Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
24 osoby interesują się tą książką
Polska. Czas zmian.
Wybory wygrywa partia opozycyjna. Podinspektor Jakub Tyszkiewicz, szef Biura Zwalczania Terroryzmu CBŚ, nie będzie ulubieńcem nowego ministra...
Na Okęciu dochodzi do katastrofy samolotu, na pokładzie którego znajduje się minister spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Dzień wcześniej doszło do aresztowania dwóch terrorystów podchodzących z Bliskiego Wschodu. Zeznają, że w Warszawie przebywa jeszcze jedna podobna im grupa, planująca zamach terrorystyczny.
Tyszkiewicz stara się znaleźć połączenie pomiędzy katastrofą rosyjskiego samolotu a terrorystami. Musi się śpieszyć, bo w kolejnym tygodniu do Polski ma przylecieć prezydent Stanów Zjednoczonych...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 365
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mgła miała dopiero nadejść.
Barczysty Ił-96 z niebiesko-czerwonymi oznaczeniami Federacji Rosyjskiej rozpoczął zniżanie zgodnie z poleceniem kontrolera lotów. Approach prowadził go pewną ręką, maszyna stopniowo wytracała prędkość dokładnie według procedury. Trzydzieści mil przed lotniskiem wykonała ostatni skręt, po czym weszła na kurs, który miał zaprowadzić ją na ścieżkę podejścia. Wszystkie systemy kontrolne działały bez zarzutu, powietrze stało nieruchomo, lekka mżawka unosząca się nad lasem ograniczała widoczność do ośmiuset metrów, co dawało akceptowalny margines bezpieczeństwa.
Nad Kabatami Ił zmniejszył prędkość do stu pięćdziesięciu węzłów, osiągając wysokość tysiąca pięciuset stóp. Pilot ustabilizował maszynę, po czym otrzymał od approacha polecenie nawiązania łączności z wieżą kontrolną. Gdy usłyszał w słuchawkach głos z wieży, był dokładnie na początku ścieżki, dziesięć mil od progu pasa. Podwozie wysunęło się bez zakłóceń, sygnalizując prawidłowe położenie równym blaskiem lampek kontrolnych. Cztery silniki grały zmniejszonym ciągiem.
Wtedy samolot spadł.
1.
Kolumna jechała szybko, właściwie poza granicą bezpieczeństwa.
Trzy opancerzone toyoty landcruiser, dwa mercedesy vito z blaszanymi nadwoziami bez okien i zamykająca pochód niezgrabna ciężarówka saperska. Trzydziestu ludzi, dwadzieścia cztery pistolety maszynowe, dwa karabiny snajperskie, dwie śrutowe strzelby, kilkadziesiąt granatów hukowo-błyskowych, taran do rozbijania drzwi. Migające na dachach bomby zdmuchiwały opieszałych, ignorując wysyłane w ich kierunku życzenia wszystkiego najgorszego. Warszawska ulica spieszyła się po swojemu, warszawska ulica miała gdzieś pośpiech policyjnej kolumny.
Na siedzeniu pasażera prowadzącej terenówki siedział potężny, ogorzały facet. Jego twarz wyglądała jak wyciosana z kamienia przez rzemieślnika mającego kłopoty ze wzrokiem i koordynacją ruchów. Policyjny mundur polowy i kamizelka kuloodporna, które ongiś ledwie dopinały się na imponującej klatce piersiowej, teraz niemal z niej zwisały. W prawym uchu wpatrującego się we wskazania systemu GPS mężczyzny tkwiła słuchawka, przed ustami wisiał niewielki mikrofon cyfrowego systemu łączności. Tylną kanapę zajmowało dwóch operatorów AT w pełnym umundurowaniu taktycznym. Wytłumione pistolety maszynowe spoczywały obok, zabezpieczone, ale gotowe do użycia.
Kolumna minęła skrzyżowanie z Wałbrzyską, po czym niemal nie zwalniając, wjechała na wiadukt prowadzący w stronę Ursynowa. Po kilkuset metrach skręciła w prawo, ignorując czerwone światło oraz wzbudzając popłoch i wściekłość kierowców, znużonych całodzienną pracą i marzących już tylko o kolacji w domowych pieleszach i obejrzeniu ulubionego meczu w ulubionej telewizji.
– Wolniej – powiedział nadkomisarz Stanisław Krzeptowski, nadal wpatrując się w ekran nawigacji satelitarnej. Pierś unosiła się w rytm równego, spokojnego oddechu. Zbliżająca się akcja nie przyspieszała tętna nawet o uderzenie. Krzeptowski od dawna myślał o czymś innym. Przez całą dobę myślał o czymś innym. – W prawo.
Kierowca zdjął nogę z gazu, zjechał na prawy pas, a potem skręcił w boczną uliczkę. Reszta samochodów podążyła jego śladem.
Aukcja nie weszła jeszcze w najważniejszą fazę, mimo to każdy znający się na rzeczy bywalec mógłby zaryzykować twierdzenie, że jutrzejsze gazety będą pisać wyłącznie o wielkim sukcesie. Kilkadziesiąt elegancko ubranych osób sprawiało wrażenie zachwyconych, choć większa część tylko udawała. Główna bohaterka wieczoru – urodziwa, utalentowana i, co gorzej, mająca na koncie długie pasmo sukcesów – budziła zarówno podziw, jak i zawiść, choć tej ostatniej było bez porównania więcej. Gładkie rozmowy, wyszukane komplementy i starannie skonstruowane złośliwości stanowiły dla Heleny Berezowiec idealną oprawę. Długa czarna suknia o kosztownie prostym kroju podkreślała proporcjonalną figurę, eksponując wąską talię i szczupłe, choć silne ramiona.
Na ścianach i sztalugach umieszczono kilkanaście dyskretnie oświetlonych prac, namalowanych z ogromnym talentem, nawiązujących stylistycznie do twórczości Zdzisława Beksińskiego, które miały mu pochlebiać i zarazem wchodzić w polemikę za pomocą niepowtarzalnych pociągnięć pędzla, zachwycających koneserów na całym świecie.
Pośrodku sali znajdowało się podwyższenie, którego centralne miejsce zajmowały sztalugi z „Nocą w mieście świateł”, najnowszym dziełem, ze spokojną pewnością siebie znoszącym dziesiątki pożądliwych spojrzeń gości.
Klasyczne tematy wygrywane przez kwartet smyczkowy stanowiły tło doskonałe dla ludzi i obrazów.
Helena bawiła się kieliszkiem wina, odpowiadała z życzliwym uśmiechem na powitania i zaczepki, ściskała dłonie, dla każdego miała kilka uprzejmych zdań.
Obok malarki stał Jonathan Lester, siwy sześćdziesięciolatek wyglądający i zachowujący się jak arystokrata. Prawie dziesięć lat temu jako pierwszy z licznej grupy międzynarodowych handlarzy dziełami sztuki zorientował się, jak bardzo ta zamknięta w sobie, piękna kobieta przewyższa wszystkich współczesnych konkurentów talentem, pracowitością i malarskim warsztatem. Zaprosił ją wraz z mężem na kolację; dwie godziny później został jej agentem, co okazało się najlepszym posunięciem w jego długim, bogatym w wydarzenia życiu. Ona malowała, on sprzedawał. Stanowili parę idealną. Dzięki jej kreatywności i jego biznesowym umiejętnościom krąg wielbicieli i chętnych do wydawania ogromnych sum kolekcjonerów rósł wykładniczo z każdym kolejnym obrazem.
Miejsce u boku gwiazdy wieczoru zajmował także Jakub Tyszkiewicz. Mężczyzna wyglądał na zakochanego w stojącej obok kobiecie. Nie odzywał się, obserwował otoczenie, badał, nie mogąc pozbyć się obrzydzenia dla swych zawodowych nawyków, które samokrytycznie brał raczej za fiksacje i dziwactwa. W lewej dłoni trzymał kieliszek szampana, ale ktoś uważnie go obserwujący zauważyłby, że ilość dom perrignon pozostaje na niezmiennym poziomie, a przechodzący obok kelnerzy odprawiani są krótkim ruchem dłoni.
Lester ujął dłoń Heleny i spojrzał na Jakuba.
– Mogę porwać żonę na kilka chwil? – zapytał po angielsku z silnym akcentem z południa wyspy. Uśmiechał się przy tym uśmiechem, za pomocą którego z łatwością otwierał serca i portfele możnych tego świata.
– Ależ oczywiście – odparł Tyszkiewicz uprzejmie. Jego angielszczyźnie daleko było do perfekcji, co w ogóle go nie martwiło.
Lester skinął głową. Helena odstawiła kieliszek na tacę podstawioną przez pojawiającego się jak spod ziemi kelnera, po czym oboje weszli na podwyższenie. Lester wziął do ręki mikrofon i stuknął weń dwa razy, upewniając się, że będzie słyszany. Każdy gest sprawiał wrażenie przemyślanego. Jonathan Lester nie zwykł zostawiać niczego przypadkowi, zwłaszcza gdy w grę wchodziły duże pieniądze. Gwar rozmów ucichł, zapadło pełne nerwowego napięcia milczenie.
– Dobri wiecziór. Drodzi goszczie, drodzi przijacziele, witam was bardzio serdecznie – powiedział.
Tłum zareagował śmiechem i oklaskami.
Marszand uśmiechnął się niczym zręczny prestidigitator, świadom, że przykuwający uwagę wstęp w dużej mierze będzie stanowił o sukcesie rozpoczynającej się aukcji.
– Pozwólcie jednak, że będę mówił językiem, w którym cokolwiek rozumiem... – kontynuował po angielsku. Publiczność zareagowała kolejnym wybuchem śmiechu. – Drodzy państwo, mam przyjemność zakomunikować, że rozpoczynamy sprzedaż najnowszego obrazu naszej wspaniałej artystki, naszej drogiej Heleny, pod tytułem „Noc w mieście świateł”...
(brawa)
– ...co oznacza, że jestem całkowicie otwarty na przyjmowanie dowolnie dużych kwot uszczkniętych z waszych kont bankowych...
Oklaski i wybuch śmiechu.
Kilkanaście osób wyjęło smartfony. Niewielu zachowało obojętne miny. Zaczynał się czas drapieżników, wielkich pieniędzy i szybkiego refleksu. Zwycięzca będzie tylko jeden.
Jakub dostrzegł, że Helena na niego patrzy. Zmrużył oczy i wykrzywił usta w ledwie dostrzegalnym grymasie. Ona zrozumiała. Uśmiechnęła się całkiem otwarcie, choć tylko do niego. Poczuł znajomy dreszcz, taki sam jak wtedy, gdy przed wielu laty zobaczył ją po raz pierwszy. Podniósł kieliszek w niemym toaście. Podziękowała. Byli umówieni na wieczór i na noc. Takie chwile ostatnio nie zdarzały się często.
Lester powolnym ruchem wyjął smartfon, przez chwilę z pozorną bezradnością szukał w kieszeniach okularów, w końcu znalazł je, założył, podniósł aparat do oczu. Przyglądał mu się czas jakiś, jakby nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Potoczył wzrokiem po sali z teatralną dezaprobatą.
– Jest już pierwsza oferta. Mój Boże, tylko na to was stać? – zapytał teatralnym szeptem.
Śmiech przebiegł przez salę.
– O, jest i druga. I trzecia... Szybko! Ale poprzednim razem byliście zdecydowanie szybsi...
Helena ponownie spojrzała na Jakuba. Tylko on wiedział, ile wysiłku kosztowała ją obowiązująca w tym miejscu uprzejma nonszalancja. W głębi duszy była chodzącym własnymi ścieżkami odludkiem, nienawidzącym blichtru, fałszu i sztuczności. Pasowała do tego świata jeszcze mniej, niż jej mąż pasował do sztywnych reguł obowiązujących podczas ministerialnych narad.
W tłumie stał mężczyzna, na którego nikt nie zwracał uwagi, choć elegancji jego stroju daleko było do kroju i sznytu większości garniturów obecnych na sali. Nazywał się Piotr Komuda. Tłum nie zajmował się nim, on również nie zajmował się tłumem. Patrzył tylko na jedną osobę. Poświęcał jej całą uwagę.
Nie obchodził go nikt poza Heleną Berezowiec.
Skręcając, kolumna zwolniła niemal do zera, potem nieco przyspieszyła. Pirotechniczna ciężarówka, „beczka”, zakołysała się na nierównościach i dziurach w asfalcie. Migające na dachach bomby zgasły jak na komendę. Prowadząca terenówka zachowywała się niczym ogar, czujna i spięta, gotowa rzucić się w pościg za umykającą zwierzyną.
W końcu drogę zatarasowała zatrzaśnięta na głucho parkingowa brama. Wozy stanęły.
Krzeptowski przez chwilę patrzył na dziesięciopiętrowy blok, który zdawał się rozsadzać przednią szybę auta. Elewacja, popstrzona suszącym się na balkonach praniem i antenami satelitarnymi, miała w sobie coś odpychającego. Trzeci alarm w ciągu tygodnia. Najprawdopodobniej trzeci fałszywy alarm w ciągu tygodnia. Informator, po raz kolejny, okaże się grającym we własną grę złamanym kutasem, niczym więcej.
Westchnął. Pomyślał o wychudłym, zniszczonym, ledwie trzymającym się życia ciele swojej żony. I jej udręczonych, smutnych oczach.
Wtedy zadzwoniła komórka.
Lester podniósł do góry smartfon. Miał poważną minę. Czas kontrolowanego luzu dobiegł końca.
– Stop – oznajmił. – Aukcja zamknięta. „Noc w mieście świateł” została sprzedana. Nabywca za chwilę otrzyma potwierdzenie zawarcia transakcji. Formalności dokonamy nazajutrz w moim warszawskim biurze. Na razie chciałbym zakomunikować, że zasadnicza część dzisiejszego wieczoru została zakończona. W związku z powyższym bar jest już otwarty.
Oszczędne brawa. Kilka starannie skrywanych przekleństw. Przegrani łypali po sobie, starając się dojść, któremu z nich udało się tym razem zarobić dużo pieniędzy. Pomijając wartość artystyczną, mimo wysokich cen zakupu wszystkie bez wyjątku obrazy Heleny szybko zyskiwały na wartości i okazywały się znacznie lepszymi lokatami kapitału niż złoto czy udziały w agresywnych funduszach inwestycyjnych.
Malarka szepnęła coś do Lestera, po czym, nadal z uprzejmym uśmiechem przyklejonym do twarzy, zeszła z podwyższenia. Mimo wieloletniej obecności na rynku handlu dziełami sztuki nadal ze zdziwieniem przyjmowała do wiadomości fakt, że w ciągu kwadransa stała się bogatsza o sumę, na którą dobrze zarabiająca stołeczna rodzina musiałaby pracować przez trzy lata – i to odliczywszy piętnastoprocentową prowizję agenta. Nauczyła się z tym żyć, choć w głębi ducha uważała, że ma do czynienia z jakimś rodzajem cudu. Albo cholernej paranoi, w której zanurzał się świat.
Jakub wyciągnął przed siebie kieliszek.
– Gratuluję – powiedział. Był z niej naprawdę dumny, ale jednocześnie w dole brzucha czuł coś, czego nie umiał nazwać. Nawet nie próbował; bał się, co będzie, gdy mu się uda. Nauczył się z tym żyć.
– Zawsze sobie obiecuję, że to ostatni raz – westchnęła zmęczona, rozglądając się za kelnerem.
Tyszkiewicz tym razem pozwolił sobie na maleńki łyk szampana. Trunek zrobił się już całkowicie ciepły i pozbawiony gazu. W gruncie rzeczy smakował jak zaprawiony spirytusem zwietrzały sok z winogron.
– Musisz przestać malować obrazy, na widok których twój agent dostaje amoku.
– Jonathan chce, żebym w przyszłym miesiącu pojechała do Londynu. „Noc” kupił jakiś obrzydliwie bogaty spekulant giełdowy.
Tyszkiewicz podniósł brew. Jego szczupła twarz poszarzała nieco.
– Z tobą w pakiecie? – zapytał. Myślał o tym, co zdarzy się dziś wieczorem w ich sypialni. Jeszcze przed chwilą był pewien. Teraz wiara parowała.
– Facet koniecznie chce mnie poznać.
– Mam coraz silniejszą konkurencję.
Helena przekrzywiła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Znał to spojrzenie. Zwykle po nim kłócili się lub kochali jak wariaci.
W dole brzucha nadal bolało, może nawet bardziej.
Już chciał powiedzieć coś, czego być może później by żałował, kiedy z kieszeni marynarki dobiegł głośny riff „Smoke on the water”. Nowe telefony zastępowały stare, ale dzwonek pozostawał niezmiennie ten sam. Tyszkiewicza bawiła irytacja różnych nadętych urzędników, gdy podczas narad zapominał wyciszyć komórkę. Poza tym lubił ten numer i ten zespół. Miał wszystkie płyty; samochodowy zestaw nagłaśniający często dudnił w rytm „Made In Japan”, „Machine Head” czy „Burn”.
Wyciągnął telefon i spojrzał na wyświetlacz.
– Przepraszam – mruknął, podnosząc aparat do ucha.
– Jasne. – Helena wzięła kieliszek. Alkohol przyniósł niemal natychmiastową ulgę. Żałowała, że nie pomyślała o tym wcześniej.
– Tyszkiewicz.
– Dobry wieczór, szefie – powiedział miękki, kulturalny alt. Kika dowodziła sklepikiem na wieczornej zmianie. Sześć lat pracy w Biurze, nerwów, kryzysów, świata wypełnionego przemocą i brudem nie zdołało zabić w tej młodej kobiecie wewnętrznej pogody. – Przepraszam, że przeszkadzam...
– Mów.
– Znowu odezwał się informator. Podał adres.
– Przyślij.
– Już wysyłam. Nadkomisarz ruszył pięć minut temu.
– Dzięki.
Rozłączył się.
– Idziesz? – zapytała Helena. Dłoń z kieliszkiem drżała lekko.
– Przepraszam – odparł, choć wcale nie było mu przykro. – To naprawdę ważne.
Pocałował ją, nie patrząc w oczy, po czym zaczął przepychać się przez tłum. Nie zauważył faceta w niepasującym do otoczenia garniturze ani modnie ubranej aktorki pretendującej do roli gwiazdy drugorzędnego serialu. Wyszedł, nie zwracając uwagi na dwóch wygolonych na łyso ochroniarzy, którzy nie zwracali uwagi na niego. Usłyszał piknięcie SMS-a. Wybrał numer, który miał na pulpicie oznaczony numerem dwa.
– Cześć Kuba – usłyszał. Głos Krzeptowskiego brzmiał niczym papier ścierny szorujący po metalu. Niższy i niższy każdego dnia.
– Informator był pewien?
– Wtedy też był pewien.
– Nie wchodzicie beze mnie.
– Mamy lekkie spóźnienie. Podobno on zaraz może sobie pójść.
– Jestem niedaleko. Zdążę. Gdyby coś, dzwoń.
– Przyjąłem.
Jakub wrzucił telefon do kieszeni. Październikowy wiatr wepchnął mu pod marynarkę kłąb wilgoci i garść igieł chłodu. Szybkim krokiem przeciął jasno oświetlony parking, zapchany wypasionymi autami. Pstryknął pilotem, volvo błysnęło światłami. Wsiadł, przez okno wyrzucił bombę na dach i zapalił silnik. Włączył się do ruchu, wymuszając pierwszeństwo na autobusie, który za pomocą klaksonu obrzucił go bluzgami. Miał kilka minut, by przejechać dziesięć kilometrów w wieczornych korkach. Westchnął, włączył syrenę i dodał gazu.
Helena nadal uśmiechała się miło, Lester rozdawał wizytówki, ściskał dłonie i poklepywał po plecach. Aktorka wypiła dwoma haustami wino, o wiele za głośno odstawiła pusty kieliszek na tacę, wzięła pełny, po czym podeszła do Heleny. Czuła szum w głowie, gdzieś na spodzie czaszki kołatała myśl, że wygłupi się i najprawdopodobniej zaszkodzi swej, i tak niezbyt imponująco rozwijającej się karierze, ale niewiele mogła na to poradzić. Od początku tej poronionej imprezy czuła tylko narastające dreszcze – zimne i gorące na przemian. Młody producent telewizyjny, z którym tu przyszła i któremu wcześniej kilka razy udostępniła swe nadal młode i zadbane ciało, po pięciu minutach przestał nawet na nią patrzeć, z widocznym pożądaniem przyglądając się gwieździe wieczoru.
Nawet jest, kurwa, wyższa, pomyślała, stając naprzeciwko autorki „Nocy w mieście świateł”. Z wysiłkiem wykrzywiła usta w czymś w rodzaju uśmiechu.
– Dobrze poszło, nie? – zapytała, zastanawiając się, czy bełkocze. Myśl niepodziewanie wydała jej się śmieszna. Nawalona jak stodoła aktoreczka na wernisażu cesarzowej europejskiego malarstwa, ubaw, kurwa, po pachy, nie? Czy może aukcji. Wernisażu czy aukcji?
W czarnych oczach Heleny błysnęło obrzydzenie.
– Dobry wieczór – odparła.
Aktorka gwałtownie pochyliła się do przodu. Zawartość kieliszka poszybowała w powietrzu, a potem rozprysnęła się w okolicach dekoltu malarki z absurdalnie głośnym plaśnięciem.
– Akurat starczy ci na pralnię – rzuciła, po czym zaczęła histerycznie chichotać.
Helena, oślepiona kroplą, która wpadła jej w kącik prawego oka, cofnęła się gwałtownie. Przy boku napastniczki jak spod ziemi wyrósł ochroniarz, złapał kobietę i, chichoczącą w pijackiej czkawce, wyprowadził z sali. Spragnieni sensacji goście wyciągali szyje, by dostrzec, co się stało.
– Pieprzona idiotka. – Helena poczuła obrzydliwe zimno spływające wzdłuż ciała. Oko piekło ją na równi z narastającą w żołądku wściekłością. – Przepraszam na chwilę.
Szybkim krokiem wyszła z sali. Z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi toalety.
Pusto. Marmurowe ściany lśniły czystością, każdy krok odbijał się krótkim, nieprzyjemnym echem. Helena ze złością wyrwała z pojemnika kilka papierowych ręczników. Plama na sukni sięgała pępka. Wino zaczęło wysychać, tworząc na skórze cienką, lepką skorupę. Gdy była małą dziewczynką, starszy kolega zabrał jej zabawkę, kopnął w kostkę, a potem obrzucił przekleństwami. Pamięta, że płakała z bezsilnej złości; nie z powodu ulubionej lalki, tylko naruszenia osobistej przestrzeni i upokorzenia. Poczucia bezsiły wobec agresji. Od tamtego czasu minęło trzydzieści lat, a wrażenie było równie wyraźne co kiedyś.
Pieprzona pinda.
W torebce zawibrowała komórka. Helena przyjrzała się obrazowi w lustrze. Nie podobał jej się. W oczach lśnił gniew, zbyt duży i zbyt autentyczny. Usta zacisnęły się, a broda drgała lekko. Twarz wydłużyła się, nabierając dziwnie bezmyślnego wyrazu.
Sięgnęła do torebki. MMS z nieznanego numeru. Na ogół odrzucała połączenia, których źródeł nie znała. Starała się przestrzegać zasady chronienia prywatności. Tym razem jednak intuicja ją zawiodła.
Otworzyła plik, przez chwilę wpatrywała się w niego, a potem zakryła usta dłonią. Wpadła do pierwszej z brzegu kabiny. Ledwie zdążyła z otwarciem klapy sedesu. Chyba nigdy w życiu nie wymiotowała tak gwałtownie.
Jakub zajechał na parking przed blokiem na Ursynowie kwadrans po ekipie Krzeptowskiego. W czasie jazdy zdołał założyć na siebie kamizelkę kuloodporną i przypasać broń. Dwie minuty przed dotarciem na miejsce wyłączył światła, bombę i syrenę. Zatrzymał się na samym końcu, tuż za beczką.
Krzeptowski, górując o pół głowy nad najwyższym z operatorów, stał ukryty za jednym z vanów i wydawał polecenia Goździkowi. Obok samochodu pirotechnicznego Olbrycht pomagał założyć pancerz ochronny Sikorze. Wokół gromadzili się pierwsi gapie; sępy czujące padlinę, a może tylko nudę blokowiska, odpędzane przez dwóch nieco zdezorientowanych gliniarzy z prewencji.
– Status? – zapytał Tyszkiewicz.
– Przed klatką jeden snajper, drugi tam. – Goździk wskazał na sąsiedni blok. – Ma widok na wskazane mieszkanie, ale gówno widzi. Zasłony...
– Co dokładnie powiedział informator?
– Podał adres. – Wzruszył ramionami Krzeptowski. – W środku ma być jeden lub dwóch. Informator nie był pewien.
– A czego był pewien?
– Że tam ktoś jest.
Tyszkiewicz spojrzał na Goździka.
– Mikrofon? Podczerwień?
– Przez mikrofon słychać tylko jakiś pierdolony turecki serial. – Dowódca sekcji AT podrapał się za uchem. – Podczerwień nie daje rady przez zasłony.
– Czyli gówno wiemy.
Krzeptowski spojrzał ponad głowami rozmówców na blok. Chciał mieć to jak najszybciej za sobą.
– Informator twierdzi, że tym razem trafiamy – zachrobotał Krzeptowski.
– Trzeci raz to słyszę.
Milczenie. Jakub przyjrzał się Goździkowi, a potem Krzeptowskiemu. Nie powinien tego robić. Żaden z nich nie mógł ani nie chciał wyręczyć go w podjęciu decyzji.
– Które piętro? – zapytał.
– Siódme.
– Topografia?
– Od windy korytarz w lewo, trzecie drzwi. Nie ma kraty. Da się podejść po cichu. Jak zacznę wciskać kamerę, narobię hałasu.
Tyszkiewicz nagle poczuł ciężar wiszącego na nim oporządzenia. Było mu zimno. Ludzi gromadziło się coraz więcej. Zajechał kolejny radiowóz prewencji. Parking zaczynał przypominać jakiś cholerny teatr chwilę przed premierą sezonu. Dyskrecja i tak od początku iluzoryczna, zaczynała być całkowitą fikcją. Za chwilę jedynym sensownym ruchem będzie odwrót.
– Dobra. Wchodzimy. Najwyżej zapłacimy za drzwi.
Goździk podniósł dłoń.
– My wchodzimy. Generałowie zostają na tyłach.
Tyszkiewicz uśmiechnął się.
– A gdzie szacunek dla starszych stopniem?
Goździk nie trudził się, by odpowiedzieć. Machnął na swoich ludzi i ruszył w kierunku klatki schodowej.