dzień. Wiem to na pewno.
Wielhorski skrzywił się.
– Pańska pensja wynosi ile? – zapytał. – Czterysta złotych?
– Mniej więcej.
– To nawet nie jedząc, przez rok mi pan nie odda.
– Mam duży majątek.
– I pożycza pan pieniądze?
– Przejściowe kłopoty z płynnością.
– Słyszałem co innego. Brat pański był łaskaw wydziedziczyć pana rotmistrza.
– Och, wszystko jest na najlepszej drodze do odmiany tej sytuacji. – Krępski włożył wiele wysiłku, by zabrzmieć wiarygodnie. Nie dociekał, skąd porucznik czerpie swe informacje. Chciał po prostu grać dalej.
Wielhorski zgasił ledwie co rozpoczęte cygaro.
– Wątpię. Ale dobrze – powiedział. – Pożyczę panu rotmistrzowi pięć tysięcy na oficerskie słowo honoru. Tylko umawiamy się tak: jeśli pan wygra, odda mi pan po prostu pięć tysięcy, no, może za fatygę dorzuci pan jeszcze pięćset. W razie przegranej będzie to pana kosztowało pięćdziesiąt procent. Rozumiemy się? Jeśli fortuna się od pana odwróci, zwróci mi pan siedem i pół. W ciągu trzydziestu dni.
– Siedem i pół tysiąca?
– Panie rotmistrzu, pożyczam panu pieniądze nie dlatego, że uważam pana za jakieś pewne źródło zarobku, tylko dlatego, że bawi mnie pańska desperacja. Takie sytuacje dodają trochę pieprzu do mojego monotonnego życia. Niemniej ryzyko kosztuje. Siedem i pół tysiąca w ciągu trzydziestu dni, rozumie mnie pan?
– Na słowo…?
– Bez obaw, słowo wystarczy. Znajdę pana rotmistrza choćby pod ziemią. I odda mi pan wszystko, do ostatniej złotówki. Może być pan pewien. To co, wracamy i gramy?
Skąd wiedział? Skąd ten cholerny pyszałek wiedział, że ostatnia gra będzie najfatalniejszą owej nocy?
Krępski postawił wszystko i postawił źle. Nie znalazł się nawet w pobliżu wygranej. Gdy tylko krupier zgarnął wszystkie jego żetony, wybiegł z kasyna w noc; Warszawa była cicha i obojętna, obce w gruncie rzeczy miasto, które widziało nie takich jak on.
Siedem i pół tysiąca złotych. A innym wierzycielom – ile? Dziesięć? Dwanaście? Nawet dokładnie nie pamiętał.
Przyjechał do Żurawi. W pociągu nie zmrużył oka, ale zdołał się trochę uspokoić, odrobinę uporządkować rozbiegane myśli. Rozmówi się z Ludwikiem. Zażąda swojej części. Spłaci wszystkich, a potem niech się dzieje co chce. Tak właśnie – zażąda. Czas próśb definitywnie dobiegł końca.
Zerknął jeszcze raz w lustro. Trup miał po dawnemu żółtosiną twarz.
Wedle oświadczenia Józefa, starego majordoma, który służył we dworze od czasów, gdy ojciec był jeszcze mężczyzną w sile wieku, Ludwik w towarzystwie Marianny wybrał się na konną przejażdżkę, z której oboje mieli wrócić niebawem. Marianny akurat dziś Hipolit wolałby nie spotykać. Nie był pewien, czy zapanuje nad sobą, gdy ujrzy tę kobietę. Co zresztą niespecjalnie miało znaczenie, sytuacja była wyjątkowa, priorytetem była rozmowa z Ludwikiem. Hipolitowi należały się pieniądze, ogromne pieniądze, jego pieniądze – które załatwią wszystkie problemy.
Usłyszał tętent. Wyjrzał przez okno. Marianna nadjeżdżała galopem. Sama. Tuż przed wejściem ściągnęła wodze tak gwałtownie, że Afrodyta zaryła kopytami w pokrywającym podjazd żwirze. Po chwili w holu zadudniły szybkie kroki. Marianna wpadła do salonu jak burza. Była zarumieniona, a oczy błyszczały jej w najwyższym podnieceniu.
– On zginie! – zawołała. – Zginie, rozumiesz? Pojechał tam po śmierć!
Krępski dopiero teraz spojrzał na nią uważniej. Do jego udręczonego umysłu dotarło, że tak rozgorączkowanej nie widział jej nigdy. Nie była zdziwiona jego obecnością ani stanem – po prostu nie zwracała na niego uwagi. Jej myśli zdawały się błądzić daleko od dworu, skupione na czymś znacznie ważniejszym niż widok kochanka.
– Kto zginie? – zapytał, z trudem odrywając się od własnych spraw. – Co się stało?
– Przejechał przez most – ciągnęła. Była jak w gorączce. Mówiła właściwie do siebie, nie do niego. – Most, którego nie było. I zniknął we mgle.
– Most? – zapytał osłupiały.
– Ludwik – odparła niecierpliwie. Wbiła w niego spojrzenie. Tak, teraz go dostrzegała. – Ludwik wjechał w mgłę i zniknął. Kazał mi jechać do dworu, czekać na niego, ja posłuchałam, choć powinnam była zostać, pomóc mu…
Podszedł bliżej i złapał ją za dłonie.
– Marianno – powiedział.
– …powinnam tam wracać.
– Marianno. Jesteś bardzo zdenerwowana.
– Muszę. Niepotrzebnie przyjeżdżałam. Jadę. A ty jedź ze mną, pomóż mu, jesteś jego bratem…
– Poczekaj. – Spłynęło na niego natchnienie. Nareszcie wiedział, co robić. – Ludwik trzyma w domu pieniądze, prawda? Ojciec miał w gabinecie sejf, Ludwik powiedział mi kiedyś, że nadal go używa, bo jest solidny i żaden włamywacz nie potrafiłby sforsować jego zamków. Mylę się?
– Hipolicie, nie będę teraz rozmawiała o sejfie…
Złapał ją za brodę – znacznie mniej delikatnie niż ostatnio, gdy jej dotykał. Zmusił do spojrzenia mu w oczy.
– Marianno – powiedział z naciskiem. – Mnie należą się pieniądze, wiesz o tym. Jesteśmy sami. Znasz szyfr. Zabierzmy je i ucieknijmy.
– Co? – Jej oczy zrobiły się wielkie, niemal przezroczyste. – O czym ty mówisz?
– Mówię, że nadszedł dogodny moment. Rozmawialiśmy o tym, pamiętasz? Sama powiedziałaś, że gdy tylko nadarzy się okazja, odejdziesz od niego. Że go… nienawidzisz. Że w końcu się uwolnisz.
