Most we mgle - Marcin Ciszewski - ebook

Most we mgle ebook

Marcin Ciszewski

4,2
39,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Marcin Ciszewski znów majstruje przy dziejowym zegarze i zadaje pytanie, jaka byłaby Polska, gdyby nie straciła XIX wieku i razem z całą Europą weszła w erę przemysłową. Szalona misja? Przecież to polska specjalność.

 

 

– Księstwo Warszawskie było prawdziwym bytem politycznym. Ułomnym, niepełnym, bez dostępu do morza, ale realnym – powiedział Ludwik Krępski. 

– Otoczonym wyłącznie przez wrogów – zareplikował marszałek, odwracając się. 

– My zawsze jesteśmy otoczeni przez wrogów, niezależnie od epoki.

– Wiszącym tylko na łasce Bonapartego. 

– Nie sposób zaprzeczyć. Niemniej istniejącym realnie. 

– Faktycznie rządził totumfacki cesarza.

– Lepszy Bignon niż Nowosilcow czy inny Repnin. 

– Księciem nawet nie był Polak, tylko król saski.

– Zgodnie z Konstytucją Trzeciego Maja. 

Piłsudski po raz pierwszy rozchmurzył się. W szarych oczach pojawiło się światło. 

– Z racji miażdżącej przewagi ognia możemy nie dopuścić, by Napoleon przegrał bitwę pod Lipskiem – ciągnął Ludwik.

– Zapobiegniemy śmierci księcia Poniatowskiego. Zmienimy losy Europy. Uratujemy cesarza. Księstwo przetrwa, wzmocni się i stanie się zalążkiem przyszłej, potężnej Rzeczpospolitej!

 

Czy dysponując karabinami maszynowymi Browninga wzór 30 i armatami 75 mm, można pokonać stukrotnie liczniejszego przeciwnika? 

Most we mgle. Świetni bohaterowie i rozpalająca wyobraźnię batalistyka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 442

Oceny
4,2 (133 oceny)
57
54
17
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tomi1978

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna historia Czyta się niżle Polecam.
00
Paulod44

Nie oderwiesz się od lektury

każda strona jest warta czasu koniecznego do iei przeczytania
00
DargonEldar

Dobrze spędzony czas

Fajna historia/historyjka. Po prostu dobrze napisana książka o historii alternatywnej.
00
k-marta

Nie oderwiesz się od lektury

fascynujący przykład historii alternatywnej, kolejna świetna książka tego autora
00
Wolyniec

Całkiem niezła

polecam
00



Marcin Ciszewski

 

Most we mgle

 

© 2021 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2021 Marcin Ciszewski

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta: Word_Factor

 

eBook: Atelier Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja: Artur Ciechorski

Projekt okładki: hevi.studio

 

 

ISBN 978-83-66955-10-3

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.ul. Bładnicka 6543-450 Ustrońwww.warbook.pl

Rozdział pierwszy BRA­CIA

Ҩ

On, Dia­beł.

Tak mó­wią. Nie sie­rżant, nie Ro­ki­ta, nie Zyg­munt, nie skur­wy­syn na­wet. On. Dia­beł.

Z po­dzi­wem i stra­chem. Ale za­wsze za ple­ca­mi.

Wie pan pu­łkow­nik, na­wet ich ro­zu­miem. Ni­g­dy nie by­łem lek­ki, ani dla nich, ani dla sie­bie. I pew­nie już nie będę – o ile w ogó­le jesz­cze będę miał do czy­nie­nia z ar­mią. Co tu się dzi­wić. Oni są w woj­sku po parę mie­si­ęcy, dwa lata naj­wy­żej, a po­tem idą do cy­wi­la, ro­bić w ży­ciu te wszyst­kie swo­je rze­czy wa­żne i nie­wa­żne. A ja? Ja zo­sta­ję. I do­brze wiem, czym jest ar­mia i czym pach­nie woj­na.

Nie­opie­rzo­nym osiem­na­sto­lat­kiem by­łem, gdy po­sze­dłem do car­skie­go woj­ska – bo ja z Kon­gre­sów­ki je­stem, więc pa­nem moim i wład­cą w owym cza­sie car naj­ja­śniej­szy był. W dwu­na­stym roku na dwa lata wzi­ęli, no, ale jesz­cze przed ko­ńcem słu­żby zro­bi­ła się Wiel­ka Woj­na i oczy­wi­ście zo­sta­łem, w stop­niu star­sze­go strzel­ca. Pierw­szą kam­pa­nię od­by­łem na fron­cie ga­li­cyj­skim. Do­sta­łem kulę, zro­bi­li mnie ka­pra­lem, po­tem zno­wu do­sta­łem kulę – nie wy­jęli, bo bali się, że uszko­dzą mi kręgo­słup, do dziś sie­dzi i czu­ję ją, gdy jest zła po­go­da; awans na star­sze­go ka­pra­la przy­sze­dł jesz­cze w szpi­ta­lu. Nim jed­nak z pi­ęcia się w górę hie­rar­chii za po­mo­cą ran bi­tew­nych uczy­ni­łem me­to­dę, na­sta­li bol­sze­wi­cy i woj­na się sko­ńczy­ła, przy­naj­mniej dla mo­jej dy­wi­zji – naj­pierw dali nogę ofi­ce­ro­wie, a po­tem ro­ze­szli­śmy się rów­nież my, sza­ra żo­łnier­ska brać – ka­żdy w swo­ją stro­nę. Ja ucie­kłem do Do­wbór-Mu­śnic­kie­go. Wal­czy­li­śmy ra­zem, na­wet zdo­by­li­śmy Bo­brujsk. Po­tem od­by­łem fan­ta­stycz­ną pod­róż z prze­szko­da­mi przez pół Eu­ro­py i zna­la­złem się w Po­zna­niu, pra­wie do­kład­nie w mo­men­cie, gdy przy­je­chał Pa­de­rew­ski. Wy­bu­chło po­wsta­nie i kil­ka ty­go­dni pó­źniej zno­wu spo­tka­łem się z ge­ne­ra­łem: sta­ry Do­wbór ob­jął na­czel­ne do­wódz­two. W dwu­dzie­stym roku wal­czy­łem pod War­sza­wą z bol­sze­wi­ka­mi. Po­zna­łem ich, swo­łocz, le­piej, ni­żbym chciał; do dziś no­szę pod pra­wym dol­nym że­brem ślad po czwór­gran­nym ba­gne­cie. Gdy­by tam­ten so­łdat znał się le­piej na rze­czy, dziś bym panu pu­łkow­ni­ko­wi tego nie opo­wia­dał. Prze­pra­szam – i pani ma­jor. Na­dal nie mogę się przy­zwy­cza­ić do ko­bie­ty w mun­du­rze. Ura­to­wa­ło mnie par­tac­two tam­te­go i mój re­fleks. Ale znów – dru­gą po­ło­wę sierp­nia i cały wrze­sień prze­le­ża­łem w szpi­ta­lu. Tra­dy­cji sta­ło się za­do­ść, i to na­wet w dwój­na­sób: awan­so­wa­łem, i to od razu na sie­rżan­ta, i jesz­cze Krzyż Wa­lecz­nych do­sta­łem, za atak na bol­sze­wic­kie ce­ka­emy, co go wcze­śniej tego dnia po­pro­wa­dzi­łem; ja, bo ni­ko­go in­ne­go nie było z tej ra­cji, że ofi­ce­ro­wie wszy­scy zgi­nęli albo zo­sta­li ran­ni.

Jesz­cze przed de­mo­bi­li­za­cją po­sta­no­wi­łem zo­stać w ar­mii; zgło­si­łem się na za­wo­do­we­go. I tak to szło, aż do trzy­dzie­ste­go czwar­te­go, do tej nie­szczęsnej wy­pra­wy. Wró­cę do tego jesz­cze, o tak, wró­cę nie­raz.

Znam woj­sko i żo­łnie­rzy. Czte­ry razy pro­po­no­wa­no mi pó­jście do szko­ły ofi­cer­skiej. Od­ma­wia­łem, w ko­ńcu dali spo­kój. Nie chcę zaj­mo­wać się kwe­stią od­po­wie­dzial­no­ści; moje za­da­nie to dbać, by ni­ko­mu nie było w kom­pa­nii za do­brze. Woj­sko ma nie czuć się kom­for­to­wo: woj­sko ma umieć wal­czyć. Wal­ka to nie wy­wczas, jak ma­wia je­den mój zna­jo­my Żyd, Jó­zek Szyr­mer. Ma świ­ętą ra­cję, choć on aku­rat zo­stał ofi­ce­rem.

Przy­cho­dzi mło­dy z po­bo­ru i nie wie o świe­cie nic. Jest su­ro­wy jak świ­ątecz­ny śle­dź. A fi­zycz­nie… Na­wet szko­da ga­dać. Do­brze, je­śli umie prze­biec sto me­trów bez pal­pi­ta­cji ser­ca. Ci chłop­scy sy­no­wie są sil­ni i na­wy­kli do ro­bo­ty, ale jak mają zro­bić skłon w przód, wy­wra­ca­ją się. Gdy im po­ka­zać ka­ra­bin ma­szy­no­wy, ga­mo­nio­wa­to roz­dzia­wia­ją gębę, bo ta­kiej tech­ni­ki to oni, pa­nie, u sie­bie we wio­sce w ży­ciu nie wi­dzie­li. W trak­cie kur­su re­kruc­kie­go spra­wiam, że z ba­ra­nów sta­ją się sza­ka­la­mi. Mają sza­cu­nek nie tyl­ko do ofi­ce­rów, ale i do ko­le­gów z dru­ży­ny. Ta­kże do sa­mych sie­bie – to ostat­nie chy­ba naj­wa­żniej­sze. Jak to ro­bię?

Po swo­je­mu. Pew­nie mają ra­cję, zwąc mnie Dia­błem.

Nie wie­rzę w Boga. Nie od­czu­wam po­trze­by trans­cen­den­tu, nie sądzę, by mo­imi dzia­ła­nia­mi kie­ro­wa­ła ja­kaś siła wy­ższa albo przy­naj­mniej ob­ser­wo­wa­ła gdzieś z góry. Gdy pa­trzę wo­kół, rów­nież nie mam wra­że­nia, że kie­ru­je ona in­ny­mi lu­dźmi. Wi­dzę, że bli­źni, co mądrzej­si, na ogół są cy­nicz­ni albo wprost pod­li. Resz­ta to głup­cy. No­szę czar­ne oku­la­ry? Może, cze­mu nie. Przy­naj­mniej nie ślep­nę, gdy na­tra­fiam na gwa­łtow­ny roz­błysk idio­ty­zmu, złej woli lub zwy­kłe­go dra­ństwa.

Z dru­giej stro­ny, mam wo­kół sa­mych re­li­gij­nych lu­dzi: ka­to­li­ków, pra­wo­sław­nych, pro­te­stan­tów, ży­dów, na­wet ma­ho­me­tan. Cho­dzą do ko­ścio­łów, me­cze­tów, zbo­rów czy sy­na­gog. Czy to im w ży­ciu po­ma­ga? Czy roz­wi­ązu­je choć je­den pro­blem? Może. A może nie. Trze­ba py­tać ka­żde­go z osob­na. Ja się nad tym nie za­sta­na­wiam. Będę my­ślał po śmier­ci. Ja roz­wi­ązu­ję pro­ble­my po swo­je­mu i Bóg mi do ni­cze­go po­trzeb­ny nie jest. Nie był.

Prze­pra­szam. Mogę za­pa­lić? Dzi­ęku­ję. Sła­be te wa­sze pa­pie­ro­sy, ale do­bre, bez dwóch zdań. Aro­ma­tycz­ne. Do­bry ty­toń.

Opo­wiem wszyst­ko. Te­raz ta­jem­ni­ce nie mają już żad­ne­go zna­cze­nia, mylę się?

Mu­szę tyl­ko wie­dzieć jed­ną rzecz.

O czym wła­ści­wie roz­ma­wia­my? ■

I

Hi­po­lit Kręp­ski czuł wbi­te w sie­bie ci­ężkie, tak­su­jące spoj­rze­nia.

Czar­ne, zde­cy­do­wał. Ko­lor ża­ło­by. Ko­lor śmier­ci. Niech mo­je­go pie­przo­ne­go bra­ta szlag naj­ja­śniej­szy tra­fi.

Mężczy­źni nie­cier­pli­wi­li się. Tyl­ko dla­te­go pod­jął de­cy­zję. Gdy­by miał czas, zwle­ka­łby dłu­żej.

Prze­su­nął szton, je­dy­ny, jaki mu zo­stał, na pole ozna­czo­ne czar­nym rom­bem. Ski­nął gło­wą. Był go­tów, by przy­jąć ko­lej­ny, ostat­ni już cios.

– Rien ne va plus – po­wie­dział kru­pier, by do­pe­łnić for­mal­no­ści, po czym za­kręcił ko­łem w prze­ciw­nym kie­run­ku, wpra­wia­jąc w ruch nie­wiel­ką sta­lo­wą kul­kę. Hi­po­lit za­ci­snął dło­nie, za wszel­ką cenę sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać, jak bar­dzo jest zde­ner­wo­wa­ny. W gło­wie szu­mia­ło, w prze­ły­ku czuł kwa­śny smak nud­no­ści. Prze­klęty ko­niak. Zbyt dużo lam­pek wy­pi­tych zbyt szyb­ko. Kul­ka kręci­ła się, po­zor­nie w jed­no­staj­nym tem­pie, jak­by nie obo­wi­ązy­wa­ły jej pra­wa gra­wi­ta­cji. Ka­żda se­kun­da dłu­ży­ła się w nie­sko­ńczo­no­ść. Kręp­ski za­mknął oczy. Nie chciał tego oglądać. Był dur­niem. Był ostat­nim dur­niem, bez na­dziei na po­pra­wę, bez żad­nych szans na opusz­cze­nie stre­fy zdur­no­wa­ce­nia.

W ko­ńcu sta­lo­wa bil­ka zwol­ni­ła. Kręci­ła się jesz­cze przez chwi­lę, po czym wpa­dła do ko­szycz­ka. Hi­po­lit od­wa­żył się otwo­rzyć oczy. I za­ma­rł.

To sta­lo­we cho­ler­stwo sta­ło w prze­dzia­le ozna­czo­nym nu­me­rem dwa.

A dwój­ka jest czar­na.

Więc jed­nak – wy­grał. Nie­wie­le, rap­tem dru­gą war­to­ść za­kła­du, ale nie cho­dzi­ło o pie­ni­ądze (w tym wy­pad­ku na­praw­dę nie cho­dzi­ło o pie­ni­ądze), li­czy­ło się co in­ne­go: szczęście wró­ci­ło. Szczęście wró­ci­ło. A wraz z nim szan­sa, że znów za­świe­ci sło­ńce.

Ode­tchnął głębo­ko, jak nu­rek prze­by­wa­jący zbyt dłu­go pod wodą. Uda­ło mu się ro­ze­wrzeć dło­nie.

– Pan rot­mistrz gra da­lej? – za­py­tał kru­pier, prze­su­wa­jąc w jego stro­nę wy­gra­ny szton.

Kręp­ski za­wa­hał się, ale gdy do­strze­gł kpi­ący uśmie­szek jed­ne­go z to­wa­rzy­szy gry – któ­ry dwie go­dzi­ny wcze­śniej przed­sta­wił się jako ma­jor Ja­ki­śtam Skądśtam, do­wód­ca Cze­go­śtam – gdy przyj­rzał się po­zo­sta­łym dwóm gra­czom, fleg­ma­tycz­ne­mu pu­łkow­ni­ko­wi i bez­czel­ne­mu, aro­ganc­kie­mu po­rucz­ni­ko­wi, któ­re­go za­so­by fi­nan­so­we zda­wa­ły się nie mieć dna, zro­zu­miał, że ma ocho­tę na jesz­cze. Zwy­kle roj­ne, choć prze­cież nie­le­gal­ne ka­sy­no tym ra­zem było nie­mal pu­ste. Nikt nie mógł im prze­szko­dzić.

To do­pie­ro po­czątek, po­my­ślał.

I po­czuł ulgę.

– Cor­ner bet – po­wie­dział, sta­wia­jąc zło­żo­ny z dwóch że­to­nów słu­pek na prze­ci­ęciu czte­rech nu­me­rów. – Tu mnie jesz­cze dziś nie było.

– Pan rot­mistrz na­gle ostro­żny się zro­bił – sko­men­to­wał po­rucz­nik. Jego na­zwi­sko aku­rat Kręp­ski za­pa­mi­ętał. Wiel­hor­ski. Ar­ty­le­rzy­sta, zda­je się. Albo mo­ździe­rzy­sta. Po­to­mek ja­ki­chś na­po­le­ońskich ge­ne­ra­łów. Je­chał go czort. Przed chwi­lą po­sta­wił czte­ry krwi­ście czer­wo­ne, pi­ęćdzie­si­ęcio­zło­to­we szto­ny na po­je­dyn­czy nu­mer. Zro­bił to z non­sza­lan­cją wła­ści­wą lu­dziom za­mo­żnym z uro­dze­nia.

– Zo­ba­czy­my, co komu pi­sa­ne – od­pa­rł Hi­po­lit.

– A ja­kże – do­dał ma­jor Ja­ki­śtam, ob­sta­wia­jąc pierw­szą dwu­nast­kę. Ni­g­dy nie sta­wiał na kon­kret­ne licz­by ani na­wet na ko­lo­ry. Jego tak­ty­ka była mor­der­czo sku­tecz­na: na ra­zie, na osiem ko­le­jek, prze­grał tyl­ko dwu­krot­nie. – Graj­my, bo noc pó­źna się robi.

Wiel­hor­ski za­ci­ągnął się cy­ga­rem.

– Pro­szę uprzej­mie – od­pa­rł, ma­cha­jąc nie­dba­le dło­nią.

– Rien ne va plus – rzu­cił nie­śmier­tel­ne za­klęcie kru­pier.

Koło wi­ro­wa­ło, kul­ka grze­cho­ta­ła, Hi­po­lit nie mógł po­wstrzy­mać się od wy­pi­cia ko­lej­nej lamp­ki ko­nia­ku, któ­ra jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki po­ja­wi­ła się przed jego no­sem. Tym ra­zem al­ko­hol spe­łnił swe za­da­nie; Kręp­ski po­czuł się pew­niej. Na­wet za­wro­ty gło­wy nie­co się zmniej­szy­ły.

– Dzie­si­ęć – po­wie­dział kru­pier, gdy zro­bi­ło się ci­cho.

Kręp­ski spoj­rzał na stół i zdu­miał się. Nu­mer dzie­si­ęć. Typ Wiel­hor­skie­go. Typ cho­ler­ne­go, aro­ganc­kie­go po­rucz­ni­ka – ar­ty­le­rzy­sty albo mo­ździe­rzy­sty – Wiel­hor­skie­go, któ­ry przy­jął trzy­dzie­sto­dwu­krot­ną wy­gra­ną jak naj­zwy­klej­szą rzecz na świe­cie, jak­by mu się ona na­le­ża­ła z ra­cji po­cho­dze­nia i Bóg wie cze­go jesz­cze.

Istot­ne było co in­ne­go. Hi­po­lit po­sta­wił oba że­to­ny na skrzy­żo­wa­niu pól dzie­si­ąt­ki, je­de­nast­ki, trzy­nast­ki i czter­nast­ki. Co ozna­cza­ło, że rów­nież wy­grał, czte­ro­krot­nie mniej niż po­rucz­nik, ale wy­grał. Jesz­cze w po­przed­niej grze mógł po­ło­żyć na sza­li ostat­ni że­ton o le­d­wie dwu­dzie­sto­zło­to­wej war­to­ści, te­raz dys­po­no­wał kwo­tą trzy­stu dwu­dzie­stu zło­tych. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło mu do sumy, z któ­rą star­to­wał.

To było to. Do­bra pas­sa. Ileż na nią cze­kał.

Za­ta­rł ręce.

– Gra­my, pa­no­wie? – za­py­tał.

Wiel­hor­ski uśmiech­nął się.

– Może po­dwo­imy staw­ki? Czter­dzie­ści zło­tych mi­ni­mum?

Kręp­ski po­czuł przy­pływ pod­nie­ce­nia.

– Do­bra myśl – orze­kł.

Pu­łkow­nik i ma­jor byli po­dob­ne­go zda­nia.

Ob­sta­wi­li – Kręp­ski za­ry­zy­ko­wał po­ło­wę wy­gra­nej kwo­ty. Kel­ner po­now­nie na­pe­łnił kie­lisz­ki i znik­nął rów­nie bez­sze­lest­nie, jak się po­ja­wił. Kru­pier wy­po­wie­dział zwy­cza­jo­wą for­mu­łkę. Koło po­szło w ruch.

Ko­lej­na wy­gra­na.

Kręp­ski przy­gar­nął do sie­bie po­ka­źny sto­sik szto­nów. Daw­no już nie czuł się tak do­brze. Nud­no­ści mi­nęły jak ręką od­jął. Wiel­hor­ski uśmie­chał się krzy­wo, pu­łkow­nik przy­ty­kał do oka mo­nokl i mru­czał coś pod no­sem, ma­jor był wy­ra­źnie zły, bo prze­grał po raz trze­ci.

Hi­po­lit po­my­ślał, że naj­roz­sąd­niej­szym roz­wi­ąza­niem by­ło­by po­wie­dzieć „pas”. Wła­śnie te­raz, w tym mo­men­cie. Dziś wy­grał, i to so­lid­nie. Po­wi­nien za­mie­nić szto­ny na go­tów­kę i wy­jść. Ale przy­po­mniał so­bie twarz sta­re­go Żyda, któ­ry mie­si­ąc temu po­ży­czył mu znacz­ną kwo­tę „tyl­ko na ty­dzień”. Przed oczy­ma sta­nął daw­ny zna­jo­my, któ­ry wy­su­płał ostat­nie oszczęd­no­ści, by po­ra­to­wać sta­re­go przy­ja­cie­la, bła­ga­jące­go go na ko­la­nach o krót­ko­ter­mi­no­wą po­życz­kę. I ten ohyd­ny ban­dzior, zwa­ny przez swych kam­ra­tów „Wu­jem Bog­da­nem”, mru­żący swe świ­ńskie oczy i py­ta­jący, co pan rot­mistrz da mu w za­staw za po­ży­cze­nie ty­si­ąca zło­tych, bo sam we­ksel to jed­nak tro­chę za mało. Ta­kich lu­dzi było wi­ęcej. Łącz­na kwo­ta dłu­gów śni­ła mu się po no­cach.

Wy­gram i spła­cę ich za jed­nym za­ma­chem, po­my­ślał. I moja noga wi­ęcej tu nie po­sta­nie.

– Wszyst­ko – po­wie­dział. – Na pi­ąt­kę i szóst­kę.

– Pan rot­mistrz na pi­ąt­kę i szóst­kę – po­wtó­rzył kru­pier, zręcz­nie ukła­da­jąc że­to­ny Kręp­skie­go w trzy wy­so­kie wie­że i prze­su­wa­jąc je na li­nię od­dzie­la­jącą wska­za­ne licz­by. – Pa­no­wie?

Pu­łkow­nik spa­so­wał, po­zo­sta­li dwaj ob­sta­wi­li swe typy. Hi­po­lit uda­wał, że nie do­strze­ga iro­nicz­ne­go uśmiesz­ku Wiel­hor­skie­go, zresz­tą wła­ści­wie na­praw­dę go nie do­strze­gał. Miał przed oczy­ma nie­na­wist­nie skrzy­wio­ną twarz bra­ta. Nie, Hi­po­li­cie, mó­wił Lu­dwik. Oj­ciec wy­ra­źnie za­strze­gł, że je­śli będziesz grał, nie na­le­ży ci się nic.

Zo­ba­czy­my, co się komu na­le­ży, po­my­ślał młod­szy z bra­ci. Le­żące na ko­la­nach dło­nie same zwi­nęły się w pi­ęści.

Koło ru­szy­ło.

***

Lu­dwik Kręp­ski za­ci­snął dłoń na ręko­je­ści Lu­ge­ra tak moc­no, że aż zbie­la­ły kost­ki. W dru­giej trzy­mał list.

Ja­kie to będzie pro­ste. Czte­ry kro­ki, prze­jście przez drzwi, po­tem krót­ki ko­ry­tarz, nie wi­ęcej niż sze­ść kro­ków, skręt w pra­wo, sa­lon…

A w nim, roz­par­ta na ka­na­pie, Ma­rian­na. Za­pew­ne czy­ta ksi­ążkę, a na sto­li­ku pa­ru­je szklan­ka czar­nej jak noc her­ba­ty bez cu­kru. Po pro­stu po­dej­dzie, pod­nie­sie broń, już wcze­śniej od­bez­pie­czo­ną i prze­ła­do­wa­ną, wy­ce­lu­je, nie­zbyt dłu­go, nie spo­sób prze­cież spu­dło­wać z od­le­gło­ści me­tra…

I strze­li. Może dwu­krot­nie, dla pew­no­ści.

Choć pew­nie le­piej by­ło­by za­trzy­mać się wcze­śniej. Dwa me­try przed ce­lem, albo trzy. Dy­stans nie­mal rów­nie pew­ny, a krew nie ochla­pie mu ko­szu­li. Krew trud­no zmyć. Ko­szu­la będzie do wy­rzu­ce­nia, a on ją lu­bił, ko­łnie­rzyk świet­nie le­żał, ma­te­riał był do­sko­na­ły, ro­bo­ta kraw­ca pierw­szo­rzęd­na. Nie miał cza­su na prze­bie­ra­nie się. Cie­szy­ło go, że pa­mi­ętał o ta­kich szcze­gó­łach. To zna­czy, że gniew nie zmącił mu trze­źwo­ści oce­ny. Tak, sta­nie o trzy duże kro­ki od ka­na­py i wte­dy za­cznie strze­lać.

Je­zu­sie słod­ki, Ma­rian­na.

Ma­rian­na!

Jak to mo­żli­we? Jak to się sta­ło? I ja­kim cu­dem on to, co się sta­ło, prze­oczył?

List sta­no­wił stu­pro­cen­to­wy do­wód zdra­dy i nad­sze­dł nie­daw­no, może wczo­raj, naj­pó­źniej przed dwo­ma dnia­mi. Ale prze­cież zło, któ­re opi­sy­wał, któ­rym wprost krzy­czał, wy­da­rzy­ło się wcze­śniej. I trwa­ło od dłu­ższe­go cza­su. A on oka­zał się ślep­cem – za­du­fa­nym w swą wła­dzę ślep­cem.

Usły­szał głos Ma­rian­ny. Roz­ma­wia­ła ze słu­żącym, pro­sząc za­pew­ne o szal. Mimo pa­nu­jące­go na ze­wnątrz upa­łu we dwo­rze było chłod­no.

Lu­dwik spoj­rzał na Lu­ge­ra. Ci­ężki, bu­dzący za­ufa­nie pi­sto­let. Nie­za­wod­ny. Dwa razy w cza­sie woj­ny dwu­dzie­ste­go roku ura­to­wał mu ży­cie. Nie za­wie­dzie i tym ra­zem, za­ła­twi spra­wę szyb­ko i na za­wsze. Ma­rian­na nie będzie cier­pia­ła.

Z dru­giej stro­ny, huk strza­łu sły­chać będzie w ca­łym domu. Zbie­gnie się słu­żba. Zo­ba­czy mar­twą pa­nią. A ta­kże jego – z dy­mi­ącą jesz­cze bro­nią w ręku.

I się za­cznie.

Umy­sł pod­su­nął ob­raz cia­ła mio­ta­jące­go się na ko­ńcu szu­bie­nicz­ne­go sznu­ra.

Nie. Nie tak to zro­bi. Nie ma za­mia­ru za­wi­snąć albo spędzić resz­ty ży­cia w wi­ęzie­niu.

Cof­nął się, otwo­rzył szu­fla­dę, uło­żył w niej za­bez­pie­czo­ny na po­wrót pi­sto­let. Po­tem nie­zwy­kle sta­ran­nie zło­żył list, wsa­dził go do ko­per­ty i sta­ra­jąc się za­cho­wy­wać jak naj­ci­szej, po­sze­dł do przed­po­ko­ju, do sto­li­ka. Po­ło­żył ko­per­tę w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go ją za­brał.

W sa­lo­nie pa­no­wa­ła ci­sza. Ma­rian­na ni­cze­go nie za­uwa­ży­ła.

Ode­tchnął z ulgą.

Po kil­ku mi­nu­tach sta­nął przed nią ubra­ny w bry­cze­sy, sta­re ofi­cer­ki, po­dob­nie jak pi­sto­let pa­mi­ęta­jące czas woj­ny, trencz i to­czek.

– Żono, może masz ocho­tę na prze­ja­żdżkę? – za­py­tał.

Ma­rian­na pod­nio­sła wzrok znad ksi­ążki.

– Te­raz? – za­py­ta­ła. Od tego zmy­sło­we­go gło­su prze­cho­dził go dreszcz.

– Jest ma­jo­wy, pi­ęk­ny po­ra­nek. Ruch do­brze nam zro­bi – od­pa­rł.

– A wiesz, to do­bry po­my­sł – stwier­dzi­ła, wsta­jąc.

Po kwa­dran­sie mknęli obo­je przed sie­bie, ra­mię w ra­mię. Lu­dwik zer­k­nął kątem oka. Ma­rian­na sie­dzia­ła w sio­dle pew­nie, po męsku. Wy­my­ka­jące się spod tocz­ka czar­ne loki po­wie­wa­ły na wie­trze. Była pi­ęk­ną ko­bie­tą, do­sko­na­le świa­do­mą swej uro­dy.

Ja­sna cho­le­ra, za­klął Lu­dwik. Do gnie­wu do­łączy­ła roz­pacz. Czy to na­praw­dę musi się tak sko­ńczyć?

Musi. Wia­ro­łom­no­ść zo­sta­nie uka­ra­na. Po­rządek zo­sta­nie przy­wró­co­ny.

Ga­lo­pem prze­mknęli przez łąkę, mi­nęli nie­wiel­ki za­gaj­nik, na chwi­lę znów wy­pry­snęli na otwar­tą prze­strzeń, po czym wje­cha­li do lasu, sta­re­go, gęsto pod­szy­te­go lasu, któ­ry ci­ągnął się nie­mal do gra­nic ma­jąt­ku. Piasz­czy­sta dro­ga była dość sze­ro­ka i rów­na, utwar­dzo­na ty­si­ącem kół wo­zów drwa­li zwo­żących drew­no z wy­rębu.

Po­ko­na­li nie­wiel­ki łuk i wy­je­cha­li na pro­stą. Dwie­ście me­trów da­lej Lu­dwik zo­ba­czył stu­let­nią so­snę zwa­lo­ną ostat­nią wi­chu­rą. Na­je­żo­ny złom­ka­mi ga­łęzi pień ca­łko­wi­cie prze­gra­dzał dro­gę. To było to.

– Ha! – wrza­snął i od­wró­cił się do żony. – Za­ło­żysz się, że ko­by­ła nie sko­czy?

Nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, sma­gnął wierz­chow­ca szpi­cru­tą.

Bu­ce­fał, pi­ęcio­let­ni ogier pe­łnej krwi an­giel­skiej, per­ła ho­dow­li, duma wła­ści­cie­la i w grun­cie rze­czy przy­ja­ciel, płyn­nie prze­sze­dł w cwał. Drze­wa po bo­kach dro­gi zla­ły się w jed­ną zie­lo­ną smu­gę, wiatr świsz­czał w uszach, koń mknął jak wy­pusz­czo­na z łuku strza­ła, zda­wał się nie do­ty­kać ko­py­ta­mi zie­mi.

Prze­szko­da zbli­ża­ła się bły­ska­wicz­nie. Była co­raz wi­ęk­sza, wy­ższa, po­tężna ni­czym góra.

– Skacz, Bu­ce­fał! Skacz!

Ogier stu­lił uszy i stęk­nął chra­pli­wie. Na­bi­te mi­ęśnia­mi cia­ło wy­strze­li­ło w po­wie­trze ni­czym roz­wi­ja­jąca się gwa­łtow­nie spręży­na.

Nim jesz­cze ko­py­ta ode­rwa­ły się od zie­mi, po­chy­lo­ny nad ko­ńskim łbem Lu­dwik po­czuł pa­ra­li­żu­jące ukłu­cie stra­chu. W ułam­ku se­kun­dy zro­zu­miał, jak wiel­kie głup­stwo po­pe­łnił. Za­da­nie, ja­kie po­sta­wił przed ko­niem, było zbyt wy­ma­ga­jące – oba­lo­ne drze­wo wi­sia­ło wy­so­ko, nie­mal dwa me­try nad dro­gą. Obaj przy­pła­cą zu­chwal­stwo zdro­wiem, a może i ży­ciem. I w imię cze­go? Ze­msty wo­bec ko­bie­ty, któ­rą w grun­cie rze­czy ko­chał?

Wło­sy sta­nęły mu dęba pod tocz­kiem.

Koń i je­ździec za­częli wzno­sić się w górę. Pień z ostry­mi ni­czym lwie zęby ki­ku­ta­mi ga­łęzi zbli­żał się dra­ma­tycz­nie szyb­ko, a jed­no­cze­śnie, ja­ki­mś nad­przy­ro­dzo­nym spo­so­bem – po­wo­li, w upior­nie śla­ma­zar­nym tem­pie. Bu­ce­fał stęk­nął po­now­nie, gło­śniej, jak­by chcąc za­pro­te­sto­wać prze­ciw nie­uchron­ne­mu.

Lu­dwi­ko­wi, nie wie­dzieć cze­mu, przy­po­mnia­ła się roz­mo­wa z Hi­po­li­tem.

– Szko­da tego ko­nia dla cie­bie, wiesz? – rze­kł młod­szy o trzy lata brat, gdy wi­dzie­li się ostat­nim ra­zem. Wy­jąt­ko­wo nie roz­ma­wia­li o pie­ni­ądzach. Hi­po­lit ca­łkiem zręcz­nie uda­wał czło­wie­ka uzdro­wio­ne­go. – Ty zu­pe­łnie nie po­tra­fisz usza­no­wać jego za­let. Nie umiesz ich na­wet do­strzec. Do wierz­chow­ca tej kla­sy po­trze­ba praw­dzi­we­go fa­chow­ca.

– Czy­li cie­bie – uśmiech­nął się w od­po­wie­dzi Lu­dwik.

– Na przy­kład. – Hi­po­lit był śmier­tel­nie po­wa­żny. – Nie twier­dzę, że masz mi go dać, cho­ciaż po­wi­nie­neś to zro­bić w ra­mach no­we­go po­cząt­ku. Zwie­rzę prze­sta­nie się męczyć. Osta­tecz­nie mogę go od cie­bie od­ku­pić.

Lu­dwik już otwar­cie śmiał się w głos. To była gra – na wie­lu po­zio­mach. Gniew Hi­po­li­ta nie zdążył się jesz­cze wy­pa­lić do ko­ńca, choć jego miej­sce co­raz częściej zaj­mo­wał żal ukry­ty pod płasz­czy­kiem uprzej­mo­ści i chło­du. Pro­po­zy­cja od­ku­pie­nia Bu­ce­fa­ła, mimo lek­kie­go tonu, była wła­ści­wie żąda­niem.

– Lu­bię tego ko­nia – uci­ął dys­ku­sję Lu­dwik. Żąda­nie, po raz ko­lej­ny, zo­sta­ło od­rzu­co­ne. Dzie­ląca ich ba­rie­ra sta­ła się jesz­cze wy­ższa.

Te­raz star­szy z bra­ci le­ciał więc na spo­tka­nie z prze­zna­cze­niem, a po gło­wie tłu­kła mu się go­rycz obec­na w gło­sie młod­sze­go bra­ta. Sta­rał się ją zro­zu­mieć. Na­praw­dę się sta­rał. I za­ra­dzić jej – jak mógł. Na­pi­sa­na przez ojca ostat­nia wola pre­cy­zyj­nie jed­nak okre­śla­ła wa­run­ki, ja­kie młod­szy brat musi spe­łnić, by uzy­skać to, co mu się na­le­ży. Przed uko­ńcze­niem trzy­dzie­ste­go roku ży­cia Hi­po­lit ma ca­łko­wi­cie za­rzu­cić ha­zard, do­pie­ro wte­dy otrzy­ma po­ło­wę ma­jąt­ku, brzmiał sto­sow­ny za­pis te­sta­men­tu. Stra­żni­kiem za­pi­su, a za­ra­zem dys­po­zy­ta­riu­szem owej po­ło­wy czy­nił oj­ciec star­sze­go bra­ta. Je­śli Hi­po­lit nie uwol­ni się ze szpo­nów na­ło­gu przed trzy­dziest­ką, jego po­ło­wa prze­cho­dzi na wła­sno­ść Lu­dwi­ka i tyl­ko od jego do­brej woli za­le­ży, co się z nią sta­nie da­lej.

Hi­po­lit kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej świ­ęto­wał trzy­dzie­ste uro­dzi­ny. We­dle wie­dzy Lu­dwi­ka na­dal grał w naj­lep­sze, choć bo­żył się na wszyst­kie świ­ęto­ści, że jest ina­czej. Zgod­nie z wolą ojca Lu­dwik prze­jął ma­jątek – nie mógł po­stąpić w inny spo­sób, ani for­mal­nie, ani we wła­snym su­mie­niu.

Hi­po­lit po­wi­nien zro­zu­mieć – i ro­bił wszyst­ko, by nie ro­zu­mieć. Co wi­ęcej, za­dał bra­tu cios w ple­cy. Lu­dwik uwa­żał się za czło­wie­ka wy­ro­zu­mia­łe­go, ale nie po­tra­fił ścier­pieć nie­lo­jal­no­ści. Dla­te­go sko­czył, głu­pio ry­zy­ku­jąc – i po­nie­wcza­sie zro­zu­miał, że naj­bar­dziej może uka­rać sa­me­go sie­bie.

Po­czuł lek­kie ni­czym mu­śni­ęcie ude­rze­nie. Przed­nie ko­py­ta za­wa­dzi­ły o jed­ną z uła­ma­nych ga­łęzi, dłu­ższą niż inne. Lu­dwik od­ru­cho­wo przy­wa­rł do ko­ńskie­go kar­ku, ocze­ku­jąc naj­gor­sze­go. Oczy­ma du­szy wi­dział, jak koń, pcha­ny ogrom­ną siłą wło­żo­ną w skok, za­czy­na nur­ko­wać, jak łeb co­raz bar­dziej idzie w dół, a ma­syw­ny tu­łów pro­stu­je się, za­dem ku gó­rze, jak przed­nie nogi prze­bie­ra­jąc bez­rad­nie w po­wie­trzu, sta­ra­ją się zła­pać ja­kiś punkt za­cze­pie­nia i nie znaj­du­ją go, jak w ko­ńcu koń upa­da ci­ężko na łeb, a po­tem wy­wra­ca się na grzbiet, przy­gnia­ta­jąc je­źdźca swą sze­ść­set­ki­lo­gra­mo­wą masą i po­zba­wia­jąc ży­cia, uprzed­nio zgru­cho­taw­szy wszyst­kie ko­ści.

Przy­go­to­wał się na ude­rze­nie, któ­re nie na­stąpi­ło.

Bu­ce­fał prze­le­ciał nad zęba­tym pniem ni­czym po­cisk i mi­ęk­ko wy­lądo­wał kil­ka me­trów za prze­szko­dą. Je­ździec ści­ągnął wo­dze. Koń zwol­nił, a za­raz po­tem za­trzy­mał się.

Lu­dwik ota­rł zro­szo­ne po­tem czo­ło i zer­k­nął przez ra­mię. Ma­rian­na nad­je­żdża­ła cwa­łem. Jej wierz­cho­wiec, Afro­dy­ta, do­rod­na czte­ro­let­nia klacz arab­ska, był uro­dzo­nym, nie­do­ści­gnio­nym bie­ga­czem, któ­ry nie­daw­no od­krył urok ska­ka­nia i roz­sma­ko­wał się w nim. A do­sia­da­jącej go ama­zon­ce nie zby­wa­ło na fan­ta­zji i od­wa­dze.

Lu­dwik po­czuł ogar­nia­jące go prze­ra­że­nie. Otwo­rzył usta, by ostrzec, wstrzy­mać nie­unik­nio­ną ka­ta­stro­fę, krzyk­nąć, że ko­cha…

Sło­wa uwi­ęzły mu w gar­dle.

Klacz od­bi­ła się lek­ko, jak­by nie obo­wi­ązy­wa­ły jej pra­wa gra­wi­ta­cji, i prze­sko­czy­ła nad prze­szko­dą ze spo­rym za­pa­sem wy­so­ko­ści, pi­ęk­nym, kla­sycz­nym ba­scu­lem. Wy­lądo­wa­ła na dro­dze z gra­cją, wstrząsnęła łbem i za­trzy­ma­ła się, po­słusz­na po­le­ce­niu Ma­rian­ny.

– Wspa­nia­ły skok – po­wie­dział Lu­dwik. Nie wie­dział, co wła­ści­wie czu­je: za­wód czy ulgę.

Ma­rian­na ro­ze­śmia­ła się per­li­ście. Sie­dzia­ła w sio­dle pew­niej niż nie­je­den ułan. Męski strój tyl­ko do­da­wał jej po­wa­bu. W ciem­nych oczach ta­ńczy­ły iskier­ki prze­ko­ry.

– Ach, Lu­dwi­ku, Afro­dy­ta ska­cze le­piej od tego two­je­go prze­re­kla­mo­wa­ne­go ogie­ra – od­pa­rła.

Kręp­ski po­kręcił gło­wą. Nie do ko­ńca ro­zu­miał, co się z nim dzie­je. Czy jego żona zda­je so­bie spra­wę, cze­go jesz­cze przed chwi­lą jej ży­czył?

Za­czy­nał czuć nie­smak do sa­me­go sie­bie. Choć gniew nie mi­nął i nie mi­nie dłu­go.

– Bu­ce­fał jest przy­zwy­cza­jo­ny do sko­ków, two­ja klacz robi to od nie­daw­na – ci­ągnął su­chym, drew­nia­nym gło­sem. – Prze­szko­da była wy­so­ko.

– Czy­żbyś uwa­żał, że nie mogę ci do­rów­nać?

Spoj­rzał. Wy­da­wa­ła się uoso­bie­niem nie­win­no­ści. Wal­ka, za­wsze i wszędzie wal­ka, po­my­ślał z go­ry­czą. Ona po­win­na uro­dzić się mężczy­zną i zo­stać po­li­ty­kiem. Uda­je? Czy na­praw­dę nie wi­dzi mo­je­go sta­nu?

– Je­dzie­my – burk­nął. – Zgłod­nia­łem.

Ru­szy­li stępa. Co da­lej? Ko­lej­ne pró­by?

A może war­to po pro­stu po­wa­żnie się roz­mó­wić? Przy­przeć do muru, zmu­sić do wy­ja­wie­nia prze­win, za­żądać skru­chy, a po­tem uka­rać, by w ko­ńcu wy­ba­czyć, a przy­naj­mniej roz­wa­żyć wy­ba­cze­nie, su­mien­nie i szcze­rze?

Za­tem – co da­lej? Co da­lej? Co da­lej?

Miał świa­do­mo­ść, że na­wet udo­wod­nie­nie jej winy będzie kro­kiem ozna­cza­jącym woj­nę, bo Ma­rian­na nie na­le­ża­ła do ko­biet ule­głych. Za­wsze mia­ła wła­sne zda­nie i po­tra­fi­ła oka­zy­wać nie­za­do­wo­le­nie, o tak, po­tra­fi­ła bar­dzo do­brze. Gdy pró­bo­wał ją zmu­sić do dzia­ła­nia wbrew jej woli, ka­ra­ła go – ot, cho­ćby wy­no­sząc się na kil­ka dni z sy­pial­ni do po­ko­ju go­ścin­ne­go i ogra­ni­cza­jąc kon­tak­ty do grzecz­no­ścio­wych for­mu­łek przy po­si­łkach. Ja­kże jej wte­dy nie­na­wi­dził. I ko­chał za­ra­zem. Był go­tów roz­szar­pać ją na sztu­ki, a za­raz po­tem paść do stóp i bła­gać o prze­ba­cze­nie. Był mężem za­ko­cha­nym w swej żo­nie na do­bre i złe.

A więc – cof­ni­ęcie się? Uda­wa­nie, że nic się nie sta­ło?

Nie­mo­żli­we. Ten pie­kiel­ny list, ja­ki­mś zgo­ła dia­bel­skim zrządze­niem losu zo­sta­wio­ny na sto­jącym w przed­po­ko­ju sto­li­ku, zmie­nił wszyst­ko. Jaw­ny do­wód zdra­dy bez­pow­rot­nie za­mie­nił ży­cie Lu­dwi­ka w pie­kło. Od­kąd tyl­ko go prze­czy­tał, stał się wi­ęźniem wy­obra­źni pod­su­wa­jącej co­raz to nowe ob­ra­zy na­gich, sple­cio­nych w mi­ło­snym ta­ńcu ciał, go­re­jących nie­mal, sto­pio­nych w jed­no, grzesz­nych. Czuł fi­zycz­ny ból. I nie­zna­ne do­tych­czas emo­cje, stąd pró­ba za­bój­stwa, stąd głu­pi i ry­zy­kow­ny – jak się oka­za­ło, głów­nie dla nie­go sa­me­go – skok przez zbyt wy­so­ko za­wie­szo­ną prze­szko­dę w na­dziei, że żona podąży za nim i zła­mie so­bie kark. Tak czy ina­czej wie­dział, że je­śli nie za­ra­dzi doj­mu­jące­mu po­czu­ciu nie­spra­wie­dli­wo­ści, osza­le­je.

Było wi­ęcej niż praw­do­po­dob­ne, że Ma­rian­na do­strze­ga­ła za­szłą w nim zmia­nę. Zna­ła go do­brze, przez sze­ść lat ma­łże­ństwa dał jej po­znać wi­ęk­szo­ść swych cech cha­rak­te­ru, na­pa­dów złe­go hu­mo­ru, nie­prze­my­śla­nych dzia­łań czy zwy­kłej opry­skli­wo­ści. Ona wie, że ja wiem, po­my­ślał. List po prze­czy­ta­niu zo­sta­wił w tym sa­mym miej­scu; gdy wra­cał do sa­lo­nu ubra­ny do prze­ja­żdżki, ko­per­ta znik­nęła, ale ona prze­cież zda­ła so­bie spra­wę, że le­ża­ła na wierz­chu i mąż mógł prze­czy­tać jej za­war­to­ść – a mimo to nie po­wie­dzia­ła ani sło­wa, za­cho­wy­wa­ła się, jak­by nic się nie sta­ło i ży­cie bie­gło nor­mal­nym to­rem.

Je­chał więc przo­dem i du­mał. Nie wi­dział osza­ła­mia­jącej zie­le­ni lasu, nie sły­szał śpie­wu pta­ków, nie zwra­cał uwa­gi na przy­pie­ka­jące ple­cy sło­ńce.

Wy­je­cha­li na otwar­tą prze­strzeń pro­wa­dzącą wprost do rze­ki, two­rzącej w tym miej­scu sze­ro­kie na bli­sko sto me­trów roz­le­wi­sko.

– Lu­dwi­ku – usły­szał. Zdu­mie­nie i do­brze wy­czu­wal­ny w gło­sie Ma­rian­ny strach spra­wi­ły, że ode­rwał się od po­nu­rych my­śli i pod­nió­sł gło­wę. – Skąd to się tu­taj wzi­ęło?

Spoj­rzał przed sie­bie.

„To” oka­za­ło się spi­na­jącym oba brze­gi mo­stem zbu­do­wa­nym z sza­re­go po­lne­go ka­mie­nia i mia­ło kla­sycz­ny, lek­ko łu­ko­wa­ty kszta­łt. Fi­lar nik­nął w czar­nym nur­cie rze­ki. Wi­docz­ny fi­lar – nie spo­sób było stwier­dzić, czy jest ich wi­ęcej, dal­szy bo­wiem ko­niec na­gle zma­te­ria­li­zo­wa­nej bu­dow­li, po­dob­nie jak dru­gi brzeg, to­nął w gęstym obło­ku mgły.

Pi­ęk­ny, po­my­ślał Lu­dwik.

Po­czuł, że dzie­je się z nim coś nie­zwy­kłe­go: ja­kaś moc, po­tężna, wład­cza, choć za­ra­zem przy­ja­zna, wy­pe­łnio­na wiel­ką, pe­łną ta­jem­nic obiet­ni­cą, za­częła przy­ci­ągać go do mo­stu. Czuł, że siła ta skry­ta jest wła­śnie w sza­rym, po­kry­wa­jącym dru­gi brzeg obło­ku. Jak za do­tkni­ęciem cza­ro­dziej­skiej ró­żdżki od­sze­dł w za­po­mnie­nie brat, jego na­ło­gi, pre­ten­sje, śmier­tel­ne za­pa­sy o ma­jątek, Ma­rian­na, jej wia­ro­łom­no­ść, jego wo­bec niej za­mia­ry… Wszyst­ko zbla­dło i prze­sta­ło być w ja­ki­kol­wiek spo­sób istot­ne.

Most wo­łał go.

Wstrząsnął nim dłu­gi dreszcz.

Ma­rian­na za­częła krzy­czeć.

Lu­dwik od­wró­cił się i spoj­rzał na nią su­ro­wo. Była bla­da i naj­wy­ra­źniej śmier­tel­nie prze­ra­żo­na, ale przy­naj­mniej umil­kła.

– Wra­caj do dwo­ru – na­ka­zał przez ści­śni­ęte gar­dło. – Ni­ko­mu nic nie mów.

– Lu­dwi­ku…

– Masz ni­ko­mu nic nie mó­wić, ro­zu­miesz? – przy­ka­zał su­ro­wo. – To bar­dzo wa­żne. Cze­kaj na mnie i z ni­kim nie roz­ma­wiaj. Ja nie­dłu­go wró­cę.

Ma­rian­na wy­po­wia­da­ła ja­kieś sło­wa, mo­żli­we, że ape­lo­wa­ła mu do roz­sąd­ku, może pró­bo­wa­ła za­trzy­mać. Wła­ści­wie tego nie sły­szał.

Bu­ce­fał po­trząsnął łbem i ru­szył stępa w stro­nę mo­stu.

***

Hi­po­lit Kręp­ski zer­k­nął w za­wie­szo­ne w holu lu­stro.

Aż się skrzy­wił, wi­dząc ob­wi­słe po­licz­ki po­kry­te nie­zdro­wą, wo­sko­wą żó­łcią, sine pó­łko­la pod ocza­mi, przy­ga­słe spoj­rze­nie, ciem­ne, nie­chluj­nie prze­je­cha­ne brzy­twą cie­nie za­ro­stu. Drżące dło­nie. Źle wy­pra­so­wa­ne spodnie. Pla­my na ko­szu­li.

Je­stem tru­pem, po­my­ślał.

Z War­sza­wy do Po­zna­nia przy­je­chał noc­nym po­ci­ągiem, trze­cią kla­są, za po­ży­czo­ne pie­ni­ądze. Do Żu­ra­wi zwy­kle pod­ró­żo­wał tak­sów­ką lub pod­wo­ził go ad­iu­tant do­wód­cy pu­łku słu­żbo­wym au­tem. Dziś wsty­dził się po­ka­zać mu na oczy, zresz­tą trzy­dnio­wy urlop nie sko­ńczył się jesz­cze; nie miał ocho­ty wra­cać do jed­nost­ki, bo wie­dział, że bez­czyn­no­ść wpędzi go w sza­le­ństwo. Po­cze­kał na dwor­cu pra­wie dwie go­dzi­ny, wsia­dł do lo­kal­nej ko­lej­ki, któ­ra za­wio­zła go do Lesz­na, na sta­cji za­pła­cił ostat­nie trzy zło­te fur­ma­no­wi, któ­ry zgo­dził się pod­wie­źć go do ma­jąt­ku.

Przed oczy­ma sta­ła mu iro­nicz­nie uśmiech­ni­ęta twarz Wiel­hor­skie­go, tuż po tym, gdy za jed­nym za­ma­chem prze­grał wszyst­ko.

– Chce pan po­ży­czyć pie­ni­ądze na we­ksel, pa­nie rot­mi­strzu? – py­tał po­rucz­nik uprzej­mie, od­gra­dza­jąc się od roz­mów­cy gęstym obło­kiem dymu z cy­ga­ra. – Pięć ty­si­ęcy zło­tych? Przy pa­ńskich do­cho­dach?

– Ode­gram się i od­dam – od­pa­rł go­rącz­ko­wo Kręp­ski. Wie­dział jed­no: cho­ler­na pas­sa sko­ńczy­ła się po pro­stu o jed­ną ko­lej­kę za wcze­śnie. Gdy­by jesz­cze raz…

– Wie pan do­brze, że for­tu­na na pstrym ko­niu je­ździ. A pan coś ostat­nio nie jest jej ulu­bie­ńcem.

– Dziś by­łem, sam pan wi­dział. – Kręp­ski nie zwra­cał uwa­gi na ton wy­po­wie­dzi po­rucz­ni­ka, pod ma­ską uprzej­mo­ści kry­jący obo­jęt­ną, zim­ną po­gar­dę. I jesz­cze coś: znu­dze­nie. Mało go to ob­cho­dzi­ło: był go­tów bła­gać na ko­la­nach albo pe­łzać u stóp tego fa­ce­ta.

– Wi­dzia­łem, że przez trzy ko­lej­ki panu szło, a po­tem pan po­sze­dł va ba­nque i spu­dło­wał fa­tal­nie.

– To przy­pa­dek, czy­sty przy­pa­dek. – Kręp­ski czuł spły­wa­jącą po czo­le kro­plę potu. – Dziś jest mój szczęśli­wy dzień. Wiem to na pew­no.

Wiel­hor­ski skrzy­wił się.

– Pa­ńska pen­sja wy­no­si ile? – za­py­tał. – Czte­ry­sta zło­tych?

– Mniej wi­ęcej.

– To na­wet nie je­dząc, przez rok mi pan nie odda.

– Mam duży ma­jątek.

– I po­ży­cza pan pie­ni­ądze?

– Prze­jścio­we kło­po­ty z płyn­no­ścią.

– Sły­sza­łem co in­ne­go. Brat pa­ński był ła­skaw wy­dzie­dzi­czyć pana rot­mi­strza.

– Och, wszyst­ko jest na naj­lep­szej dro­dze do od­mia­ny tej sy­tu­acji. – Kręp­ski wło­żył wie­le wy­si­łku, by za­brzmieć wia­ry­god­nie. Nie do­cie­kał, skąd po­rucz­nik czer­pie swe in­for­ma­cje. Chciał po pro­stu grać da­lej.

Wiel­hor­ski zga­sił le­d­wie co roz­po­częte cy­ga­ro.

– Wąt­pię. Ale do­brze – po­wie­dział. – Po­ży­czę panu rot­mi­strzo­wi pięć ty­si­ęcy na ofi­cer­skie sło­wo ho­no­ru. Tyl­ko uma­wia­my się tak: je­śli pan wy­gra, odda mi pan po pro­stu pięć ty­si­ęcy, no, może za fa­ty­gę do­rzu­ci pan jesz­cze pi­ęćset. W ra­zie prze­gra­nej będzie to pana kosz­to­wa­ło pi­ęćdzie­si­ąt pro­cent. Ro­zu­mie­my się? Je­śli for­tu­na się od pana od­wró­ci, zwró­ci mi pan sie­dem i pół. W ci­ągu trzy­dzie­stu dni.

– Sie­dem i pół ty­si­ąca?

– Pa­nie rot­mi­strzu, po­ży­czam panu pie­ni­ądze nie dla­te­go, że uwa­żam pana za ja­kieś pew­ne źró­dło za­rob­ku, tyl­ko dla­te­go, że bawi mnie pa­ńska de­spe­ra­cja. Ta­kie sy­tu­acje do­da­ją tro­chę pie­przu do mo­je­go mo­no­ton­ne­go ży­cia. Nie­mniej ry­zy­ko kosz­tu­je. Sie­dem i pół ty­si­ąca w ci­ągu trzy­dzie­stu dni, ro­zu­mie mnie pan?

– Na sło­wo…?

– Bez obaw, sło­wo wy­star­czy. Znaj­dę pana rot­mi­strza cho­ćby pod zie­mią. I odda mi pan wszyst­ko, do ostat­niej zło­tów­ki. Może być pan pe­wien. To co, wra­ca­my i gra­my?

Skąd wie­dział? Skąd ten cho­ler­ny py­sza­łek wie­dział, że ostat­nia gra będzie naj­fa­tal­niej­szą owej nocy?

Kręp­ski po­sta­wił wszyst­ko i po­sta­wił źle. Nie zna­la­zł się na­wet w po­bli­żu wy­gra­nej. Gdy tyl­ko kru­pier zgar­nął wszyst­kie jego że­to­ny, wy­bie­gł z ka­sy­na w noc; War­sza­wa była ci­cha i obo­jęt­na, obce w grun­cie rze­czy mia­sto, któ­re wi­dzia­ło nie ta­kich jak on.

Sie­dem i pół ty­si­ąca zło­tych. A in­nym wie­rzy­cie­lom – ile? Dzie­si­ęć? Dwa­na­ście? Na­wet do­kład­nie nie pa­mi­ętał.

Przy­je­chał do Żu­ra­wi. W po­ci­ągu nie zmru­żył oka, ale zdo­łał się tro­chę uspo­ko­ić, odro­bi­nę upo­rząd­ko­wać roz­bie­ga­ne my­śli. Roz­mó­wi się z Lu­dwi­kiem. Za­żąda swo­jej części. Spła­ci wszyst­kich, a po­tem niech się dzie­je co chce. Tak wła­śnie – za­żąda. Czas pró­śb de­fi­ni­tyw­nie do­bie­gł ko­ńca.

Zer­k­nął jesz­cze raz w lu­stro. Trup miał po daw­ne­mu żó­łto­si­ną twarz.

We­dle oświad­cze­nia Jó­ze­fa, sta­re­go ma­jor­do­ma, któ­ry słu­żył we dwo­rze od cza­sów, gdy oj­ciec był jesz­cze mężczy­zną w sile wie­ku, Lu­dwik w to­wa­rzy­stwie Ma­rian­ny wy­brał się na kon­ną prze­ja­żdżkę, z któ­rej obo­je mie­li wró­cić nie­ba­wem. Ma­rian­ny aku­rat dziś Hi­po­lit wo­la­łby nie spo­ty­kać. Nie był pe­wien, czy za­pa­nu­je nad sobą, gdy uj­rzy tę ko­bie­tę. Co zresz­tą nie­spe­cjal­nie mia­ło zna­cze­nie, sy­tu­acja była wy­jąt­ko­wa, prio­ry­te­tem była roz­mo­wa z Lu­dwi­kiem. Hi­po­li­to­wi na­le­ża­ły się pie­ni­ądze, ogrom­ne pie­ni­ądze, jego pie­ni­ądze – któ­re za­ła­twią wszyst­kie pro­ble­my.

Usły­szał tętent. Wyj­rzał przez okno. Ma­rian­na nad­je­żdża­ła ga­lo­pem. Sama. Tuż przed we­jściem ści­ągnęła wo­dze tak gwa­łtow­nie, że Afro­dy­ta za­ry­ła ko­py­ta­mi w po­kry­wa­jącym pod­jazd żwi­rze. Po chwi­li w holu za­dud­ni­ły szyb­kie kro­ki. Ma­rian­na wpa­dła do sa­lo­nu jak bu­rza. Była za­ru­mie­nio­na, a oczy błysz­cza­ły jej w naj­wy­ższym pod­nie­ce­niu.

– On zgi­nie! – za­wo­ła­ła. – Zgi­nie, ro­zu­miesz? Po­je­chał tam po śmie­rć!

Kręp­ski do­pie­ro te­raz spoj­rzał na nią uwa­żniej. Do jego udręczo­ne­go umy­słu do­ta­rło, że tak roz­go­rącz­ko­wa­nej nie wi­dział jej ni­g­dy. Nie była zdzi­wio­na jego obec­no­ścią ani sta­nem – po pro­stu nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi. Jej my­śli zda­wa­ły się błądzić da­le­ko od dwo­ru, sku­pio­ne na czy­mś znacz­nie wa­żniej­szym niż wi­dok ko­chan­ka.

– Kto zgi­nie? – za­py­tał, z tru­dem od­ry­wa­jąc się od wła­snych spraw. – Co się sta­ło?

– Prze­je­chał przez most – ci­ągnęła. Była jak w go­rącz­ce. Mó­wi­ła wła­ści­wie do sie­bie, nie do nie­go. – Most, któ­re­go nie było. I znik­nął we mgle.

– Most? – za­py­tał osłu­pia­ły.

– Lu­dwik – od­pa­rła nie­cier­pli­wie. Wbi­ła w nie­go spoj­rze­nie. Tak, te­raz go do­strze­ga­ła. – Lu­dwik wje­chał w mgłę i znik­nął. Ka­zał mi je­chać do dwo­ru, cze­kać na nie­go, ja po­słu­cha­łam, choć po­win­nam była zo­stać, po­móc mu…

Pod­sze­dł bli­żej i zła­pał ją za dło­nie.

– Ma­rian­no – po­wie­dział.

– …po­win­nam tam wra­cać.

– Ma­rian­no. Je­steś bar­dzo zde­ner­wo­wa­na.

– Mu­szę. Nie­po­trzeb­nie przy­je­żdża­łam. Jadę. A ty jedź ze mną, po­móż mu, je­steś jego bra­tem…

– Po­cze­kaj. – Spły­nęło na nie­go na­tchnie­nie. Na­resz­cie wie­dział, co ro­bić. – Lu­dwik trzy­ma w domu pie­ni­ądze, praw­da? Oj­ciec miał w ga­bi­ne­cie sejf, Lu­dwik po­wie­dział mi kie­dyś, że na­dal go uży­wa, bo jest so­lid­ny i ża­den wła­my­wacz nie po­tra­fi­łby sfor­so­wać jego zam­ków. Mylę się?

– Hi­po­li­cie, nie będę te­raz roz­ma­wia­ła o sej­fie…

Zła­pał ją za bro­dę – znacz­nie mniej de­li­kat­nie niż ostat­nio, gdy jej do­ty­kał. Zmu­sił do spoj­rze­nia mu w oczy.

– Ma­rian­no – po­wie­dział z na­ci­skiem. – Mnie na­le­żą się pie­ni­ądze, wiesz o tym. Je­ste­śmy sami. Znasz szyfr. Za­bierz­my je i uciek­nij­my.

– Co? – Jej oczy zro­bi­ły się wiel­kie, nie­mal prze­zro­czy­ste. – O czym ty mó­wisz?

– Mó­wię, że nad­sze­dł do­god­ny mo­ment. Roz­ma­wia­li­śmy o tym, pa­mi­ętasz? Sama po­wie­dzia­łaś, że gdy tyl­ko nada­rzy się oka­zja, odej­dziesz od nie­go. Że go… nie­na­wi­dzisz. Że w ko­ńcu się uwol­nisz.

– Puść. – Szarp­nęła gło­wą w tył. – Jaka oka­zja? Czy ty w ogó­le sły­sza­łeś, co mó­wię? Lu­dwi­ko­wi gro­zi nie­bez­pie­cze­ństwo…

– Sły­szę bar­dzo do­brze – stwier­dził. Jesz­cze przed kwa­dran­sem na­wet nie prze­szła­by mu przez gło­wę myśl, że stać go na taki spo­kój. – Los może roz­wi­ązać pro­blem za nas.

– Nie wie­rzę, nie wie­rzę – szep­nęła. – Ty, jego brat, ży­czysz mu śmier­ci?

– Nie – od­pa­rł. – Ale nie mu­szę i nie chcę prze­szka­dzać prze­zna­cze­niu.

– Idio­ta! – za­wo­ła­ła. Po­tem jed­nak za­wa­ha­ła się. Pi­ęk­na twarz po­kry­ła się ma­ską na­my­słu – krót­kie­go ni­czym mgnie­nie oka, ale on do­strze­gł go wy­ra­źnie. Rze­czy­wi­ście, roz­ma­wia­li o tym kil­ku­krot­nie, na­wet pla­no­wa­li przy­szło­ść. Ma­rian­na wy­gląda­ła na go­to­wą do pod­jęcia ra­dy­kal­nych kro­ków. Uwa­ża­ła, że jej ma­łże­ństwo za­czy­na przy­po­mi­nać kiep­ski te­atr. Kiep­ski, a za­ra­zem co­raz bar­dziej bru­tal­ny. Twier­dzi­ła, że Lu­dwi­ka już od daw­na nie ko­cha. A on za­cho­wu­je się wo­bec niej z ka­żdym dniem go­rzej.

– Idio­ta – po­wtó­rzy­ła ci­szej, bez prze­ko­na­nia.

– Wiesz, że mam ra­cję – oświad­czył, po czym ujął jej dło­nie. Nie opo­no­wa­ła. – Nie wiem, czym jest most i ja­kaś tam mgła. Ale je­śli two­je oba­wy są słusz­ne, mamy oka­zję, któ­ra może się nie po­wtó­rzyć. Ko­cham cię. A pie­ni­ądze są moje, do­brze o tym wiesz. We­zmę je, ty się spa­ku­jesz i uciek­nie­my.

– Uciek­nie­my? – Ru­mie­niec na twa­rzy po­wo­li ustępo­wał miej­sca nor­mal­nym ko­lo­rom. – Gdzie? Zre­zy­gnu­jesz ze słu­żby? Z ha­zar­du?

– Och, prze­klęta słu­żba. – Był jak w tran­sie. Dro­ga wio­dąca ku przy­szło­ści była pro­sta i ja­sno oświe­tlo­na. – Wszyst­ko po­zór. Na­resz­cie będę mógł się od tego uwol­nić. A moja noga już ni­g­dy nie po­sta­nie w ka­sy­nie.

– Na­praw­dę je­steś go­tów to wszyst­ko rzu­cić?

– Byle z tobą. Przy­si­ęgam.

– Gdzie chcesz je­chać?

– Da­le­ko. Do Ame­ry­ki. Za­cznie­my nowe ży­cie, ty i ja.

Ma­rian­na uśmiech­nęła się. Sa­lon stał się jesz­cze ja­śniej­szy.

– Auto stoi w ga­ra­żu – po­wie­dzia­ła.

***

Bu­ce­fał po­tknął się. Sze­dł znu­żo­nym kro­kiem wędrow­ca u kre­su ty­si­ąc­mi­lo­wej pod­ró­ży; Lu­dwik jesz­cze ni­g­dy nie wi­dział go w ta­kim sta­nie. Sam zresz­tą czuł się rów­nie źle: był prze­mo­czo­ny do szpi­ku ko­ści, cia­łem wstrząsa­ły dresz­cze, za­wro­ty gło­wy nie­mal zrzu­ca­ły go z sio­dła, żo­łądek rwał ja­ki­mś ostrym, szar­pi­ącym bó­lem. Po­dej­rze­wał, że ma go­rącz­kę. Or­ga­nizm od­czu­wał śmier­tel­ne znu­że­nie, jak­by po­byt tam wy­zuł go ze wszyst­kich sił, jak­by tam coś wy­ssa­ło z nie­go całą ener­gię i wstrzyk­nęło mu w żyły tru­ci­znę. Gło­wę na­to­miast wy­pe­łnia­ła go­ni­twa my­śli pędzących we wszyst­kich kie­run­kach. Sza­le­ństwo – a jed­no­cze­śnie ca­łko­wi­ta trze­źwo­ść ob­ser­wa­cji i ocen. Ilu­zja. I rze­czy­wi­sto­ść.

Nie­mal od­cho­dził od zmy­słów. To, cze­go do­świad­czył, nie mo­gło być praw­dą. A z dru­giej stro­ny, prze­cież wie­dział, że prze­ży­cia ostat­niej go­dzi­ny mia­ły miej­sce, a on je za­re­je­stro­wał wszyst­ki­mi zmy­sła­mi. Na­praw­dę. Na pew­no. Wi­dział po­nu­ry, okry­ty desz­czem kra­jo­braz, błot­ni­stą dro­gę, czuł na twa­rzy zim­no i wil­goć, ba, na­wet roz­ma­wiał z ży­wym czło­wie­kiem. Od­czu­wał, do­strze­gał, sły­szał, ro­zu­miał. Umy­sł dzia­łał na pe­łnych ob­ro­tach, może na­wet le­piej niż zwy­kle.

Je­śli śnił, był to naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ny ze snów.

Ko­ńskie ko­py­ta za­szu­ra­ły na żwi­rze pod­jaz­du. Lu­dwik z wy­si­łkiem pod­nió­sł gło­wę. Ja­sne ścia­ny dwo­ru kąpa­ły się w sło­ńcu. Ma­jo­we sło­ńce ogrze­wa­ło go, ale on na­dal czuł zim­no. Na gan­ku po­ja­wił się Jó­zef.

– Pan przy­je­chał na­resz­cie – oświad­czył ra­do­śnie. – Wszy­scy już bar­dzo się mar­twi­li­śmy.

Wy­raz za­do­wo­le­nia znik­nął rap­tow­nie z jego twa­rzy, gdy Lu­dwik zsu­nął się z sio­dła i za­to­czył jak pi­ja­ny. Wy­ro­sły jak spod zie­mi pa­ro­bek zła­pał wo­dze; sędzi­wy słu­żący rzu­cił się na po­moc swe­mu panu. Uchro­nić go przed upad­kiem zdo­łał w ostat­niej chwi­li.

– Je­zus Ma­ria, co się sta­ło? – za­wo­łał.

Lu­dwik nie od­po­wie­dział. Czuł się co­raz go­rzej. Nogi ugi­na­ły się pod nim.

– Pan jest prze­mo­czo­ny, zmęczo­ny – po­wie­dział Jó­zef, pa­trząc na Kręp­skie­go uwa­żnie. – Nie było pana przez trzy go­dzi­ny, ale prze­cież nie pa­da­ło.

– Trzy go­dzi­ny? – po­wtó­rzył Lu­dwik w osłu­pie­niu. Czuł, że be­łko­cze. – Po­wie­dzia­łeś trzy go­dzi­ny?

– Na­wet o kwa­drans wi­ęcej. Pani Ma­rian­na od­cho­dzi od zmy­słów. I pan Hi­po­lit przy­je­chał.

Lu­dwik na­wet nie miał siły na nie­go spoj­rzeć. Rze­czy­wi­sto­ść z tru­dem to­ro­wa­ła so­bie dro­gę do jego umy­słu. Cia­ło co­raz bar­dziej od­ma­wia­ło po­słu­sze­ństwa. Wspa­rł się ci­ężko na ra­mie­niu Jó­ze­fa.

– Pro­wa­dź – wy­szep­tał z tru­dem.

Za­ta­cza­jąc się jak para pi­ja­ków, ci­ężkim kro­kiem we­szli do środ­ka. Mi­nęli sień, po czym wkro­czy­li do po­ko­ju dzien­ne­go.

Hi­po­lit stał przed ko­min­kiem i miał minę czło­wie­ka przy­ła­pa­ne­go na go­rącym uczyn­ku. W dło­ni trzy­mał ne­se­ser. Wła­sno­ść Lu­dwi­ka. Dar od ojca. Pod ścia­ną sta­ły wiel­ka wa­li­za i ku­fer. Ktoś jest w moim sa­lo­nie, skon­sta­to­wał star­szy z bra­ci obo­jęt­nie. Czuł ja­kąś dziw­ną, na­ra­sta­jącą ba­rie­rę od­dzie­la­jącą go od chwi­li bie­żącej. Nie mia­ło zna­cze­nia nic poza jego sta­nem i co­raz bar­dziej cha­otycz­ny­mi my­śla­mi. Prze­sta­wał ro­zu­mieć ota­cza­jącą go rze­czy­wi­sto­ść.

Czy tak wła­śnie wy­gląda sza­le­ństwo? – po­my­ślał w na­głym, i bar­dzo krót­kim, prze­bły­sku ja­sno­ści.

– Może pan ze­chce wzi­ąć go­rącą kąpiel? – za­py­tał za­sa­pa­ny ma­jor­do­mus. – Przy­go­tu­ję su­che ubra­nie. A może za­dzwo­nić po dok­to­ra?

Kąpiel? Le­karz? O czym ten czło­wiek mówi?

– Lu­dwi­ku – po­wie­dział Hi­po­lit.

Kim jest ten mężczy­zna?

– Most – wy­be­łko­tał Lu­dwik. – Wszyst­ko zmie­ni, ro­zu­mie­cie?

– Co ci jest, Lu­dwi­ku? – za­wo­ła­ła Ma­rian­na.

A ta czar­no­wło­sa, pi­ęk­na ko­bie­ta, któ­ra wła­śnie we­szła do po­ko­ju? Wy­da­ła mu się zna­jo­ma, ale nie mógł so­bie przy­po­mnieć, skąd ją zna.

– Zmia­na – po­wtó­rzył z upo­rem. – Zmia­na, głup­cy.

Przed oczy­ma za­częły mu la­tać czar­ne i czer­wo­ne pla­my.

– Prze­szło­ść – wy­szep­tał.

W gło­wie na­ra­stał szum.

Ude­rze­nia gło­wą o par­kiet na­wet nie po­czuł.

***

Pi­ęk­ny ma­jo­wy po­ra­nek za­glądał przez okna do po­ko­ju, ale ani sło­ńce, ani bez­chmur­ne nie­bo nie cie­szy­ły Hi­po­li­ta. Noc spędził nie­mal bez­sen­nie, prze­wra­ca­jąc się na łó­żku i bi­jąc z po­nu­ry­mi my­śla­mi. Wczo­raj­sze po­ja­wie­nie się bra­ta, wy­gląda­jące­go jak upiór z za­świa­tów, wstrząsnęło nim. Lu­dwik, wi­dząc jaw­ny do­wód zdra­dy, wi­dząc pró­bę uciecz­ki ko­chan­ków, po­wi­nien pro­te­sto­wać, może na­wet rwać się do bit­ki – tym­cza­sem za­cho­wy­wał się jak ktoś nie­spe­łna ro­zu­mu, be­łko­tał, pró­bu­jąc wy­ga­dy­wać ja­kieś głup­stwa, chwiał się ni­czym pi­ja­ny, a po­tem ze­mdlał. Hi­po­lit wraz z Jó­ze­fem mu­sie­li go za­nie­ść do ma­łże­ńskiej sy­pial­ni, gdzie, bez­przy­tom­ny, prze­spał całe po­po­łud­nie i noc.

Ma­rian­na spędzi­ła ten czas przy łó­żku męża. Hi­po­lit za­glądał do niej kil­ku­krot­nie. Nie tyl­ko nie chcia­ła sły­szeć o wy­je­ździe – w ogó­le nie była skłon­na do ja­kiej­kol­wiek roz­mo­wy. Po pro­stu nie zwra­ca­ła na nie­go uwa­gi. Trzy­ma­ła Lu­dwi­ka za dłoń i wpa­try­wa­ła się w nie­go z prze­ra­że­niem. I czu­ło­ścią. Nie miał tam nic do ro­bo­ty.

Usły­szał pu­ka­nie.

– Tak?

W drzwiach po­ja­wił się Jó­zef.

– Pan się obu­dził – za­ko­mu­ni­ko­wał.

Hi­po­lit opu­ścił sto­py na podło­gę.

– Czu­je się już do­brze – ci­ągnął ma­jor­do­mus. – Chcia­łby się spo­tkać za kwa­drans przy śnia­da­niu.

– Oczy­wi­ście. – Kiw­nął gło­wą Hi­po­lit. Mimo pa­nu­jące­go na ze­wnątrz upa­łu po­czuł chłód. Wie­ść o wy­zdro­wie­niu Lu­dwi­ka zro­bi­ła na nim nie mniej­sze wra­że­nie niż wczo­raj­szy upior­ny wi­dok. – Po­wiedz mo­je­mu bra­tu, że za chwi­lę będę go­to­wy.

Słu­żący znik­nął za drzwia­mi. Ubie­ra­jąc się, Hi­po­lit po­my­ślał, że jego los, w taki czy inny spo­sób, dziś się roz­strzy­gnie.

***

Lu­dwik za­pi­ął pieczołowicie gu­zi­ki ko­szu­li, a po­tem przej­rzał się w lu­strze.

Gład­ko ogo­lo­ne po­licz­ki, spo­koj­ne, ja­sne oczy, mod­na, sta­ran­nie ufor­mo­wa­na fry­zu­ra. Na­dal jesz­cze mło­dzie­ńcza, spręży­sta fi­gu­ra, i to mimo lek­kie­go wy­brzu­sze­nia nad pa­skiem, efek­tu zbyt ob­fi­tych ko­la­cji i zbyt wie­lu wie­czo­rów spędzo­nych w fo­te­lu z kie­lisz­kiem wina lub ko­nia­ku w ręce. Żad­nych wi­docz­nych śla­dów wczo­raj­szych wy­da­rzeń. W gło­wie po­rządek i pew­no­ść przy­szłych po­czy­nań. W du­szy spo­kój. W cie­le moc. Cie­szył się na myśl, że dzi­ęki wczo­raj­szym wy­da­rze­niom ma oka­zję zo­sta­wić całe swe do­tych­cza­so­we ży­cie za sobą.

Spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Czas – mruk­nął, po czym wy­sze­dł z po­ko­ju.

Do ja­dal­ni wkro­czył pew­nym, za­ma­szy­stym kro­kiem. Brat i żona sie­dzie­li przy sto­le w mil­cze­niu. Cie­nie pod ocza­mi i żó­łta­wa, nie­mal prze­zro­czy­sta cera po­wo­do­wa­ły, że Hi­po­lit wy­glądał jak czło­wiek cho­ry. Na wi­dok star­sze­go bra­ta drgnął. Ma­rian­na z ko­lei mia­ła na twa­rzy ru­mie­ńce i wy­ra­źnie ucie­szy­ła się na jego wi­dok.

– Lu­dwi­ku – po­wie­dzia­ła. – Je­stem szczęśli­wa, że cię wi­dzę w zdro­wiu.

Wy­gląda­ła na ca­łko­wi­cie szcze­rą. W mil­cze­niu ski­nął jej gło­wą. Za­jął miej­sce przy sto­le, po czym ob­rzu­cił obo­je dłu­gim, uwa­żnym spoj­rze­niem.

Hi­po­lit. I Ma­rian­na. Ra­zem, w pe­wien szcze­gól­ny spo­sób. Jesz­cze nie­daw­no uzna­łby ten fakt za obu­rza­jący. Te­raz był zu­pe­łnie nie­wa­żny wo­bec tego, co miał do za­ko­mu­ni­ko­wa­nia.

My­śli bie­gły wol­no i były bar­dzo wy­ra­źne. Czuł nie­sa­mo­wi­ty, lo­do­wa­ty spo­kój.

– Hi­po­li­cie. – Ski­nął gło­wą Lu­dwik.

– Lu­dwi­ku – od­pa­rł młod­szy z Kręp­skich. Spra­wiał wra­że­nie co­raz bar­dziej zde­ner­wo­wa­ne­go.

Lu­dwik wy­pił łyk kawy, po czym od­sta­wił fi­li­żan­kę.

– Za­nim prze­kro­czy­łem most, wi­dząc was ra­zem, wie­dzia­łbym, co chcę po­wie­dzieć i co chcę zro­bić – oświad­czył. – Mia­łbym wy­ro­bio­ną opi­nię na te­mat ka­żde­go z was. Ale te­raz mu­szę zro­bić coś in­ne­go.

– Lu­dwi­ku… – po­wie­dzia­ła Ma­rian­na.

– Chcę, że­by­ście po­słu­cha­li – od­pa­rł, w ogó­le nie zwra­ca­jąc na nią uwa­gi. – Po­tem mo­że­cie je­chać, gdzie was oczy po­nio­są, we­dle uzna­nia.

Miał w so­bie spo­kój, któ­ry ich zmro­ził. Ge­stem dło­ni od­pra­wił Jó­ze­fa, któ­ry po­ja­wił się z pó­łmi­skiem pe­łnym wędlin. Słu­żący za­mknął za sobą drzwi.

– Ka­żde z nas ma grze­chy na su­mie­niu – po­wie­dział. – Ka­żde z nas ma w swo­im ży­ciu roz­dzia­ły, któ­rych musi się szcze­rze wsty­dzić. Ty, Ma­rian­no, zdra­dzasz mnie z moim wła­snym bra­tem – pod­nió­sł dłoń, wi­dząc, że chce za­prze­czyć – i, jak mnie­mam, ro­bisz to już od dłu­ższe­go cza­su, od tej nie­szczęsnej na­szej kłót­ni, pod­czas któ­rej za­cho­wa­łem się tak, jak ni­g­dy nie po­wi­nie­nem był się za­cho­wać.

– Lu­dwi­ku – od­pa­rł Hi­po­lit.

Star­szy brat od­wró­cił się ku młod­sze­mu.

– Ty na­to­miast je­steś na­ło­go­wym ha­zar­dzi­stą, ma­jącym do mnie śmier­tel­ny żal, że nie od­da­ję mu po­ło­wy ma­jąt­ku, któ­ry we­dług te­sta­men­tu ojca mu się z ra­cji uza­le­żnie­nia od ha­zar­du nie na­le­ży – po­wie­dział. – O czym do­sko­na­le wiesz, ale mimo to po­su­wasz się do na­ci­sków, gró­źb, ta­kże prób szan­ta­żu, a ostat­nio na­wet do uda­nej pró­by uwie­dze­nia mo­jej żony. Żeby mnie uka­rać, jak mnie­mam.

– To nie tak. – Po­kręcił gło­wą Hi­po­lit.

– Ależ tak. Je­steś za­dłu­żo­ny po uszy, wie­rzy­cie­le cię ści­ga­ją, są tak upar­ci, że byli na­wet tu­taj. Te­sta­ment jed­nak mó­wił ja­sno: na­le­żna ci po­ło­wa ma­jąt­ku jest two­ja, je­śli do trzy­dziest­ki ze­rwiesz z ha­zar­dem. Nie zro­bi­łeś tego, więc będąc wy­ko­naw­cą te­sta­men­tu, zo­sta­łem praw­nym wła­ści­cie­lem two­jej części.

Za­pa­dła ci­sza. Hi­po­lit nie­mal zła­mał ści­ska­ny w dło­niach wi­de­lec.

– Ja ze swej stro­ny nie trak­to­wa­łem żony tak, jak na to za­słu­gu­je, za­nie­dby­wa­łem ją, na­wet po­su­wa­łem się do prze­mo­cy fi­zycz­nej, przed­kła­da­łem, na­zwij­my to, pro­wa­dze­nie in­te­re­sów nad szczęście ro­dzin­ne – ci­ągnął ze zło­wiesz­czym spo­ko­jem Lu­dwik. – Nie po­tra­fi­łem dać ci dziec­ka, żono. Nie po­tra­fi­łem rów­nież po­móc to­bie, bra­cie, choć po śmier­ci ojca obo­wi­ązek opie­ki nad tobą spo­czy­wał prze­cież na mnie, mimo iż już by­łeś do­ro­sły. Mo­głem sta­rać się po­móc ci, sta­nąć na dro­dze do ru­let­ki i kart. Albo, w osta­tecz­no­ści, przy­jąć two­je tłu­ma­cze­nia, że sko­ńczy­łeś z ru­let­ką, i od­dać ci two­ją część. Mó­głbym wy­ka­zać się wi­ęk­szym zro­zu­mie­niem dla ludz­kich sła­bo­ści, zwłasz­cza że sam mam ich nie­ma­ło i moje su­mie­nie wca­le nie jest czy­ste. Nie zro­bi­łem tego, być może z ego­izmu, być może z chci­wo­ści. Moje prze­wi­ny są nie mniej­sze niż wa­sze, może na­wet wi­ęk­sze. To wszyst­ko praw­da…

– Lu­dwi­ku… – Ma­rian­na wsta­ła.

– Nie ma sen­su za­prze­czać – ci­ągnął Kręp­ski, pa­trząc na nią ła­god­nie. Nie było w nim żalu ani gnie­wu. Hi­po­lit po­my­ślał, że brat znaj­du­je się w ja­ki­mś ro­dza­ju ła­god­ne­go transu, jest sku­pio­ny na ja­kie­jś idei, od­rzu­ca­jąc wszyst­ko, co stoi na jej dro­dze. Aż bał się usły­szeć, co będzie da­lej. – Ten list zo­sta­wi­łaś spe­cjal­nie. Chcia­łaś, że­bym go prze­czy­tał. To był twój krzyk roz­pa­czy, chęć zwró­ce­nia uwa­gi na fakt, że czu­jesz się nie­szczęśli­wa. Nie mylę się, praw­da?

Ma­rian­na mil­cza­ła. Lu­dwik ujął jej dłoń tak czu­łym ge­stem, że Hi­po­lit po­czuł się ca­łko­wi­cie za­gu­bio­ny. Mnie ni­g­dy nie będzie stać na taką mi­ło­ść, po­my­ślał. Je­śli Lu­dwik ma ra­cję, ona mną ma­ni­pu­lo­wa­ła, a ja by­łem śle­py. Brak mi pi­ątej klep­ki. Po­wi­nie­nem sie­dzieć w Twor­kach.

– Po co nam to mó­wisz? – za­py­tał głu­cho.

– Żeby za­pro­po­no­wać wam coś, co zmie­ni na­sze ży­cie i co musi, na ra­zie przy­naj­mniej, zo­stać w tym po­ko­ju, ro­zu­mie­cie? – za­py­tał z na­ci­skiem. – Do­ko­na­łem od­kry­cia. Fun­da­men­tal­ne­go. Je­że­li ono jest praw­dą, a nie wy­two­rem mego umy­słu, a wie­rzę, że tak wła­śnie jest, zmie­ni się wszyst­ko. Po­słu­chaj­cie.

***

Gdy zo­ba­czy­łem uto­pio­ny we mgle, ka­mien­ny most, od razu po­czu­łem, że ja­kaś nie­uchwyt­na, na pew­no nie­ma­te­rial­na, ale po­tężna siła ci­ągnie mnie w jego stro­nę. Za­po­mnia­łem o gnie­wie, o Ma­rian­nie, o rze­czy­wi­sto­ści. Li­czył się tyl­ko most. Je­cha­łem i jed­no­cze­śnie my­śla­łem go­rącz­ko­wo. Dru­gi brzeg rze­ki nik­nął we mgle, sza­rym, gęstym ko­ko­nie, zu­pe­łnie nie­przej­rzy­stym. A prze­cież dzień był – na­dal jest – pi­ęk­ny, sło­necz­ny, nie­bo bez­chmur­ne. Przy ta­kiej tem­pe­ra­tu­rze, o pierw­szej po po­łud­niu, na po­cząt­ku maja, mgły nie wy­stępu­ją. Ale pal dia­bli mgłę, choć na pew­no nie po­win­no jej być przy ta­kiej po­go­dzie i o tej po­rze roku. Przede wszyst­kim za­cho­dzi­łem w gło­wę, skąd, do cho­le­ry, wzi­ął się most. Prze­cież do­brze wiem, co się dzie­je w mo­ich wło­ściach. Jak w dru­gim ko­ńcu ma­jąt­ku za­rząd­ca chce zbu­do­wać kur­nik czy po­sta­wić ka­wa­łek pło­tu, to mnie wpierw pyta o zgo­dę. Na pew­no wie­dzia­łbym, gdy­by ktoś za­mie­rzał po­sta­wić ka­mien­ny, so­lid­ny most, ba, mu­sia­łbym sam wy­dać taką de­cy­zję. A tym­cza­sem ja nic o tym nie wie­dzia­łem, a most stał, ca­łkiem kon­kret­ny. Na do­da­tek w idio­tycz­nym miej­scu – łączył dwa brze­gi rze­ki, pod­czas gdy trzy­sta me­trów da­lej od daw­na jest so­lid­ny drew­nia­ny mo­stek, ca­łko­wi­cie wy­star­cza­jący dla na­szych po­trzeb. Po co komu ka­mien­ny most? Kto go tu po­sta­wił wbrew mej wie­dzy i woli, na do­da­tek w jed­ną noc, bo wczo­raj go tam nie było? Zło­ść mnie zdjęła, choć w mia­rę jak po­su­wa­łem się do przo­du, sła­bła wy­ra­źnie, ro­bi­ła się ja­kaś nie­wa­żna, bła­ha. W po­ło­wie dro­gi obłok ob­le­pił mnie szczel­nie i wte­dy zu­pe­łnie już za­po­mnia­łem o gnie­wie. Mgła od­dzia­ły­wa­ła na mnie bar­dzo szcze­gól­nie. Mó­wi­łem już o sile. Ale to nie wszyst­ko. Było w tej mgle jesz­cze coś, ja­kieś po­czu­cie zmia­ny, pe­wien przy­mus kon­cen­tra­cji na chwi­li bie­żącej… Po­tem o tym opo­wiem. W ka­żdym ra­zie zro­bi­ło się chłod­no, jak w pa­skud­ny li­sto­pa­do­wy dzień. Nie­mal nic nie wi­dzia­łem. Koń chra­pał i nie chciał iść, mu­siał czuć nie­bez­pie­cze­ństwo… To były bar­dzo szcze­gól­ne, fi­zycz­ne do­zna­nia.

W ko­ńcu prze­je­cha­łem. I jak­bym zna­la­zł się w in­nym świe­cie. Ró­żni­ca była do­strze­gal­na go­łym okiem; na przy­kład zmie­ni­ła się po­go­da – było zim­no, wiał prze­ni­kli­wy wiatr i si­ąpił drob­ny, nie­mal lo­do­wa­ty deszcz. Jed­nak nie cho­dzi­ło tyl­ko o po­go­dę. Na­gle zro­bi­ła się inna pora roku, ro­zu­mie­cie? Wje­cha­łem na most w maju. Wy­je­cha­łem z nie­go – czu­łem to, bo prze­cież jesz­cze nie wie­dzia­łem – w pa­ździer­ni­ku albo w li­sto­pa­dzie. Po­wie­trze pach­nia­ło ina­czej… Nie umiem tego wy­tłu­ma­czyć, ale wra­że­nie było bar­dzo sil­ne, wręcz doj­mu­jące. Wie­dzia­łem, że po prze­je­cha­niu mo­stu coś się z pew­no­ścią zmie­ni­ło, choć gdy­by za­py­tać mnie o isto­tę tej zmia­ny, nie po­tra­fi­łbym pre­cy­zyj­nie od­po­wie­dzieć, poza porą roku, oczy­wi­ście. Przy­szło mi na myśl, że stra­ci­łem przy­tom­no­ść i do­zna­ję ja­ki­chś ma­ja­ków czy ha­lu­cy­na­cji, cho­ciaż w głębi du­szy czu­łem, że to nie­praw­da. W mo­jej gło­wie dzia­ło się coś bar­dzo dziw­ne­go, ale zmy­sły pra­co­wa­ły jak na­le­ży.

Ru­szy­łem przed sie­bie, na­dal ja­kąś cząst­ką umy­słu po­dej­rze­wa­jąc, że śnię, choć prze­cież czu­łem na twa­rzy wil­goć, Bu­ce­fał chra­pał i ku­lił uszy, sły­sza­łem śpiew pta­ków – mimo to cały czas sądzi­łem, że nie prze­by­wam na ja­wie. Kra­jo­braz ca­łko­wi­cie się zmie­nił, po dru­giej stro­nie rze­ki po­win­na być łąka, lek­ko opa­da­jąca, po­tem rzad­ki la­sek i już za­bu­do­wa­nia dwo­ru… Tu było zu­pe­łnie ina­czej. Gdy do­ta­rłem do ko­ńca mo­stu, zna­la­złem się w le­sie, nie­przej­rzy­stym, bar­dzo sta­rym, gęsto pod­szy­tym, przez któ­ry pro­wa­dzi­ła ście­żka, tak wąska, że ga­łęzie szo­ro­wa­ły po ko­ńskich bo­kach. My­ślę, że mia­łbym kło­po­ty, gdy­bym ze­chciał za­wró­cić. Je­cha­łem więc, je­cha­łem… może ki­lo­metr, może tro­chę wi­ęcej. My­śla­łem, że je­śli to nie sen, most prze­nió­sł mnie gdzieś, wy­eks­pe­dio­wał… Myśl fan­ta­stycz­na – jesz­cze wte­dy do gło­wy mi nie przy­szło, że tak wła­śnie wy­gląda praw­da… W ko­ńcu do­je­cha­łem do trak­tu… Mó­wię trak­tu, bo to nie przy­po­mi­na­ło dro­gi w na­szym ro­zu­mie­niu tego sło­wa. Mia­łem przed sobą wy­pe­łnio­ny ka­łu­ża­mi, ubi­ty ko­ński­mi ko­py­ta­mi i ko­ła­mi wo­zów gli­nia­sty szlak, bar­dziej przy­po­mi­na­jący ba­jo­ro niż dro­gę, idący mniej wi­ęcej ze wscho­du na za­chód. Na­dal zdu­mio­ny za­trzy­ma­łem się i za­cząłem ob­ser­wo­wać.

Nie­bo było oło­wia­ne. Za­chod­ni wiatr po­wo­do­wał, że deszcz, zra­zu nie­wiel­ki, po­tem co­raz bar­dziej gęst­nie­jący, za­ci­nał z uko­sa.

Kil­ka mi­nut pó­źniej zo­ba­czy­łem idące­go dro­gą czło­wie­ka. Był ubra­ny… swoj­sko, a jed­no­cze­śnie bar­dzo dziw­nie. Jak­bym spo­glądał na ubie­gło­wiecz­ną ry­ci­nę. Skó­rza­ne łap­cie, sza­ra­wa­ry, sza­ra suk­ma­na, ja­kiś nie­kszta­łt­ny ka­pe­lusz. Na ra­mie­niu wi­dły, ale na­wet i bez tych wi­deł bym się do­my­ślił, że to wie­śniak – tak jak mó­wię, ja­kiś taki… nie­dzi­siej­szy. Gdy pod­je­cha­łem bli­żej, upew­ni­łem się, że oczy mnie nie mylą: miał spra­co­wa­ne ręce czło­wie­ka ha­ru­jące­go na roli. Był sta­ry, siwy, wąsa­ty. Na mój wi­dok prze­stra­szył się okrop­nie; za­wró­cił i za­czął biec. Pu­ści­łem Bu­ce­fa­ła w kłus i do­pa­dłem go po chwi­li. „Nie bój się”, mó­wię. A on za­trzy­mał się i stał ni­czym słup soli; oczy wy­trzesz­czył, pa­trzył na mnie jak­bym był ja­ki­mś dia­błem. „Nie bój się. Kim je­steś, do­bry czło­wie­ku?”, py­tam po­now­nie. A on do mnie: „Niks ver­ste­hen”. Aha, my­ślę. Dziw­ny ja­kiś, ale przy­naj­mniej się do­ga­dam… Więc py­tam po nie­miec­ku, jak się na­zy­wa i skąd po­cho­dzi. A on, że mó­wią na nie­go Sta­ry Jo­hann, a po­cho­dzi z sąsied­niej wsi, co się zwie Ne­bels­dorf. Tak wła­śnie po­wie­dział: co się zwie. I da­lej pa­trzy na mnie jak na stwo­ra ja­kie­goś mi­tycz­ne­go. Ne­bels­dorf? – py­tam. Mgiel­na Wieś? Tu nie ma żad­nej miej­sco­wo­ści o ta­kiej na­zwie, do­da­ję. Ani po tej stro­nie gra­ni­cy, ani po tam­tej, o ni­czym ta­kim nie sły­sza­łem, a by­łem w Niem­czech ostat­ni­mi laty wie­le razy, prze­cież mamy tam ro­dzi­nę.

Tak so­bie po­ga­da­li­śmy przez kil­ka mi­nut. On, że wieś jest, ja, że nie ma. W ko­ńcu znu­dzi­ło mi się to, deszcz pa­dał co­raz wi­ęk­szy, a ja lek­ko ubra­ny, maj był prze­cież jesz­cze przed chwi­lą, co­raz mi było zim­niej. Więc tkni­ęty ja­kąś my­ślą, wi­dząc ten kra­jo­braz, chło­pa jak ze sta­rych ob­ra­zów, py­tam: „Ty Nie­miec?”. Py­tam, choć prze­cież wiem, że nie Po­lak. „Ja?”, dzi­wi się. „Ja miej­sco­wy, pod­da­ny naj­ja­śniej­sze­go pana”. „Ja­kie­go naj­ja­śniej­sze­go pana?” „Ano Fry­de­ry­ka Wil­hel­ma, kró­la Prus”. Nie ukry­wam – języ­ka mi w gębie za­bra­kło. Wie­śniak z ko­lei był wy­ra­źnie zdu­mio­ny moją igno­ran­cją. Przy­glądam mu się bacz­nie, coś jest nie tak, za­pach, wy­gląd tego czło­wie­ka, ja­kaś, jak po­wie­dzia­łem, nie­dzi­siej­szo­ść. Nie cho­dzi na­wet o strój, cho­ciaż ta­kich ubrań to ja na­wet na Wo­ły­niu nie wi­dzia­łem, a prze­cież tam bie­da…

Coś mnie tknęło. „A któ­ry to mamy rok, mój do­bry czło­wie­ku?” On zdu­miał się jesz­cze bar­dziej – po­tem się oka­za­ło, że nie py­ta­niem o datę, tyl­ko tym, że zwró­ci­łem się do nie­go w ten spo­sób. Nikt ni­g­dy nie na­zwał go do­brym czło­wie­kiem. Jak już mu zdu­mie­nie prze­szło, wy­du­kał, że jest rok pa­ński ty­si­ąc osiem­set trzy­na­sty. Te­raz to mnie za­mu­ro­wa­ło, przy­znam. O ile do­pusz­cza­łem, że od­by­łem pod­róż w prze­strze­ni, na­wet nie za­świ­ta­ła mi myśl, że mo­głem od­być ją w cza­sie. Prze­cież to nie­mo­żli­we… Ow­szem, czy­ta­li­śmy wszy­scy słyn­ną po­wie­ść Wel­l­sa, ale nikt, ani wy, ani ja, nie trak­to­wał jej ina­czej jak baj­ki, wy­two­ru bo­ga­tej fan­ta­zji pana pi­sa­rza. Lecz chłop upie­rał się przy swo­im – „Trzy­na­sty mamy rok, pa­nie”. I już. Od­je­cha­łem, oce­nia­jąc, że star­czy tego do­bre­go. Mu­sia­łem ochło­nąć, po­my­śleć, choć już wie­dzia­łem, że mój umy­sł za­ak­cep­tu­je tę nie­sły­cha­ną baj­kę i uzna ją za coś na­tu­ral­ne­go. Gdy do­ta­rłem do mo­stu – co nie było pro­ste, po­my­li­łem dro­gę, choć prze­cież da­le­ko nie uje­cha­łem, może pó­łto­ra ki­lo­me­tra, z cze­go ki­lo­metr przez las – po­my­śla­łem, że po­wi­nie­nem był za­py­tać sta­re­go Jo­han­na o datę dzien­ną, no, ale to już był płacz nad roz­la­nym mle­kiem, nie chcia­łem za­wra­cać, ja­koś nie­spo­ro mi było, zwłasz­cza że ro­bi­ło się co­raz ciem­niej i zim­niej, zbie­ra­ło się na gra­do­bi­cie.

Przez most prze­je­cha­łem bez wi­ęk­szych kło­po­tów. I znów był maj, pi­ęk­na po­go­da, bez­chmur­ne nie­bo; ja trząsłem się jak osi­ka, zmar­z­ni­ęty i mo­kry. Wró­ci­ła rze­czy­wi­sto­ść roku ty­si­ąc dzie­wi­ęćset trzy­dzie­ste­go czwar­te­go, mimo to mia­łem pew­no­ść, że wszyst­ko, co prze­ży­łem po tam­tej stro­nie, wy­da­rzy­ło się na­praw­dę. Że na­praw­dę by­łem tam, roz­ma­wia­łem ze sta­rym chło­pem i prze­mo­czył mnie deszcz pa­da­jący sto dwa­dzie­ścia lat temu.

***

– Nie­mo­żli­we – po­wie­dział Hi­po­lit. Opo­wie­ść wy­wa­rła na nim dziw­ne wra­że­nie; była ca­łko­wi­cie nie­re­ali­stycz­na, zgo­ła baj­ko­wa – a jed­no­cze­śnie młod­szy z bra­ci miał stu­pro­cen­to­wą pew­no­ść, że za­wie­ra wy­łącz­nie praw­dę. Za­prze­czył od­ru­cho­wo, au­to­ma­tycz­nie, bo umy­sł bro­nił się jesz­cze. Co cie­ka­we, na ra­zie przy­naj­mniej po­rzu­cił roz­pa­try­wa­nie wła­snych kło­po­tów, ba, nie­mal za­po­mniał o chęci uciecz­ki z Ma­rian­ną i od­kry­ciu tego fak­tu przez Lu­dwi­ka. Gdy­by go za­py­tać, w ja­kim celu pod ścia­ną stoi spa­ko­wa­ny ku­fer, w pierw­szej chwi­li mia­łby kło­pot z od­po­wie­dzią. Co w grun­cie rze­czy było zro­zu­mia­łe: umy­sł, miast zaj­mo­wać się kło­po­ta­mi dnia dzi­siej­sze­go, rzu­cił się na fan­ta­stycz­ną opo­wie­ść pana domu, może do­strze­ga­jąc w niej, na ra­zie bar­dzo nie­ja­sną, szan­sę wy­jścia z kło­po­tów. Hi­po­lit czuł, że Lu­dwik nie opo­wia­da im tego bez po­wo­du, bez ukry­tej na ra­zie, ale sta­ran­nie prze­my­śla­nej in­ten­cji.

– Ca­łko­wi­cie mo­żli­we – za­prze­czył Lu­dwik, za­pa­la­jąc pa­pie­ro­sa wy­ci­ągni­ęte­go ze zło­tej pa­pie­ro­śni­cy. – Mu­si­my wszy­scy uwie­rzyć, że most jest po­łącze­niem z prze­szło­ścią.

– Most, któ­re­go jesz­cze wczo­raj nie było i któ­ry nie wia­do­mo kto zbu­do­wał – rze­kła Ma­rian­na. Uda­wa­ła scep­tycz­ną, ale Hi­po­lit wi­dział, jak bar­dzo jest pod­eks­cy­to­wa­na. Jak szyb­ko dała się uwie­ść mężow­skiej opo­wie­ści.

– Tak jest – przy­tak­nął Lu­dwik. – Nie py­taj­cie mnie o jego po­cho­dze­nie, bo nie umiem tego wy­tłu­ma­czyć, po­dob­nie jak nie umiem wy­tłu­ma­czyć jego mo­żli­wo­ści. Nie­mniej on tam jest. Mo­żna po nim prze­je­chać. Jesz­cze jed­no wam po­wiem. Jó­zef twier­dzi, że nie było mnie trzy go­dzi­ny…

– Ma ra­cję – zgo­dzi­ła się Ma­rian­na. – Na­wet tro­chę dłu­żej.

– Ab­surd. Nie spo­gląda­łem, co prawda, na ze­ga­rek, ale mam do­bre wy­czu­cie cza­su. Po dru­giej stro­nie spędzi­łem nie wi­ęcej niż go­dzi­nę, może go­dzi­nę i kwa­drans. Na pew­no nie trzy…

– W ja­kim celu nam o tym opo­wia­dasz? – prze­rwał Hi­po­lit. Czuł, że gło­wa za­czy­na mu pękać. Całe to sza­le­ństwo musi się ja­koś sko­ńczyć, w ten czy inny spo­sób, po­my­ślał.

Lu­dwik przyj­rzał mu się z na­my­słem.

– Nie ro­zu­miesz?

– Uświa­dom mnie.

Lu­dwik wstał. Pod­sze­dł do ko­min­ka, przez chwi­lę przy­glądał się zdjęciu, na któ­rym Ma­rian­na w ślub­nej suk­ni sie­dzia­ła w wy­stu­dio­wa­nej po­zie na szez­lon­gu i uśmie­cha­ła się słod­ko. Mój Boże, to było za­le­d­wie sze­ść lat temu. Od­wró­cił się.

Kątem oka do­strze­gł ku­fer i wa­li­zę. Jó­zef wczo­raj usu­nął je z po­ko­ju dzien­ne­go i wsta­wił do ja­dal­ni.

– Fak­tów o na­szych wza­jem­nych re­la­cjach nie zmie­ni­my na­wet naj­bar­dziej za­żar­tą dys­ku­sją – po­wie­dział Lu­dwik. – Jed­nak one są w tej chwi­li zu­pe­łnie nie­wa­żne.

– Wa­żny jest most – mruk­nął Hi­po­lit.

– I jego wła­ści­wo­ści – przy­tak­nął Lu­dwik i nie­ocze­ki­wa­nie uś­miech­nął się. – Most umo­żli­wia pod­róż w prze­szło­ść. Po­my­śl­cie, co to zna­czy. Co to zna­czy na­praw­dę.

– Po­zna­nie hi­sto­rii? – za­py­tał Hi­po­lit.

– Zmia­nę? – po­wie­dzia­ła jed­no­cze­śnie Ma­rian­na.

– Tak jest. – Lu­dwik wy­glądał na usa­tys­fak­cjo­no­wa­ne­go. – Zmia­nę.

– Zmia­nę? – Gło­wa bo­la­ła Hi­po­li­ta co­raz bar­dziej. Szyb­ko od­da­lał się od celu, jaki so­bie wczo­raj po­sta­wił. A jed­no­cze­śnie czuł, że sza­le­ństwo Lu­dwi­ka po­ma­łu za­czy­na udzie­lać się i jemu. Nim brat ze­mdlał, be­łko­tał coś wła­śnie o zmia­nie. Co za dzień. – Zmia­nę cze­go?

– Po­my­śl­cie.

– Cóż z tego…

Lu­dwik pod­nió­sł dłoń. Hi­po­lit umil­kł.

– Chcę was pro­sić, że­by­ście ode­rwa­li się od chwi­li bie­żącej, że­by­ście za­po­mnie­li o prze­szło­ści, że­by­ście po­de­szli do tego, co po­wiem, z chłod­ną gło­wą. Mo­że­cie to zro­bić? Mo­że­cie przez naj­bli­ższą go­dzi­nę wy­łączyć się z rze­czy­wi­sto­ści i otwo­rzyć umy­sły na nowe… – za­wa­hał się – mo­żli­wo­ści?

Ma­rian­na na­wet się nie za­sta­na­wia­ła. Ści­snęła dłoń męża i po­ki­wa­ła ener­gicz­nie gło­wą. Jej me­ta­mor­fo­za była rów­nie za­sta­na­wia­jąca, co opo­wie­ści Lu­dwi­ka. Hi­po­lit po­czuł na so­bie wzrok bra­ta.

– Mogę spró­bo­wać – bąk­nął. W szyb­kim tem­pie ucie­ka­ły z nie­go reszt­ki ener­gii. Czuł, że pło­nie. Mo­żli­we, że miał go­rącz­kę.

– Wie­cie, że spo­ro czy­tam. Si­ęgam do ró­żnych au­to­rów, hi­sto­ria to moja ulu­bio­na dzie­dzi­na, mo­żna po­wie­dzieć pa­sja – za­czął Lu­dwik. Hi­po­lit zer­k­nął na nie­go z nie­do­wie­rza­niem. Za­wsze oce­niał bra­ta jako czło­wie­ka za­chłan­ne­go, za­zdro­śnie pil­nu­jące­go ma­jąt­ku, zde­cy­do­wa­ne­go ma­te­ria­li­stę, któ­re­mu obce są wy­ższe idee czy sze­rzej – spra­wy du­cha. We­dług wie­dzy Hi­po­li­ta Lu­dwik ni­g­dy nie zdra­dzał żad­nych za­in­te­re­so­wań na­uko­wych ani tym bar­dziej hi­sto­rycz­nych. Ko­chał pie­ni­ądze, jaz­dę kon­ną i za­pew­ne, na swój spo­sób, Ma­rian­nę. Nic wi­ęcej zda­ło się nie przy­ci­ągać jego uwa­gi. Te­raz wy­da­wał się po­wa­żny ni­czym pro­fe­sor uni­wer­sy­te­tu pod­czas wy­kła­du in­au­gu­ru­jące­go rok aka­de­mic­ki. Wi­dać ów baj­ko­wy most do­ko­nał zmian, nim jesz­cze za­częli­śmy roz­ma­wiać, po­my­ślał Hi­po­lit. Albo by­łem przez całe ży­cie śle­py. – Zwłasz­cza dużo uwa­gi po­świ­ęci­łem roz­bio­rom i od­po­wie­dzi na py­ta­nie, dla­cze­go tak po­tężna nie­gdyś Rzecz­po­spo­li­ta upa­dła. A po­tem – co było skut­kiem? Otóż my­ślę, że naj­wi­ęk­szym nie­szczęściem, nie­po­rów­ny­wal­nym z ni­czym in­nym, nie­szczęściem, któ­re­go kon­se­kwen­cje bo­le­śnie od­czu­wa­my dzi­siaj i moim zda­niem będzie­my od­czu­wa­li w przy­szło­ści, może na­wet jesz­cze przez kil­ka po­ko­leń, była utra­ta przez Pol­skę wie­ku dzie­wi­ęt­na­ste­go. Utra­ta mo­żli­wo­ści nor­mal­ne­go roz­wo­ju. Inni prze­cho­dzi­li przez re­wo­lu­cję prze­my­sło­wą, bu­do­wa­li ko­le­je i dro­gi, han­dlo­wa­li z ca­łym świa­tem, wy­ku­wa­ły się nowe war­stwy spo­łecz­ne, do gło­su do­cho­dzi­ła me­ry­to­kra­cja, sło­wem, two­rzy­ły się na­ro­dy i spo­łe­cze­ństwa w kszta­łcie, jaki wi­dzi­my dzi­siaj. Tym­cza­sem my za­skle­pi­li­śmy się w nie­szczęściu, roz­trząsa­li­śmy sta­re grze­chy i my­śle­li­śmy wy­łącz­nie o tym, by Pol­skę od­zy­skać, a mało kto trosz­czył się, w ja­kim ona będzie kszta­łcie, jak po­win­na wy­glądać Pol­ska, w któ­rej wszy­scy będzie­my szczęśli­wi i któ­ra za­dba o na­sze in­te­re­sy, cho­ćby i wbrew sil­nym sąsia­dom.

Lu­dwik prze­rwał, by na­pić się wody. Hi­po­lit zer­k­nął na Ma­rian­nę, cie­kaw jej re­ak­cji – wszak zmia­na te­ma­tu, prze­skok ze spraw oso­bi­stych do wiel­kiej po­li­ty­ki był tak gwa­łtow­ny, że aż nie­re­al­ny. Jed­nak Ma­rian­na zda­wa­ła się nie pa­mi­ętać o tym, że jesz­cze nie­daw­no szy­ko­wa­ła się do wy­jaz­du. Chło­nęła opo­wie­ść męża z roz­sze­rzo­ny­mi oczy­ma. Tak, zde­cy­do­wa­nie już była po jego stro­nie – na do­bre i na złe. Mo­żli­we, że fak­tycz­nie zo­sta­wi­ła list na wierz­chu tyl­ko po to, by go prze­czy­tał.

– Za­bor­cy nie dba­li o nasz roz­wój, bo nie mie­li po­wo­du, żeby to ro­bić – ci­ągnął Lu­dwik. – Eu­ro­pa i resz­ta świa­ta pędzi­ły, my sta­li­śmy w miej­scu, więc prak­tycz­nie co­fa­li­śmy się. W efek­cie pi­ęt­na­ście lat temu w nie­pod­le­gło­ść wcho­dzi­li­śmy z za­co­fa­ną, bied­ną, prze­lud­nio­ną wsią wy­pe­łnio­ną anal­fa­be­ta­mi, wła­ści­wie bez prze­my­słu, ko­lei i dróg, bez żad­ne­go por­tu w pe­łnym tego sło­wa zna­cze­niu, a za to z ar­cha­icz­ną struk­tu­rą spo­łecz­ną, bez prze­my­słow­ców i kup­ców, bez wy­star­cza­jącej ka­dry in­ży­nier­skiej, z ja­ki­miś re­lik­ta­mi zie­mia­ństwa i z ciem­ny­mi ma­sa­mi chłop­ski­mi. Mó­wię w uprosz­cze­niu, rzecz ja­sna. Sam je­stem zie­mia­ni­nem i do­kład­nie tak się czu­ję: jak re­likt, ni­ko­mu nie­po­trzeb­ny wy­twór daw­no za­po­mnia­nej epo­ki. Więc mimo wszyst­ko uwa­żam, że gra jest war­ta świecz­ki; je­że­li po do­kład­niej­szym zba­da­niu spra­wy po­twier­dzi się, że most wy­rzu­ca nas do epo­ki na­po­le­ońskiej, zy­ska­my mo­żli­wo­ść wy­sła­nia w prze­szło­ść od­dzia­łu woj­sko­we­go i po­ko­na­nia za­bor­ców. Wte­dy nie tyl­ko Ksi­ęstwo oca­le­je. Przy odro­bi­nie szczęścia i sta­ran­ne­go pla­no­wa­nia mo­że­my od­bu­do­wać Rzecz­po­spo­li­tą w kszta­łcie sprzed pierw­sze­go roz­bio­ru. Mniej­sza zresz­tą o gra­ni­ce, one na­wet nie są naj­wa­żniej­sze. Siły pa­ństw nie bu­du­je się roz­le­gło­ścią te­ry­to­rium. Pol­ska będzie pa­ństwem po­tężnym, bo zbu­du­je­my fa­bry­ki i ko­le­je, zmie­ni­my struk­tu­rę z rol­ni­czej na prze­my­sło­wą, wy­kszta­łci­my fa­cho­we ka­dry, uzbro­imy się po zęby…

– My? – za­py­tał Hi­po­lit. Nie tyl­ko Ma­rian­na zmie­ni­ła się gwa­łtow­nie. Z nim rów­nież dzia­ły się dziw­ne rze­czy: miał ocho­tę dać się uwie­ść opo­wie­ści bra­ta i roz­ta­cza­nej w niej wi­zji, wzi­ąć ją za swo­ją, ku­pić fan­ta­stycz­ny kon­cept pod­ró­ży w cza­sie, wręcz za nim podążyć. A prze­cież w głębi du­szy nie zga­dzał się z wnio­ska­mi. Most, czy tam stał, czy nie, na­le­ża­ło zo­sta­wić w spo­ko­ju. Po­dob­nie jak pol­ską hi­sto­rię. In­tu­icyj­nie czuł, że z grze­ba­nia w niej nie wy­nik­nie nic do­bre­go.

Lu­dwik nie dał się zbić z pan­ta­ły­ku.

– Mó­wię ogól­nie – stwier­dził. – Choć oczy­wi­ście prze­szło mi przez gło­wę, że mo­gli­by­śmy zo­sta­wić tam paru lu­dzi, spe­cja­li­stów po­sia­da­jących dzi­siej­szą wie­dzę, ochot­ni­ków, któ­rzy zde­cy­do­wa­li­by się prze­nie­ść do in­nej epo­ki. Wiem, że nie będzie pro­sto zna­le­źć ta­kich lu­dzi, któ­rzy by­li­by skłon­ni po­świ­ęcić ży­cie, ale po­my­śl­my, ileż rze­czy by to przy­spie­szy­ło. Sil­ni­ki spa­li­no­we, elek­trycz­no­ść, sa­mo­lo­ty, ra­dio, no­wo­cze­sne uzbro­je­nie… Pol­ska wy­prze­dza­ła­by swo­ich wro­gów o sto lat. Gdy­by­śmy opra­co­wa­li plan roz­wo­ju, szyb­kie­go, dy­na­micz­ne­go…

– Chcia­łbyś bu­do­wać sil­ni­ki spa­li­no­we w Ksi­ęstwie War­szaw­skim? – zdo­był się na iro­nię Hi­po­lit.

Star­szy z Kręp­skich po­now­nie po­trak­to­wał py­ta­nie ze śmier­tel­ną po­wa­gą.

– Oczy­wi­ście nie od razu – stwier­dził rze­czo­wo. – Zda­ję so­bie spra­wę, że po­stęp tech­nicz­ny do­ko­nu­je się krok po kro­ku, nie bie­rze się sam z sie­bie, nie wisi w po­wie­trzu. Na­wet naj­bar­dziej po­my­sło­wy wy­na­la­zek ba­zu­je na po­przed­nich do­ko­na­niach… we­źmy cho­ćby ra­dio – nie może prze­cież ist­nieć bez od­kry­cia zja­wi­ska fal elek­tro­ma­gne­tycz­nych i skon­stru­owa­nia urządze­nia, któ­re by­ło­by zdol­ne je wy­sy­łać na od­le­gło­ść, i dru­gie­go, któ­re po­tra­fi­ło­by je od­bie­rać. A wszyst­ko nie by­ło­by mo­żli­we bez elek­trycz­no­ści, praw­da? Więc naj­pierw trze­ba do­ko­nać re­wo­lu­cji w po­zio­mie wie­dzy, po­tem wy­kszta­łcić ka­dry, któ­re zbu­du­ją za­ple­cze prze­my­sło­we, fa­bry­ki mu­szą wdro­żyć do dzia­ła­nia nowe roz­wi­ąza­nia, trze­ba zna­le­źć nowe su­row­ce, wy­bu­do­wać ko­pal­nie, na­uczyć miej­sco­wych wy­twa­rzać elek­trycz­no­ść, zmo­der­ni­zo­wać trans­port i tak da­lej. Lu­dzi z tam­tej epo­ki trze­ba oswo­ić z nową tech­ni­ką, spra­wić, by uzna­li ją za swo­ją. To nie może być je­den dłu­gi skok, tyl­ko sze­reg ma­łych kro­ków, zaj­mu­jących lata, może na­wet dzie­si­ęcio­le­cia, jed­no po­ko­le­nie co naj­mniej. Pol­ska sta­nie się pio­nie­rem świa­to­wej na­uki i in­ży­nie­rii na nie­spo­ty­ka­ną ska­lę.

– A sąsie­dzi będą się temu bier­nie przy­gląda­li.

– Za­pew­ne nie będą. Mimo wszyst­ko do­świad­cze­nie stu dwu­dzie­stu lat roz­wo­ju tech­ni­ki da nam prze­wa­gę. To, co dla lu­dzi z tam­tej epo­ki jest gdy­ba­niem i wró­że­niem z fu­sów, dla nas jest wie­dzą ze szko­ły. Przy od­po­wied­nich do­rad­cach rząd będzie po pro­stu wie­dział, co ro­bić.

– Unik­nie­my jed­nych błędów, po­pe­łni­my nowe.

– Nie spo­sób się nie zgo­dzić. Ale mimo wszyst­ko, jak się te rze­czy po­ło­ży na sza­li, czy nie war­to spró­bo­wać?

Hi­po­lit za­my­ślił się. Jego umy­sł z ca­łych sił bro­nił się przed pro­po­zy­cja­mi sto­jący­mi za wi­zją Lu­dwi­ka. Sza­le­ństwo – to było pierw­sze okre­śle­nie, ja­kie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy. Lu­dwik osza­lał. Most, je­że­li rze­czy­wi­ście ist­niał, zmie­nił coś w jego umy­śle, spo­wo­do­wał, że w ci­ągu kil­ku go­dzin brat, z czło­wie­ka twar­do stąpa­jące­go po zie­mi za­mie­nił się… wła­śnie: w kogo? W wa­ria­ta? Cho­ro­bli­we­go mi­to­ma­na? Som­nam­bu­li­ka?

Star­szy brat zda­wał się sły­szeć my­śli młod­sze­go.

– Zda­ję so­bie spra­wę, że moja opo­wie­ść brzmi co­kol­wiek fan­ta­stycz­nie – oznaj­mił. – Ale je­stem pe­wien, że nie po­stra­da­łem zmy­słów. Most tam jest. I stoi za nim wiel­ka idea.

Hi­po­lit za­ma­chał ręko­ma.

– Co­kol­wiek fan­ta­stycz­nie? Że­byś ty sam się sły­szał – burk­nął. – Baj­ko­wy most zro­dził w two­im umy­śle baj­ko­wą opo­wie­ść o wiel­kiej, baj­ko­wej mi­sji.

– Baj­ki cza­sa­mi by­wa­ją praw­dą.

– Tyl­ko w baj­kach.

Lu­dwik uśmiech­nął się ła­god­nie.

– Naj­pro­ściej będzie, gdy po nim prze­je­dzie­my po­now­nie – po­wie­dział. – Sami się prze­ko­na­cie.

– Bar­dzo do­bry po­my­sł – stwier­dzi­ła Ma­rian­na.

Hi­po­lit po­my­ślał, że jest do­kład­nie od­wrot­nie. Ow­szem, uwie­rzył w opo­wie­ść o pod­ró­ży w cza­sie, ale czuł, że je­śli pój­dzie da­lej i uzna po­my­sły Lu­dwi­ka za swo­je, osza­le­je. Gdy zgo­dzi się na udział w sza­le­ństwie, sza­le­ństwo sta­nie się rów­nież jego udzia­łem. Mar­twi­ło go, że Ma­rian­na nie bie­rze jego stro­ny, ale w tej chwi­li my­ślał głów­nie o so­bie.

Wstał.

– Wy­cho­dzę – oznaj­mił.

Lu­dwik spoj­rzał na nie­go uwa­żnie.

– Jak chcesz. Ale po­słu­chaj jesz­cze przez chwi­lę – po­wie­dział. – Mogę to zro­bić sam, bez wa­sze­go wspar­cia. Wte­dy wszyst­ko zo­sta­nie po sta­re­mu, będzie­my mo­gli da­lej w spo­ko­ju nie­na­wi­dzić się na­wza­jem. Ale je­że­li mi po­mo­że­cie, uło­ży­my na­sze spra­wy zu­pe­łnie ina­czej, na no­wych za­sa­dach…

Hi­po­lit za­trzy­mał się w pół kro­ku i wstrzy­mał od­dech. Czy­żby on su­ge­ro­wał…? Sza­le­ństwo nie chcia­ło się sko­ńczyć, może jed­nak wyda ja­kieś po­żąda­ne owo­ce? Już nie był taki pe­wien, co chce zro­bić. Uciecz­ka z dwo­ru w grun­cie rze­czy ni­cze­go nie za­ła­twia­ła.

– Za­pom­nę o two­jej zdra­dzie, żono – oświad­czył Lu­dwik, pa­trząc Ma­rian­nie pro­sto w oczy. – I zo­sta­wię ci wol­ną rękę co do dal­sze­go po­stępo­wa­nia. Je­śli będziesz chcia­ła ze mną zo­stać, spe­łnię ka­żde two­je ży­cze­nie, zro­bię co w mo­jej mocy, byś była po­now­nie szczęśli­wa. Je­śli ze­chcesz ode­jść, nie będę sta­wiał prze­szkód i uczci­wie od­dam wszyst­ko, co two­je.

Za­pa­dło mil­cze­nie. Ma­rian­na pa­trzy­ła na męża błysz­czący­mi oczy­ma. Nie wy­gląda­ła na oso­bę ma­jącą ocho­tę za­prze­czyć oska­rże­niom. Ci­szę prze­ry­wał tyl­ko do­cho­dzący z sadu trel sło­wi­ka.

– Ty, bra­cie – pod­jął po chwi­li Lu­dwik – do­sta­niesz swo­ją po­ło­wę ma­jąt­ku. Bez żad­nych wa­run­ków. Nie będę wni­kał, czy na­dal grasz, czy nie. Pój­dzie­my do re­jen­ta i za­ła­twi­my spra­wę ofi­cjal­nie.

– Oj­ciec…

– Zo­staw­my ojca. Oj­ciec nie żyje. Je­śli lo­jal­nie przy mnie sta­niesz, uznam, że to spra­wa mi­ędzy nami dwo­ma.

– Mó­wisz po­wa­żnie? – za­py­tał Hi­po­lit.

– Jak naj­zu­pe­łniej.

– Więc je­śli się zgo­dzę…?

– Po­je­dzie­my na tam­tą stro­nę, wy­ba­da­my do­kład­nie sy­tu­ację, spo­rządzi­my ra­port, prze­ko­na­my do nie­go wła­dze. Ra­zem. A po­tem będzie, co ma być.

– Dla­cze­go?

– Dla­cze­go co?

– Dla­cze­go za­le­ży ci na tym, żeby zro­bić to ra­zem?

Lu­dwik uśmiech­nął się sze­ro­ko. Ale na py­ta­nie nie od­po­wie­dział.

***

Z po­zo­ru wszyst­ko było w po­rząd­ku. Pie­czo­ło­wi­cie od­pra­so­wa­ny mun­dur le­żał jak trze­ba, wy­po­le­ro­wa­na na błysk po­chwa sza­bli rzu­ca­ła na ścia­nę re­flek­sy od­bi­te­go świa­tła lamp, cho­le­wek ka­wa­le­ryj­skich bu­tów mo­żna było uży­wać za­miast lu­stra. Or­dy­nans, na co dzień leń i mar­kie­rant, mimo wszyst­ko znał się na swo­jej ro­bo­cie i tym ra­zem wy­ko­nał ją do­brze. Ale nie to zaj­mo­wa­ło Hi­po­li­ta. Podłe sa­mo­po­czu­cie miał wprost wy­pi­sa­ne na twa­rzy. Prze­kli­nał mo­ment, w któ­rym za­częło się całe to wa­riac­two. Prze­kli­nał ojca z jego pe­dan­tycz­nym za­mi­ło­wa­niem do nie­miec­kie­go z du­cha po­rząd­ku, jego nie­ugi­ęto­ść i brak zro­zu­mie­nia dla ludz­kich sła­bo­ści. Bra­ta, któ­ry pod względem ośle­go upo­ru i nie­mal pa­ra­no­icz­nej kon­se­kwen­cji był nie­odrod­nym sy­nem swe­go ojca. Ma­rian­nę, któ­ra sta­nęła mu na dro­dze w naj­bar­dziej nie­od­po­wied­nim mo­men­cie, uczy­ni­ła z sie­bie kar­tę prze­tar­go­wą w bra­ter­skich roz­gryw­kach i cze­ka­ła na zwy­ci­ęz­cę. I prze­kli­nał sie­bie, swo­ją sła­bą wolę, skłon­no­ść do ule­ga­nia na­mi­ęt­no­ściom i nie­umie­jęt­no­ść wy­ci­ąga­nia wnio­sków z klęsk.

Wszyst­ko to jed­nak da­ło­by się znie­ść, gdy­by wi­zja roz­to­czo­na przez bra­ta oka­za­ła się mniej su­ge­styw­na. Nie­ste­ty, po po­cząt­ko­wym opo­rze Hi­po­lit dał się po­nie­ść, w efek­cie on, na­ło­go­wy ha­zar­dzi­sta i czło­wiek prze­gra­ny, ale za­ra­zem rot­mistrz i do­wód­ca szwa­dro­nu, nie­mal ca­łko­wi­cie za­po­mniał, po co przy­je­chał do ma­jąt­ku. Wi­zja zmia­ny hi­sto­rii wci­ągnęła go ni­czym zdra­dli­we ba­gno wci­ąga­jące nie­ostro­żne­go wędrow­ca. Miast kon­se­kwent­nie wy­śmie­wać bra­ta, za­rzu­cać mu po­stra­da­nie zmy­słów, by w ko­ńcu prze­jść do spraw naj­wa­żniej­szych, podążał za nim z co­raz wi­ęk­szym za­in­try­go­wa­niem. Nie mo­gąc wy­zwo­lić się spod prze­mo­żne­go wpły­wu owej fan­ta­stycz­nej baj­ki, ni­czym kró­lik za­hip­no­ty­zo­wa­ny przez węża zgo­dził się prze­je­chać przez most. Prze­ko­nał się, że owa nie­zwy­kła bu­dow­la jest praw­dą. Prze­ko­nał się, że po dru­giej stro­nie jest rok ty­si­ąc osiem­set trzy­na­sty. Prze­ko­nał się, że mo­żli­wo­ść zmia­ny dzie­jów Pol­ski, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie, ist­nie­je.

I sta­ło się.

Mu­siał ja­koś po­go­dzić się z sa­mym sobą, uspra­wie­dli­wić fakt, że zmie­nił zda­nie. Zde­cy­do­wa­nie wo­lał my­śleć, że po­pa­rł Lu­dwi­ka wy­łącz­nie dla pie­ni­ędzy. Nie chciał roz­strzy­gać, czy pro­po­zy­cja do­ty­cząca po­dzia­łu ma­jąt­ku mia­ła de­cy­du­jący wpływ na jego de­cy­zję, bo z pew­no­ścią nie mó­głby znie­ść my­śli, że zgo­dzi­łby się wzi­ąć ak­tyw­ny udział w naj­bar­dziej sza­lo­nym po­my­śle wszech cza­sów bez oso­bi­ste­go in­te­re­su. Tak, wła­sne do­bro ma­te­rial­ne przede wszyst­kim.

Do­pie­ro tu, w bel­we­der­skiej po­cze­kal­ni, do­sze­dł do wnio­sku, że pie­ni­ądze może od­zy­skać w inny, mniej wa­riac­ki spo­sób. Może prze­stać grać. Może za­szan­ta­żo­wać Lu­dwi­ka, przy­sta­wić mu pi­sto­let do gło­wy, może bła­gać na ko­la­nach. Co­kol­wiek zro­bi, będzie lep­sze niż bra­nie udzia­łu w sza­le­ństwie.

Przy­szło mu do gło­wy, by ze­rwać się i wy­jść. Do­bra myśl. Spó­źnio­na, nie­ste­ty.

Drzwi pro­wa­dzące w głąb Bel­we­de­ru otwo­rzy­ły się. Sta­nął w nich po­staw­ny, przy­stoj­ny mężczy­zna w ge­ne­ral­skim mun­du­rze.

– Pan mar­sza­łek ocze­ku­je – po­wie­dział ge­ne­rał Wie­nia­wa-Dłu­go­szow­ski.

A jed­nak. Sta­ło się.

Kręp­scy wsta­li jak na ko­men­dę. Hi­po­lit spoj­rzał na bra­ta: Lu­dwik był spo­koj­ny jak ni­g­dy. Za­zdro­ścił mu szcze­rze: on sam od wczo­raj miał sen­sa­cje żo­łąd­ko­we, a dło­nie po­ci­ły mu się ob­fi­cie. Nie przy­znał się bra­tu, że ostat­nich kil­ka nocy spędził bez­sen­nie, prze­wra­ca­jąc się z boku na bok i my­śląc o nad­cho­dzących go­dzi­nach. Czuł się co­raz bar­dziej sfru­stro­wa­ny. Pal dia­bli ka­rie­rę. Pal dia­bli wia­ry­god­no­ść. Pal dia­bli, że zro­bi z sie­bie głup­ca. Pal dia­bli – ach, trud­no uwie­rzyć, ale niech tam – na­wet ho­nor. I tak go już po­stra­dał.

Ale miał sta­nąć przed Ge­ne­ral­nym In­spek­to­rem Sił Zbroj­nych, naj­wy­ższym pol­skim do­wód­cą, czło­wie­kiem wzbu­dza­jącym strach i sza­cu­nek, i zre­fe­ro­wać spra­wę, w któ­rej sens sam nie wie­rzył.

Spo­tkał go kil­ku­krot­nie, raz miał oka­zję…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej