39,90 zł
Polacy przegrywają Bitwę Warszawską w sierpniu 1920 roku.
Pochód bolszewików trwa dalej. Rewolucja ogarnia całą Europę kontynentalną. W końcu, w grudniu 1922 roku utworzony zostaje Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich, obejmujący terytorium od Władywostoku do Lizbony. W Europie tylko Wielka Brytania pozostaje jeszcze krajem demokratycznym.
Stany Zjednoczone pogrążają się w kryzysie, wydatki na armię i flotę zostają zredukowane. Pozostałe środki grupa wpływowych polityków i wojskowych wykorzystuje do budowy - w miejsce standardowych okrętów - największego pancernika w dziejach, okrętu wielokrotnie silniejszego od najsilniejszych pancerników sowieckich. Jego dowódcą zostaje wiceadmirał Frank Bratten, człowiek będący zagorzałym przeciwnikiem budowy wielkiego okrętu.
Jest rok 1941. Sowieci w błyskawicznej kampanii podbijają Anglię, w obronie której Amerykanie tracą większość floty. Kolejnym obiektem agresji będą słabe, skłócone wewnętrznie i rozsadzane przez sowiecką agenturę Stany Zjednoczone.
Jedyną nadzieją Stanów Zjednoczonych jest dowodzony przez Franka Brattena USS ""George Washington"", potężny, ale samotny superpancernik. Marynarze nazywają go Invictus, Niezwyciężony.
Czy będzie w stanie przeciwstawić się najpotężniejszej armadzie desantowej w dziejach?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 477
Invictus
© 2019 Marcin Ciszewski
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl
Okładka: Paweł Gierula
ISBN 978-83-65904-41-6
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń,
www.warbook.pl
Jest zakutym w pancerną stal potworem.
Jest szybki, wielki i silny.
Jest sam.
Nazywa się USS „George Washington”, ale niektórzy mówią o nim inaczej.
Mówią: Invictus.
Telefon dzwoni o czwartej, kiedy jestem w półmroku.
Jestem w półmroku, chłodzie i jakimś bezbrzeżnym smutku, nie wiem, moim własnym czy cudzym, jednak raczej moim, tkwię w nim głęboko, bez szansy wyjścia, bez nadziei i wiary. Duszę się w objęciach koszmaru, nie mogę nawet drgnąć, przerażony, tuż przed oczami mam tylko szarą zasłonę oddzielającą mnie od świata. Zasłona unosi się, nie widzę jej końca, czuję za to zapach pleśni i wilgoci, dostrzegam porowatą, podobną do filcu fakturę. Wyciągam dłoń, chcę odepchnąć brudny ciężar, może tylko uchylić go, by prześlizgnąć się dołem, wrócić do żywych, ale nie mogę, zasłona ani drgnie, jest podobna raczej do stalowej czy kamiennej płyty. Walę w nią pięściami, głuche odgłosy brzmią w mojej głowie niczym dalekie eksplozje. Czuję na policzkach łzy, wielkie, gorzkie krople.
Nie umiem odgadnąć, po jakim czasie, ale sprawiającym wrażenie wieczności, zasłona mięknie i oddala się, koszmar zaczyna gasnąć, przestaję pamiętać szczegóły, przez chwilę znajduję się po obu stronach snu, w schizofrenicznej jawie-niejawie. Półmrok jaśnieje, w końcu pojawiam się cały po stronie zwykłego świata. Zrywam się, walcząc z bezdechem, echa niedawnego snu siedzą we mnie jak cierń, po kilku sekundach albo minutach wciągam powietrze do płuc, jest zatęchłe i wilgotne, ale smakuje jak nektar. Oglądam dłonie, jednak nie czuję bólu, skóra jest nienaruszona, nie wiem, czego się spodziewałem. Boli mnie głowa, w ustach suchy, obrzydliwy smak. Opuszczam stopy na podłogę, zerkam na stojący na szafce stareńki zegar. Minuta po czwartej. Słońce zagląda wprost w okna sypialni znajdującej się na pierwszym piętrze bezsprzecznie zbyt wielkiej i zbyt komfortowej willi, świadectwa przebrzmiałego życia, które nigdy nie wróci.
Aparat zanosi się brzękliwymi, mechanicznymi spazmami.
Podnoszę słuchawkę, walcząc z migreną i przemożnym uczuciem, że od telefonów dzwoniących o czwartej nad ranem powinienem się trzymać jak najdalej. Czuję, że jestem spocony i że pot zaczyna stygnąć, rozlewając się po całym ciele lodowymi plamami.
– Bratten – mruczę.
– Cześć, Frank – słyszę w odpowiedzi.
Rozpoznaję głos, dziwię się, ale nie do końca, dziwię się tylko trochę, ostatnio nie jestem w stanie wykrzesać z siebie nic ponad letnie zainteresowanie rzeczami, które inni uważają za dramatyczne czy choćby ważne. Wszystkie emocję przenoszą się do snów, do półmroku, za zasłonę, tak jest lepiej, whisky pozwala to bardzo precyzyjnie kontrolować; zerkam na niedopitą butelkę, stoi przy łóżku niczym strażnik albo może przyjaciel, co wieczór piję więcej, bardzo dobrze, koniec nadejdzie szybciej, niż się spodziewałem.
– Cześć, Tim.
– Dzień dobry. Przepraszam. Niestety.
Przekładam słuchawkę do drugiej ręki. Uwolnioną dłonią drapię się po dawno niegolonym policzku. Muszę wziąć aspirynę, pójść pod prysznic, a potem wrócić do łóżka. Może napiję się kawy. Woda, mydło i kofeina nie załatwią żadnego z problemów, ale pomogą rozpocząć dzień, którego nie mam ochoty rozpoczynać. Dzień, jak zwykle, zaczyna się mimo mego chcenia lub niechcenia.
– Niestety co?
– Przepraszam, Frank, jeszcze raz przepraszam. – Głos Tima Colemana brzmi głucho, matowo, brzydko. – Dziś twoje urodziny. Okrągła, piękna rocznica. Wszystkiego najlepszego. Ale ja nie z tym… niestety, jest coś znacznie poważniejszego…
Dziś moje pięćdziesiąte urodziny, o których zapomniałem.
Znam Tima Colemana od blisko trzydziestu lat. Tego samego dnia skończyliśmy Akademię Marynarki w Annapolis, z której wyszliśmy w stopniu podporucznika, początkowo razem służyliśmy na niszczycielu, w ciągu długiej kariery nasze drogi wielokrotnie się krzyżowały, awansowaliśmy rytmicznie, jak zgrany tandem, niemal w jednym czasie. Tim był jedynym oficerem wysokiej rangi, który wziął mnie w obronę miesiąc temu, odważny, lojalny Tim Coleman, któremu mimo usilnych prób nie udaje się pozbyć teksaskiego akcentu, zwłaszcza gdy jest pijany lub zdenerwowany. Cieszy się powszechną opinią najlepszego dowódcy zespołu bojowego, jaki od Wielkiej Wojny pływał pod amerykańską banderą. Podczas krótkiej wojny angielskiej, której nijak nie da się nazwać Wielką, raczej Tchórzliwą, w najlepszym razie Kompromitującą, dowodził komponentem floty o kryptonimie Task Force 7, najsilniejszym, jakim dysponowaliśmy, robił, co mógł, by ocalić jak najwięcej okrętów i ludzi, wiedząc, że prawdziwa walka dopiero się rozegra. Trzy tygodnie temu mianowano go szefem sztabu operacji morskich przy Naczelnym Dowództwie, gdzie przyszło mu krążyć między Scyllą wymagań operacyjnych a Harybdą możliwości państwa targanego nieustannym kryzysem politycznych zaniechań i wszechobecnej głupoty decydentów. Państwa pozostającego w stanie wojny.
Teraz wiceadmirał Tim Coleman boi się, znam go dobrze, wyraźnie czuję w słuchawce lepki, duszący strach.
– Skoro już mnie obudziłeś i nie zamierzasz składać życzeń urodzinowych, po prostu powiedz, o co chodzi, Tim – chrypię, walcząc z nadchodzącym atakiem kaszlu. Półmrok nadal we mnie siedzi, cofnął się tylko pod naporem światła. Ale wróci, tak czy inaczej wróci, jest częścią mnie, oddzieli mnie zasłoną od świata i pochłonie, pytanie tylko jak szybko.
– Chcemy się z tobą spotkać – mówi.
Zapędzam kaszel kopniakiem do trzewi.
– My?
– Roberts, Ferguson, ja. Ścisłe grono. Wysłaliśmy samochód. Będzie u ciebie za jakieś pół godziny.
Zaciskam usta, nie robię tego specjalnie, mięśnie same reagują. Zimna kropla potu dziarsko płynie wzdłuż kręgosłupa. Słońce znajduje luki w zasłonach i świeci wprost w oczy. Głowa pulsuje w niezmiennym, powolnym rytmie, nieuchronnie jak śmierć. Zmieniam nieco pozycję, siadam bokiem do okna. Prysznic staje się bardziej niż pilny.
– Nie mam ochoty z wami rozmawiać – oświadczam.
– Myślę, że powinieneś.
– Niczego nie powinienem.
– Proszę.
Wstaję, przekładam słuchawkę na powrót do prawej ręki, walczę z ogarniającą mnie złością, biorę aparat w uwolnioną dłoń i zaczynam chodzić po pokoju, niezbyt pewnie, przyznaję. Atak kaszlu jakoś o mnie zapomina, siedzi w piwnicy, odwrotnie niż ból głowy. Dwa kroki w jedną, dwa w drugą, tylko na tyle pozwala poskręcany kabel.
– O co mnie prosisz, Tim?
– Żebyś poświęcił nam godzinę i wysłuchał, co mamy do powiedzenia.
– Możesz mi powiedzieć przez telefon.
– Nie.
– No to nie mamy o czym rozmawiać.
Słyszę wahanie.
– Zaczęło się – mówi cicho Coleman, jakby nie chcąc wypowiadać tych dwóch krótkich słów zbyt wyraźnie.
Świat zatrzymuje się na ułamek sekundy, potem rusza szybciej.
– Nadal nie widzę, co mógłbym mieć z tym wspólnego – upieram się, właściwie wbrew sobie. Mimo wszystko półmrok nie zdołał zastąpić blisko trzydziestu lat służby, nie zdołał ich unieważnić, uda mu się już wkrótce, teraz stare życie jeszcze we mnie siedzi, prawie zapomniane, jeszcze niżej niż ten cholerny kaszel, ale jest.
– Najpierw się z nami spotkaj. Sam ocenisz sytuację.
Tym razem to ja nie odpowiadam przez dłuższą chwilę. Myślę, co powinienem zrobić, by poczuć się lepiej. Glenfiddich z pewnością by pomógł. Zdarzało mi się pijać alkohol o tej porze, nie widzę w tym niczego zdrożnego.
Znam Tima Colemana, dlatego wiem, że nie dzwoniłby z byle powodu.
– Dobrze – mówię.
– Nie zapomnij o mundurze.
Ostatnia uwaga nawet mnie bawi.
– Rozmawiasz z cywilem. Wywaliliście mnie.
– Formalnie jesteś na urlopie – chrząka Coleman. Też sprawia wrażenie, jakby miał się roześmiać. Obaj nie znosimy gry pozorów, co niczego nie zmienia, Coleman jest wysoko w hierarchii, ale na szczycie siedzi kto inny. Ja natomiast jestem nikim.
– Bezterminowym – mówię.
– Ale jednak.
– Czekam na proces.
– Są rzeczy ważniejsze niż pokazowy proces.
– Za pół godziny – potwierdzam, po czym naciskam widełki.
Prysznic i golenie pomagają poczuć się lepiej, kawa całkowicie czyści organizm z resztek snu, podwójna dawka aspiryny daje nadzieję na najbliższą przyszłość. Mundur okazuje się nieco za ciasny: przez ostatni miesiąc nie miałem ochoty na aktywność fizyczną, nawet zwykłe zakupy w sklepie uważam za zbędny wysiłek. Moim ulubionym zajęciem jest siedzenie przed wygasłym kominkiem i popijanie glenfiddicha bez lodu. Czasem, choć akurat nie wczoraj, nawet tego nie robię, po prostu siedzę, niekiedy czytam, teraz spodnie piją więc w pasie, a marynarka okazuje się zdecydowanie zbyt obcisła. Tylko biała, okolona czarno-złotym otokiem czapka leży jak dawniej. Widzę się w lustrze, wzruszam ramionami; mam twarz pooraną zmarszczkami, podkrążone i przekrwione oczy sprawiają wrażenie martwych, usta są sine, jak u trupa. Mam nadzieję, że to skutecznie zniechęci rozmówców.
Zaczęło się, powiedział Coleman. W sumie nic nowego. O możliwości sowieckiej agresji przebąkiwało się cichcem od dwudziestego pierwszego roku; pierwsze otwarcie o tym mówiące artykuły prasowe pojawiły się bodaj w trzydziestym piątym. Nic z nich nie wynikło. Na początku wojny angielskiej, gdy jeszcze większość sądziła, że żadnej katastrofy nie będzie, prezydent wyłamał się z szeregu i wystąpił z orędziem radiowym, podczas którego w emocjonalnym przemówieniu zakomunikował narodowi, że zbliża się czas próby. Tydzień później Kongres zatwierdził skokowe zwiększenie wydatków na zbrojenia. Obudziły się fabryki i stocznie, zaczęły powstawać nowe szkoły wojskowe, poligony i bazy, jakby rządzący chcieli nadrobić dwadzieścia lat zaniechań, opóźnień, krótkowzroczności, przepychanek kompetencyjnych, zwykłej głupoty czy trywialnej zdrady. Raz czy drugi, przy goleniu albo porannej kawie zastanawiałem się, w jaki sposób, będąc na miejscu sowieckich planistów, dokonałbym inwazji. Nie uważałem tego za zbyt trudne zadanie. Gdy jeszcze byłem w czynnej służbie, całkiem niedawno, czytałem doniesienia wywiadu. Mam świadomość sił, jakimi dysponują Sowieci. Mogą wybierać spośród kilku wariantów ataku albo wykorzystać wszystkie. Oni, w odróżnieniu od wspaniałych, wolnych, demokratycznych Stanów Zjednoczonych Ameryki, przez dwadzieścia lat intensywnie przygotowywali się do wojny, zamieniając bezkresne imperium w tętniący gorączkową krzątaniną ogromny obóz wojskowy.
Schodzę na dół, zamykam drzwi, zerkam przelotnie na warującego na podjeździe ciemnoszarego packarda z zapalonym silnikiem, uświadamiam sobie, że nie mam gdzie schować kluczy, które włożone do kieszeni będą zakłócały gładką linię munduru. Mogę oczywiście przejść nad tym do porządku, w końcu i tak wyglądam źle; mogę, ale nie chcę. Wracam do domu, po chwili wychodzę zeń, trzymając w dłoni skórzaną teczkę. Myśl, że biorę ją tylko po to, by schować w niej jeden drobny przedmiot, wydaje mi się nieco absurdalna, zamykam jednak starannie drzwi, naciskam klamkę w starym, dziecinnym odruchu, wkładam klucze do aktówki, po czym wsiadam do samochodu.
Siedzący za kierownicą ubrany na galowo sierżant piechoty morskiej okazuje się typem milkliwego służbisty, więc po regulaminowym powitaniu nie odzywa się niepytany, co bardzo mi odpowiada. Mamy do przejechania niewiele ponad trzydzieści mil, co powinno zająć czterdzieści minut, i nie chcę spędzić tego czasu na gadaniu o niczym. Szybko opuszczamy Dumfries, po czym sierżant wjeżdża na autostradę I 95, kierując się wprost na północ. Patrzę na pokryte zielenią wzgórza Wirginii i przypomina mi się Beth. Ona kochała to miejsce, w dużej mierze z powodu takich widoków. „To mój świat”, mówiła, a ja wtedy zawsze śmiałem się, twierdząc, że przecież pochodzi z Nowego Jorku, a las i wodę widziała tylko w przewodnikach turystycznych. Beth nadal upierała się przy swoim. „Tu czuję zapachy i widzę kolory. Tu każda piędź ziemi należy do mnie”. A potem była ta przeklęta wojna, dymisja zwana dla niepoznaki bezterminowym urlopem, groźba sądu wojennego, a w końcu John Higgins, osiemnastolatek, który po dzikiej awanturze ze swoim ojcem ukradł mu kupionego na raty czarnego forda T, wyciągnął z ojcowskiej szuflady dwadzieścia dolarów, upił się w pierwszym napotkanym barze, po czym wsiadł do samochodu i wężykiem ruszył ku swemu przeznaczeniu. Wzdrygam się, wraz ze wspomnieniem nadchodzi półmrok, wraca na jawie, w biały dzień, nowe zjawisko, nigdy wcześniej nie pojawiał się po tej stronie snu: zasłona jest inna niż w nocy, półprzezroczysta, widzę przez nią wiosenne, bardzo jasne popołudnie cztery tygodnie temu. Starszawy gliniarz z nadwagą stoi w drzwiach i ma zbolałą minę, wyraża głębokie i szczere, jak zapewnia, współczucie, a ja, mając w sobie co najmniej pół butelki szkockiej, chwiejnie wychodzę z domu, posłusznie wsiadam do radiowozu i jadę na miejsce wypadku, raptem dwieście metrów dalej, walcząc z dojmującym poczuciem nierealności. Ale ona tam jest, całkiem realna, moja Beth, żona na dobre i na złe, towarzysz, najbliższy przyjaciel przez ponad dwadzieścia szczęśliwych lat, szczęśliwych, mimo dwóch przegranych wojen i kryzysu, który niemal pogrzebał kraj, żona, którą kochałem, jak nigdy nikogo na świecie nie kochałem i na pewno już nie pokocham. Żona, którą właściwie zabiłem.
Zaciskam pięści, oddycham głęboko, zasłona rozwiewa się w powietrzu, półmrok cofa się, na razie jeszcze gładko i bez oporów, przyjdzie czas, gdy nie będzie tego robić, gdy będzie siedzieć we mnie do końca, do ostatniego tchu, ale jeszcze nie teraz, ten czas jeszcze nie nadszedł.
Wracam do rzeczywistości, półmrok znika, rozpędzone myśli biegną dalej.
Samochód zatrzymuje się.
– Jesteśmy na miejscu, sir – słyszę głos sierżanta.
Podnoszę głowę. Siedziba Dowództwa Marynarki nie zmieniła się przez ostatni miesiąc i teoretycznie nie zmienił się również Tim, który stoi na schodach i próbuje uśmiechnąć się na powitanie. Próba nie wypada zbyt dobrze: wiceadmirał Tim Coleman ma sińce po oczami, niezbyt dokładnie ogolone policzki i zgarbione plecy. Widziałem go cztery tygodnie temu. Przez ten czas postarzał się o trzy lata.
– Witaj, Frank – mówi.
– Cześć – odpowiadam, ściskam wyciągniętą dłoń i czuję ból; to akurat pozostało bez zmian, Coleman, wielki i silny jak niedźwiedź potomek farmerów i myśliwych z Teksasu, zawsze usiłuje zmiażdżyć rozmówcy palce. Kilkakrotnie próbowałem się dowiedzieć, co takiego klasycznego szczura lądowego pochodzącego z rodziny bez żadnych tradycji marynarskich przywiało na morze. Nigdy nie uzyskałem odpowiedzi, którą można by przyjąć za prawdę.
– Chodź. Czekają.
Spieszy im się, nic dziwnego. Muszą być bardzo zdesperowani, skoro wysłali samochód po człowieka, którego wyrzucili, którego chcą oskarżyć i skazać, który się z nimi nie zgadzał i nie bał się otwarcie wyrażać krytyki, człowieka, którym z pewnością w głębi serca pogardzają. Czuję ukłucie złości i zaraz potem gorzko uśmiecham się w duchu. Złość jest uczuciem jałowym, ale jak najbardziej prawdziwym, może zaczyna mi wracać zdolność odczuwania, nie najgorszy prezent na pięćdziesiąte urodziny, a może właśnie przekleństwo, może mylę się w ocenie sytuacji.
Sala Sztabowa mieści się dwie kondygnacje poniżej poziomu gruntu, solidnie osłonięta przed ewentualnym bombardowaniem półtorametrową warstwą zbrojonego betonu. Pamiętam zaciekłe dyskusje prowadzone w wąskim gronie, gdy projektowano ten budynek. Po co betonowe stropy wzmocnione najlepszymi gatunkami stali, po co wymyślne systemy wentylacyjne, rozbudowane moduły łączności, zapasy żywności i wody? Kto niby miałby bombardować Waszyngton? Zwolennicy bunkra wygrali głosowanie w komisji budżetowej, choć, o ile pamiętam, tylko jednym głosem. Senatorowie przyznali środki. Osobiście zawsze uważałem je za dobrze wydane.
Pomieszczenie ma blisko siedemdziesiąt stóp długości, czterdzieści szerokości i nieproporcjonalnie małą wysokość – ilekroć tu byłem, zawsze miałem wrażenie, że strop wali mi się na głowę. Formalnie tłumaczono to względami bezpieczeństwa, ale moim zdaniem dłuższe przebywanie w tym betonowym grobie stanowi prostą drogę do szaleństwa, w najlepszym razie klaustrofobii. Ściany zdobią gigantyczne mapy obu oblewających Stany Zjednoczone oceanów, niżej mieści się kilka blatów z telefonami, dalekopisami i maszynami szyfrującymi, teraz martwymi. Środek zajmuje ogromny stół, okolony rzędem foteli, sprawiających wrażenie całkiem wygodnych. Z czasów, gdy tu jeszcze bywałem, pamiętam, że salę można porządnie oświetlić, co pozwala skutecznie pozbyć się trumiennej atmosfery. Teraz półmrok rozpraszają tylko trzy stojące na stole lampy. Popielniczki są pełne niedopałków. W powietrzu wisi ciężki papierosowy odór, przez który przebija silny aromat świeżo zaparzonej kawy, toksyczna mieszanka. Gdzieś w ciemności bełkocze wentylator, bez widocznych skutków.
Dostrzegam dwie tkwiące w fotelach postacie. Admirał Brian Roberts jest szefem operacji morskich. Wiceadmirał John Ferguson dowodzi Flotą Atlantyku. Obaj wyglądają jeszcze gorzej niż Coleman. Nawet Roberts, na co dzień arogancki i władczy, ma na twarzy wyraz przygnębienia, z którym najwyraźniej nawet nie próbuje walczyć. Pozwala, by jego mundur był pognieciony. Właściwie mogę wyjść. Dobrze wiem, jak potoczy się rozmowa. Zamiast tego mówię dzień dobry.
– Cześć – odpowiada Roberts, nie wstając. – Kawy?
– Chętnie – mówię, choć jestem pewien, że kofeina tylko wzmocni ból głowy, zakonserwuje go na zawsze, zejdę do grobu w akompaniamencie werbli łupiących tremolo pod czaszką.
Gospodarz wstaje, nalewa kawę, wręcza mi porcelanową filiżankę, gestem zaprasza, by siadać. Zajmuję miejsce po przeciwnej stronie stołu, bym mógł patrzeć im w twarze. Na blacie stoją puste filiżanki, spodeczki, pełne niedopałków popielniczki, kartki z notatkami i meldunkami.
– Frank, pozwól, że przejdę od razu do rzeczy – zagaja Roberts. Ma niski, przyjemny głos, nad którym panuje w stopniu właściwym aktorom, nawet teraz, w dniu klęski. Zawsze podejrzewałem, że ów głos pomógł mu w karierze na równi z odpowiednim pochodzeniem i rodzinnym majątkiem. – Na wstępie jednak muszę cię poprosić, żebyś, obojętnie od tego, czym się skończy nasza rozmowa, wszystko, co zostanie tu powiedziane, zatrzymał dla siebie. Rozumiemy się?
Widzę, że Roberts, niezależnie od kłopotów, jakie są w tej chwili jego udziałem, nie wyzbył się pewnej teatralności, afektowanej sztuczności, której u niego nie znoszę i która mnie zawsze w jakimś stopniu śmieszyła, choć wiem, że nie ma w tym niczego śmiesznego, w gruncie rzeczy jest to skuteczny instrument w walce o władzę. Roberts należy do ludzi uważających, że władza mu się należy niejako z urzędu i że jest jedną z nielicznych osób w Stanach Zjednoczonych wiedzących, jak jej używać. Wielu podziela tę opinię.
– Oczywiście – mówię. Nic mnie to nie kosztuje. Jestem zawodowym trupem, choć moi rozmówcy, jak sądzę, podejmą próbę zmiany tego stanu rzeczy, po to mnie zaprosili.
Szef operacji morskich wzdycha nieznacznie. Spogląda na zegarek. To, co ma nadejść, właśnie nadchodzi.
– Prawie dziesięć godzin temu Japończycy zaatakowali Pearl – oświadcza. – Niestety, zaskoczyli nas. Cała baza świętowała. Uderzyli dokładnie w momencie, gdy zaczynał się pokaz sztucznych ogni.
Liczę szybko w myślach. Atak nastąpił wczoraj o wpół do ósmej wieczorem. 4 lipca, Dzień Niepodległości, połowa floty na przepustkach, reszta traktuje wachty jak dopust Boży, fajerwerki, piwo, ciepło, plaża, błękitne morze i zawsze uśmiechnięte dziewczyny ze służby pomocniczej na wyciągnięcie ręki. Nie mam wiedzy na temat tego, kto dowodził Japończykami, Nagumo, Takagi, czy może sam Yamamoto, ale ten ktoś niewątpliwie idealnie dobrał porę ataku.
– Lotniskowce były w porcie? – pytam.
Czuję na sobie spojrzenie Fergusona. Roberts kiwa ciężko głową.
– Straciliśmy „Saratogę”, „Yorktown” i „Enterprise” – mówi. – Straciliśmy cztery pancerniki, dwa są ciężko uszkodzone. Straciliśmy ponad dwieście pięćdziesiąt samolotów na lotniskach. Długo jeszcze nie wypłyną w morze trzy ciężkie krążowniki i sześć niszczycieli. Poległo ponad cztery tysiące marynarzy i lotników, dwa tysiące jest rannych. Japończycy nie stracili nawet pięćdziesięciu samolotów.
Cisza. Nie pytając nikogo o zgodę, wyciągam paczkę papierosów, zapalam, nie częstując, przysuwam sobie popielniczkę. Głowa pulsuje, czuję nieprzyjemne ciepło, zaczynam znowu się pocić.
– Trochę wypadłem z obiegu – mówię. – Ale widzę, że po tamtej stronie nie mamy już niczego istotnego. Flota Pacyfiku przepadła.
Roberts przytakuje. Wyciąga swojego papierosa, zapala również, zaciąga się głęboko. Jego długa, arystokratyczna twarz świeci w półmroku niczym maska upiora.
– Został „Maine”, trzy ciężkie krążowniki, okręty podwodne – stwierdza. – Wyszły z portu i próbują powstrzymać desant.
– Desant?
– Tak, Frank, jest jeszcze gorzej. Dwie godziny po ataku lotniczym rozpoczął się desant na Oahu.
– Jak silny?
– Cała armia Yamashity. Pięć dywizji.
– Jest szansa odeprzeć ich na plażach? – pytam bez nadziei, mając w pamięci, że garnizon wszystkich razem wysp archipelagu hawajskiego stanowi może równowartość półtorej dywizji piechoty, na dodatek porozrzucanej na ogromnej przestrzeni. Jeśli żołnierze Yamashity zdobędą przyczółek, żadna siła nie wyrzuci Japończyków z powrotem do morza.
– Trwają walki. – Po raz pierwszy odzywa się Ferguson. – Wiemy, że „Maine” dostał kilka torped, ale wyrzucił się na mieliznę i pełni rolę baterii obrony wybrzeża. Kimmel nadał ostatni meldunek dwie godziny temu, potem łączność się urwała. Szczerze mówiąc, nie mamy zbyt jasnego obrazu sytuacji.
Co oznacza, że przegrywamy na całym froncie. Na Hawajach nie ma dla mnie pracy. Nie po to mnie zaprosili.
– Jakim cudem ich przeoczyliście? – pytam, choć wcale nie jestem ciekaw. – Z Honsiu na Hawaje jest prawie trzy i pół tysiąca mil.
Coleman chce coś powiedzieć, ale Roberts powstrzymuje go. Nie ma w nim gniewu, który wskutek takiego pytania opanowałby go jeszcze kilka dni temu.
– To długa historia… Nie ustrzegliśmy się błędów – przyznaje. – Myślę jednak, że w tej chwili nie ma to znaczenia.
– Utrata Hawajów nie ma znaczenia? – Podnoszę brwi. – To nie tak daleko od Kalifornii. Żabi skok.
– Oceniamy, że Japończycy nie pójdą dalej.
– Mają znacznie więcej siły niż pięć dywizji. A ich flota, jak słyszę, jest nienaruszona.
– Nie pójdą dalej z powodów politycznych. Co oczywiście nie znaczy, że nie powinniśmy pozostawać w stanie najwyższej gotowości.
To ma sens. Powinienem sam ułożyć układankę. Powinienem. Nadal nie ma we mnie pasji, nie ma nawet strachu, choć przecież gołym okiem widać, że to koniec.
– Jest coś poważniejszego – oświadcza szef operacji morskich.
Oczywiście, że jest, myślę, patrząc wprost na Robertsa. Słucham i zastanawiam się, co roi się w twoim podstępnym, cynicznym umyśle. W jakim celu ze mną rozmawiasz? Czego ode mnie chcesz?
– To niestety nie koniec złych wieści – oznajmia. – Mniej więcej w tym samym czasie Sowieci wysadzili desant na Alasce. Utworzyli przyczółek. Według meldunku sprzed dwudziestu minut wyłamali się i maszerują na południe.
Piję kawę. Nadal wydaje mi się, że najważniejsze dopiero przede mną, choć oczywiście desant na Alasce jest sprawą poważną, jest bezpośrednim atakiem na kontynentalne terytorium Stanów Zjednoczonych.
– Jak duże siły zaangażowali? – pytam. Odkrywam, że jestem zainteresowany tematem. Czuję ciekawość, umysł zaczyna mielić informacje, podświadomie szukam rozwiązań.
– Pod brzeg podeszło sto dwadzieścia statków i okrętów. Farris melduje, że wylądowało co najmniej sześć dywizji. Co najmniej.
Znam Joshuę Farrisa. Generał, absolwent West Point, kawalerzysta, zdecydowany zwolennik tworzenia szybkich, ruchliwych sił przełamania, dysponujących dużą liczbą czołgów o grubych pancerzach i silnym uzbrojeniu artyleryjskim. Uważałem i nadal uważam, że Ameryka potrzebuje takich ludzi jak Farris, że facet ma rację, armia powinna być silna, mobilna i mieć dużą siłę ognia. W nagrodę mędrcy ze Sztabu Generalnego posłali go na Alaskę, by przygotował obronę przeciw sowieckiemu desantowi, którego w teorii się spodziewano, a w który żaden z mędrców w rzeczywistości za bardzo nie wierzył.
Farris pod koniec marca pojechał na miejsce i doznał wstrząsu.
Spotkaliśmy się kilka tygodni później w Waszyngtonie, zdążył mi nieco opowiedzieć. Widzę go wyraźnie, jak stoi na samym koniuszku półwyspu Seward, patrzy na wąski pas oceanu dzielący go od Rosji i z niedowierzaniem przyjmuje meldunek od pułkownika Martensa, dowódcy specjalnego oddziału Obrony Wybrzeża, utworzonego kilka lat temu, gdy nawet ślepcy zaczęli dostrzegać zagrożenie.
– Dwa tysiące ludzi ma bronić sześciuset mil wybrzeża? – pyta.
– Tak jest, tylu ludzi dostałem do dyspozycji, sir – przytakuje Martens. – Obrona jest oczywiście praktycznie niemożliwa. Dlatego głównie dozorujemy teren za pomocą zmotoryzowanych patroli. Mamy pięć punktów obrony stałej, każdy z baterią artylerii nadbrzeżnej. Przylądek Księcia Walii, Point Hope, Kivalina, Nome i bastion parę mil na północ od Scammon Bay. To, obawiam się, wszystko, sir.
Farris słucha, patrzy i nie dowierza, a potem rzuca się do pracy, po czternaście, czasem szesnaście godzin na dobę. Zaczyna od złożenia wizyty w Sztabie Generalnym, gdzie jasno i obcesowo przedstawia sytuację, żądając sił i środków adekwatnych do zadań. Korzystając z wyrażonej półgębkiem zgody, na pierwszy ogień ściąga batalion saperów z ciężkim sprzętem budowlanym. Dwie kompanie budują linię obrony, trzecia przygotowuje koszary dla kolejnych oddziałów. Farris jest wszędzie i pilnuje wszystkiego. Wyznacza punkty oporu i linie ognia, przygotowuje pułapki i punkty obserwacyjne, zakłada pola minowe i wbija w dno stalowe pale, mające rozedrzeć dno okrętów desantowych. Potrafi przejechać dziennie dwieście mil po bezdrożach, ciągle w ruchu, wiecznie w pośpiechu, zawsze w niedoczasie. Potem spływają następne oddziały; pułk piechoty, cztery dywizjony ciężkiej artylerii, kolejny pułk piechoty, tym razem morskiej, moździerze, kilka kompanii ciężkich karabinów maszynowych, działka przeciwlotnicze, saperzy, dwa dywizjony myśliwców i wyszarpany po dzikich awanturach dywizjon Dauntlessów1). Trzy dni przed inwazją do Fairbanks zawija niewielki frachtowiec przywożący trzysta ton amunicji i uzbrojenia. Farris rozdziela sprzęt między żołnierzy i stara się przekształcić zwykłą piechotę w artylerzystów, cekaemistów, moździerzystów, snajperów, przydzielając broń zespołową nawet najmniejszemu punktowi oporu. Z przysłanej kompanii czołgów, dwóch kompanii piechoty na half-trackach i zmotoryzowanego dywizjonu lekkich dział przeciwpancernych czyni straż pożarną ustawioną dwadzieścia mil za główną linią obrony. Rzuci ją na najbardziej zagrożony odcinek. Gdy sowiecka flota inwazyjna zamajaczy na horyzoncie, będzie dysponował blisko dwudziestoma tysiącami żołnierzy, trzema setkami dział i moździerzy, a także szesnastoma czołgami. Stanie twarzą w twarz z sześcioma sowieckimi dywizjami, osiemdziesięcioma tysiącami specjalne dobranych, potrafiących walczyć w okolicach koła podbiegunowego niemieckich, syberyjskich i skandynawskich bojców.
1) SBD Dauntless – bombowiec nurkujący, wykorzystywany na początku lat czterdziestych przez amerykańskie siły lądowe oraz marynarkę wojenną jako samolot pokładowy.
Widzę też Joshuę Farrisa Juniora, dwudziestotrzyletniego sierżanta, który na przekór ojcu poszedł na kurs podoficerski i teraz dowodzi plutonem studwudziestomilimetrowych moździerzy. Ma dwa działony i siedemnastu ludzi, wliczając trzech obserwatorów ukrytych w starannie zamaskowanych bunkrach przy plaży tuż obok mikroskopijnej osady Wales, dokładnie tam, gdzie lądują główne siły desantu. Nim żołnierze sowieckiej piechoty morskiej dotkną stopami równego jak stół wybrzeża, ciężkie krążowniki położą na brzegu ogień dział artylerii głównej. Dwustufuntowe pociski przez godzinę ryją skały i piasek, okopy, bunkry i kaponiery. Z trzystu obrońców półtoramilowego odcinka zostaje stu dwudziestu, ogłuszonych, zamroczonych, na granicy paniki. Gdy jeszcze grzmią eksplozje, statki spuszczają na wodę małe okręty desantowe, z których każdy przewozi pluton piechoty. Desantowce mkną na brzeg, wspierane przez równie niepozorne, płaskodenne jednostki artyleryjskie, strzelające z trzycalowych armat do każdego zauważonego punktu oporu, do każdego gniazda karabinu maszynowego czy działa. Nadlatują samoloty szturmowe i krążą jak sępy, gotowe rozerwać każdy dostrzeżony cel wart bomb czy pocisków z działek. Kilka barek wylatuje na minach, kolejnych kilka utyka na wbitych w dno stalowych palach. Ale większość dociera do celu. Budzi się jeden, drugi, trzeci karabin maszynowy obrońców, grają trzydziestki i pięćdziesiątki, ocalałe moździerze, działa i haubice. Sowiecka piechota morska przebiega przez plażę, choć zostawia na niej wielu poległych i rannych. Farris Junior obserwuje przedpole przez lunetę nożycową, kontroluje celność ognia, czasem wprowadza poprawki do pracy obserwatorów. Pociski rozpryskowe wybijają krwawe wyrwy w sowieckich szeregach, ale fala płynie nieprzerwanie, w końcu dociera do pierwszej linii i zdobywa ją.
Generał Josh Farris, siedzący w oddalonym o trzydzieści mil od miejsca wydarzeń bunkrze dowodzenia, reaguje błyskawicznie. Rozkazuje odwodowi ruszyć w kierunku Wales, nakazuje dowódcom sąsiednich odcinków skierować na pomoc odwodowe grupy bojowe i podrywa w powietrze samoloty, gratulując sobie wysiłków mających na celu zamaskowanie lotniska. Myśliwce wdają się w walkę powietrzną z osłoną desantu, próbując zaatakować szturmowce, Dauntlessy z samobójczą odwagą bombardują plaże i zmierzające ku plażom barki. Giną wszystkie, ale udaje im się powstrzymać szturm na pół godziny, rozbijając na miazgę dwa szwedzkie pułki piechoty morskiej. Przeciwnik reorganizuje się, na miejsce przybywa osłona lotnicza, Wildcaty, mając na koncie szesnaście zestrzelonych Szturmowików, wycofują się ze stratami. Pod brzeg na nowo podpływają krążowniki i niszczyciele, czterdziestominutowy ostrzał jest jeszcze zajadlejszy niż przedtem. Zaraz potem rusza kolejny szturm, podchodzi pod plażę, ląduje, biegnie w stronę ocalałych towarzyszy pierwszej fali, kurczowo wczepionych w teren i starających się przeżyć. Ożywa obrona, słabsza niż wcześniej. Strzela artyleria sąsiednich odcinków, kilka kompanii piechoty uderza z flanki, gdzie przez godzinę trwa mordercza walka twarzą w twarz. Na plaży lądują kolejne oddziały, Niemcy ze Szwarcwaldu, Norwegowie spod Bergen, Sybiracy znad Bajkału, twardzi, odważni, świetnie uzbrojeni. Z nimi komisarze, z tyłu kilka oddziałów zaporowych, które dziś są bezrobotne, nie mają kogo zachęcać ogniem cekaemów do większego zapału, bo czerwonoarmistom zapału nie brakuje. Idą do ataku bez chwili wahania.
Uderza odwód Farrisa, czołgi M3 strzelają w biegu, śmiesznie wysokie, napędzane lotniczymi silnikami, archaicznie uzbrojone, z załogami, które wiedzą, że są ostatnią nadzieją, jadą pełnym gazem, spychają jeden z sowieckich batalionów niemal do wody. Tam natykają się na lądujące właśnie czołgi T-34, walka trwa krótko, przewaga po stronie atakujących jest zbyt duża, trzy amerykańskie pojazdy pancerne wycofują się w asyście niedobitków piechoty, reszta zostaje na piasku. Szturm sił desantowych nabiera rozmachu.
Farris Junior każe zwiększyć częstotliwość ostrzału, ale niewiele może pomóc, tyle że osłania swym ogniem odwrót kilkunastu żołnierzy, resztkę jednego z plutonów broniących odcinka. Żołnierze taszczą ze sobą dwa karabiny maszynowe i lekki granatnik, wskakują do okopu tuż obok stanowiska moździerzy, ustawiają kaemy i otwierają ogień. Pozycja jest bardzo dobra, wyjście z przyczółka prowadzi przez stumetrowy płaski teren, oflankowany pokrytymi wiecznym lodem stromymi wzgórzami. Oba kaemy i trzy moździerze biją w ten przesmyk ile sił w lufach, powstrzymują natarcie, Farris wie jednak, że za chwilę nadjadą czołgi i obrona skończy się w ciągu minuty. Sto metrów za nimi, ukryty pod ziemią, znajduje się magazyn amunicyjny, mieszczący też dwie ciężarówki i jeepa. Sierżant krzyczy do kaprala, żeby wziął pięciu ludzi, załadował amunicją samochody i czekał. Potem dzieli swój oddziałek na trzy grupy, którym każe odskakiwać po kolei i osłaniać pozostałych ogniem. Ciężkie moździerze zostają, Farris wrzuca w lufy po granacie, wybuch rozrywa stal. Sierżant biegnie ostatni, otrzymuje lekki postrzał w ramię, nie zwalnia jednak, dopada do ruszającej już ciężarówki w momencie, gdy na niedawno zajmowane stanowisko wychodzi kolumna przynajmniej dziesięciu długolufowych czołgów o skośnie ustawionych pancerzach. Wozy Farrisa przyspieszają i jadą na złamanie karku, żegnane zamierającą kanonadą, nikt ich na razie nie ściga, sowieccy dowódcy mają na głowie poważniejsze zadania niż pogoń za niedobitkami. Sierżant Joshua Farris Junior wiedzie swoich ludzi na wschód. Stara się nawiązać łączność z dowództwem odcinka, ale w eterze słychać tylko zaszyfrowane meldunki sowieckie. Ma dwudziestu ośmiu ludzi i lekką broń piechoty, dużo amunicji, ale mało benzyny.
Generał Farris rzuca do walki ostatnie odwody, który są jednak zbyt słabe, by powstrzymać atak. W pozostałych rejonach panuje spokój, spokój oddziałów, którym grozi przeskrzydlenie. Farris je również rzuca do walki, spowalnia marsz nieprzyjaciela, ale to wszystko, co może zrobić. Opór nigdzie nie trwa dłużej niż kilka godzin. Farris zarządza odwrót. Jego celem będzie uniknięcie rozbicia wojska i, w miarę nadarzających się okazji, zadawanie strat. Jakie będą jego dalsze losy, nikt nie jest w stanie przewidzieć.
– Sześć dywizji wystarczy, żeby pokonać Farrisa, od biedy wystarczy, żeby wypchnąć nas z Alaski, ale już na Kanadę, nie mówiąc o tym co dalej, za mało – mówię.
– Frank, Cieśnina Beringa ma czterdzieści pięć mil szerokości, o tej porze roku to całkiem spokojne wody – replikuje Coleman. – Będą wzmacniać siły, budować lotniska i bazy, przerzucać NKWD, nową administrację, wszystko, co trzeba, żeby stworzyć solidne zaplecze do ataku na wschód.
– Nie było żadnych sygnałów? – pytam. – Zapowiedzi? Nikt się niczego nie spodziewał?
Od agresji na Wielką Brytanię Stany Zjednoczone Ameryki i Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich pozostają w stanie wojny. Od zakończenia walk o wyspę obowiązuje prowizoryczne zawieszenie broni, raz w Moskwie, raz w Berlinie toczą się rozmowy o zawarcie pokoju, ale formalnie jesteśmy stronami wojującymi. Jak wynika z opowieści Robertsa – od dzisiejszego ranka również faktycznie.
– Wczoraj po południu na Morzu Północnym zatonął sowiecki statek handlowy – mówi Roberts. – Według Sowietów my go storpedowaliśmy. O siódmej wieczorem Sowieci wręczyli naszemu negocjatorowi w Berlinie notę, że nie będą tolerować podobnych aktów agresji, i mimo iż ich najgłębszym pragnieniem i celem jest zawarcie pokoju, są zmuszeni do podjęcia działań retorsyjnych. Pół godziny później rozpoczęli desant na Przylądku Księcia Walii.
– Powtarzają się – mruczę.
– Ale nadal są skuteczni.
Kiwam głową. Relacja Robertsa do sowieckiego modus operandi pasuje idealnie. Sowieci nigdy nie atakują. Sowieci zawsze tylko odpowiadają na zaczepki. Identycznie rozpoczęła się wojna angielska.
– Co mówią Kanadyjczycy? – pytam. Palimy wszyscy, czterech zmartwionych mężczyzn, jakby poważna narada nie mogła się obyć bez ciężkiego, sinego dymu, od którego bolą oczy i płuca. Piję kolejną kawę, ból głowy, wbrew obawom, nieco słabnie.
Coleman nie może opanować pogardliwego grymasu, Roberts i Ferguson spoglądają na siebie przelotnie, jakby szukając wersji, którą mogą mi sprzedać.
– Parlament ma się zebrać na nadzwyczajnej sesji. O dziesiątej – oznajmia szef operacji morskich. – Premier żąda ogłoszenia stanu wyjątkowego.
Nie zaskakuje mnie to, jednak mam ochotę się roześmiać. Kanada, integralna część Imperium, od dwóch miesięcy formalnie również pozostaje w stanie wojny ze Związkiem Socjalistycznych Republik Sowieckich. Na jej terenie rezyduje ewakuowany z Wielkiej Brytanii król, resztki uratowanych wojsk, w portach stoją pozostałości Royal Navy, więcej niż ewidentne dowody klęski i poniżenia. Sowieckie wojska na Alasce wyłamały się z przyczółka i zaczynają posuwać się na południe, w stronę granicy kanadyjskiej. A Kanadyjczycy będą deliberowali, czy wprowadzić zarządzenia w rodzaju zaciemnienia, godziny policyjnej czy powszechnej mobilizacji. I to dopiero od dziesiątej, po porannej kawie. Może za tydzień zaczną się mobilizować, choć to wcale nie jest pewne.
Teraz jeszcze tego nie wiem, ale niepotrzebnie silę się na złośliwości. Kanadyjczycy w końcu zaczną walczyć, opór będzie tężał z każdym dniem. Każą Sowietom słono płacić za każdą zdobytą milę. Zdelegalizują Kanadyjską Partię Komunistyczną, en masse uznając jej członków za wrogą agenturę. A potem pewnie przegrają, bo przegrać będą musieli, rozkładani od środka przez związki zawodowe, profesjonalnych miłośników pokoju i ukrytą na najwyższych szczeblach władzy i wojska komunistyczną agenturę. Teraz jeszcze tego nie wiem, dowiem się, gdy będzie po wszystkim.
– Tak czy inaczej, to cholerny kawał drogi. Mamy co najmniej miesiąc, żeby się zmobilizować – mówię. Domyślam się, że moi rozmówcy nie mają żadnego miesiąca. Chcę, żeby przeszli w końcu do rzeczy, żeby sprzedali mi to, co mają do sprzedania, chciałbym stąd jak najszybciej wyjść.
Roberts wstaje, bierze z blatu notes i podchodzi do mapy Atlantyku. Wybrzeże Europy zdaje się odległe, zapomniane, nierealne. Admirał przez chwilę przypatruje się przestrzeni dzielącej oba kontynenty, a potem odwraca się w naszą stronę, mówię „w naszą”, ale patrzy tylko na mnie.
– Z Plymouth, Brestu, St. Nazaire, Porto, La Coruñi i kilkunastu innych portów w ciągu najbliższej doby wypłynie flota inwazyjna – oznajmia, porzucając w końcu modulowany ton. Jego głos jest suchy, rzeczowy, spokój musi go chyba więcej kosztować niż teatralne sztuczki. – Według doniesień cztery tysiące statków wiozących milion żołnierzy, trzy tysiące czołgów i dziesięć tysięcy dział, ponad pięćdziesiąt dywizji, w tym dwanaście pancernych. A to tylko pierwszy rzut. W drugim i trzecim rzucie czeka kolejnych siedemdziesiąt dywizji.
Roberts przerywa, zerka do notesu, mruży oczy, jakby nie dowierzał swym zmysłom albo nie przyjmował do wiadomości tego, co czyta. Teraz widzę, że nie myliłem się w ocenie, jego spokój jest pozorny. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek widział faceta w takim stanie, a znam go długo, o wiele za długo.
– Nie wiemy, gdzie dokładnie planują dokonać inwazji – mówi, być może nie zdając sobie sprawy, że w jego głosie zaczyna pobrzmiewać bezradność. – Ale jesteśmy pewni, że nastąpi to na Wschodnim Wybrzeżu. Celem jesteśmy my, nie Kanadyjczycy.
– Meksyk? – podpowiadam.
Wszyscy trzej, Roberts przy mapie, Ferguson i Coleman przy stole, kręcą głowami, jakby się umówili.
– Nie. Stany Zjednoczone – odpowiada Ferguson. – Nasze źródła twierdzą, że inwazja nastąpi u nas.
– Nasze źródła często się mylą.
– Nie tym razem.
Wzruszam ramionami. Nie podzielam tej pewności, znam Sowietów aż za dobrze, sowiecka machina wywiadowcza z pewnością wykonała perfekcyjną maskirowkę, sztukę dezinformacji bowiem GRU posiadło w stopniu najwyższym. Ale przypuśćmy, że Roberts ma rację i uderzenie pójdzie na Wschodnie Wybrzeże, gdzie nie brakuje miejsc idealnych do lądowania. Gdzie pod dostatkiem portów i lotnisk. Nagle stałem się potrzebny, pytanie tylko, do czego. Nie zatrzymam przecież inwazji. Nie chcę. Nie mam sił. Nie mam motywacji.
Roberts spogląda na zegarek.
– Myślę, że prezydent już skończył naradę z szefami rodzajów sił zbrojnych – mówi. – Mam nadzieję, że za chwilę wyda rozkaz mobilizacji i przerzucenia wszystkich jednostek regularnych oraz większości sił Gwardii Narodowej na wschód. Stawiamy na nogi lotnictwo. Ale prawda jest taka, Frank, że jeśli Sowieci dotrą do wybrzeża i desantują się, nie zatrzymamy ich. Musimy ich zniszczyć na morzu.
Wzdycham, co wychodzi teatralnie, wbrew mojej woli, boli mnie głowa, mniej niż wcześniej, ale jednak, jest mi gorąco i duszno i ostatnie, o czym myślę, to wywarcie wrażenia na rozmówcach. Mam ochotę na coś zimnego, w karafce pod ścianą stoi woda, ciepła i stęchła, nalewam sobie, wchodzi gładko.
– Zakładam, że Sowieci pomyśleli o odpowiednim zabezpieczeniu desantu – mówię, gdy już z powrotem siedzę za stołem. – Popraw mnie, jeśli się mylę, ale nie mamy sił, by ich powstrzymać czy choćby spowolnić.
Roberts ponownie zerka do notatek. Przeklęty notes, zwiastun złych nowin.
– Owszem, Frank, pomyśleli o eskorcie. Pięć pancerników typu Mieżdunarodnyj Proletariat – mówi, wykręcając język na obco brzmiących zgłoskach. Mimo rosyjskich nazw są to okręty liniowe skonstruowane w niemieckich biurach i zbudowane w niemieckich stoczniach. Kierownictwo na Kremlu ma wielkie zaufanie, w sowieckim rozumieniu tego słowa, do zdolności konstruktorskich niemieckich towarzyszy. Potężne, szybkie okręty, miałem z nimi do czynienia na Morzu Północnym. Ich piętnastocalowe działa nie mają sobie równych. – Osiem krążowników liniowych klasy F. Osiem lotniskowców. Ponad trzydzieści krążowników. Osiemdziesiąt niszczycieli. Korwety, fregaty, trałowce. Nieustalona liczba okrętów podwodnych, na pewno więcej niż trzydzieści. Do tego Japończycy przysłali do pomocy „Yamato” i „Musashi” z eskortą.
Czuję zaskoczenie, choć nie powinienem, po prostu wypadłem z obiegu. Wzdycham, gaszę papierosa, piję łyk kawy.
– „Yamato” i „Musashi” miały wejść do służby w przyszłym roku – protestuję słabo.
– Mieliśmy złe informacje – mówi Roberts. – Weszły kilka tygodni temu. Oni poważnie traktują ten sojusz. Przysłali swoje najlepsze okręty.
– Jasna cholera.
Liczę szybko w myślach.
– „Lexington” jest uszkodzony – stwierdzam.
– Jest duża szansa, że najpóźniej pojutrze wróci do służby – ripostuje szybko Tim Coleman.
– Więc mamy „Lexingtona”. I chyba niewiele więcej, jeśli dobrze pamiętam. Czym chcecie ich powstrzymać? – pytam.
Patrzą po sobie. Widzę, że w końcu dochodzimy do sedna.
– Jest jeszcze „George Washington”.
Wstaję. Podchodzę do mapy, zajmuję miejsce Robertsa, nieledwie odpycham go na bok. Wpatruję się w zachodnie wybrzeża Europy, studiuję położenie wymienionych przez szefa operacji morskich portów, jakbym usłyszał o nich po raz pierwszy w życiu. Widzę statki i okręty załadowane po górne pokłady ludźmi, sprzętem, paliwem i amunicją, odbijające od nabrzeży, a potem formujące długie na kilkadziesiąt mil szyki konwojowe, wyobrażam sobie pancerniki i lotniskowce płynące w dwóch albo trzech grupach na czele armady, mam przed oczami sfory okrętów podwodnych hasających sto mil przed stadem, gotowych rozszarpać każdego intruza. Potem przenoszę wzrok w lewo, na zachód, ku moim rodzinnym stronom. Miasta, miasteczka, sieć półwyspów i mniejszych czy większych wysp, ujścia rzek, kilometry bezludnych, płaskich jak stół plaż. Miejsc do lądowania wiele, sam, bez przygotowania i studiów terenowych, mogę wymienić przynajmniej pięć.
Odwracam się.
– Dystans z Europy do naszego brzegu wynosi, z grubsza biorąc, trzy tysiące mil – mówię, jakby tego nie wiedzieli. – Transportowce, o ile pamiętam moje własne raporty, rozwijają prędkość podróżną piętnastu węzłów. Przepłyną Atlantyk w nieco ponad osiem dni. Tyle macie czasu, licząc od momentu startu, żeby przygotować obronę.
Roberts stoi tuż obok i przewierca mnie wzrokiem, ma ochotę wybuchnąć, a może błagać. Wiem, co powie, właściwie nie chcę go słuchać, bo wiem, co powie, a fakt, że zerwałem się z łóżka o czwartej rano po dwóch godzinach pijackiego snu, po czym przez godzinę jechałem samochodem z gburowatym marine, stanowi mimo wszystko słabą motywację, by słuchać, co za chwilę powie dowódca floty.
– Frank, powiedziałem… – zaczyna.
Podnoszę dłoń, a on milknie. W normalnym świecie bawiłoby mnie to, choć zwykle Roberts i jego pańskie maniery wzbudzają tylko irytację, ale tak, bawiłoby, bo to on jest szefem, a ja tylko zdymisjonowanym półcywilem z chronicznym bólem głowy, skłonnościami do nadużywania alkoholu i nieuleczalnym mrokiem w duszy, ale świat nie jest normalny co najmniej od momentu, gdy czarny ford T z pijanym osiemnastoletnim Johnem Higginsem za kierownicą uderzył z ohydnym plaśnięciem w ciało mojej żony i prawie złamał je na pół, więc teraz mnie nie bawi. Teraz ja przypatruję się zamilkłemu nagle Robertsowi, mam go pod lupą, widzę każdą zmarszczkę i każdy siwy włos, wszystkie lęki i strachy, jakie siedzą w jego pokręconym umyśle, który dziś nie służy mu tak, jak jeszcze kilka dni temu.
– Słyszałem, co powiedziałeś – mówię. – Mnie się nigdzie nie spieszy, mogę tu siedzieć cały dzień, ale na waszym miejscu raczej nie marnowałbym czasu na rozmowy o mrzonkach.
Ferguson wierci się, Roberts już zbiera się do riposty, ale Tim Coleman zbyt dobrze mnie zna, żeby pozwolić, by rozmowa szła w tym kierunku.
– Frank, „George Washington” nie jest mrzonką – mówi. – Przez ostatnie miesiące bardzo intensywnie nad nim pracowaliśmy. Jest właściwie gotowy do służby. Mimo wszystkich twoich obiekcji to najpotężniejszy okręt na świecie, praktycznie niezatapialny.
Ignoruję go, patrzę tylko na Robertsa. On tu rządzi, ma bezpośredni dostęp do ucha prezydenta, a Stany Zjednoczone to również kraj mój i mojej córki, zależy mi, by Zoe mogła żyć w spokoju, by mogła wyjść za mąż i być szczęśliwą matką, albo, jeśli wybierze inaczej, podążać za pasją, która ją pochłonie. Lub uciec jak najdalej stąd, co w obecnej sytuacji wydaje się najrozsądniejszym wyjściem.
– Bez urazy – mówię pojednawczym tonem. – Ale wiecie dobrze, że to nie ma sensu.
– Bo?
– Powiedział pan: „właściwie”, admirale – mówię, ale spoglądam na Fergusona. Wierci się, ociera pot z czoła, nie chce konfrontacji, zawsze był mistrzem zakulisowych gierek, nie lubił bezpośrednich starć. – „Właściwie gotowy do służby”. Przekładając na ludzki język, znaczy to, że nie jest na razie gotowy ani do służby, ani do walki. Może będzie za kilka miesięcy, czy choćby tygodni, ale na razie nie jest. A wy chcecie go wysłać w morze. Samotny, owszem – duży, ale nieprzygotowany do służby pancernik nie powstrzyma Sowietów. Przygotowany zresztą również nie.
– Mamy inne zdanie.
Podnoszę dłoń, niczym starter w wyścigach chartów. Charty patrzą na mnie z napięciem, czekają, kiedy dłoń opadnie i da sygnał do biegu.
– Panowie, znamy się nie od dziś i na ogół się ze sobą nie zgadzamy – mówię. Nawet będąc w służbie, rzucałem tym ludziom prosto w twarz, co myślę o ich strategii. Wygłaszałem opinie o pojmowaniu sztuki wojennej. Nie pozostawali dłużni. Być może nie uważamy się nawzajem za głupców, chyba jednak niewiele brakuje. – Ale przecież nie jesteście ślepi. Być może wasi agenci się nie mylą – choć ja modliłbym się do Boga Wszechmogącego, żeby się mylili. Więc jeśli się nie mylą, to do Ameryki wybiera się największe zgrupowanie floty wojennej w historii. Jeśli policzymy ich siłę ognia, nawet Brytyjczycy na Skagerraku2) byli słabsi. Sowieci mają dostatecznie dużo okrętów, żeby utworzyć co najmniej trzy silne, operujące niezależnie od siebie zespoły. Jeden będzie osłaniał konwój, dwa zajmą się naszą flotą. Przeciw któremu wyślecie pancernik? Jak ustalicie priorytety? Jak dobierzecie się do statków wiozących desant, skoro najpierw będziecie musieli pokonać eskortę, która jest zbyt silna i zbyt mobilna, by ją pokonać?
2) Chodzi o tzw. bitwę w cieśninie Skagerrak, inaczej bitwę jutlandzką, największą bitwę morską I Wojny Światowej, rozegraną pomiędzy flotą brytyjską a niemiecką.
– Dobrze, Frank, dowiedzieliśmy się, jak mało możemy. Zdradzisz nam, jak ty byś to rozegrał? – chce wiedzieć Roberts, zwalniając Fergusona z obowiązku wygłoszenia riposty.
– Ile okrętów podwodnych mamy na wschodzie? – pytam, dając się wciągnąć w pułapkę. Nie mam obowiązku niczego im mówić, a im przecież chodzi o to, żebym mówił, żebym się z nimi nie zgadzał, żeby moje było na wierzchu. Sam wpadnę do dołu, który właśnie kopię. Oni tylko podali mi szpadel.
– Dziewięć.
– Postawcie przed nimi zadanie zaatakowania lotniskowców – mówię. – Niech osłabią sowiecką osłonę lotniczą. Resztę sił skoncentrujcie do obrony wybrzeża. Przerzućcie na wschód całe lotnictwo z Hawajów i zachodu, Hawaje i tak są stracone, zresztą jeśli nie obronicie wschodu, obrona zachodu i tak nie ma znaczenia. Utwórzcie sieć lotnisk polowych. Dywizje szybkie zachowajcie jako odwód, gdy już będzie dokładnie wiadomo, gdzie wylądują główne siły nieprzyjaciela. Resztę floty, która nam została, nawet ten wasz pancernik, wykorzystajcie jako ruchome baterie do obrony poszczególnych odcinków.
– Nasz pancernik – sarka Ferguson, kładąc akcent na pierwszy wyraz. Rozumiem go, USS „George Washington” to jego dziecko, jego pierworodny syn, obecny dowódca Floty Atlantyku poprzegryzał gardła wielu dobrym ludziom, by jego wizje stały się ciałem.
Wzruszam ramionami, gotów do walki. Roberts kiwa dłonią Fergusonowi, by się zamknął, robi pół kroku do przodu. Stoimy naprzeciw siebie, on jest nieco niższy, szczuplejszy, przez ostatnie lata jego kariera nabierała rozpędu w Waszyngtonie, w zaciszu gabinetów, z dala od morza w każdym razie.
– Frank, porozmawiajmy spokojnie – mówi szef operacji morskich. – Wiesz dobrze o tym, że podczas wojny angielskiej straciliśmy nie tylko Flotę Atlantyku, ale również większość lotnictwa.
Kiwam głową. Wiem o tym, a jakże. Wiem, że za bardzo chcieliśmy pomóc Anglikom. Zwolennicy tego rozwiązania argumentowali, że lepiej walczyć z wrogiem na morzach oblewających wyspę niż u wrót Stanów Zjednoczonych. Racja. Wojna miała rozegrać się trzy tysiące mil od naszego wybrzeża. Nikt nie chciał słuchać, że konsekwencją jest rozciągnięcie linii zaopatrzenia, że każdy cholerny pocisk i każdy litr paliwa trzeba będzie wozić statkami i wydzielić ogromne siły do ich osłony, bo Brytyjczycy dopuścili, by w ciągu dwudziestu lat pokoju komunistyczna agentura, ukryta we wszystkich istotnych komórkach życia państwowego, rozłożyła na łopatki ich przemysł zbrojeniowy i wydobywczy, wpędzając kraj w permanentny kryzys, co na brytyjskiej flocie odbiło się w sposób katastrofalny. Od początku tego diabelskiego kryzysu przerzuciliśmy na wyspę, nie licząc potężnego kontyngentu wojsk lądowych, ponad sześć tysięcy samolotów, prawie dwadzieścia tysięcy pilotów, bombardierów, nawigatorów, strzelców pokładowych, z mozołem wyszkolonych i przygotowanych do walki. Większość przepadła w tym cholernym chaosie, gdy po przegranej wojnie nasze dowództwo o dwie doby spóźniło się z ogłoszeniem decyzji o ewakuacji do Stanów, gdy sowieckie czołgi i piechota zmechanizowana zajmowały jedno lotnisko po drugim, gdy desanty spadochronowe zostały zrzucone nad wszystkimi kluczowymi portami, w ciągu dwunastu godzin wyłączając je z walki i pozbawiając zarówno naszą, jaki i brytyjską flotę podstawy działania.
– Więc biorąc pod uwagę to, co straciliśmy wczoraj na Hawajach, mamy najwyżej półtora tysiąca samolotów – oznajmia Roberts.
Nie musi rozwijać tej myśli. Półtora tysiąca samolotów to nie tak mało. Szacuję, że na ośmiu sowieckich lotniskowcach nie ma ich więcej niż siedemset, może siedemset pięćdziesiąt, mamy więc dwukrotną przewagę liczebną. Problem w tym, że za sterami sowieckich samolotów siedzą doświadczeni piloci, ponieważ Sowieci, odkąd zaczęli się przygotowywać do inwazji, a zaczęli dwadzieścia lat temu, zaraz po podpisaniu traktatu londyńskiego, na masową skalę zajmowali się szkoleniem wszelkiego rodzaju wojskowych specjalistów. Wielkość Stalina polegała na tym, że posłuchał w tej materii swych niemieckich towarzyszy, którzy namówili go, by zamiast brnąć w masowość, podstawy armii zbudować na stosunkowo niezbyt licznej grupie doskonale wyszkolonych fachowców, mających później, w miarę zwiększania liczebności sił zbrojnych, pełnić rolę dowódców i instruktorów. W efekcie Sowieci mogli sobie pozwolić na to, by piloci morscy byli elitą elit, do której dostanie się było przedmiotem marzeń, dumą i ogromnym awansem; gdy dojdzie do walki, piloci owi zmiotą naszych chłopców w kilka godzin, ponieważ u nas latają nieopierzone żółtodzioby po kilku miesiącach szkolenia, żółtodzioby pełne zapału, odważne i patriotycznie nastawione, więc bardziej podatne na straty. U nas za wszystko wzięto się za późno.
– Możemy rzucić do walki około siedmiuset myśliwców, tu sytuacja nie jest jeszcze taka zła – ciągnie Roberts, jakby czytał w moich myślach. – Jeśli jednak chodzi o bombowce, a zwłaszcza samoloty torpedowe, jest gorzej niż źle. Mamy w sumie może czterysta maszyn, przy czym najwyżej jedna trzecia pilotów kiedykolwiek latała nad morzem. Latała, co nie znaczy, że cokolwiek na tym morzu atakowała. O ile możemy liczyć w jakimś zakresie na osłonę myśliwską, o tyle nasze siły uderzeniowe są więcej niż marne. Użyjemy ich oczywiście, ale sądzę, że straty będą gigantyczne, a zyski mizerne.
Nabieram powietrza w płuca, ale Roberts powstrzymuje też mnie.
– Wiem, co chcesz powiedzieć, Frank, i masz rację – twierdzi, czym udaje mu się mnie zaskoczyć. Ten sukinsyn nigdy nie przyznał nikomu racji, a już na pewno nie publicznie. – Po ewakuacji Brytanii dwa tygodnie straciliśmy na jałowe dyskusje i szukanie winnych. Szukaliśmy nie tam, gdzie trzeba. Niektórym wydawało się, że trzy tysiące mil to cholernie daleko, Frank. Mogę cię tylko przeprosić.
***
Szczur.
Teraz jeszcze nie zdaję sobie sprawy z jego istnienia, ale on tam jest, jak najbardziej prawdziwy. Stoi, nasłuchuje, wciąga powietrze do płuc. Jest ostrożny, choć z zewnątrz nikt tego nie dostrzega, nawet jeśli patrzy, zauważa tylko szczura, ani mniejszego, ani większego od innych. Szczur zaś widzi przed sobą okręt, największą bojową jednostkę pływającą, jaką kiedykolwiek zbudowano. Widzi smukły kadłub o stosunkowo niskiej burcie, widzi cztery wieże artylerii głównej, setki dział mniejszych kalibrów, komin, mostek, maszty radarowe, widzi samolotowe katapulty, umieszczone niemal na samej rufie. Okręt stoi na kotwicy pół mili od nabrzeża, otoczony przez kilka holowników i małych transportowców, wyglądających przy nim jak świeżo urodzone kociaki przy tygrysicy. Dźwigi wahadłowym ruchem przenoszą ładunki z małych okrętów na duży, setki marynarzy krzątają się po pokładzie, w chaotycznym, przez nikogo niekontrolowanym ruchu. Szczur to wszystko widzi i pamięta, choć wcale nie musi. Słyszy krzyk, ponaglający, natarczywy, zaczyna iść, chowa się w tłumie, w dalszym ciągu nikt go nie dostrzega, o czym dowiem się poniewczasie, szczur stanie naprzeciw mnie i również go nie zauważę, bo on jest szczurem, a ja jestem człowiekiem, i on jest znacznie sprytniejszy niż ja i mnie podobni.
Szczur wskakuje na pokład małego trałowca. Okręcik odbija od nabrzeża. Płynie krótko, rejs zajmuje mu może sto szczurzych oddechów. Dopływa do kolosa, który z bliska wydaje się tak duży, że właściwie należy do świata snu. Ale szczur jest zbyt inteligentny, by wierzyć w sny. Twardo trzyma się rzeczywistości. Wchodzi po stromym trapie, nie rozgląda się na boki. Szczurzym zwyczajem schodzi pod pokład, pokonuje stopnie niekończących się schodów, wiele kondygnacji, w końcu ląduje niemal na dnie, głęboko poniżej linii wodnej. Robi obchód, zapamiętuje każdy szczegół, ma świetną pamięć. Przemierza okręt od dziobu do rufy. Idzie ku górze, pokład po pokładzie, ogląda twarze ludzi, słucha fragmentów rozmów, nigdzie nie zatrzymuje się na dłużej. O końcu dociera na miejsce, zlokalizowane wysoko ponad poziomem morza. Tam utworzy swoje królestwo.
Nadal nikt go nie widzi.
***
Wzruszam ramionami, nawet nie próbuję ukryć zniechęcenia. Rozmowa nie ma sensu, od początku nie miała, starałem się to wytłumaczyć Colemanowi przez telefon.
– Nie wracam do służby, jeśli taki jest wasz plan – oświadczam.
Powinni pytać, o co mi chodzi, może zaprzeczać, może apelować do mojego poczucia obowiązku. Nie robią tego. Może Tim opowiedział im kilka szczegółów z życia wiceadmirała Francisa Brattena i dlatego zaciskają zęby, nie pytają ani nie apelują. Są sprytni. Postawili sobie zadanie znalezienia kozła ofiarnego i nie spoczną, dopóki go nie znajdą, już drugi raz w ciągu czterech tygodni.
Roberts kładzie mi dłoń na ramieniu. Nie uchylam się, patrzę mu prosto w oczy.
– Pozwól, że skończę, Frank – mówi twardo. – Z naszymi siłami lądowymi jest jeszcze gorzej. Załogę Hawajów uznajemy za straconą, nie mamy środków do ewakuacji. Z Filipin nie wyciągniemy ani jednego żołnierza, bo mimo wszystko nie zamierzamy oddać Japończykom jednej z naszych najważniejszych baz na Pacyfiku bez walki. Mamy siły na Zachodnim Wybrzeżu, które muszą tam zostać, przynajmniej większość musi zostać, mamy siły na Alasce, które przegrywają i które należałoby wzmocnić przynajmniej trzykrotnie, więc na pewno nie ma mowy o ściągnięciu tutaj sił Farrisa. Na obronę wschodu naprawdę niewiele zostaje.
– Dogadajcie się z Kanadyjczykami – radzę. – Obrona Alaski leży również w ich interesie.
– Zrobimy to, bądź pewien. Co nie zmienia sytuacji. Na wschodzie mamy za mało sił lądowych i nie mamy ich czym wzmocnić, mówię o profesjonalnym wojsku, nie żadnej partyzantce. Jeśli Sowieci dopłyną w komplecie do wybrzeża, nie zdołamy im przeszkodzić. Pamiętasz, ile trwało zajęcie Brytanii?
– Z tego, co wiem, Stany Zjednoczone są nieco rozleglejsze od Wielkiej Brytanii.
– Bardzo śmieszne, Frank.
Cofam się, on wycofuje rękę. Idę do długiego blatu stojącego pod ścianą, po raz kolejny dolewam kawy, jest cudownie gorąca, muszę się rozgrzać, mój organizm domaga się ciepła, jakby w tym cholernym betonowym pokoju nagle zapanowała ujemna temperatura. Aromat jest silny, filiżanka parzy dłonie, zajmuję miejsce przy stole, patrzę na Fergusona, na Colemana, potem przenoszę wzrok na Robertsa, który stoi bez ruchu tam, gdzie go zostawiłem, mając za plecami bezkres oceanu.
– Wojnę angielską można było rozegrać inaczej – mówię.
Coleman wzdycha, boi się, co dalej. Ramiona Robertsa opadają. Jest bezradny, zagubiony, chyba nie gra, zostaję mimowolnym świadkiem narodzin nowego szefa operacji morskich.
– Miałeś rację, Frank, to chcesz usłyszeć? – pyta cicho. – Miałeś rację od początku, a my nie posłuchaliśmy, nie chcieliśmy słuchać, za to ścięliśmy ci głowę jako posłańcowi złej nowiny. Zadowolony?
– Samo słowo nic nie zmieni – cytuję rosyjskie przysłowie, o czym oni nie wiedzą, bo dokładne rozpoznanie rzeczywistości nie jest ich mocną stroną, lat zamykania oczu nie da się nadrobić w jeden dzień. Mimo wszystko to dziwne, że na tak wysokich stanowiskach mogą funkcjonować ludzie pod wieloma względami upośledzeni. Mnie nigdy nie interesowała władza, mam nad nimi przewagę, jestem po prostu marynarzem, marynarzem w półmroku.
– Nie zmieni – przyznaje Roberts. – Ale musimy myśleć, co dalej.
Zastanawiam się nad tym od dłuższego czasu.
– Co mówi wywiad? – pytam. – Gdzie nastąpi desant?
– Żadnych dokładnych wieści.
– To kluczowa sprawa – upieram się. – Powiedzcie waszym agentom, że jeżeli się nie dowiedzą, nie będą mieli dokąd wracać.
– Oni są świadomi zagrożenia.
– Tym bardziej powinni się zmobilizować do pracy.
– Zapytamy. – Roberts zgadza się na wszystko.
Nieoczekiwanie słyszę głos Zoe. Słyszę jej głęboki smutek, gdy drewnianym głosem oświadczam, że matka nie żyje, potem słyszę płacz, normalna sprawa, ona płacze, ja nie, ona oczyszcza się, ja wchodzę w półmrok i już tam zostaję. Zoe na co dzień kipi energią, ma w każdej sytuacji własne zdanie, poglądy wyraziste i różne od moich, jest wygadana i bystra. Po mnie odziedziczyła wzrost, a niebieskie oczy i złośliwy uśmiech wzięła od Beth. Teraz jest w żałobie, wyciszona, bardziej zamknięta w sobie, ale przed śmiercią matki nie narzekała na brak zainteresowania panów, których skłonna była poddawać niestannym sprawdzianom i testom, dla sportu raczej niż z rzeczywistej potrzeby. Nie spieszy się do małżeństwa. Chce sama decydować o swoim życiu, z czym trudno polemizować, a czego wielu nie rozumie. Ja jestem inny, ja rozumiem, choć jestem przeciwny instytucjonalnym emancypantkom, zawodowym krzykaczkom, demagogom rodzaju żeńskiego, widzę w tych bogatych i coraz bardziej wpływowych organizacjach celowe działanie sił chcących nas zmieść z powierzchni ziemi, z czym się nie afiszuję, bo i tak mam opinię podżegacza wojennego, a co najmniej dziwaka i radykała.
Zoe znika. Czuję, że muszę jak najszybciej usłyszeć jej prawdziwy głos.
Trzej admirałowie milczą, dają mi pomyśleć, mają nadzieję, że wyniknie z tego coś, na czym zyskają, czym zaspokoją sumienia i położą się spać w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.
– Dlaczego ja? – pytam. – Dlaczego nie Nimitz, na przykład?
– Nimitz nie żyje – odpowiada szybko Roberts. – Wczoraj znaleziono go powieszonego we własnym domu. Samobójstwo.
Zastygam.
– Samobójstwo? – pytam. – Znam Chestera od dwudziestu lat. W życiu nie widziałem człowieka bardziej zachłannego na życie. Kochał Catherine i dzieciaki. To niemożliwe, żeby facet sam, z własnej woli, targnął się na życie.
– Na razie taka jest oficjalna wersja – mówi Roberts.
– My też nie bardzo w nią wierzymy – wtrąca się Coleman.
Bardzo lubiłem starego Chestera, uważałem za jednego z najzdolniejszych wyższych oficerów marynarki. Wieść o jego śmierci uderza mnie, ale odkąd zadzwonił Tim, w jakiś sposób spodziewałem się jej. Sowieci podchodzą do zagadnienia wojny kompleksowo, starają się pamiętać nawet o najdrobniejszych szczegółach.
– Halsey? Spruance? King? – drążę przez zaciśnięte zęby.
– King ciężko choruje na zatrucie pokarmowe, z którego od kilku tygodni nie może wyjść. Halseya i Spruance’a na pewno nie wyciągniemy z zachodu. Jeśli ktoś ma bronić Kalifornii przed Japończykami tymi resztkami floty, które nam zostały na Pacyfiku, to oni.
Wszystko jest jasne. Zostałem im tylko ja, jedyny admirał będący do dyspozycji, który ma kwalifikacje, by poprowadzić zespół do walki. Zastanawiam się, patrzę na mapę. Osiem, najwyżej dziewięć dni. Jak daleko zdąży uciec Zoe? I gdzie?
– Powtórzysz liczby? – proszę.
Nie precyzuję, o co mi chodzi, ale Roberts to wie. Wraca do stołu, podnosi notes, przez chwilę przygląda się zanotowanym tam rządkom cyfr, potem siada tuż przy mnie, blisko, bym nie skrył się za dystansem dzielącego nas blatu.
– „Yamato” i „Musashi” plus pięć pancerników z działami piętnaście cali, plus osiem krążowników liniowych z działami jedenastocalowymi. Osiem lotniskowców. Dwadzieścia krążowników. Sześćdziesiąt niszczycieli. Okręty podwodne. Korwety. Trałowce.
Kiwam głową. Roberts przerywa litanię.
– A my? – pytam. – Poza „Lexingtonem” i pancernikiem, oczywiście.
Admirał Roberts tym razem mówi z pamięci.
– Szósta Eskadra Niszczycieli. Dziewięć okrętów podwodnych. Dwa lekkie krążowniki.
Milknie.
– To wszystko?
– Obawiam się, że tak.
Podchodzę do mapy, patrzę z bliska na niebieską plamę Atlantyku, który o tej porze roku potrafi wyglądać i zachowywać się jak parkowa sadzawka. Znam Atlantyk dobrze, pływałem po nim przez wiele lat, był niemal moim domem. Przenoszę spojrzenie w lewo, studiuję położenie Nowego Jorku, Waszyngtonu, Filadelfii, Baltimore. Do Kalifornii daleko, ale ten dystans, jak każdą inną odległość, da się pokonać.
– Opowiedz mi o pancerniku – proszę cicho.
Roberts oddycha z ulgą, sądzę, że robi to mimowolnie, spontaniczność nie leży w jego zwyczajach, patrzy na Fergusona, on wie o USS „George Washington” wszystko, wie więcej niż główny konstruktor, to on był promotorem okrętu – potwora, który będzie dominował na oceanie i nie znajdzie równego sobie przeciwnika.
– Zna pan podstawowe założenia, admirale – mówi Ferguson. – Chodziło nam o stworzenie…
– Darujemy sobie wstęp – przerywam. – Kłóciliśmy się o to przez rok.
– Tak. Dwanaście dział kalibru… – ciągnie, a ja znowu nie pozwalam mu skończyć.
– Jezus, Ferguson, to wszystko wiem – mówię, a on pamięta, że wiem, bo moja wiedza i opinia z niej wynikająca były przyczyną jego do mnie nienawiści. – Powiedzcie, kiedy będzie w stanie wyjść w morze i walczyć.
Ferguson nie ucieka wzrokiem, choć czuję, że wolałby, aby Roberts go wsparł, może nawet wyręczył. Jednak nie, mówi sam, bez pomocy.
– Nie mam zamiaru ukrywać, że nie możemy dziś uznać USS „George Washington” za okręt w pełni gotowy do służby – oświadcza sztywno, po czym on również wyciąga notes, z namaszczeniem przekłada kartki, czyta: – Układ napędowy sprawny, podczas rejsu próbnego niektóre mechanizmy wykazały skłonność do przegrzewania się, obecnie odbywają się testy naprawcze. Instalacja elektryczna gotowa w dziewięćdziesięciu procentach, trwają bardzo intensywne prace montażowe. Agregaty zasilające podłączone, przetestowane z pełnym obciążeniem, sprawne, systematycznie podłączamy je do obiegu, drobne usterki usuwane na bieżąco. Dalocelowniki w trakcie montażu instalacji elektrycznej, przewidywany czas zakończenia do trzech dni. Systemy radiolokacyjne w trakcie montażu, również trzy dni. W świetle dzisiejszych wydarzeń maksymalnie przyspieszamy prace.
Podnoszę się, znowu idę po kawę, serce bije zbyt szybko, być może już niedługo nie będę musiał martwić się konsekwencjami, potrzebuję jednak bodźców, więc piję kawę, zapalam kolejnego papierosa. Półmrok zawisa nade mną, bębenek prawego ucha zaczyna pulsować, szybki rytm, bezbolesny, ale wyraźnie słyszalny, przeszkadza mi, mam kłopoty ze skupieniem uwagi.
– Artyleria? – pytam.
– Montaż zakończony, trwa synchronizacja baterii.
– Strzelań oczywiście nie było – stwierdzam.
– Na poligonie przyfabrycznym tak, na morzu nie.
Ferguson zawsze zdradzał skłonności do teoretyzowania, dziś jest zadziwiająco konkretny, on też nie chce tracić czasu. Jeśli chodzi o mnie, tak powinno być zawsze, w każdym razie szkoda, że tak nie było cztery tygodnie temu.
– Amunicja, paliwo, żywność?
– Dopiero zaczynamy ładowanie.
– Załoga?
– Większość specjalistów jest zamustrowana, częściowo na miejscu, częściowo w drodze, resztę mustrujemy, nie ukrywam, pewnie nie uda się skompletować całej załogi, choć szukamy bardzo intensywnie, i to spośród najbardziej doświadczonych marynarzy. Okręt miał być gotowy do służby w przyszłym roku.
Kiwam głową. Uczciwe postawienie sprawy. Pancernik, który na razie jedyny rejs po morzu odbył wokół bazy w Norfolk. Niegotowy okręt, niekompletna załoga, dalekie od sprawności instalacje.
Wstaję, zaczynam chodzić po sali, potem stoję przed mapą, szukając na Atlantyku miejsc, w których można powstrzymać inwazję. Oni czekają, napięcie czuję nawet ja.
– Inaczej wyglądalibyśmy, gdybyśmy mieli teraz sto okrętów podwodnych, co? – pytam.
Ferguson czuje się wywołany do tablicy. Słusznie. Szkoda, że nie ma z nami prezydenta i senackiej komisji budżetowej.
– Panie admirale, wszyscy doskonale wiemy, że od początku był pan przeciwny budowie „George’a Washingtona”.
– Byłem – mówię. Nie czuję dawnej pasji. Nie ma we mnie gniewu, bezsilności, odeszły wraz z Beth, nawet nie bardzo pamiętam moją zatykającą oddech złość, gdy przegłosowano finansowanie projektu. – I jestem nadal. Uważa pan, że nie mam racji? Że nie miałem racji?
– Myślę, że się pan myli.
– Tak? – dziwię się teatralnie. – Ten pancernik waży dwieście dwadzieścia tysięcy ton. Pochłonął czteroletnią krajową produkcję stali pancernej, trzeba było dla niego zbudować specjalny dok, nie może wejść do żadnego portu, bo ma zbyt duże zanurzenie, i praktycznie jest tylko okrętem jednego oceanu, ponieważ jest dwukrotnie szerszy niż Kanał Panamski. O czymś zapomniałem?
– Tak, panie Bratten, zapomniał pan o wielu rzeczach – rzuca Ferguson, on też zaczyna się wkurzać. Nie dociekam, o czym to niby zapomniałem.
– Dobrze, Frank, masz rację – mówi dla odmiany Roberts, po czym pyta: – Ale czy to coś zmienia?
– Tak, to tylko żale poniewczasie, ale może warto je wypowiedzieć na głos, gdy sąd kapturowy zbierze się po raz drugi, o ile Sowieci nas wszystkich nie zlikwidują, na co na waszym miejscu nie liczyłbym za bardzo – ripostuję. Siadam za stołem, w przerwach między zdaniami popijam kawę. Powietrze robi się duszne i gorące, śmierdzi papierosowym dymem, wentylacja buczy bezproduktywnie, jest najwyraźniej źle zaprojektowana, wysokość pomieszczenia działa przeciw nam. – Jestem pewien, że inaczej podchodzilibyście do planowania obrony, gdybyście mieli w tej chwili do dyspozycji sto okrętów podwodnych. Dobrze, może część stracilibyśmy w czasie wojny angielskiej, niech będzie, że macie teraz połowę. Pięćdziesiąt to i tak lepiej niż dziewięć. Pięćdziesiąt oceanicznych okrętów podwodnych, z których każdy jest wyposażony w dwanaście wyrzutni torpedowych, zgrupowanych w kilka współpracujących ze sobą zespołów zaporowych, jest więcej warte niż jeden niegotowy do walki pancernik bez osłony lotniczej.
Coleman kiwa głową, ale chyba robi to mimowolnie, bo widząc na sobie wzrok Robertsa, sztywnieje. Ferguson zaciska pięści.
– „George Washington” ma silną obronę przeciwlotniczą – mówi, raczej tylko po to, bym nie pozostał przy głosie.
– John, wiesz, co się stało miesiąc temu w Anglii? – pytam retorycznie, mówię mu po imieniu, jesteśmy równi stopniem, a ja jestem starszy, zresztą coraz bardziej wszystko mi jedno. – W Anglii mieliśmy osłonę lotniczą. Sowieci rzucili tysiąc samolotów torpedowych i bombowych, zestrzeliliśmy połowę, reszta wystarczyła, żeby zatopić „Horneta” i „Wasp”, potem dwa lotniskowce Brytyjczyków, a później wszystkie pancerniki, jeden po drugim. I nie pomogła żadna artyleria, nie pomogły nawet nasze myśliwce z lądu.
– „George Washington” ma najnowocześniejsze systemy kierowania ogniem.
– Które, jak słyszę, nie działają.
Za podobną rozmowę wylali mnie kilka tygodni temu, uprzednio obarczając winą za klęskę. Teraz po prostu milczą, nawet nie są urażeni. Dziś jest inaczej, dziś następuje koniec znanego świata, dawne urazy przestały mieć znaczenie.
– Czego chcesz, Frank? – pyta Roberts.
– Ja? Jest pytanie, czego wy chcecie.
– Żebyś się zgodził objąć dowództwo.
– Dobrze – mówię.
Są zaskoczeni tak szybką kapitulacją, ale wyraźnie słyszę oddech ulgi, zgodne unisono trzech złudnych nadziei. Nie jestem żadnym cudotwórcą, oni się mylą, nie zmienia tego fakt, że nie mają innego wyjścia, prezydent chce twardej obrony, czyni z tego walkę systemów, starcie wartości. Może ma rację, zawsze mnie irytowały jego pełne patosu przemówienia, ale tym razem może ma rację, zbyt wiele wiem o tym, co proponuje marksizm w stalinowskim wydaniu, by się nie bać.
– Żeby było jasne – mówię. – Nie robię tego dla was, dla prezydenta, dla amerykańskiej flagi. Mam osobisty powód, który nie ma nic wspólnego z wami ani waszymi argumentami.
Nie zadają pytań, bardzo dobrze, nie dostaliby odpowiedzi.
– I mam warunki – dodaję.
Roberts podrywa się, nalewa sobie kawy, uzupełnia też moją filiżankę, Coleman chce wiedzieć, czy nie jestem głodny. Zaprzeczam, bierzemy się do pracy.
– Po pierwsze, chcę pełnomocnictw od prezydenta nadających mi zwierzchność nad wszystkimi działaniami mającymi na celu osiągnięcie gotowości bojowej przez zespół do momentu wypłynięcia w morze i później, w czasie operacji – mówię. – Podkreślam: chodzi o zespół, nie tylko o „George’a Washingtona”. Władze cywilne i wojskowe mają się podporządkować moim rozkazom. Pełnomocnictwo ma objąć również oddanie do dyspozycji dowolnego oficera, marynarza czy specjalisty, jeśli taki będzie mój rozkaz. Krótko mówiąc, chcę władzy nad wszystkim, co dotyczy powstrzymania sowieckiego desantu. Ja dowodzę przygotowaniami i bitwą, na morzu oczywiście. Nie obchodzi mnie, jak to zrobicie.
Wszyscy są zaskoczeni, Roberts odzyskuje rezon jako pierwszy.
– To nietypowa prośba, Frank – stwierdza. – Nie bardzo mi się podoba, nie mówiąc o tym, że musiałbym ją jakoś uzasadnić prezydentowi.
– Mam bardzo mało czasu i siły nieprzygotowane do działań – odpowiadam. – A ponieważ mam mało czasu, nie mogę go tracić na dyskusje i negocjacje. Będą przeszkody. Potrzebne mi narzędzia, żeby je szybko pokonywać.
– Jakiego typu przeszkody? – chce wiedzieć Ferguson.
Mówię im. Są zaskoczeni, co źle o nich świadczy. Niewiele się nauczyli, żyją przeszłością, gdy przed Ameryką roztaczały się nieograniczone możliwości. Nawet Tim ma zafrasowaną minę. Roberts próbuje walczyć.
– To spekulacja, Frank – broni się. Ma przed oczyma prezydenta, jego wąską twarz, wiecznie spadające z nosa okulary i siwe, starannie na bok zaczesane włosy. Profesorski ton. Nieumiejętność przyznania się do błędów. Wybuchowy charakter. Mściwość i ośli upór. Ma to przed oczami i już szuka argumentów, by uzyskać wszystko, czego żądam.
– Kiedy prezydent wygłosi orędzie i powie, jaka jest sytuacja? – pytam.
Roberts spogląda na zegarek.
– Myślę, że w ciągu najbliższej półgodziny prezydent ogłosi komunikat o ataku i wprowadzi stan wojenny na terenie Stanów oraz zarządzi powszechną mobilizację.
– Tak czy inaczej, wybuchnie panika – mówię. – Część ludzi rzuci się do ucieczki, część zostanie na miejscu i zażąda zdecydowanych działań, prosowieckie organizacje zaczną organizować demonstracje i protesty w obronie pokoju. Niektórzy skorzystają z okazji i będą rabować sklepy. Nastąpi nieopisany bałagan, bądźcie pewni, że nastąpi. A ja muszę przygotować zespół do walki, a potem nim dowodzić, bez dyskusji, biurokracji i konsultacji międzysztabowych.
– Twoja prośba nie ma wiele wspólnego z zasadami, nie mówiąc o procedurach. Chcesz dyktatorskiej władzy bez żadnej kontroli.
– Możesz postępować zgodnie z procedurami – odpowiadam. – Procedury i zasady bardzo się przydadzą podczas negocjacji warunków pokoju ze Stalinem.
Roberts prycha ze złością, Ferguson wali pięścią w stół, obaj mają ochotę wyrzucić mnie z pokoju i swojego życia, nie zwracają uwagi na to, że opowiadam brednie – gdy wyląduje desant i sowieckie siły zajmą kraj, nie będzie żadnych negocjacji pokojowych, po prostu zostanie ogłoszone zwycięstwo rewolucji.
– Frank ma rację, Brian – otwarcie popiera mnie Coleman. Ferguson kręci głową. Roberts robi się czerwony. Po moim wyjściu Tim Coleman przeżyje bardzo trudny kwadrans, szef operacji morskich nielojalności nie zapomina.
Ale teraz wie, że mitrężymy czas.
– Dobrze – kapituluje. – Postaram się załatwić pełnomocnictwo od prezydenta.
– Postaraj się, bo inaczej nic z tego nie będzie – mobilizuję go, nie precyzując groźby. I ciągnę, bo to nie koniec: – Po drugie, kto jest dowódcą Invictusa?
Nikt, łącznie ze mną, nie zauważa, że po raz pierwszy używam tej nieszczęsnej nazwy, nazwy – zaklęcia, nazwy – bezpodstawnej nadziei.
– Kapitan3) Wallace.
3) W marynarce wojennej USA stopień kapitana (captain) odpowiada stopniowi pułkownika w wojskach lądowych. Hierarchia oficerów wygląda następująco:
Ensign – podporucznik,
Lieutenant Junior Grade – porucznik,
Lieutenant – kapitan,
Lieutenant Commander – komandor porucznik (major),
Commander – komandor (podpułkownik),
Captain – nie ma polskiego odpowiednika w marynarce (pułkownik),
Rear Admiral – kontradmirał (generał brygady),
Vice Admiral – wiceadmirał (generał dywizji),
Admiral – admirał (generał broni),
Fleet Admiral – admirał floty (marszałek).
– Znam Boba Wallace’a. – mówię. – Zdejmijcie go ze stanowiska. Będę jednocześnie dowodził pancernikiem i zespołem.
Są zdumieni.
– Frank, to nie jest racjonalne. Dowódca zespołu… – zaczyna Coleman, ale ja macham mu ręką przed nosem, omal nie potrącając kubka z kawą.
– Ten zespół składa się z pancernika – mówię. – Reszta to ubezpieczenie. Będę dowodził jednym i drugim.
– Nie znasz okrętu, nie znasz jego możliwości. Wallace przygotowuje się do służby od trzech tygodni.
– Nadrobię.