– Puść. – Szarpnęła głową w tył. – Jaka okazja? Czy ty w ogóle słyszałeś, co mówię? Ludwikowi grozi niebezpieczeństwo…
– Słyszę bardzo dobrze – stwierdził. Jeszcze przed kwadransem nawet nie przeszłaby mu przez głowę myśl, że stać go na taki spokój. – Los może rozwiązać problem za nas.
– Nie wierzę, nie wierzę – szepnęła. – Ty, jego brat, życzysz mu śmierci?
– Nie – odparł. – Ale nie muszę i nie chcę przeszkadzać przeznaczeniu.
– Idiota! – zawołała. Potem jednak zawahała się. Piękna twarz pokryła się maską namysłu – krótkiego niczym mgnienie oka, ale on dostrzegł go wyraźnie. Rzeczywiście, rozmawiali o tym kilkukrotnie, nawet planowali przyszłość. Marianna wyglądała na gotową do podjęcia radykalnych kroków. Uważała, że jej małżeństwo zaczyna przypominać kiepski teatr. Kiepski, a zarazem coraz bardziej brutalny. Twierdziła, że Ludwika już od dawna nie kocha. A on zachowuje się wobec niej z każdym dniem gorzej.
– Idiota – powtórzyła ciszej, bez przekonania.
– Wiesz, że mam rację – oświadczył, po czym ujął jej dłonie. Nie oponowała. – Nie wiem, czym jest most i jakaś tam mgła. Ale jeśli twoje obawy są słuszne, mamy okazję, która może się nie powtórzyć. Kocham cię. A pieniądze są moje, dobrze o tym wiesz. Wezmę je, ty się spakujesz i uciekniemy.
– Uciekniemy? – Rumieniec na twarzy powoli ustępował miejsca normalnym kolorom. – Gdzie? Zrezygnujesz ze służby? Z hazardu?
– Och, przeklęta służba. – Był jak w transie. Droga wiodąca ku przyszłości była prosta i jasno oświetlona. – Wszystko pozór. Nareszcie będę mógł się od tego uwolnić. A moja noga już nigdy nie postanie w kasynie.
– Naprawdę jesteś gotów to wszystko rzucić?
– Byle z tobą. Przysięgam.
– Gdzie chcesz jechać?
– Daleko. Do Ameryki. Zaczniemy nowe życie, ty i ja.
Marianna uśmiechnęła się. Salon stał się jeszcze jaśniejszy.
– Auto stoi w garażu – powiedziała.
***
Bucefał potknął się. Szedł znużonym krokiem wędrowca u kresu tysiącmilowej podróży; Ludwik jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. Sam zresztą czuł się równie źle: był przemoczony do szpiku kości, ciałem wstrząsały dreszcze, zawroty głowy niemal zrzucały go z siodła, żołądek rwał jakimś ostrym, szarpiącym bólem. Podejrzewał, że ma gorączkę. Organizm odczuwał śmiertelne znużenie, jakby pobyt tam wyzuł go ze wszystkich sił, jakby tam coś wyssało z niego całą energię i wstrzyknęło mu w żyły truciznę. Głowę natomiast wypełniała gonitwa myśli pędzących we wszystkich kierunkach. Szaleństwo – a jednocześnie całkowita trzeźwość obserwacji i ocen. Iluzja. I rzeczywistość.
Niemal odchodził od zmysłów. To, czego doświadczył, nie mogło być prawdą. A z drugiej strony, przecież wiedział, że przeżycia ostatniej godziny miały miejsce, a on je zarejestrował wszystkimi zmysłami. Naprawdę. Na pewno. Widział ponury, okryty deszczem krajobraz, błotnistą drogę, czuł na twarzy zimno i wilgoć, ba, nawet rozmawiał z żywym człowiekiem. Odczuwał, dostrzegał, słyszał, rozumiał. Umysł działał na pełnych obrotach, może nawet lepiej niż zwykle.
Jeśli śnił, był to najbardziej nieprawdopodobny ze snów.
Końskie kopyta zaszurały na żwirze podjazdu. Ludwik z wysiłkiem podniósł głowę. Jasne ściany dworu kąpały się w słońcu. Majowe słońce ogrzewało go, ale on nadal czuł zimno. Na ganku pojawił się Józef.
– Pan przyjechał nareszcie – oświadczył radośnie. – Wszyscy już bardzo się martwiliśmy.
Wyraz zadowolenia zniknął raptownie z jego twarzy, gdy Ludwik zsunął się z siodła i zatoczył jak pijany. Wyrosły jak spod ziemi parobek złapał wodze; sędziwy służący rzucił się na pomoc swemu panu. Uchronić go przed upadkiem zdołał w ostatniej chwili.
– Jezus Maria, co się stało? – zawołał.
Ludwik nie odpowiedział. Czuł się coraz gorzej. Nogi uginały się pod nim.
– Pan jest przemoczony, zmęczony – powiedział Józef, patrząc na Krępskiego uważnie. – Nie było pana przez trzy godziny, ale przecież nie padało.
– Trzy godziny? – powtórzył Ludwik w osłupieniu. Czuł, że bełkocze. – Powiedziałeś trzy godziny?
– Nawet o kwadrans więcej. Pani Marianna odchodzi od zmysłów. I pan Hipolit przyjechał.
Ludwik nawet nie miał siły na niego spojrzeć. Rzeczywistość z trudem torowała sobie drogę do jego umysłu. Ciało coraz bardziej odmawiało posłuszeństwa. Wsparł się ciężko na ramieniu Józefa.
– Prowadź – wyszeptał z trudem.
Zataczając się jak para pijaków, ciężkim krokiem weszli do środka. Minęli sień, po czym wkroczyli do pokoju dziennego.
Hipolit stał przed kominkiem i miał minę człowieka przyłapanego na gorącym uczynku. W dłoni trzymał neseser. Własność Ludwika. Dar od ojca. Pod ścianą stały wielka waliza i kufer. Ktoś jest w moim salonie, skonstatował starszy z braci obojętnie. Czuł jakąś dziwną, narastającą barierę oddzielającą go od chwili bieżącej. Nie miało znaczenia nic poza jego stanem i coraz bardziej chaotycznymi myślami. Przestawał rozumieć otaczającą go rzeczywistość.
Czy tak właśnie wygląda szaleństwo? – pomyślał w nagłym, i bardzo krótkim, przebłysku jasności.
– Może pan zechce wziąć gorącą kąpiel? – zapytał zasapany majordomus. – Przygotuję suche ubranie. A może zadzwonić po doktora?
Kąpiel? Lekarz? O czym ten człowiek mówi?
– Ludwiku – powiedział Hipolit.
Kim jest ten mężczyzna?
– Most – wybełkotał Ludwik. – Wszystko zmieni, rozumiecie?
– Co ci jest, Ludwiku? – zawołała Marianna.
A ta czarnowłosa, piękna kobieta, która właśnie weszła do pokoju? Wydała mu się znajoma, ale nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna.
– Zmiana – powtórzył z uporem. – Zmiana, głupcy.
Przed oczyma zaczęły mu latać czarne i czerwone plamy.
– Przeszłość – wyszeptał.
W głowie narastał szum.
Uderzenia głową o parkiet nawet nie poczuł.
***
Piękny majowy poranek zaglądał przez okna do pokoju, ale ani słońce, ani bezchmurne niebo nie cieszyły Hipolita. Noc spędził niemal bezsennie, przewracając się na łóżku i bijąc z ponurymi myślami. Wczorajsze pojawienie się brata, wyglądającego jak upiór z zaświatów, wstrząsnęło nim. Ludwik, widząc jawny dowód zdrady, widząc próbę ucieczki kochanków, powinien protestować, może nawet rwać się do bitki – tymczasem zachowywał się jak ktoś niespełna rozumu, bełkotał, próbując wygadywać jakieś głupstwa, chwiał się niczym pijany, a potem zemdlał. Hipolit wraz z Józefem musieli go zanieść do małżeńskiej sypialni, gdzie, bezprzytomny, przespał całe popołudnie i noc.
Marianna spędziła ten czas przy łóżku męża. Hipolit zaglądał do niej kilkukrotnie. Nie tylko nie chciała słyszeć o wyjeździe – w ogóle nie była skłonna do jakiejkolwiek rozmowy. Po prostu nie zwracała na niego uwagi. Trzymała Ludwika za dłoń i wpatrywała się w niego z przerażeniem. I czułością. Nie miał tam nic do roboty.
Usłyszał pukanie.
– Tak?
W drzwiach pojawił się Józef.
– Pan się obudził – zakomunikował.
Hipolit opuścił stopy na podłogę.
– Czuje się już dobrze – ciągnął majordomus. – Chciałby się spotkać za kwadrans przy śniadaniu.
– Oczywiście. – Kiwnął głową Hipolit. Mimo panującego na zewnątrz upału poczuł chłód. Wieść o wyzdrowieniu Ludwika zrobiła na nim nie mniejsze wrażenie niż wczorajszy upiorny widok. – Powiedz mojemu bratu, że za chwilę będę gotowy.
Służący zniknął za drzwiami. Ubierając się, Hipolit pomyślał, że jego los, w taki czy inny sposób, dziś się rozstrzygnie.
***
Ludwik zapiął pieczołowicie guziki koszuli, a potem przejrzał się w lustrze.
Gładko ogolone policzki, spokojne, jasne oczy, modna, starannie uformowana fryzura. Nadal jeszcze młodzieńcza, sprężysta figura, i to mimo lekkiego wybrzuszenia nad paskiem, efektu zbyt obfitych kolacji i zbyt wielu wieczorów spędzonych w fotelu z kieliszkiem wina lub koniaku w ręce. Żadnych widocznych śladów wczorajszych wydarzeń. W głowie porządek i pewność przyszłych poczynań. W duszy spokój. W ciele moc. Cieszył się na myśl, że dzięki wczorajszym wydarzeniom ma okazję zostawić całe swe dotychczasowe życie za sobą.
Spojrzał na zegarek.
– Czas – mruknął, po czym wyszedł z pokoju.
Do jadalni wkroczył pewnym, zamaszystym krokiem. Brat i żona siedzieli przy stole w milczeniu. Cienie pod oczami i żółtawa, niemal przezroczysta cera powodowały, że Hipolit wyglądał jak człowiek chory. Na widok starszego brata drgnął. Marianna z kolei miała na twarzy rumieńce i wyraźnie ucieszyła się na jego widok.
– Ludwiku – powiedziała. – Jestem szczęśliwa, że cię widzę w zdrowiu.
Wyglądała na całkowicie szczerą. W milczeniu skinął jej głową. Zajął miejsce przy stole, po czym obrzucił oboje długim, uważnym spojrzeniem.
Hipolit. I Marianna. Razem, w pewien szczególny sposób. Jeszcze niedawno uznałby ten fakt za oburzający. Teraz był zupełnie nieważny wobec tego, co miał do zakomunikowania.
Myśli biegły wolno i były bardzo wyraźne. Czuł niesamowity, lodowaty spokój.
– Hipolicie. – Skinął głową Ludwik.
– Ludwiku – odparł młodszy z Krępskich. Sprawiał wrażenie coraz bardziej zdenerwowanego.
Ludwik wypił łyk kawy, po czym odstawił filiżankę.
– Zanim przekroczyłem most, widząc was razem, wiedziałbym, co chcę powiedzieć i co chcę zrobić – oświadczył. – Miałbym wyrobioną opinię na temat każdego z was. Ale teraz muszę zrobić coś innego.
– Ludwiku… – powiedziała Marianna.
– Chcę, żebyście posłuchali – odparł, w ogóle nie zwracając na nią uwagi. – Potem możecie jechać, gdzie was oczy poniosą, wedle uznania.
Miał w sobie spokój, który ich zmroził. Gestem dłoni odprawił Józefa, który pojawił się z półmiskiem pełnym wędlin. Służący zamknął za sobą drzwi.
– Każde z nas ma grzechy na sumieniu – powiedział. – Każde z nas ma w swoim życiu rozdziały, których musi się szczerze wstydzić. Ty, Marianno, zdradzasz mnie z moim własnym bratem – podniósł dłoń, widząc, że chce zaprzeczyć – i, jak mniemam, robisz to już od dłuższego czasu, od tej nieszczęsnej naszej kłótni, podczas której zachowałem się tak, jak nigdy nie powinienem był się zachować.
– Ludwiku – odparł Hipolit.
Starszy brat odwrócił się ku młodszemu.
– Ty natomiast jesteś nałogowym hazardzistą, mającym do mnie śmiertelny żal, że nie oddaję mu połowy majątku, który według testamentu ojca mu się z racji uzależnienia od hazardu nie należy – powiedział. – O czym doskonale wiesz, ale mimo to posuwasz się do nacisków, gróźb, także prób szantażu, a ostatnio nawet do udanej próby uwiedzenia mojej żony. Żeby mnie ukarać, jak mniemam.
– To nie tak. – Pokręcił głową Hipolit.
– Ależ tak. Jesteś zadłużony po uszy, wierzyciele cię ścigają, są tak uparci, że byli nawet tutaj. Testament jednak mówił jasno: należna ci połowa majątku jest twoja, jeśli do trzydziestki zerwiesz z hazardem. Nie zrobiłeś tego, więc będąc wykonawcą testamentu, zostałem prawnym właścicielem twojej części.
Zapadła cisza. Hipolit niemal złamał ściskany w dłoniach widelec.
– Ja ze swej strony nie traktowałem żony tak, jak na to zasługuje, zaniedbywałem ją, nawet posuwałem się do przemocy fizycznej, przedkładałem, nazwijmy to, prowadzenie interesów nad szczęście rodzinne – ciągnął ze złowieszczym spokojem Ludwik. – Nie potrafiłem dać ci dziecka, żono. Nie potrafiłem również pomóc tobie, bracie, choć po śmierci ojca obowiązek opieki nad tobą spoczywał przecież na mnie, mimo iż już byłeś dorosły. Mogłem starać się pomóc ci, stanąć na drodze do ruletki i kart. Albo, w ostateczności, przyjąć twoje tłumaczenia, że skończyłeś z ruletką, i oddać ci twoją część. Mógłbym wykazać się większym zrozumieniem dla ludzkich słabości, zwłaszcza że sam mam ich niemało i moje sumienie wcale nie jest czyste. Nie zrobiłem tego, być może z egoizmu, być może z chciwości. Moje przewiny są nie mniejsze niż wasze, może nawet większe. To wszystko prawda…
– Ludwiku… – Marianna wstała.
– Nie ma sensu zaprzeczać – ciągnął Krępski, patrząc na nią łagodnie. Nie było w nim żalu ani gniewu. Hipolit pomyślał, że brat znajduje się w jakimś rodzaju łagodnego transu, jest skupiony na jakiejś idei, odrzucając wszystko, co stoi na jej drodze. Aż bał się usłyszeć, co będzie dalej. – Ten list zostawiłaś specjalnie. Chciałaś, żebym go przeczytał. To był twój krzyk rozpaczy, chęć zwrócenia uwagi na fakt, że czujesz się nieszczęśliwa. Nie mylę się, prawda?
Marianna milczała. Ludwik ujął jej dłoń tak czułym gestem, że Hipolit poczuł się całkowicie zagubiony. Mnie nigdy nie będzie stać na taką miłość, pomyślał. Jeśli Ludwik ma rację, ona mną manipulowała, a ja byłem ślepy. Brak mi piątej klepki. Powinienem siedzieć w Tworkach.
– Po co nam to mówisz? – zapytał głucho.
– Żeby zaproponować wam coś, co zmieni nasze życie i co musi, na razie przynajmniej, zostać w tym pokoju, rozumiecie? – zapytał z naciskiem. – Dokonałem odkrycia. Fundamentalnego. Jeżeli ono jest prawdą, a nie wytworem mego umysłu, a wierzę, że tak właśnie jest, zmieni się wszystko. Posłuchajcie.
***
Gdy zobaczyłem utopiony we mgle, kamienny most, od razu poczułem, że jakaś nieuchwytna, na pewno niematerialna, ale potężna siła ciągnie mnie w jego stronę. Zapomniałem o gniewie, o Mariannie, o rzeczywistości. Liczył się tylko most. Jechałem i jednocześnie myślałem gorączkowo. Drugi brzeg rzeki niknął we mgle, szarym, gęstym kokonie, zupełnie nieprzejrzystym. A przecież dzień był – nadal jest – piękny, słoneczny, niebo bezchmurne. Przy takiej temperaturze, o pierwszej po południu, na początku maja, mgły nie występują. Ale pal diabli mgłę, choć na pewno nie powinno jej być przy takiej pogodzie i o tej porze roku. Przede wszystkim zachodziłem w głowę, skąd, do cholery, wziął się most. Przecież dobrze wiem, co się dzieje w moich włościach. Jak w drugim końcu majątku zarządca chce zbudować kurnik czy postawić kawałek płotu, to mnie wpierw pyta o zgodę. Na pewno wiedziałbym, gdyby ktoś zamierzał postawić kamienny, solidny most, ba, musiałbym sam wydać taką decyzję. A tymczasem ja nic o tym nie wiedziałem, a most stał, całkiem konkretny. Na dodatek w idiotycznym miejscu – łączył dwa brzegi rzeki, podczas gdy trzysta metrów dalej od dawna jest solidny drewniany mostek, całkowicie wystarczający dla naszych potrzeb. Po co komu kamienny most? Kto go tu postawił wbrew mej wiedzy i woli, na dodatek w jedną noc, bo wczoraj go tam nie było? Złość mnie zdjęła, choć w miarę jak posuwałem się do przodu, słabła wyraźnie, robiła się jakaś nieważna, błaha. W połowie drogi obłok oblepił mnie szczelnie i wtedy zupełnie już zapomniałem o gniewie. Mgła oddziaływała na mnie bardzo szczególnie. Mówiłem już o sile. Ale to nie wszystko. Było w tej mgle jeszcze coś, jakieś poczucie zmiany, pewien przymus koncentracji na chwili bieżącej… Potem o tym opowiem. W każdym razie zrobiło się chłodno, jak w paskudny listopadowy dzień. Niemal nic nie widziałem. Koń chrapał i nie chciał iść, musiał czuć niebezpieczeństwo… To były bardzo szczególne, fizyczne doznania.
W końcu przejechałem. I jakbym znalazł się w innym świecie. Różnica była dostrzegalna gołym okiem; na przykład zmieniła się pogoda – było zimno, wiał przenikliwy wiatr i siąpił drobny, niemal lodowaty deszcz. Jednak nie chodziło tylko o pogodę. Nagle zrobiła się inna pora roku, rozumiecie? Wjechałem na most w maju. Wyjechałem z niego – czułem to, bo przecież jeszcze nie wiedziałem – w październiku albo w listopadzie. Powietrze pachniało inaczej… Nie umiem tego wytłumaczyć, ale wrażenie było bardzo silne, wręcz dojmujące. Wiedziałem, że po przejechaniu mostu coś się z pewnością zmieniło, choć gdyby zapytać mnie o istotę tej zmiany, nie potrafiłbym precyzyjnie odpowiedzieć, poza porą roku, oczywiście. Przyszło mi na myśl, że straciłem przytomność i doznaję jakichś majaków czy halucynacji, chociaż w głębi duszy czułem, że to nieprawda. W mojej głowie działo się coś bardzo dziwnego, ale zmysły pracowały jak należy.
Ruszyłem przed siebie, nadal jakąś cząstką umysłu podejrzewając, że śnię, choć przecież czułem na twarzy wilgoć, Bucefał chrapał i kulił uszy, słyszałem śpiew ptaków – mimo to cały czas sądziłem, że nie przebywam na jawie. Krajobraz całkowicie się zmienił, po drugiej stronie rzeki powinna być łąka, lekko opadająca, potem rzadki lasek i już zabudowania dworu… Tu było zupełnie inaczej. Gdy dotarłem do końca mostu, znalazłem się w lesie, nieprzejrzystym, bardzo starym, gęsto podszytym, przez który prowadziła ścieżka, tak wąska, że gałęzie szorowały po końskich bokach. Myślę, że miałbym kłopoty, gdybym zechciał zawrócić. Jechałem więc, jechałem… może kilometr, może trochę więcej. Myślałem, że jeśli to nie sen, most przeniósł mnie gdzieś, wyekspediował… Myśl fantastyczna – jeszcze wtedy do głowy mi nie przyszło, że tak właśnie wygląda prawda… W końcu dojechałem do traktu… Mówię traktu, bo to nie przypominało drogi w naszym rozumieniu tego słowa. Miałem przed sobą wypełniony kałużami, ubity końskimi kopytami i kołami wozów gliniasty szlak, bardziej przypominający bajoro niż drogę, idący mniej więcej ze wschodu na zachód. Nadal zdumiony zatrzymałem się i zacząłem obserwować.
Niebo było ołowiane. Zachodni wiatr powodował, że deszcz, zrazu niewielki, potem coraz bardziej gęstniejący, zacinał z ukosa.
Kilka minut później zobaczyłem idącego drogą człowieka. Był ubrany… swojsko, a jednocześnie bardzo dziwnie. Jakbym spoglądał na ubiegłowieczną rycinę. Skórzane łapcie, szarawary, szara sukmana, jakiś niekształtny kapelusz. Na ramieniu widły, ale nawet i bez tych wideł bym się domyślił, że to wieśniak – tak jak mówię, jakiś taki… niedzisiejszy. Gdy podjechałem bliżej, upewniłem się, że oczy mnie nie mylą: miał spracowane ręce człowieka harującego na roli. Był stary, siwy, wąsaty. Na mój widok przestraszył się okropnie; zawrócił i zaczął biec. Puściłem Bucefała w kłus i dopadłem go po chwili. „Nie bój się”, mówię. A on zatrzymał się i stał niczym słup soli; oczy wytrzeszczył, patrzył na mnie jakbym był jakimś diabłem. „Nie bój się. Kim jesteś, dobry człowieku?”, pytam ponownie. A on do mnie: „Niks verstehen”. Aha, myślę. Dziwny jakiś, ale przynajmniej się dogadam… Więc pytam po niemiecku, jak się nazywa i skąd pochodzi. A on, że mówią na niego Stary Johann, a pochodzi z sąsiedniej wsi, co się zwie Nebelsdorf. Tak właśnie powiedział: co się zwie. I dalej patrzy na mnie jak na stwora jakiegoś mitycznego. Nebelsdorf? – pytam. Mgielna Wieś? Tu nie ma żadnej miejscowości o takiej nazwie, dodaję. Ani po tej stronie granicy, ani po tamtej, o niczym takim nie słyszałem, a byłem w Niemczech ostatnimi laty wiele razy, przecież mamy tam rodzinę.
Tak sobie pogadaliśmy przez kilka minut. On, że wieś jest, ja, że nie ma. W końcu znudziło mi się to, deszcz padał coraz większy, a ja lekko ubrany, maj był przecież jeszcze przed chwilą, coraz mi było zimniej. Więc tknięty jakąś myślą, widząc ten krajobraz, chłopa jak ze starych obrazów, pytam: „Ty Niemiec?”. Pytam, choć przecież wiem, że nie Polak. „Ja?”, dziwi się. „Ja miejscowy, poddany najjaśniejszego pana”. „Jakiego najjaśniejszego pana?” „Ano Fryderyka Wilhelma, króla Prus”. Nie ukrywam – języka mi w gębie zabrakło. Wieśniak z kolei był wyraźnie zdumiony moją ignorancją. Przyglądam mu się bacznie, coś jest nie tak, zapach, wygląd tego człowieka, jakaś, jak powiedziałem, niedzisiejszość. Nie chodzi nawet o strój, chociaż takich ubrań to ja nawet na Wołyniu nie widziałem, a przecież tam bieda…
Coś mnie tknęło. „A który to mamy rok, mój dobry człowieku?” On zdumiał się jeszcze bardziej – potem się okazało, że nie pytaniem o datę, tylko tym, że zwróciłem się do niego w ten sposób. Nikt nigdy nie nazwał go dobrym człowiekiem. Jak już mu zdumienie przeszło, wydukał, że jest rok pański tysiąc osiemset trzynasty. Teraz to mnie zamurowało, przyznam. O ile dopuszczałem, że odbyłem podróż w przestrzeni, nawet nie zaświtała mi myśl, że mogłem odbyć ją w czasie. Przecież to niemożliwe… Owszem, czytaliśmy wszyscy słynną powieść Wellsa, ale nikt, ani wy, ani ja, nie traktował jej inaczej jak bajki, wytworu bogatej fantazji pana pisarza. Lecz chłop upierał się przy swoim – „Trzynasty mamy rok, panie”. I już. Odjechałem, oceniając, że starczy tego dobrego. Musiałem ochłonąć, pomyśleć, choć już wiedziałem, że mój umysł zaakceptuje tę niesłychaną bajkę i uzna ją za coś naturalnego. Gdy dotarłem do mostu – co nie było proste, pomyliłem drogę, choć przecież daleko nie ujechałem, może półtora kilometra, z czego kilometr przez las – pomyślałem, że powinienem był zapytać starego Johanna o datę dzienną, no, ale to już był płacz nad rozlanym mlekiem, nie chciałem zawracać, jakoś niesporo mi było, zwłaszcza że robiło się coraz ciemniej i zimniej, zbierało się na gradobicie.
Przez most przejechałem bez większych kłopotów. I znów był maj, piękna pogoda, bezchmurne niebo; ja trząsłem się jak osika, zmarznięty i mokry. Wróciła rzeczywistość roku tysiąc dziewięćset trzydziestego czwartego, mimo to miałem pewność, że wszystko, co przeżyłem po tamtej stronie, wydarzyło się naprawdę. Że naprawdę byłem tam, rozmawiałem ze starym chłopem i przemoczył mnie deszcz padający sto dwadzieścia lat temu.
***
– Niemożliwe – powiedział Hipolit. Opowieść wywarła na nim dziwne wrażenie; była całkowicie nierealistyczna, zgoła bajkowa – a jednocześnie młodszy z braci miał stuprocentową pewność, że zawiera wyłącznie prawdę. Zaprzeczył odruchowo, automatycznie, bo umysł bronił się jeszcze. Co ciekawe, na razie przynajmniej porzucił rozpatrywanie własnych kłopotów, ba, niemal zapomniał o chęci ucieczki z Marianną i odkryciu tego faktu przez Ludwika. Gdyby go zapytać, w jakim celu pod ścianą stoi spakowany kufer, w pierwszej chwili miałby kłopot z odpowiedzią. Co w gruncie rzeczy było zrozumiałe: umysł, miast zajmować się kłopotami dnia dzisiejszego, rzucił się na fantastyczną opowieść pana domu, może dostrzegając w niej, na razie bardzo niejasną, szansę wyjścia z kłopotów. Hipolit czuł, że Ludwik nie opowiada im tego bez powodu, bez ukrytej na razie, ale starannie przemyślanej intencji.
– Całkowicie możliwe – zaprzeczył Ludwik, zapalając papierosa wyciągniętego ze złotej papierośnicy. – Musimy wszyscy uwierzyć, że most jest połączeniem z przeszłością.
– Most, którego jeszcze wczoraj nie było i który nie wiadomo kto zbudował – rzekła Marianna. Udawała sceptyczną, ale Hipolit widział, jak bardzo jest podekscytowana. Jak szybko dała się uwieść mężowskiej opowieści.
– Tak jest – przytaknął Ludwik. – Nie pytajcie mnie o jego pochodzenie, bo nie umiem tego wytłumaczyć, podobnie jak nie umiem wytłumaczyć jego możliwości. Niemniej on tam jest. Można po nim przejechać. Jeszcze jedno wam powiem. Józef twierdzi, że nie było mnie trzy godziny…
– Ma rację – zgodziła się Marianna. – Nawet trochę dłużej.
– Absurd. Nie spoglądałem, co prawda, na zegarek, ale mam dobre wyczucie czasu. Po drugiej stronie spędziłem nie więcej niż godzinę, może godzinę i kwadrans. Na pewno nie trzy…
– W jakim celu nam o tym opowiadasz? – przerwał Hipolit. Czuł, że głowa zaczyna mu pękać. Całe to szaleństwo musi się jakoś skończyć, w ten czy inny sposób, pomyślał.
Ludwik przyjrzał mu się z namysłem.
– Nie rozumiesz?
– Uświadom mnie.
Ludwik wstał. Podszedł do kominka, przez chwilę przyglądał się zdjęciu, na którym Marianna w ślubnej sukni siedziała w wystudiowanej pozie na szezlongu i uśmiechała się słodko. Mój Boże, to było zaledwie sześć lat temu. Odwrócił się.
Kątem oka dostrzegł kufer i walizę. Józef wczoraj usunął je z pokoju dziennego i wstawił do jadalni.
– Faktów o naszych wzajemnych relacjach nie zmienimy nawet najbardziej zażartą dyskusją – powiedział Ludwik. – Jednak one są w tej chwili zupełnie nieważne.
– Ważny jest most – mruknął Hipolit.
– I jego właściwości – przytaknął Ludwik i nieoczekiwanie uśmiechnął się. – Most umożliwia podróż w przeszłość. Pomyślcie, co to znaczy. Co to znaczy naprawdę.
– Poznanie historii? – zapytał Hipolit.
– Zmianę? – powiedziała jednocześnie Marianna.
– Tak jest. – Ludwik wyglądał na usatysfakcjonowanego. – Zmianę.
– Zmianę? – Głowa bolała Hipolita coraz bardziej. Szybko oddalał się od celu, jaki sobie wczoraj postawił. A jednocześnie czuł, że szaleństwo Ludwika pomału zaczyna udzielać się i jemu. Nim brat zemdlał, bełkotał coś właśnie o zmianie. Co za dzień. – Zmianę czego?
– Pomyślcie.
– Cóż z tego…
Ludwik podniósł dłoń. Hipolit umilkł.
– Chcę was prosić, żebyście oderwali się od chwili bieżącej, żebyście zapomnieli o przeszłości, żebyście podeszli do tego, co powiem, z chłodną głową. Możecie to zrobić? Możecie przez najbliższą godzinę wyłączyć się z rzeczywistości i otworzyć umysły na nowe… – zawahał się – możliwości?
Marianna nawet się nie zastanawiała. Ścisnęła dłoń męża i pokiwała energicznie głową. Jej metamorfoza była równie zastanawiająca, co opowieści Ludwika. Hipolit poczuł na sobie wzrok brata.
– Mogę spróbować – bąknął. W szybkim tempie uciekały z niego resztki energii. Czuł, że płonie. Możliwe, że miał gorączkę.
– Wiecie, że sporo czytam. Sięgam do różnych autorów, historia to moja ulubiona dziedzina, można powiedzieć pasja – zaczął Ludwik. Hipolit zerknął na niego z niedowierzaniem. Zawsze oceniał brata jako człowieka zachłannego, zazdrośnie pilnującego majątku, zdecydowanego materialistę, któremu obce są wyższe idee czy szerzej – sprawy ducha. Według wiedzy Hipolita Ludwik nigdy nie zdradzał żadnych zainteresowań naukowych ani tym bardziej historycznych. Kochał pieniądze, jazdę konną i zapewne, na swój sposób, Mariannę. Nic więcej zdało się nie przyciągać jego uwagi. Teraz wydawał się poważny niczym profesor uniwersytetu podczas wykładu inaugurującego rok akademicki. Widać ów bajkowy most dokonał zmian, nim jeszcze zaczęliśmy rozmawiać, pomyślał Hipolit. Albo byłem przez całe życie ślepy. – Zwłaszcza dużo uwagi poświęciłem rozbiorom i odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak potężna niegdyś Rzeczpospolita upadła. A potem – co było skutkiem? Otóż myślę, że największym nieszczęściem, nieporównywalnym z niczym innym, nieszczęściem, którego konsekwencje boleśnie odczuwamy dzisiaj i moim zdaniem będziemy odczuwali w przyszłości, może nawet jeszcze przez kilka pokoleń, była utrata przez Polskę wieku dziewiętnastego. Utrata możliwości normalnego rozwoju. Inni przechodzili przez rewolucję przemysłową, budowali koleje i drogi, handlowali z całym światem, wykuwały się nowe warstwy społeczne, do głosu dochodziła merytokracja, słowem, tworzyły się narody i społeczeństwa w kształcie, jaki widzimy dzisiaj. Tymczasem my zasklepiliśmy się w nieszczęściu, roztrząsaliśmy stare grzechy i myśleliśmy wyłącznie o tym, by Polskę odzyskać, a mało kto troszczył się, w jakim ona będzie kształcie, jak powinna wyglądać Polska, w której wszyscy będziemy szczęśliwi i która zadba o nasze interesy, choćby i wbrew silnym sąsiadom.
Ludwik przerwał, by napić się wody. Hipolit zerknął na Mariannę, ciekaw jej reakcji – wszak zmiana tematu, przeskok ze spraw osobistych do wielkiej polityki był tak gwałtowny, że aż nierealny. Jednak Marianna zdawała się nie pamiętać o tym, że jeszcze niedawno szykowała się do wyjazdu. Chłonęła opowieść męża z rozszerzonymi oczyma. Tak, zdecydowanie już była po jego stronie – na dobre i na złe. Możliwe, że faktycznie zostawiła list na wierzchu tylko po to, by go przeczytał.
– Zaborcy nie dbali o nasz rozwój, bo nie mieli powodu, żeby to robić – ciągnął Ludwik. – Europa i reszta świata pędziły, my staliśmy w miejscu, więc praktycznie cofaliśmy się. W efekcie piętnaście lat temu w niepodległość wchodziliśmy z zacofaną, biedną, przeludnioną wsią wypełnioną analfabetami, właściwie bez przemysłu, kolei i dróg, bez żadnego portu w pełnym tego słowa znaczeniu, a za to z archaiczną strukturą społeczną, bez przemysłowców i kupców, bez wystarczającej kadry inżynierskiej, z jakimiś reliktami ziemiaństwa i z ciemnymi masami chłopskimi. Mówię w uproszczeniu, rzecz jasna. Sam jestem ziemianinem i dokładnie tak się czuję: jak relikt, nikomu niepotrzebny wytwór dawno zapomnianej epoki. Więc mimo wszystko uważam, że gra jest warta świeczki; jeżeli po dokładniejszym zbadaniu sprawy potwierdzi się, że most wyrzuca nas do epoki napoleońskiej, zyskamy możliwość wysłania w przeszłość oddziału wojskowego i pokonania zaborców. Wtedy nie tylko Księstwo ocaleje. Przy odrobinie szczęścia i starannego planowania możemy odbudować Rzeczpospolitą w kształcie sprzed pierwszego rozbioru. Mniejsza zresztą o granice, one nawet nie są najważniejsze. Siły państw nie buduje się rozległością terytorium. Polska będzie państwem potężnym, bo zbudujemy fabryki i koleje, zmienimy strukturę z rolniczej na przemysłową, wykształcimy fachowe kadry, uzbroimy się po zęby…
– My? – zapytał Hipolit. Nie tylko Marianna zmieniła się gwałtownie. Z nim również działy się dziwne rzeczy: miał ochotę dać się uwieść opowieści brata i roztaczanej w niej wizji, wziąć ją za swoją, kupić fantastyczny koncept podróży w czasie, wręcz za nim podążyć. A przecież w głębi duszy nie zgadzał się z wnioskami. Most, czy tam stał, czy nie, należało zostawić w spokoju. Podobnie jak polską historię. Intuicyjnie czuł, że z grzebania w niej nie wyniknie nic dobrego.
Ludwik nie dał się zbić z pantałyku.
– Mówię ogólnie – stwierdził. – Choć oczywiście przeszło mi przez głowę, że moglibyśmy zostawić tam paru ludzi, specjalistów posiadających dzisiejszą wiedzę, ochotników, którzy zdecydowaliby się przenieść do innej epoki. Wiem, że nie będzie prosto znaleźć takich ludzi, którzy byliby skłonni poświęcić życie, ale pomyślmy, ileż rzeczy by to przyspieszyło. Silniki spalinowe, elektryczność, samoloty, radio, nowoczesne uzbrojenie… Polska wyprzedzałaby swoich wrogów o sto lat. Gdybyśmy opracowali plan rozwoju, szybkiego, dynamicznego…
– Chciałbyś budować silniki spalinowe w Księstwie Warszawskim? – zdobył się na ironię Hipolit.
Starszy z Krępskich ponownie potraktował pytanie ze śmiertelną powagą.
– Oczywiście nie od razu – stwierdził rzeczowo. – Zdaję sobie sprawę, że postęp techniczny dokonuje się krok po kroku, nie bierze się sam z siebie, nie wisi w powietrzu. Nawet najbardziej pomysłowy wynalazek bazuje na poprzednich dokonaniach… weźmy choćby radio – nie może przecież istnieć bez odkrycia zjawiska fal elektromagnetycznych i skonstruowania urządzenia, które byłoby zdolne je wysyłać na odległość, i drugiego, które potrafiłoby je odbierać. A wszystko nie byłoby możliwe bez elektryczności, prawda? Więc najpierw trzeba dokonać rewolucji w poziomie wiedzy, potem wykształcić kadry, które zbudują zaplecze przemysłowe, fabryki muszą wdrożyć do działania nowe rozwiązania, trzeba znaleźć nowe surowce, wybudować kopalnie, nauczyć miejscowych wytwarzać elektryczność, zmodernizować transport i tak dalej. Ludzi z tamtej epoki trzeba oswoić z nową techniką, sprawić, by uznali ją za swoją. To nie może być jeden długi skok, tylko szereg małych kroków, zajmujących lata, może nawet dziesięciolecia, jedno pokolenie co najmniej. Polska stanie się pionierem światowej nauki i inżynierii na niespotykaną skalę.
– A sąsiedzi będą się temu biernie przyglądali.
– Zapewne nie będą. Mimo wszystko doświadczenie stu dwudziestu lat rozwoju techniki da nam przewagę. To, co dla ludzi z tamtej epoki jest gdybaniem i wróżeniem z fusów, dla nas jest wiedzą ze szkoły. Przy odpowiednich doradcach rząd będzie po prostu wiedział, co robić.
– Unikniemy jednych błędów, popełnimy nowe.
– Nie sposób się nie zgodzić. Ale mimo wszystko, jak się te rzeczy położy na szali, czy nie warto spróbować?
Hipolit zamyślił się. Jego umysł z całych sił bronił się przed propozycjami stojącymi za wizją Ludwika. Szaleństwo – to było pierwsze określenie, jakie przychodziło mu do głowy. Ludwik oszalał. Most, jeżeli rzeczywiście istniał, zmienił coś w jego umyśle, spowodował, że w ciągu kilku godzin brat, z człowieka twardo stąpającego po ziemi zamienił się… właśnie: w kogo? W wariata? Chorobliwego mitomana? Somnambulika?
Starszy brat zdawał się słyszeć myśli młodszego.
– Zdaję sobie sprawę, że moja opowieść brzmi cokolwiek fantastycznie – oznajmił. – Ale jestem pewien, że nie postradałem zmysłów. Most tam jest. I stoi za nim wielka idea.
Hipolit zamachał rękoma.
– Cokolwiek fantastycznie? Żebyś ty sam się słyszał – burknął. – Bajkowy most zrodził w twoim umyśle bajkową opowieść o wielkiej, bajkowej misji.
– Bajki czasami bywają prawdą.
– Tylko w bajkach.
Ludwik uśmiechnął się łagodnie.
– Najprościej będzie, gdy po nim przejedziemy ponownie – powiedział. – Sami się przekonacie.
– Bardzo dobry pomysł – stwierdziła Marianna.
Hipolit pomyślał, że jest dokładnie odwrotnie. Owszem, uwierzył w opowieść o podróży w czasie, ale czuł, że jeśli pójdzie dalej i uzna pomysły Ludwika za swoje, oszaleje. Gdy zgodzi się na udział w szaleństwie, szaleństwo stanie się również jego udziałem. Martwiło go, że Marianna nie bierze jego strony, ale w tej chwili myślał głównie o sobie.
Wstał.
– Wychodzę – oznajmił.
Ludwik spojrzał na niego uważnie.
– Jak chcesz. Ale posłuchaj jeszcze przez chwilę – powiedział. – Mogę to zrobić sam, bez waszego wsparcia. Wtedy wszystko zostanie po staremu, będziemy mogli dalej w spokoju nienawidzić się nawzajem. Ale jeżeli mi pomożecie, ułożymy nasze sprawy zupełnie inaczej, na nowych zasadach…
Hipolit zatrzymał się w pół kroku i wstrzymał oddech. Czyżby on sugerował…? Szaleństwo nie chciało się skończyć, może jednak wyda jakieś pożądane owoce? Już nie był taki pewien, co chce zrobić. Ucieczka z dworu w gruncie rzeczy niczego nie załatwiała.
– Zapomnę o twojej zdradzie, żono – oświadczył Ludwik, patrząc Mariannie prosto w oczy. – I zostawię ci wolną rękę co do dalszego postępowania. Jeśli będziesz chciała ze mną zostać, spełnię każde twoje życzenie, zrobię co w mojej mocy, byś była ponownie szczęśliwa. Jeśli zechcesz odejść, nie będę stawiał przeszkód i uczciwie oddam wszystko, co twoje.
Zapadło milczenie. Marianna patrzyła na męża błyszczącymi oczyma. Nie wyglądała na osobę mającą ochotę zaprzeczyć oskarżeniom. Ciszę przerywał tylko dochodzący z sadu trel słowika.
– Ty, bracie – podjął po chwili Ludwik – dostaniesz swoją połowę majątku. Bez żadnych warunków. Nie będę wnikał, czy nadal grasz, czy nie. Pójdziemy do rejenta i załatwimy sprawę oficjalnie.
– Ojciec…
– Zostawmy ojca. Ojciec nie żyje. Jeśli lojalnie przy mnie staniesz, uznam, że to sprawa między nami dwoma.
– Mówisz poważnie? – zapytał Hipolit.
– Jak najzupełniej.
– Więc jeśli się zgodzę…?
– Pojedziemy na tamtą stronę, wybadamy dokładnie sytuację, sporządzimy raport, przekonamy do niego władze. Razem. A potem będzie, co ma być.
– Dlaczego?
– Dlaczego co?
– Dlaczego zależy ci na tym, żeby zrobić to razem?
Ludwik uśmiechnął się szeroko. Ale na pytanie nie odpowiedział.
***
Z pozoru wszystko było w porządku. Pieczołowicie odprasowany mundur leżał jak trzeba, wypolerowana na błysk pochwa szabli rzucała na ścianę refleksy odbitego światła lamp, cholewek kawaleryjskich butów można było używać zamiast lustra. Ordynans, na co dzień leń i markierant, mimo wszystko znał się na swojej robocie i tym razem wykonał ją dobrze. Ale nie to zajmowało Hipolita. Podłe samopoczucie miał wprost wypisane na twarzy. Przeklinał moment, w którym zaczęło się całe to wariactwo. Przeklinał ojca z jego pedantycznym zamiłowaniem do niemieckiego z ducha porządku, jego nieugiętość i brak zrozumienia dla ludzkich słabości. Brata, który pod względem oślego uporu i niemal paranoicznej konsekwencji był nieodrodnym synem swego ojca. Mariannę, która stanęła mu na drodze w najbardziej nieodpowiednim momencie, uczyniła z siebie kartę przetargową w braterskich rozgrywkach i czekała na zwycięzcę. I przeklinał siebie, swoją słabą wolę, skłonność do ulegania namiętnościom i nieumiejętność wyciągania wniosków z klęsk.
Wszystko to jednak dałoby się znieść, gdyby wizja roztoczona przez brata okazała się mniej sugestywna. Niestety, po początkowym oporze Hipolit dał się ponieść, w efekcie on, nałogowy hazardzista i człowiek przegrany, ale zarazem rotmistrz i dowódca szwadronu, niemal całkowicie zapomniał, po co przyjechał do majątku. Wizja zmiany historii wciągnęła go niczym zdradliwe bagno wciągające nieostrożnego wędrowca. Miast konsekwentnie wyśmiewać brata, zarzucać mu postradanie zmysłów, by w końcu przejść do spraw najważniejszych, podążał za nim z coraz większym zaintrygowaniem. Nie mogąc wyzwolić się spod przemożnego wpływu owej fantastycznej bajki, niczym królik zahipnotyzowany przez węża zgodził się przejechać przez most. Przekonał się, że owa niezwykła budowla jest prawdą. Przekonał się, że po drugiej stronie jest rok tysiąc osiemset trzynasty. Przekonał się, że możliwość zmiany dziejów Polski, przynajmniej teoretycznie, istnieje.
I stało się.
Musiał jakoś pogodzić się z samym sobą, usprawiedliwić fakt, że zmienił zdanie. Zdecydowanie wolał myśleć, że poparł Ludwika wyłącznie dla pieniędzy. Nie chciał rozstrzygać, czy propozycja dotycząca podziału majątku miała decydujący wpływ na jego decyzję, bo z pewnością nie mógłby znieść myśli, że zgodziłby się wziąć aktywny udział w najbardziej szalonym pomyśle wszech czasów bez osobistego interesu. Tak, własne dobro materialne przede wszystkim.
Dopiero tu, w belwederskiej poczekalni, doszedł do wniosku, że pieniądze może odzyskać w inny, mniej wariacki sposób. Może przestać grać. Może zaszantażować Ludwika, przystawić mu pistolet do głowy, może błagać na kolanach. Cokolwiek zrobi, będzie lepsze niż branie udziału w szaleństwie.
Przyszło mu do głowy, by zerwać się i wyjść. Dobra myśl. Spóźniona, niestety.
Drzwi prowadzące w głąb Belwederu otworzyły się. Stanął w nich postawny, przystojny mężczyzna w generalskim mundurze.
– Pan marszałek oczekuje – powiedział generał Wieniawa-Długoszowski.
A jednak. Stało się.
Krępscy wstali jak na komendę. Hipolit spojrzał na brata: Ludwik był spokojny jak nigdy. Zazdrościł mu szczerze: on sam od wczoraj miał sensacje żołądkowe, a dłonie pociły mu się obficie. Nie przyznał się bratu, że ostatnich kilka nocy spędził bezsennie, przewracając się z boku na bok i myśląc o nadchodzących godzinach. Czuł się coraz bardziej sfrustrowany. Pal diabli karierę. Pal diabli wiarygodność. Pal diabli, że zrobi z siebie głupca. Pal diabli – ach, trudno uwierzyć, ale niech tam – nawet honor. I tak go już postradał.
Ale miał stanąć przed Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych, najwyższym polskim dowódcą, człowiekiem wzbudzającym strach i szacunek, i zreferować sprawę, w której sens sam nie wierzył.
Spotkał go kilkukrotnie, raz miał okazję…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej