Mgła - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Mgła ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

24 osoby interesują się tą książką

Opis

Polska. Czas zmian.

Wybory wygrywa partia opozycyjna. Podinspektor Jakub Tyszkiewicz, szef Biura Zwalczania Terroryzmu CBŚ, nie będzie ulubieńcem nowego ministra...

Na Okęciu dochodzi do katastrofy samolotu, na pokładzie którego znajduje się minister spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Dzień wcześniej doszło do aresztowania dwóch terrorystów podchodzących z Bliskiego Wschodu. Zeznają, że w Warszawie przebywa jeszcze jedna podobna im grupa, planująca zamach terrorystyczny.

Tyszkiewicz stara się znaleźć połączenie pomiędzy katastrofą rosyjskiego samolotu a terrorystami. Musi się śpieszyć, bo w kolejnym tygodniu do Polski ma przylecieć prezydent Stanów Zjednoczonych...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 10 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,5 (126 ocen)
81
32
10
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Boste24

Z braku laku…

Nie każdy lektor unie czytać Nie
10
breeAnna

Z braku laku…

niestety najsłabsza z całej serii.
00
MarcinDurka

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze trzyma poziom.
00
ahywka

Nie oderwiesz się od lektury

Po skończonym Upale, myślałam, że kontynuacja będzie mniej oddalona w czasie, a tu okazuje się, że minęło kilka lat... U Jakuba i Heleny kłopoty w raju... Niby wszystko jest w porządku, kochająca się rodzina, dwójka dzieci, a jednak w zaciszu domowym bywa różnie. U Krzeptowskiego też jest nieciekawie, bo niedawno zmarła mu ukochana żona, a w dodatku jest wściekły na Jakuba, bo ten sobie nagrabił. Tymczasem w Warszawie znowu panują dziwne warunki atmosferyczne i nerwowe nastroje. W katastrofie lotniczej na terenie naszego kraju ginie minister Federacji Rosyjskiej. Podczas śledztwa, które wcale nie jest łatwe wśród wszechobecnej gęstej mgły, wychodzą na jaw okoliczności, które wskazują na możliwy udział grup terrorystycznych. Kiedy grupa śledcza zgłębia temat, dokopuje się do jeszcze bardziej niepokojących wniosków i powiązań... Uwielbiam sposb w jaki Marcin Ciszewski kreuje intrygi w swoich książkach. Jest to idealne połączenie zagadki kryminalnej, wielkiej polityki i zależności międzyn...
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

super, polecam, czekam na deszcz
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-591-6
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mgła miała do­piero na­dejść.

Bar­czy­sty Ił-96 z nie­bie­sko-czer­wo­nymi ozna­cze­niami Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej roz­po­czął zni­ża­nie zgod­nie z po­le­ce­niem kon­tro­lera lo­tów. Ap­pro­ach pro­wa­dził go pewną ręką, ma­szyna stop­niowo wy­tra­cała pręd­kość do­kład­nie we­dług pro­ce­dury. Trzy­dzie­ści mil przed lot­ni­skiem wy­ko­nała ostatni skręt, po czym we­szła na kurs, który miał za­pro­wa­dzić ją na ścieżkę po­dej­ścia. Wszyst­kie sys­temy kon­tro­lne dzia­łały bez za­rzutu, po­wie­trze stało nie­ru­chomo, lekka mżawka uno­sząca się nad la­sem ogra­ni­czała wi­docz­ność do ośmiu­set me­trów, co da­wało ak­cep­to­walny mar­gi­nes bez­pie­czeń­stwa.

Nad Ka­ba­tami Ił zmniej­szył pręd­kość do stu pięć­dzie­się­ciu wę­złów, osią­ga­jąc wy­so­kość ty­siąca pię­ciu­set stóp. Pi­lot usta­bi­li­zo­wał ma­szynę, po czym otrzy­mał od ap­pro­acha po­le­ce­nie na­wią­za­nia łącz­no­ści z wieżą kon­tro­lną. Gdy usły­szał w słu­chaw­kach głos z wieży, był do­kład­nie na po­czątku ścieżki, dzie­sięć mil od progu pasa. Pod­wo­zie wy­su­nęło się bez za­kłó­ceń, sy­gna­li­zu­jąc pra­wi­dłowe po­ło­że­nie rów­nym bla­skiem lam­pek kon­tro­l­nych. Cztery sil­niki grały zmniej­szo­nym cią­giem.

Wtedy sa­mo­lot spadł.

1.

Ko­lumna je­chała szybko, wła­ści­wie poza gra­nicą bez­pie­czeń­stwa.

Trzy opan­ce­rzone to­yoty land­cru­iser, dwa mer­ce­desy vito z bla­sza­nymi nad­wo­ziami bez okien i za­my­ka­jąca po­chód nie­zgrabna cię­ża­rówka sa­per­ska. Trzy­dzie­stu lu­dzi, dwa­dzie­ścia cztery pi­sto­lety ma­szy­nowe, dwa ka­ra­biny snaj­per­skie, dwie śru­towe strzelby, kil­ka­dzie­siąt gra­na­tów hu­kowo-bły­sko­wych, ta­ran do roz­bi­ja­nia drzwi. Mi­ga­jące na da­chach bomby zdmu­chi­wały opie­sza­łych, igno­ru­jąc wy­sy­łane w ich kie­runku ży­cze­nia wszyst­kiego naj­gor­szego. War­szaw­ska ulica spie­szyła się po swo­jemu, war­szaw­ska ulica miała gdzieś po­śpiech po­li­cyj­nej ko­lumny.

Na sie­dze­niu pa­sa­żera pro­wa­dzą­cej te­re­nówki sie­dział po­tężny, ogo­rzały fa­cet. Jego twarz wy­glą­dała jak wy­cio­sana z ka­mie­nia przez rze­mieśl­nika ma­ją­cego kło­poty ze wzro­kiem i ko­or­dy­na­cją ru­chów. Po­li­cyjny mun­dur po­lowy i ka­mi­zelka ku­lo­od­porna, które on­giś le­d­wie do­pi­nały się na im­po­nu­ją­cej klatce pier­sio­wej, te­raz nie­mal z niej zwi­sały. W pra­wym uchu wpa­tru­ją­cego się we wska­za­nia sys­temu GPS męż­czy­zny tkwiła słu­chawka, przed ustami wi­siał nie­wielki mi­kro­fon cy­fro­wego sys­temu łącz­no­ści. Tylną ka­napę zaj­mo­wało dwóch ope­ra­to­rów AT w peł­nym umun­du­ro­wa­niu tak­tycz­nym. Wy­tłu­mione pi­sto­lety ma­szy­nowe spo­czy­wały obok, za­bez­pie­czone, ale go­towe do uży­cia.

Ko­lumna mi­nęła skrzy­żo­wa­nie z Wał­brzy­ską, po czym nie­mal nie zwal­nia­jąc, wje­chała na wia­dukt pro­wa­dzący w stronę Ur­sy­nowa. Po kil­ku­set me­trach skrę­ciła w prawo, igno­ru­jąc czer­wone świa­tło oraz wzbu­dza­jąc po­płoch i wście­kłość kie­row­ców, znu­żo­nych ca­ło­dzienną pracą i ma­rzą­cych już tylko o ko­la­cji w do­mo­wych pie­le­szach i obej­rze­niu ulu­bio­nego me­czu w ulu­bio­nej te­le­wi­zji.

– Wol­niej – po­wie­dział nad­ko­mi­sarz Sta­ni­sław Krzep­tow­ski, na­dal wpa­tru­jąc się w ekran na­wi­ga­cji sa­te­li­tar­nej. Pierś uno­siła się w rytm rów­nego, spo­koj­nego od­de­chu. Zbli­ża­jąca się ak­cja nie przy­spie­szała tętna na­wet o ude­rze­nie. Krzep­tow­ski od dawna my­ślał o czymś in­nym. Przez całą dobę my­ślał o czymś in­nym. – W prawo.

Kie­rowca zdjął nogę z gazu, zje­chał na prawy pas, a po­tem skrę­cił w boczną uliczkę. Reszta sa­mo­cho­dów po­dą­żyła jego śla­dem.

***

Au­kcja nie we­szła jesz­cze w naj­waż­niej­szą fazę, mimo to każdy zna­jący się na rze­czy by­wa­lec mógłby za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że ju­trzej­sze ga­zety będą pi­sać wy­łącz­nie o wiel­kim suk­ce­sie. Kil­ka­dzie­siąt ele­gancko ubra­nych osób spra­wiało wra­że­nie za­chwy­co­nych, choć więk­sza część tylko uda­wała. Główna bo­ha­terka wie­czoru – uro­dziwa, uta­len­to­wana i, co go­rzej, ma­jąca na kon­cie dłu­gie pa­smo suk­ce­sów – bu­dziła za­równo po­dziw, jak i za­wiść, choć tej ostat­niej było bez po­rów­na­nia wię­cej. Gład­kie roz­mowy, wy­szu­kane kom­ple­menty i sta­ran­nie skon­stru­owane zło­śli­wo­ści sta­no­wiły dla He­leny Be­re­zo­wiec ide­alną oprawę. Długa czarna suk­nia o kosz­tow­nie pro­stym kroju pod­kre­ślała pro­por­cjo­nalną fi­gurę, eks­po­nu­jąc wą­ską ta­lię i szczu­płe, choć silne ra­miona.

Na ścia­nach i szta­lu­gach umiesz­czono kil­ka­na­ście dys­kret­nie oświe­tlo­nych prac, na­ma­lo­wa­nych z ogrom­nym ta­len­tem, na­wią­zu­ją­cych sty­li­stycz­nie do twór­czo­ści Zdzi­sława Bek­siń­skiego, które miały mu po­chle­biać i za­ra­zem wcho­dzić w po­le­mikę za po­mocą nie­po­wta­rzal­nych po­cią­gnięć pędzla, za­chwy­ca­ją­cych ko­ne­se­rów na ca­łym świe­cie.

Po­środku sali znaj­do­wało się pod­wyż­sze­nie, któ­rego cen­tralne miej­sce zaj­mo­wały szta­lugi z „Nocą w mie­ście świa­teł”, naj­now­szym dzie­łem, ze spo­kojną pew­no­ścią sie­bie zno­szą­cym dzie­siątki po­żą­dli­wych spoj­rzeń go­ści.

Kla­syczne te­maty wy­gry­wane przez kwar­tet smycz­kowy sta­no­wiły tło do­sko­nałe dla lu­dzi i ob­ra­zów.

He­lena ba­wiła się kie­lisz­kiem wina, od­po­wia­dała z życz­li­wym uśmie­chem na po­wi­ta­nia i za­czepki, ści­skała dło­nie, dla każ­dego miała kilka uprzej­mych zdań.

Obok ma­larki stał Jo­na­than Le­ster, siwy sześć­dzie­się­cio­la­tek wy­glą­da­jący i za­cho­wu­jący się jak ary­sto­krata. Pra­wie dzie­sięć lat temu jako pierw­szy z licz­nej grupy mię­dzy­na­ro­do­wych han­dla­rzy dzie­łami sztuki zo­rien­to­wał się, jak bar­dzo ta za­mknięta w so­bie, piękna ko­bieta prze­wyż­sza wszyst­kich współ­cze­snych kon­ku­ren­tów ta­len­tem, pra­co­wi­to­ścią i ma­lar­skim warsz­ta­tem. Za­pro­sił ją wraz z mę­żem na ko­la­cję; dwie go­dziny póź­niej zo­stał jej agen­tem, co oka­zało się naj­lep­szym po­su­nię­ciem w jego dłu­gim, bo­ga­tym w wy­da­rze­nia ży­ciu. Ona ma­lo­wała, on sprze­da­wał. Sta­no­wili parę ide­alną. Dzięki jej kre­atyw­no­ści i jego biz­ne­so­wym umie­jęt­no­ściom krąg wiel­bi­cieli i chęt­nych do wy­da­wa­nia ogrom­nych sum ko­lek­cjo­ne­rów rósł wy­kład­ni­czo z każ­dym ko­lej­nym ob­ra­zem.

Miej­sce u boku gwiazdy wie­czoru zaj­mo­wał także Ja­kub Tysz­kie­wicz. Męż­czy­zna wy­glą­dał na za­ko­cha­nego w sto­ją­cej obok ko­bie­cie. Nie od­zy­wał się, ob­ser­wo­wał oto­cze­nie, ba­dał, nie mo­gąc po­zbyć się obrzy­dze­nia dla swych za­wo­do­wych na­wy­ków, które sa­mo­kry­tycz­nie brał ra­czej za fik­sa­cje i dzi­wac­twa. W le­wej dłoni trzy­mał kie­li­szek szam­pana, ale ktoś uważ­nie go ob­ser­wu­jący za­uwa­żyłby, że ilość dom per­ri­gnon po­zo­staje na nie­zmien­nym po­zio­mie, a prze­cho­dzący obok kel­ne­rzy od­pra­wiani są krót­kim ru­chem dłoni.

Le­ster ujął dłoń He­leny i spoj­rzał na Ja­kuba.

– Mogę po­rwać żonę na kilka chwil? – za­py­tał po an­giel­sku z sil­nym ak­cen­tem z po­łu­dnia wy­spy. Uśmie­chał się przy tym uśmie­chem, za po­mocą któ­rego z ła­two­ścią otwie­rał serca i port­fele moż­nych tego świata.

– Ależ oczy­wi­ście – od­parł Tysz­kie­wicz uprzej­mie. Jego an­gielsz­czyź­nie da­leko było do per­fek­cji, co w ogóle go nie mar­twiło.

Le­ster ski­nął głową. He­lena od­sta­wiła kie­li­szek na tacę pod­sta­wioną przez po­ja­wia­ją­cego się jak spod ziemi kel­nera, po czym oboje we­szli na pod­wyż­sze­nie. Le­ster wziął do ręki mi­kro­fon i stuk­nął weń dwa razy, upew­nia­jąc się, że bę­dzie sły­szany. Każdy gest spra­wiał wra­że­nie prze­my­śla­nego. Jo­na­than Le­ster nie zwykł zo­sta­wiać ni­czego przy­pad­kowi, zwłasz­cza gdy w grę wcho­dziły duże pie­nią­dze. Gwar roz­mów ucichł, za­pa­dło pełne ner­wo­wego na­pię­cia mil­cze­nie.

– Do­bri wie­cziór. Dro­dzi gosz­czie, dro­dzi przi­ja­cziele, wi­tam was bar­dzio ser­decz­nie – po­wie­dział.

Tłum za­re­ago­wał śmie­chem i okla­skami.

Mar­szand uśmiech­nął się ni­czym zręczny pre­sti­di­gi­ta­tor, świa­dom, że przy­ku­wa­jący uwagę wstęp w du­żej mie­rze bę­dzie sta­no­wił o suk­ce­sie roz­po­czy­na­ją­cej się au­kcji.

– Po­zwól­cie jed­nak, że będę mó­wił ję­zy­kiem, w któ­rym co­kol­wiek ro­zu­miem... – kon­ty­nu­ował po an­giel­sku. Pu­blicz­ność za­re­ago­wała ko­lej­nym wy­bu­chem śmie­chu. – Dro­dzy pań­stwo, mam przy­jem­ność za­ko­mu­ni­ko­wać, że roz­po­czy­namy sprze­daż naj­now­szego ob­razu na­szej wspa­nia­łej ar­tystki, na­szej dro­giej He­leny, pod ty­tu­łem „Noc w mie­ście świa­teł”...

(brawa)

– ...co ozna­cza, że je­stem cał­ko­wi­cie otwarty na przyj­mo­wa­nie do­wol­nie du­żych kwot uszczk­nię­tych z wa­szych kont ban­ko­wych...

Okla­ski i wy­buch śmie­chu.

Kil­ka­na­ście osób wy­jęło smart­fony. Nie­wielu za­cho­wało obo­jętne miny. Za­czy­nał się czas dra­pież­ni­ków, wiel­kich pie­nię­dzy i szyb­kiego re­fleksu. Zwy­cięzca bę­dzie tylko je­den.

Ja­kub do­strzegł, że He­lena na niego pa­trzy. Zmru­żył oczy i wy­krzy­wił usta w le­d­wie do­strze­gal­nym gry­ma­sie. Ona zro­zu­miała. Uśmiech­nęła się cał­kiem otwar­cie, choć tylko do niego. Po­czuł zna­jomy dreszcz, taki sam jak wtedy, gdy przed wielu laty zo­ba­czył ją po raz pierw­szy. Pod­niósł kie­li­szek w nie­mym to­a­ście. Po­dzię­ko­wała. Byli umó­wieni na wie­czór i na noc. Ta­kie chwile ostat­nio nie zda­rzały się czę­sto.

Le­ster po­wol­nym ru­chem wy­jął smart­fon, przez chwilę z po­zorną bez­rad­no­ścią szu­kał w kie­sze­niach oku­la­rów, w końcu zna­lazł je, za­ło­żył, pod­niósł apa­rat do oczu. Przy­glą­dał mu się czas ja­kiś, jakby nie mo­gąc uwie­rzyć w to, co wi­dzi. Po­to­czył wzro­kiem po sali z te­atralną dez­apro­batą.

– Jest już pierw­sza oferta. Mój Boże, tylko na to was stać? – za­py­tał te­atral­nym szep­tem.

Śmiech prze­biegł przez salę.

– O, jest i druga. I trze­cia... Szybko! Ale po­przed­nim ra­zem by­li­ście zde­cy­do­wa­nie szybsi...

He­lena po­now­nie spoj­rzała na Ja­kuba. Tylko on wie­dział, ile wy­siłku kosz­to­wała ją obo­wią­zu­jąca w tym miej­scu uprzejma non­sza­lan­cja. W głębi du­szy była cho­dzą­cym wła­snymi ścież­kami od­lud­kiem, nie­na­wi­dzą­cym blich­tru, fał­szu i sztucz­no­ści. Pa­so­wała do tego świata jesz­cze mniej, niż jej mąż pa­so­wał do sztyw­nych re­guł obo­wią­zu­ją­cych pod­czas mi­ni­ste­rial­nych na­rad.

W tłu­mie stał męż­czy­zna, na któ­rego nikt nie zwra­cał uwagi, choć ele­gan­cji jego stroju da­leko było do kroju i sznytu więk­szo­ści gar­ni­tu­rów obec­nych na sali. Na­zy­wał się Piotr Ko­muda. Tłum nie zaj­mo­wał się nim, on rów­nież nie zaj­mo­wał się tłu­mem. Pa­trzył tylko na jedną osobę. Po­świę­cał jej całą uwagę.

Nie ob­cho­dził go nikt poza He­leną Be­re­zo­wiec.

***

Skrę­ca­jąc, ko­lumna zwol­niła nie­mal do zera, po­tem nieco przy­spie­szyła. Pi­ro­tech­niczna cię­ża­rówka, „beczka”, za­ko­ły­sała się na nie­rów­no­ściach i dziu­rach w as­fal­cie. Mi­ga­jące na da­chach bomby zga­sły jak na ko­mendę. Pro­wa­dząca te­re­nówka za­cho­wy­wała się ni­czym ogar, czujna i spięta, go­towa rzu­cić się w po­ścig za umy­ka­jącą zwie­rzyną.

W końcu drogę za­ta­ra­so­wała za­trza­śnięta na głu­cho par­kin­gowa brama. Wozy sta­nęły.

Krzep­tow­ski przez chwilę pa­trzył na dzie­się­cio­pię­trowy blok, który zda­wał się roz­sa­dzać przed­nią szybę auta. Ele­wa­cja, po­pstrzona su­szą­cym się na bal­ko­nach pra­niem i an­te­nami sa­te­li­tar­nymi, miała w so­bie coś od­py­cha­ją­cego. Trzeci alarm w ciągu ty­go­dnia. Naj­praw­do­po­dob­niej trzeci fał­szywy alarm w ciągu ty­go­dnia. In­for­ma­tor, po raz ko­lejny, okaże się gra­ją­cym we wła­sną grę zła­ma­nym ku­ta­sem, ni­czym wię­cej.

Wes­tchnął. Po­my­ślał o wy­chu­dłym, znisz­czo­nym, le­d­wie trzy­ma­ją­cym się ży­cia ciele swo­jej żony. I jej udrę­czo­nych, smut­nych oczach.

Wtedy za­dzwo­niła ko­mórka.

***

Le­ster pod­niósł do góry smart­fon. Miał po­ważną minę. Czas kon­tro­lo­wa­nego luzu do­biegł końca.

– Stop – oznaj­mił. – Au­kcja za­mknięta. „Noc w mie­ście świa­teł” zo­stała sprze­dana. Na­bywca za chwilę otrzyma po­twier­dze­nie za­war­cia trans­ak­cji. For­mal­no­ści do­ko­namy na­za­jutrz w moim war­szaw­skim biu­rze. Na ra­zie chciał­bym za­ko­mu­ni­ko­wać, że za­sad­ni­cza część dzi­siej­szego wie­czoru zo­stała za­koń­czona. W związku z po­wyż­szym bar jest już otwarty.

Oszczędne brawa. Kilka sta­ran­nie skry­wa­nych prze­kleństw. Prze­grani ły­pali po so­bie, sta­ra­jąc się dojść, któ­remu z nich udało się tym ra­zem za­ro­bić dużo pie­nię­dzy. Po­mi­ja­jąc war­tość ar­ty­styczną, mimo wy­so­kich cen za­kupu wszyst­kie bez wy­jątku ob­razy He­leny szybko zy­ski­wały na war­to­ści i oka­zy­wały się znacz­nie lep­szymi lo­ka­tami ka­pi­tału niż złoto czy udziały w agre­syw­nych fun­du­szach in­we­sty­cyj­nych.

Ma­larka szep­nęła coś do Le­stera, po czym, na­dal z uprzej­mym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy, ze­szła z pod­wyż­sze­nia. Mimo wie­lo­let­niej obec­no­ści na rynku han­dlu dzie­łami sztuki na­dal ze zdzi­wie­niem przyj­mo­wała do wia­do­mo­ści fakt, że w ciągu kwa­dransa stała się bo­gat­sza o sumę, na którą do­brze za­ra­bia­jąca sto­łeczna ro­dzina mu­sia­łaby pra­co­wać przez trzy lata – i to od­li­czyw­szy pięt­na­sto­pro­cen­tową pro­wi­zję agenta. Na­uczyła się z tym żyć, choć w głębi du­cha uwa­żała, że ma do czy­nie­nia z ja­kimś ro­dza­jem cudu. Albo cho­ler­nej pa­ra­noi, w któ­rej za­nu­rzał się świat.

Ja­kub wy­cią­gnął przed sie­bie kie­li­szek.

– Gra­tu­luję – po­wie­dział. Był z niej na­prawdę dumny, ale jed­no­cze­śnie w dole brzu­cha czuł coś, czego nie umiał na­zwać. Na­wet nie pró­bo­wał; bał się, co bę­dzie, gdy mu się uda. Na­uczył się z tym żyć.

– Za­wsze so­bie obie­cuję, że to ostatni raz – wes­tchnęła zmę­czona, roz­glą­da­jąc się za kel­ne­rem.

Tysz­kie­wicz tym ra­zem po­zwo­lił so­bie na ma­leńki łyk szam­pana. Tru­nek zro­bił się już cał­ko­wi­cie cie­pły i po­zba­wiony gazu. W grun­cie rze­czy sma­ko­wał jak za­pra­wiony spi­ry­tu­sem zwie­trzały sok z wi­no­gron.

– Mu­sisz prze­stać ma­lo­wać ob­razy, na wi­dok któ­rych twój agent do­staje amoku.

– Jo­na­than chce, że­bym w przy­szłym mie­siącu po­je­chała do Lon­dynu. „Noc” ku­pił ja­kiś obrzy­dli­wie bo­gaty spe­ku­lant gieł­dowy.

Tysz­kie­wicz pod­niósł brew. Jego szczu­pła twarz po­sza­rzała nieco.

– Z tobą w pa­kie­cie? – za­py­tał. My­ślał o tym, co zda­rzy się dziś wie­czo­rem w ich sy­pialni. Jesz­cze przed chwilą był pe­wien. Te­raz wiara pa­ro­wała.

– Fa­cet ko­niecz­nie chce mnie po­znać.

– Mam co­raz sil­niej­szą kon­ku­ren­cję.

He­lena prze­krzy­wiła głowę i spoj­rzała mu pro­sto w oczy. Znał to spoj­rze­nie. Zwy­kle po nim kłó­cili się lub ko­chali jak wa­riaci.

W dole brzu­cha na­dal bo­lało, może na­wet bar­dziej.

Już chciał po­wie­dzieć coś, czego być może póź­niej by ża­ło­wał, kiedy z kie­szeni ma­ry­narki do­biegł gło­śny riff „Smoke on the wa­ter”. Nowe te­le­fony za­stę­po­wały stare, ale dzwo­nek po­zo­sta­wał nie­zmien­nie ten sam. Tysz­kie­wi­cza ba­wiła iry­ta­cja róż­nych na­dę­tych urzęd­ni­ków, gdy pod­czas na­rad za­po­mi­nał wy­ci­szyć ko­mórkę. Poza tym lu­bił ten nu­mer i ten ze­spół. Miał wszyst­kie płyty; sa­mo­cho­dowy ze­staw na­gła­śnia­jący czę­sto dud­nił w rytm „Made In Ja­pan”, „Ma­chine Head” czy „Burn”.

Wy­cią­gnął te­le­fon i spoj­rzał na wy­świe­tlacz.

– Prze­pra­szam – mruk­nął, pod­no­sząc apa­rat do ucha.

– Ja­sne. – He­lena wzięła kie­li­szek. Al­ko­hol przy­niósł nie­mal na­tych­mia­stową ulgę. Ża­ło­wała, że nie po­my­ślała o tym wcze­śniej.

– Tysz­kie­wicz.

– Do­bry wie­czór, sze­fie – po­wie­dział miękki, kul­tu­ralny alt. Kika do­wo­dziła skle­pi­kiem na wie­czor­nej zmia­nie. Sześć lat pracy w Biu­rze, ner­wów, kry­zy­sów, świata wy­peł­nio­nego prze­mocą i bru­dem nie zdo­łało za­bić w tej mło­dej ko­bie­cie we­wnętrz­nej po­gody. – Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam...

– Mów.

– Znowu ode­zwał się in­for­ma­tor. Po­dał ad­res.

– Przy­ślij.

– Już wy­sy­łam. Nad­ko­mi­sarz ru­szył pięć mi­nut temu.

– Dzięki.

Roz­łą­czył się.

– Idziesz? – za­py­tała He­lena. Dłoń z kie­lisz­kiem drżała lekko.

– Prze­pra­szam – od­parł, choć wcale nie było mu przy­kro. – To na­prawdę ważne.

Po­ca­ło­wał ją, nie pa­trząc w oczy, po czym za­czął prze­py­chać się przez tłum. Nie za­uwa­żył fa­ceta w nie­pa­su­ją­cym do oto­cze­nia gar­ni­tu­rze ani mod­nie ubra­nej ak­torki pre­ten­du­ją­cej do roli gwiazdy dru­go­rzęd­nego se­rialu. Wy­szedł, nie zwra­ca­jąc uwagi na dwóch wy­go­lo­nych na łyso ochro­nia­rzy, któ­rzy nie zwra­cali uwagi na niego. Usły­szał pik­nię­cie SMS-a. Wy­brał nu­mer, który miał na pul­pi­cie ozna­czony nu­me­rem dwa.

– Cześć Kuba – usły­szał. Głos Krzep­tow­skiego brzmiał ni­czym pa­pier ścierny szo­ru­jący po me­talu. Niż­szy i niż­szy każ­dego dnia.

– In­for­ma­tor był pe­wien?

– Wtedy też był pe­wien.

– Nie wcho­dzi­cie beze mnie.

– Mamy lek­kie spóź­nie­nie. Po­dobno on za­raz może so­bie pójść.

– Je­stem nie­da­leko. Zdążę. Gdyby coś, dzwoń.

– Przy­ją­łem.

Ja­kub wrzu­cił te­le­fon do kie­szeni. Paź­dzier­ni­kowy wiatr we­pchnął mu pod ma­ry­narkę kłąb wil­goci i garść igieł chłodu. Szyb­kim kro­kiem prze­ciął ja­sno oświe­tlony par­king, za­pchany wy­pa­sio­nymi au­tami. Pstryk­nął pi­lo­tem, vo­lvo bły­snęło świa­tłami. Wsiadł, przez okno wy­rzu­cił bombę na dach i za­pa­lił sil­nik. Włą­czył się do ru­chu, wy­mu­sza­jąc pierw­szeń­stwo na au­to­bu­sie, który za po­mocą klak­sonu ob­rzu­cił go blu­zgami. Miał kilka mi­nut, by prze­je­chać dzie­sięć ki­lo­me­trów w wie­czor­nych kor­kach. Wes­tchnął, włą­czył sy­renę i do­dał gazu.

***

He­lena na­dal uśmie­chała się miło, Le­ster roz­da­wał wi­zy­tówki, ści­skał dło­nie i po­kle­py­wał po ple­cach. Ak­torka wy­piła dwoma hau­stami wino, o wiele za gło­śno od­sta­wiła pu­sty kie­li­szek na tacę, wzięła pełny, po czym po­de­szła do He­leny. Czuła szum w gło­wie, gdzieś na spo­dzie czaszki ko­ła­tała myśl, że wy­głupi się i naj­praw­do­po­dob­niej za­szko­dzi swej, i tak nie­zbyt im­po­nu­jąco roz­wi­ja­ją­cej się ka­rie­rze, ale nie­wiele mo­gła na to po­ra­dzić. Od po­czątku tej po­ro­nio­nej im­prezy czuła tylko na­ra­sta­jące dresz­cze – zimne i go­rące na prze­mian. Młody pro­du­cent te­le­wi­zyjny, z któ­rym tu przy­szła i któ­remu wcze­śniej kilka razy udo­stęp­niła swe na­dal młode i za­dbane ciało, po pię­ciu mi­nu­tach prze­stał na­wet na nią pa­trzeć, z wi­docz­nym po­żą­da­niem przy­glą­da­jąc się gwieź­dzie wie­czoru.

Na­wet jest, kurwa, wyż­sza, po­my­ślała, sta­jąc na­prze­ciwko au­torki „Nocy w mie­ście świa­teł”. Z wy­sił­kiem wy­krzy­wiła usta w czymś w ro­dzaju uśmie­chu.

– Do­brze po­szło, nie? – za­py­tała, za­sta­na­wia­jąc się, czy beł­ko­cze. Myśl nie­po­dzie­wa­nie wy­dała jej się śmieszna. Na­wa­lona jak sto­doła ak­to­reczka na wer­ni­sażu ce­sa­rzo­wej eu­ro­pej­skiego ma­lar­stwa, ubaw, kurwa, po pa­chy, nie? Czy może au­kcji. Wer­ni­sażu czy au­kcji?

W czar­nych oczach He­leny bły­snęło obrzy­dze­nie.

– Do­bry wie­czór – od­parła.

Ak­torka gwał­tow­nie po­chy­liła się do przodu. Za­war­tość kie­liszka po­szy­bo­wała w po­wie­trzu, a po­tem roz­pry­snęła się w oko­li­cach de­koltu ma­larki z ab­sur­dal­nie gło­śnym pla­śnię­ciem.

– Aku­rat star­czy ci na pral­nię – rzu­ciła, po czym za­częła hi­ste­rycz­nie chi­cho­tać.

He­lena, ośle­piona kro­plą, która wpa­dła jej w ką­cik pra­wego oka, cof­nęła się gwał­tow­nie. Przy boku na­past­niczki jak spod ziemi wy­rósł ochro­niarz, zła­pał ko­bietę i, chi­cho­czącą w pi­jac­kiej czkawce, wy­pro­wa­dził z sali. Spra­gnieni sen­sa­cji go­ście wy­cią­gali szyje, by do­strzec, co się stało.

– Pie­przona idiotka. – He­lena po­czuła obrzy­dliwe zimno spły­wa­jące wzdłuż ciała. Oko pie­kło ją na równi z na­ra­sta­jącą w żo­łądku wście­kło­ścią. – Prze­pra­szam na chwilę.

Szyb­kim kro­kiem wy­szła z sali. Z hu­kiem za­trza­snęła za sobą drzwi to­a­lety.

Pu­sto. Mar­mu­rowe ściany lśniły czy­sto­ścią, każdy krok od­bi­jał się krót­kim, nie­przy­jem­nym echem. He­lena ze zło­ścią wy­rwała z po­jem­nika kilka pa­pie­ro­wych ręcz­ni­ków. Plama na sukni się­gała pępka. Wino za­częło wy­sy­chać, two­rząc na skó­rze cienką, lepką sko­rupę. Gdy była małą dziew­czynką, star­szy ko­lega za­brał jej za­bawkę, kop­nął w kostkę, a po­tem ob­rzu­cił prze­kleń­stwami. Pa­mięta, że pła­kała z bez­sil­nej zło­ści; nie z po­wodu ulu­bio­nej lalki, tylko na­ru­sze­nia oso­bi­stej prze­strzeni i upo­ko­rze­nia. Po­czu­cia bez­siły wo­bec agre­sji. Od tam­tego czasu mi­nęło trzy­dzie­ści lat, a wra­że­nie było rów­nie wy­raźne co kie­dyś.

Pie­przona pinda.

W to­rebce za­wi­bro­wała ko­mórka. He­lena przyj­rzała się ob­ra­zowi w lu­strze. Nie po­do­bał jej się. W oczach lśnił gniew, zbyt duży i zbyt au­ten­tyczny. Usta za­ci­snęły się, a broda drgała lekko. Twarz wy­dłu­żyła się, na­bie­ra­jąc dziw­nie bez­myśl­nego wy­razu.

Się­gnęła do to­rebki. MMS z nie­zna­nego nu­meru. Na ogół od­rzu­cała po­łą­cze­nia, któ­rych źró­deł nie znała. Sta­rała się prze­strze­gać za­sady chro­nie­nia pry­wat­no­ści. Tym ra­zem jed­nak in­tu­icja ją za­wio­dła.

Otwo­rzyła plik, przez chwilę wpa­try­wała się w niego, a po­tem za­kryła usta dło­nią. Wpa­dła do pierw­szej z brzegu ka­biny. Le­d­wie zdą­żyła z otwar­ciem klapy se­desu. Chyba ni­gdy w ży­ciu nie wy­mio­to­wała tak gwał­tow­nie.

***

Ja­kub za­je­chał na par­king przed blo­kiem na Ur­sy­no­wie kwa­drans po eki­pie Krzep­tow­skiego. W cza­sie jazdy zdo­łał za­ło­żyć na sie­bie ka­mi­zelkę ku­lo­od­porną i przy­pa­sać broń. Dwie mi­nuty przed do­tar­ciem na miej­sce wy­łą­czył świa­tła, bombę i sy­renę. Za­trzy­mał się na sa­mym końcu, tuż za beczką.

Krzep­tow­ski, gó­ru­jąc o pół głowy nad naj­wyż­szym z ope­ra­to­rów, stał ukryty za jed­nym z va­nów i wy­da­wał po­le­ce­nia Goź­dzi­kowi. Obok sa­mo­chodu pi­ro­tech­nicz­nego Ol­brycht po­ma­gał za­ło­żyć pan­cerz ochronny Si­ko­rze. Wo­kół gro­ma­dzili się pierwsi ga­pie; sępy czu­jące pa­dlinę, a może tylko nudę blo­ko­wi­ska, od­pę­dzane przez dwóch nieco zdez­o­rien­to­wa­nych gli­nia­rzy z pre­wen­cji.

– Sta­tus? – za­py­tał Tysz­kie­wicz.

– Przed klatką je­den snaj­per, drugi tam. – Goź­dzik wska­zał na są­siedni blok. – Ma wi­dok na wska­zane miesz­ka­nie, ale gówno wi­dzi. Za­słony...

– Co do­kład­nie po­wie­dział in­for­ma­tor?

– Po­dał ad­res. – Wzru­szył ra­mio­nami Krzep­tow­ski. – W środku ma być je­den lub dwóch. In­for­ma­tor nie był pe­wien.

– A czego był pe­wien?

– Że tam ktoś jest.

Tysz­kie­wicz spoj­rzał na Goź­dzika.

– Mi­kro­fon? Pod­czer­wień?

– Przez mi­kro­fon sły­chać tylko ja­kiś pier­do­lony tu­recki se­rial. – Do­wódca sek­cji AT po­dra­pał się za uchem. – Pod­czer­wień nie daje rady przez za­słony.

– Czyli gówno wiemy.

Krzep­tow­ski spoj­rzał po­nad gło­wami roz­mów­ców na blok. Chciał mieć to jak naj­szyb­ciej za sobą.

– In­for­ma­tor twier­dzi, że tym ra­zem tra­fiamy – za­chro­bo­tał Krzep­tow­ski.

– Trzeci raz to sły­szę.

Mil­cze­nie. Ja­kub przyj­rzał się Goź­dzi­kowi, a po­tem Krzep­tow­skiemu. Nie po­wi­nien tego ro­bić. Ża­den z nich nie mógł ani nie chciał wy­rę­czyć go w pod­ję­ciu de­cy­zji.

– Które pię­tro? – za­py­tał.

– Siódme.

– To­po­gra­fia?

– Od windy ko­ry­tarz w lewo, trze­cie drzwi. Nie ma kraty. Da się po­dejść po ci­chu. Jak za­cznę wci­skać ka­merę, na­ro­bię ha­łasu.

Tysz­kie­wicz na­gle po­czuł cię­żar wi­szą­cego na nim opo­rzą­dze­nia. Było mu zimno. Lu­dzi gro­ma­dziło się co­raz wię­cej. Za­je­chał ko­lejny ra­dio­wóz pre­wen­cji. Par­king za­czy­nał przy­po­mi­nać ja­kiś cho­lerny te­atr chwilę przed pre­mierą se­zonu. Dys­kre­cja i tak od po­czątku ilu­zo­ryczna, za­czy­nała być cał­ko­witą fik­cją. Za chwilę je­dy­nym sen­sow­nym ru­chem bę­dzie od­wrót.

– Do­bra. Wcho­dzimy. Naj­wy­żej za­pła­cimy za drzwi.

Goź­dzik pod­niósł dłoń.

– My wcho­dzimy. Ge­ne­ra­ło­wie zo­stają na ty­łach.

Tysz­kie­wicz uśmiech­nął się.

– A gdzie sza­cu­nek dla star­szych stop­niem?

Goź­dzik nie tru­dził się, by od­po­wie­dzieć. Mach­nął na swo­ich lu­dzi i ru­szył w kie­runku klatki scho­do­wej.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki