36,90 zł
Historia mężczyzny, który w nadmiarze wszystkiego odkrywa brak najważniejszego.
Bogaty, uwielbiany przez czytelników. Przystojny, pożądany przez kobiety.
Jerzy Grobicki. Autor bestsellerów. Ma talent, ma warsztat, ma wszystko.
Gdy w przerwie między erotycznymi przygodami rozważa zgodę na publikację swoich książek w Chinach
i negocjuje kontrakty na kolejne seriale dla światowej telewizji,nagle musi zmierzyć się z myślą, że jest… śmiertelny.
To opowieść o dojrzewaniu, odpowiedzialności, stawaniu się mężczyzną, a przede wszystkim o kobietach,
bez których każdy facet pozostaje chłopcem.
Prawdziwy hołd dla kobiet autorstwa Marcina Ciszewskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 374
Autor bestsellerów
© 2019 Marcin Ciszewski
© 2019 WARBOOK Sp. z o.o.
Redaktor serii: Sławomir Brudny
Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk
eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]
Ilustracja na okładce: Tomasz Tworek
Projekt okładki: HEVI Sp. z o.o.
ISBN 978-83-65904-47-8
Wydawca: Warbook Sp. z o.o.
ul. Bładnicka 65
43-450 Ustroń, www.warbook.pl
Nazywam się Jerzy Grobicki, mam czterdzieści jeden lat i właśnie umieram.
Tak zaczyna się jedna z moich książek, co jest zabawne, bo naprawdę nazywam się Jerzy Grobicki, mam czterdzieści lat z okładem, a więc prawie czterdzieści jeden, i właśnie przed chwilą dowiedziałem się, że być może niebawem umrę.
Oczywiście, Stary Lew wcale tego nie powiedział. Stary Lew dlatego dożył pięknej starości, że nie mówi pacjentom wprost, że umrą, i dlatego jeździ czerwonym sedanem za trzysta tysięcy, ma własną klinikę, a także asystentkę, która kręci tyłkiem najlepiej na świecie – zresztą idę o zakład, że jej kompetencje nie ograniczają się tylko do kręcenia tyłkiem, bo usta ma pełne, prężne i gotowe do akcji, nawet w tym sterylnym gabinecie, a może przede wszystkim tu, bo po co szukać lokalu na mieście, kiedy Stary Lew jest królem tu, a nie na mieście, może zarządzić półgodzinną przerwę w funkcjonowaniu królestwa i zamknąć drzwi na klucz, kozetka wygląda na całkiem wygodną.
Stary Lew gładzi lwią brodę, żadnych okularów, broń Boże, soczewki kontaktowe barwią mu oczy na niebiesko, czynią go jeszcze bardzie lwim, spogląda na trzymany przed oczami wydruk, następnie przenosi wzrok na mnie. Ja z kolei nie tak bardzo uważnie słucham Lwa, bo zajęty jestem odczytywaniem wiadomości tekstowej od Wieteski, który jak zwykle musi się ze mną skontaktować i dlaczego, kurwa, nie odbieram. No nie odbieram, bo mnie namówił na tę wizytę, kiedy ibuprom już nie przynosił ulgi, nawet w wersji max, zresztą nic innego też nie, kilka razy jakiś blady byłem i słaby, a on się może nawet trochę przejął, bo gdybym mu odpadł od siodła, to z czego by żył, biedaczek. Posłuchałem, wyjąłem brylantową, czy może diamentową, w każdym razie najdroższą z możliwych kartę do War-Medu, gdzie Stary Lew jest szefem, Bogiem i właścicielem, no i umówiłem się na wizytę, podczas której Lew kazał prześwietlić moje czterdziestojednoletnie ciało tu i tam, zrobić badania o nazwach nie do zapamiętania, a potem polecił pokazać się za kilka dni. Więc pokazuję się za kilka dni, siedzę i słucham jednym uchem, choć zdania nie powinno się zaczynać od „więc”, co powinienem wiedzieć, gdyż jestem pisarzem numerem jeden na polskim, pożal się Boże, rynku wydawniczym, ale może wkrótce nie tylko polskim, a zatem bądźmy dobrej myśli. Jestem, siedzę i staram się zrozumieć, co Lew do mnie mówi, co nie jest proste, ponieważ esemesy pikają z monotonną regularnością, a ja spodziewam się wiadomości od Hani i jest to ważne, bo Hania wygląda jak milion dolarów i ma się zdecydować, czy przyjdzie do mnie dziś wieczorem w celu pogłębiania wiedzy na temat sposobów prowadzenia narracji, budowania bohatera, żeby był interesujący i takie tam, póki nie przejdziemy do rzeczy po dwóch albo trzech kieliszkach Baron de Ley Gran Reserva Rioja na głowę.
Stary Lew przywołuje mnie do porządku, patrzę na niego, mrugam, a jakże, bo muszę się sam przywołać do porządku i chociaż udawać, że wiem, o czym mówi, skoro płacę te dwadzieścia pięć tysięcy za roczny abonament, dzięki czemu Lew może sobie zmieniać asystentki dwa razy szybciej niż samochody, a samochody, jak słyszałem, zmienia nie rzadziej niż raz do roku. Więc płacę i nie narzekam, niech mi pomoże na te cholerne migreny. A on na to, że koniecznie muszę się położyć u niego w klinice na kilka dni w celu przeprowadzenia operacji, choć nie, uczciwie mówiąc, słowo operacja nie pada, chodzi o zabieg, tak, zabieg to właściwe określenie, niewielki zabieg musi przeprowadzić Sary Lew, poszperać w mojej biednej głowie, nie później niż za tydzień, maksymalnie dziesięć dni, i żebym tego nie lekceważył, na litość boską. Nie lekceważę, tylko cierpię na chroniczny brak czasu, signum temporis, Lew miał na studiach łacinę, uśmiecha się, mruga, wszyscy jesteśmy zapracowani, ale co robić, wolny rynek, sami chcieliśmy przecież. Więc co z tym zabiegiem? Za dziewięć dni, na czczo, bladym świtem koło ósmej, nie wiem, kto normalny jest na nogach o ósmej, z piżamką, szczoteczką i ulubionym misiem-przytulanką, asystentka przygotuje wszystkie dokumenty, potem rutynowy wywiad z anestezjologiem i od razu na stół, tak koło dziewiątej, żeby nie tracić czasu. Patrzę w kalendarz w komórce, no, niby mam wolne, ale Wieteska już zadba, żebym nie miał gdzie szpilki wetknąć, umówię się na zabieg z Lwem, a on potem będzie miał pretensje, że wypadam z gry na kilka dni. Już wiem, co powie. Kilka dni? Kurwa, Jureczku, ochujałeś? W kilka dni można stracić masę pieniędzy, wiem, nie zarobić to nie to samo, co stracić, nie czepiaj się, kurwa, semiotyki logicznej, a uszczegóławiając, semantyki się nie czepiaj. Wieteska sam mnie wysłał do Lwa, dwa tygodnie namawiał, ma, co chciał. Zgadzam się na termin. Lew jest poważny i uroczysty, gratuluje szybkiej decyzji, wręcza fiolkę ketonalu, zaleca maksymalny spokój i unikanie stresu, co jest tym razem już nie zabawne, a prawdziwie śmieszne. Operacja – a jednak operacja, nie żaden zabieg – będzie miała rutynowy przebieg, oczywiście mogą wystąpić komplikacje, bo medycyna to nie matematyka, wszystkiego się nie przewidzi, niemniej ryzyko przeprowadzenia zabiegu jest znacznie mniejsze od ryzyka nieprzeprowadzenia zabiegu, a więc jednak, nie takie to wszystko śliczne, jak się po uśmiechu asystentki można spodziewać. O uśmiech trudno mieć zresztą pretensje, nawet jakby się człowiek dowiedział, że dziewczyna posiada w organizmie wszystkie choroby świata i żadnej nadziei, bo uśmiecha się ona rasowo, z dołeczkami i wargą do góry, o Jezu, Lew ma dobrze z tymi wargami, naprawdę, aż mnie dreszcz przechodzi, choć wcale nie jest za zimno ani za gorąco. Lew ściska mą dłoń, uchwyt ma żelazny, jak operator Jednostki Wojskowej 2305, o której napisałem kilka książek i nieźle zarobiłem, choć operatorzy owej jednostki, gdy już miałem okazję ich poznać, wyśmiali mnie za różne głupoty, no ale ja nie uprawiam literatury faktu, przepraszam bardzo. Wychodzę, recepcjonistka jest równie ładna co asystentka, Lew ma dobry gust, jeden mój znajomy mawia, że ładna sekretarka kosztuje tyle samo co brzydka, więc po co zatrudniać brzydką – ma rację, proste prawdy najlepiej opisują świat; recepcjonistka rzuca mi spojrzenie, które Stefan Żeromski nazwałby powłóczystym, zastanawiam się przez moment, czy nie dać jej wizytówki z prośbą o telefon; rezygnuję, bo na komórkę przychodzi zdjęcie Hani, która siedzi w obcisłej sukience na skraju wanny i czyta moją książkę, krzywię się, bo mogłaby poczytać coś dobrego, ale Hania ma talię i biust prosto z Hollywood, tylko lepsze, bo prawdziwe, więc niech tam, wszystko jedno, co czyta. A więc o osiemnastej. Wysyłam adres i wychodzę na parking.
Nie jeżdżę sedanem jak Lew, wolę SUV-y. Wieteska się śmieje, że SUV-y są dobre dla pedałów, żeby mogli gładko zjechać z asfaltu na pobocze w drodze na coniedzielny piknik w Powsinie, ale nie słucham go, lubię siedzieć wyżej niż inni kierowcy, chociaż nie mam żadnych kompleksów, trudno mieć przy wzroście koszykarza, jeżdżę SUV-em i niech się Wieteska odczepi, skrzyżowanie markiza de Sade z niemieckim policjantem się znalazło, do moralizowania pierwsze. Że też mu się chce tyle kłapać dziobem, za przeproszeniem. Wsiadam, zapalam i jadę, od razu wzbudzając wściekłość pozostałych uczestników ruchu drogowego, co o mało nie doprowadza do drogowego zdarzenia w typie kolizji, jak o tych sprawach pisze w raportach policja. To znaczy, może tak nie pisze, ale mogłaby pisać, czytałem policyjne raporty, nie takie rzeczy tam są.
Jadę szybko, oczywiście jestem spóźniony, warszawska siatka ulic to nieustanny ból dupy, remonty, a jakże, zaczynają się po wakacjach, bo trzeba zdążyć z wydaniem pieniędzy przed nowym rokiem. Trąbię, kręcę kierownicą, głośniki ryczą wściekle najnowszą płytę Arch Enemy, umieszczony pod fotelem studwudziestowatowy subwoofer masuje mi prostatę, nawet to przyjemne, jeśli się lubi takie rzeczy. Nie zwalniając, zerkam na wyświetlacz komórki, bo nigdy nie pamiętam numeru miejsca parkingowego w garażu podziemnym, a parkowanie na ulicy to kolejne dwadzieścia minut straty, chroniczny brak miejsc, nie mówiąc o gnojach, którzy kochają przejechać ci gwoździem po lakierze, niby czemu nie, skoro nigdy nie będą mieli takiego samochodu. Ochrona uchyla wrota, ruszam z piskiem opon, zaraz potem o mało nie wjeżdżając w jakąś gadającą przez komórkę bizneswoman w subaru, koszuli z wysokim kołnierzykiem i z nosem za piętnaście kawałków w kolorze dwa tony jaśniejszym niż reszta oblicza. Dama trąbi, obrzuca mnie kurwami, ja uśmiecham się słodko, bo lubię, jak damy się złoszczą, zawsze je sobie wtedy wyobrażam bez majtek. Zamykam wóz, dama posyła mi ostatni bluzg i wyjeżdża ku górze, ku światłu; żegnam ją czule, zastanawiając się, w jaki wzorek depiluje sobie wzgórek łonowy. Chcę wjechać od razu na czwarte piętro, ale nie, to nowoczesny biurowiec, winda na czwarte piętro nie pojedzie bez karty magnetycznej, może mnie najwyżej zawieźć na parter, tam grubawa i znudzona pracownica ochrony ruszy tłusty tyłek, wejdzie ze mną do kabiny, machnie kawałkiem plastiku i wtedy komputer pozwoli windzie jechać. Recepcjonistka na czwartym piętrze nie ma nawet procenta urody koleżanki po fachu pracującej u Lwa, ale wita mnie miło, jestem tu niemal rezydentem, ściana telewizorów pokazuje niemy trailer jakiegoś nowego serialu stacji, największy ze wszystkich gwiazdor, przybrawszy zbolałą minę, czołga się po lesie, świeżo uczesana broda majta mu się w błocie, musiał mieć ekstrastawkę za tę scenę, Jezu, dobrze, że to nie mój serial.
Wieteska chodzi w tę i z powrotem, nie rozmawia z recepcjonistką, kiedyś ją przeleciał, potem mocno rekomendował temat, nie skorzystałem, choć dziewczyna jest na oko bardzo miła w dotyku. Mój agent ma niski głos i urodę przedwojennego amanta, z czego korzysta bez opamiętania, czasem się zastanawiam, ile ma dzieci po mieście, o których nic nie wie. Teraz demonstruje złą minę, nie dziwię się, spotkanie powinno się zacząć piętnaście minut temu. Staje i patrzy, nawet nieźle wygląda po wczorajszych łajdactwach, dyszę, niby po biegu, recepcjonistka ma na końcu języka pytanie o kawę czy herbatę.
– Żyjesz? – pyta.
– Żyję.
– Spóźnienie? – Wieteska przygląda mi się uważnie.
– Byłem u Kurcewicza – replikuję, zerkając w lustro.
– To szalenie ciekawe.
– Chce, żebym się zgłosił za parę dni na zabieg.
Johny umie wzruszać ramionami w sposób jasno pokazujący, że temat go nudzi i wolałby przejść do rzeczy od razu, bez zwłoki, bez chwili wahania. Moje migreny wywołały w nim obawę, ale w zasadzie tylko obawę, i to niewielką, bo niby czemu, jego też codziennie głowa boli, nic dziwnego, jak się zaczyna pić w dzień powszedni o drugiej po południu, a w weekendy wcześniej. Wysłał mnie do Wojciecha Kurcewicza, profesora doktora habilitowanego nauk medycznych, bo chce się upewnić, że wszystko gra, i żeby może doktor dał mi jakieś piguły, ale coś więcej, na przykład poważna choroba, nie mieści się w jego światopoglądzie. W moim zresztą też nie bardzo, do czego jeszcze dojdziemy.
– Wszyscy są – twierdzi.
– Domyślam się. Latte na podwójnym espresso proszę.
Dziewczyna zrywa się jak do biegu na sto metrów i znika w pomieszczeniu socjalnym.
– Są wkurwieni – komunikuje Wieteska.
Patrzę na niego bez specjalnego zainteresowania.
– Czemu są wkurwieni? – pytam, by cokolwiek powiedzieć.
– Nie ogłaszają komunikatów o przyczynach swoich stanach emocjonalnych.
– Wywiązałem się z umowy.
– To samo im powiedziałem.
– Więc?
– Będzie szefowa – mówi, ponownie wzruszając ramionami.
– Nancy Sanchez?
– We własnej, kurwa, osobie.
Nie musimy nic więcej mówić, oddycham głęboko, jest wrzesień, ciepło, nie mam płaszcza do odwieszenia, wchodzę do sali, czując za sobą pokrzepiającą obecność Wieteski. Zebrani podnoszą się, wcale nie wyglądają na wkurwionych, odwrotnie, miny pogodne, dwadzieścia minut tu sobie czekamy, nic się nie stało, akurat omówiliśmy spokojnie inne tematy, proszę, niech panowie siadają, czy asystentka spytała, czego się napijecie?
Angielszczyzna płynie przez eter, łacina współczesna.
Siadamy. Na wprost szefowa, Nancy Sanchez, Amerykanka, trzydzieści parę, raczej bliżej czterdziestki, wszystko naturalne, za dwadzieścia lat będzie nadal piękną kobietą, nawet bez chirurga. Słyszałem, że się rozwodzi. Znam ją słabo, przy poprzednim serialu pierwsze skrzypce odgrywał namaszczony przez stację producent z Ameryki, z szefową spotkałem się ledwie kilka razy; dostrzegam jednak, że pełno w niej jakiegoś niepodrabialnego uroku, choć oficjalnie pozuje na typową korposukę. W kieszeni pika komórka, Doris chce wiedzieć, czy gdzieś wychodzimy wieczorem, odpisuję jednym okiem i jednym palcem, że nie, bo mam spotkanie, potem wyjaśnię, o co chodzi. Nancy patrzy na mnie bez dezaprobaty, odkładam aparat do kieszeni, uprzednio go wyciszywszy. Wieteska zagaja, że niby jaki temat spotkania, i dziwi się, że tak wysoki szczebel, treatment, takie streszczenie filmowe, został przecież napisany w terminie, jest zgodny z literackim pierwowzorem, więc o co, kurwa, chodzi. Na dźwięk słowa „kurwa” druga strona stołu się gorszy, ale tylko trochę, ponieważ jest to nowoczesna firma, wszyscy zgodnie z nowoczesnymi zasadami wyrażają siebie, gdzie tylko się da, naturalnej ekspresji nie poddając terrorowi ograniczeń. Obok Nancy siedzi dyrektor do spraw rozwoju, Galaś niejaki, na imię Józef, nazywa się i wygląda jak referent działu skupu płodów rolnych w Parzęczewicach; jeszcze dalej korpoprawnik, Zamróz chyba, czy może Jamróz, gdzieś mi zginęła jego wizytówka, nawet nie ukrywa wrogości, choć mógłby się choć trochę wysilić na uprzejmość, biorąc pod uwagę, że znaczną część jego pensji w ciągu ostatniego roku sfinansował serial na podstawie „Zimy”, niepobitego do dziś hitu polskiej literatury kryminalnej mojego autorstwa. Ale taka jego praca, dostaje sześć średnich krajowych, żeby być kutasem, i nawet mu z tym do twarzy.
Nancy zręcznie weksluje temat, padają pytania o moje samopoczucie, nad czym teraz pracuję, ach, „Wiosna”, nowa powieść, kontynuacja „Zimy”, to świetnie, czytelnicy czekają, tak jest, społeczeństwo spać nie może, dopóki nie przeczyta, każdy chce mieć egzemplarz z autografem, bo jak nie, to obraza i dowód noszenia nosa zbyt wysoko. Żartujemy sobie, Wieteska się wierci, kopię go lekko pod stołem, nieruchomieje.
– Chcemy podpisać umowę na „Wiosnę” – oświadcza Nancy, już z poważną miną.
– Nawet jej nie czytaliście – oponuję. – Nawet jej nie skończyłem.
– Wystarczy, że czytaliśmy inne twoje rzeczy.
– A więc to prawda, że „Zima” zrobiła wam najlepszy wynik w historii stacji – wtrąca Wieteska.
– Rzeczywiście, „Zima” spodobała się naszym użytkownikom. Oczekują dalszego ciągu. My też oczekujemy dalszego ciągu od naszego najlepszego autora.
Brzmi dobrze, co? Błąd. Mamy do czynienia z grą pozorów. Widzowie to użytkownicy, pisarze są dostawcami treści. Ona nie użyła tego określenia, bo wie, że tego nie znoszę. Ale gdy tylko stąd wyjdę, wszystko wróci w stare koleiny. Content provider – oto kim jestem. Wyrobnik na telefon. Dostawca treści.
Wieteska wierci się, kontakt na serial to potężny wabik, chce rzucić się na temat jak pies na mięso, ale wie, że nie w tej sprawie tu przyszliśmy. Ja też wiem.
– Dobrze – mówię, patrząc Nancy prosto w oczy, które są szafirowe, a trochę szare i mają bardzo ładną oprawę. – Zakładam, że nie będziemy rozmawiać o kontrakcie na „Wiosnę”. Proszę powiedzieć, w czym problem.
– Nie lubimy słowa problem – paruje zaczepkę, a nosek jej się marszczy w uśmiechu. Jamróz i Galaś milczą, chętnie wyrzuciliby mnie przez okno, Wieteska pochyla się do przodu i opiera dłonie na pięknie wypolerowanym szklanym blacie, od którego wieje takim zimnem, że na wszelki wypadek trzymam ręce na oparciach fotela. Wjeżdża kawa, zapach dochodzi do nozdrzy, zawsze tu mają dobrą kawę z ekspresu za siedem i pół tysiąca, szwajcarskiego. Nancy kontynuuje: – Wolimy mówić o zadaniach, wyzwaniach, kwestiach do rozwiązania.
– Kocham semantyczne potyczki – rzuca po polsku Wieteska. – Niech dadzą pizzę, mogę tak siedzieć przez tydzień.
Galaś wyraźnie się czerwieni, Jamróz zaczyna coś szybko notować. Nancy uśmiecha się zagadkowo. Ze swej strony nie uważam, że powinniśmy zaczynać tę rozmowę od wojny.
– Jak pani woli – szczerzę się przymilnie.
Moja angielszczyzna jest dobra, kiedyś byłem długo w Londynie, dorabiałem na zmywaku, potem awansowałem na kelnera, by w końcu zarządzać knajpą z wyżyn stanowiska głównego barmana. Chętnie przyznaję się do tego w oficjalnym życiorysie. Pisarz, który wie, co to ciężka praca: ludzie kochają mnie i mój życiorys, sami nie wiedzą, co bardziej.
– Chcielibyśmy przedyskutować podstawowe założenia naszego aktualnego projektu.
– Podstawowe założenia – włącza się ponownie Johny. Abstrahując od tematu rozmowy, zbliża się druga, a on jeszcze trzeźwy, to go złości, większość spotkań umawia na przedpołudnie, dziś się nie dało, bo miałem tę cholerną wizytę u Starego Lwa, profesora doktora habilitowanego nauk medycznych. – Podstawowe założenia zawarte są w książkach autora. I w dostarczonych treatmentach. Dwa dni przed terminem, zaznaczmy.
– Książki są bardzo dobre, serial telewizyjny ma jednak zupełnie inną specyfikę – odzywa się Galaś.
Źle dobrane okulary migają w świetle lamp. Garniturek przyciasny, na czole pot, co taki facet robi w przybytku stali, szkła i nowoczesnych technologii? Czuję wibrację komórki na udzie. Pewnie znowu Doris albo Hania, a może, co również całkiem prawdopodobne, Tola Pasek, moja producentka audiobooków, chce zorganizować sesję poprawkową. W uniwersalnym rozumieniu tego słowa.
– Poważnie? – chce wiedzieć Wieteska. – Jakoś przy „Zimie” nie mieliście problemów.
– Akcja „Zimy” dzieje się współcześnie – kaleczy angielszczyznę Galaś.
Nawet mnie od niej zęby bolą, Nancy musi czuć się jak na madejowym łożu. Ale nadal uśmiecha się życzliwie. No cóż, Johny jeszcze nie wszedł na obroty. Tamci są w trudnej sytuacji, „Zima” okazała się hitem, przy podpisywaniu umowy popełnili wymuszony przez Wieteskę błąd, pozwolili, by przy mnie pozostały prawa do kontynuacji, więc teraz muszą być grzeczni, rozmawiamy o innej książce, sześciotomowym cyklu właściwie, można mnożyć sezony ad mortem defecandum. Widzę, że chcą zmian, właściwie się tego spodziewałem.
– Co z tego? – dopytuje agent.
– Nasza stacja koncentruje się na problemach współczesności.
Wieteska odwraca się do mnie, śmiech szczery, głośny, szklany blat rezonuje, tamta strona stołu czeka, aż w końcu zaczniemy rozmawiać poważnie.
– Ach tak? – pyta, zaśmiewając się do łez. – I chcielibyście, żeby serial historyczny dział się współcześnie.
Zapada cisza, widzę, że nawet Nancy zaczyna się irytować. Kładę Wietesce dłoń na ramieniu, ale mój agent nie zamierza odpuszczać. Wyjmuje z torby laptopa, odpala, ekran miga, dwa kliknięcia i jesteśmy w kolorowej prezentacji, na którą wydałem pięć osiemset, bo robił ją dobry grafik. Osiemnaście slajdów, założenia, fabuła, postacie, przesłanie, wszystko w jakości 4K.
– To była podstawa do rozmów. – Wieteska mówi łagodnie, jak do dziecka, pukając palcem w ekran. – Nie mieliście zastrzeżeń, czytaliście książki, nawet przetłumaczyliśmy jedną specjalnie dla was, bo – jak to było? – chcieliście poczuć klimat. Podpisaliście umowę na pierwszy sezon, bez żadnych okresów próbnych, dziesięć odcinków, treatmenty i scenariusze, treatmenty daliśmy w terminie.
– Oczywiście. Mamy uwagi do założeń historii – upiera się Galaś.
– Naprawdę?
Nancy nie jest już taka pogodna. Zaciska usta. Musi reprezentować linię Białych Ludzi zza Wielkiej Wody, w sposób oczywisty wiedzących lepiej, jak się pisze seriale, niż czarnuchy z jakiejś Europy Środkowo-Wschodniej, której żaden szanujący się Amerykanin nawet nie potrafi zlokalizować na mapie.
– Może posłuchajmy, o co chodzi – proponuję.
Wieteska oddycha głęboko. Od początku uważa spotkanie za stratę czasu, ale mości się w fotelu. Voilà, traćmy czas dalej.
– Nasza stacja trzyma się zasady, że w opowieści najważniejsza jest ludzka historia – mówi Nancy, nosek pozostaje nieruchomy, gładki, nie śmieje się jak jeszcze kilka minut temu. Ciekawe, kim jest jej mąż, że zostawia taką babkę. – Rzeczywiście wolimy, gdy akcja dzieje się współcześnie, ale nie o to chodzi. Przynajmniej nie tylko o to.
– A o co? – pytam, gdy przerywa, by napić się wody.
Nigdy nie pije kawy, zawsze czystą wodę. Ciekawe, czy biega przed pracą. Wyobrażam ją sobie w obcisłych legginsach i bluzie z kapturem. Szybki oddech, pot na plecach i udach, zarumieniona twarz. Potem prysznic, nagie, wysportowane ciało spowite w parę i banieczki szamponu.
– Uwagę widzów najbardziej przyciągają ludzkie wybory, dramatyczne, takie, żeby każda decyzja dużo kosztowała – odpowiada. Otwieram oczy. Ona siedzi w tym samym miejscu, znowu jest z nami, czy może ja jestem z nimi. – Im postać bardziej uwikłana w walkę z przeszkodami, tym lepiej. Dylemat, które rozwiązanie wybrać, gdy oba są złe…
– W tekście wszystko to jest – tłumaczy Wieteska.
Nancy kręci głową, fryzura kręci się wraz z nią.
– Historia jest świetnie napisana – przyznaje. – Czytałam ją z przyjemnością. Ale nie pasuje do naszego profilu.
Poruszam się. Zaczyna mnie boleć głowa. Wczoraj miałem przerwę, dziś malutka igiełka za lewym okiem, na razie tylko zwiastun, małe przygotowanie, jeszcze w miarę neutralne smakowo. Rozróżniam smaki bólu, jestem ekspertem od bólowej kuchni, mógłbym robić program w telewizji, może zaproponuję Nancy kontrakt, choć to bardziej temat dla ogólnodostępnej, może publicznej, byliby szczęśliwi, gdybym do nich przyszedł.
– Nagle nie pasuje? – dziwi się Wieteska.
– Nie nagle. Przemyśleliśmy to.
– Podpisaliście umowę.
– Owszem – włącza się Galaś. – Jak mówiłem, uznaliśmy, że książki są ciekawe, ale autor powinien potraktować je jako punkt wyjścia do opowiedzenia mocnej współczesnej historii. Chcielibyśmy dostać human story z wyrazistymi postaciami i mroczną, skomplikowaną fabułą.
– Nic takiego nie mówiliście… – zaczynam, ale milknę, bo Wieteska podnosi się z fotela i staje nad nami wszystkimi, co nie do końca jest prawdą, bo do olbrzymów mój agent nie należy.
– Ja chyba śnię! – wybucha. – Sześć miesięcy negocjowaliśmy tę jebaną umowę, nie umieliście nawet przygotować właściwego wzoru, każda zmiana trwała tygodniami, każde pierdolone zdanie trzeba było uzgadniać z Waszyngtonem czy może Nowym Jorkiem, spotkaliśmy się pewnie ze dwadzieścia razy i słowem nie wspomnieliście, że oczekujecie czegoś innego. Podpisaliście! I teraz chcecie czegoś innego? Współczesnej human, kurwa, story, kiedy cała akcja dzieje się w czasie wojny i została oparta na pomyśle, że to nasi nareszcie jebią w dupę Niemców, a nie odwrotnie?
– Historia nam się bardzo podoba. – Nancy powstrzymuje Galasia, który właśnie rzuca się do skoku, ja w identyczny sposób uspokajam Wieteskę. Widok dwóch fruwających nad stołem pełnomocników, walczących ze sobą za pomocą ciosów muay thai jest interesujący, ale na razie zostawiam go na boku; Wieteska słabo się nadaje na następcę Neo, za dużo pije. Nancy ciągnie: – A po podpisaniu umowy jest czas na dyskusję o szczegółach, stąd prośba o spotkanie.
– Ach tak – wzdycha Wieteska, nagle spokojny. Poczuł krew, zawsze wtedy jest spokojny, potrafi nawet zapomnieć o czekającym na niego smaku absoluta. – Tyle że w umowie jest punkt, który mówi o dostarczeniu treatmentów wszystkich odcinków w terminie dwóch tygodni. Zostały dostarczone. I teraz wam się zebrało na pogaduchy o historii?
– Chcieliśmy zapoznać się z materiałem, by mieć do czego się odnieść.
– Mogliście odnieść się do materiału z książki albo prezentacji i powiedzieć, co wam się nie podoba, przed napisaniem treatmentów, zanim autor stracił czas.
– Sądziliśmy, że autor sam będzie dążył do zmian.
– Słucham, słucham – mówi mój agent.
– Więc podyskutujmy.
Wieteska odchyla się na fotelu, ja studiuję anatomię bólu. Skurwiel posuwa się do przodu, wypełnia dno oka, czuję kwaśny, jeszcze lekki, ale wyraźny smak. Będzie narastał. Kwaśne są najgorsze.
Wstaję.
– Przepraszam na moment – mówię, po czym wychodzę.
Przecinam hol, męska toaleta jest pusta, sterylnie czysta, nic mnie to nie obchodzi, gmeram w kieszeni, wyjmuję fiolkę, jedna kapsułka? Dwie? Dwie, nie będziemy się bawić w półśrodki. Łykam, ketonal płynie przez przełyk, trafia do żołądka, kwasy zabierają się ochoczo do roboty, nic dzisiaj nie jadłem, rano nie miałem apetytu, potem jakoś nie było czasu. Stoję i patrzę w lustro. Widziałem się w lepszej formie, wcale nie tak dawno. Muszę czekać dwadzieścia minut, nim lek zacznie działać, oni tam pewnie się pozabijają, Wieteska trzyma linię, ale czasem nie zna umiaru, nie po to się chrzaniliśmy z tą umową, żeby teraz się pokłócić, to w zasadzie kwestia ambicji, bo jakie ma znaczenie, czy serial będzie wierny książce, czy nie? Nie lubię jej, nie lubię całej serii, to dla mnie fontanna zmarnowanych pomysłów, które były niezłe, ale wykonawca słaby, choć cykl okazał się sukcesem komercyjnym. Wieteska ma rację, przy „Zimie” wszystko poszło gładko i szybko, ale to bardzo proste do wytłumaczenia – „Zima” była większym hitem, sprzedała się w trzystu pięćdziesięciu tysiącach egzemplarzy, każda gazeta o tym trąbiła, nie wychodziłem ze śniadaniówek, atmosfera była tak gorąca, że musiałem przelecieć w garderobie jedną prowadzącą tuż przed wejściem na antenę. Nancy osobiście do mnie dzwoniła i mobilizowała do szybkiego podpisania umowy, bez mrugnięcia przełknęła fakt żądania przeze mnie bycia jedynym scenarzystą, choć tego typu rekiny z reguły nie pozwalają autorom samodzielnie pisać scenariuszy. Serial zrobił najlepszą widownię w historii stacji, ma dziewczyna, co chciała, a ja mam znowu przed oczyma jej ciało pod prysznicem.
Ból nie maleje, ale chyba przestaje wędrować do przodu. Oko pulsuje, gdzieś w czaszce rusza wir, powoli na razie, jak karuzela, wymagająca czasu, by się rozpędzić. Opieram dłonie o umywalkę, do pomieszczenia wchodzi facet w spodniach z krokiem przy kolanach, wygląda na pedała, patrzy na mnie, odpieram wzrokiem jego spojrzenie, idzie do kibla, zamyka się starannie, może wcale nie on, tylko ja wyglądam na pedała. Myję ręce, przecieram policzki, czoło, brodę i nos, chłodna woda dobrze mi robi, jeszcze jedna warstwa, jeszcze kwadrans, zanurzam twarz w dłoniach, woda chlapie, chcę, by była zimna. Wycieram się, w kiblu cisza jak makiem zasiał, chyba go wystraszyłem, może naprawdę nie jest pedałem, bywam niesprawiedliwy. Wychodzę, przy recepcji zwalniam, proszę o szklankę niegazowanej wody, recepcjonistka wygląda na szczęśliwą, że do niej zagadałem, wyznaje mi, że seria o lwowskim złodzieju należy do jej ulubionych, uśmiecham się zdawkowo, biorę szklankę i wchodzę do konferencyjnej.
Wszyscy żyją, ale nawet Nancy jest czerwona. Prawnik wyjął laptopa i jest wyraźnie gotów do cytowania paragrafów. Wieteska bębni palcami, zostawiając na blacie nieładne, tłuste ślady. Jego laptop ma większy ekran i jest lepszej marki, co z tego, skoro za nimi stoi siła Waszyngtonu, czy może Nowego Jorku.
– Jureczku, państwo chcą innej historii – mówi Wieteska.
– Słucham – odpowiadam.
– Nie ma czego. Wychodzimy.
– Zostajemy i słuchamy.
To mu się nie podoba. Oczyma duszy już się widzi na sali sądowej. Ale to mój kontrakt i mój serial, nawet jeśli zrobią z niego gówno z gwiazdorem czołgającym się po błocie. Nancy patrzy na mnie z aprobatą. Tuż pod lewym uchem, na szyi widzę ślad po banieczce szamponu. Obok drugi, może nawet trzeci, wzrok nie ten co dawniej, mimo to jestem pewien. Czuję zapach jaśminu. Ból lekko się cofa, stłumiony barbarzyńską chemią środka przeciwbólowego.
Galaś chrząka, Jamróz patrzy w ekran, zaczyna stukać w klawisze, może projektuje treść pozwu.
– Proponujemy, żeby opowieść poprowadzić z dwóch perspektyw – mówi Galaś. Międli angielskie słowa jak napalony nastolatek koleżankę z klasy podczas pierwszej alkoholowej imprezy. – Historycznej, z punktu widzenia głównego bohatera, który robi wszystko, żeby wrócić do swojej rzeczywistości, oraz współczesnej, gdzie prowadzone jest śledztwo w sprawie zaginięcia oddziału.
– W której – mruczę.
– Słucham?
– Mówi się: „w której prowadzone jest śledztwo w sprawie zaginięcia oddziału” – akcentuję frazę „w której”. Zły humor Wieteski mnie również się udziela.
Galaś czerwienieje.
– Nie rozumiem.
– O gramatykę chodzi – tłumaczę, patrząc na Nancy. Jaśmin płynie nad stołem, specjalnie dla mnie.
– Jureczku, naprawdę tracimy czas – naciska Wieteska. – Oni chcą, żeby bohater był mazgajem, który musi uciekać w swoje czasy, bo w przeszłości nie ma makdonaldów, komórek i klubów go-go.
– Takie ujęcie pozwoli nam bardzo sprawnie opowiadać historię z różnych punktów widzenia, rozgrywać ludzkie dramaty, konfrontować je ze sobą, dozować zagadki – mówi Nancy, bo Galaś chwilowo walczy ze skokiem ciśnienia. Polpril na to działa. Albo Tertensif. – Rozszerzenie perspektywy będzie bardzo korzystne dla tej historii, która, podkreślam, bardzo nam się podoba.
– Tak się wam podoba, że chcecie ją wypierdolić przez okno – warczy mój agent po polsku.
– Nalegam, żeby się pan uspokoił – odpiera Galaś.
– Mam w dupie, na co nalegasz, kolego.
– Nie jestem pańskim kolegą.
Nancy podnosi dłoń. Nie rozumie słów, ale doskonale wychwytuje emocje. Posiada rzadką cechę odnoszenia się wyłącznie do meritum, jakby nie istniały złe humory, złe intencje i złe wychowanie. Zaczynam odczuwać coś w rodzaju wstydu za mój niedawny wyskok.
– Opowiadanie z dwóch perspektyw bardzo wzbogaci narrację – mówi. – We współczesności będziemy mogli skupić się na skutkach nie tylko zniknięcia oddziału, ale również jego działalności w czasie wojny. Bo przecież oni ingerowali w przebieg wojny. Nie jesteście ciekawi efektów? Nie chcecie pomyśleć, jak dzisiaj wyglądałaby Polska, gdyby rzeczywiście Armia Krajowa wygrała powstanie warszawskie?
Wieteska nadal brudzi blat odciskami palców. Myślę o kilku rzeczach naraz. Ból głowy przechodzi w pełne skupienia stand by, bardziej ćmi, niż atakuje, ale przypomina, że cały czas tu jest. Mogę z tym żyć, przynajmniej na razie. Komórka nadal wibruje, spóźniam się na kolejne spotkanie.
– Jureczku, państwo chcą innej historii.
– Słyszę – odpowiadam.
– To nowa praca i nowe honorarium.
– Nie ma mowy – oponuje Jamróz gwałtownie. Nareszcie może się wykazać. – Poprawki należą do fazy dewelopmentu.
– Mój klient nie pracuje za „Bóg zapłać”, mój panie prawniku.
– Pan nie rozumie znaczenia słowa dewelopment.
– Za to rozumiem doskonale, że chcecie dwa produkty w cenie jednego.
– Chcę pogadać z tobą w cztery oczy – mówię, patrząc nadal w to miejsce na szyi Nancy, które wydaje się takie odsłonięte i czyste. Wieteska odwraca się całym ciałem, dostojnie i powoli.
– Nie rozumiem – twierdzi. Jest wyraźnie wybity z uderzenia.
– Daj mi trzy minuty – przechodzę na polski. Patrzę na obu przybocznych Nancy. – I panów też proszę.
Sytuacja jest trudna. Oni oczywiście nie mogą się podporządkować mojej woli. Nancy tu rządzi, ma władzę i królewski kontrakt, interesy w dalekim murzyńskim kraju idą świetnie, centrala w Nowym Jorku czy może Waszyngtonie jest pełna podziwu, sypie premiami, daje zielone światło na lokalne produkcje, gdyby nie rozwód – żyć nie umierać, choć może żyć nie umierać, ponieważ rozwód, a rozwodzący się mąż za Wielką Wodą.
– Po co? – pyta Wieteska.
Patrzę na niego, on rozumie, on zawsze rozumie takie rzeczy, co nie zmienia faktu, że nie podobają mu się zamierzenia, które planuję wprowadzić w czyn. Sam miesza interesy ze sprawami prywatnymi, ale ma opory, by akceptować to u mnie. Nie wie, że po raz pierwszy chodzi o coś innego.
– Dobrze – burczy.
Pakuje laptopa, wstaje, kiwa lekko głową, wychodzi, zostawiając drzwi otwarte. Galaś nigdzie się nie wybiera, Jamróz nadal stuka w klawisze, jakby miał kłopoty ze słuchem albo nie nadążał, jak to prawnik. Patrzę na Nancy, ona rumieni się leciutko, choć nie dam głowy, że nie rumieni się tylko w mojej wyobraźni, może w rzeczywistości jest blada i wściekła, może obrażona, nastawiona na konfrontację, naprawdę nie wiem, widzę ją może szósty raz w życiu, powinienem zaatakować ją podczas pracy przy „Zimie”, byłem wtedy w zdecydowanie lepszej formie i nie prowadziliśmy żadnych sporów.
– Panowie, zostawicie nas, proszę, samych – mówi, nie uciekając wzrokiem.
Jamróz demonstracyjnie powoli chowa laptopa do skórzanej torby, Galaś poprawia okulary, stara się dojść, o co mi chodzi. Nie dowie się, chyba że Nancy nie umie trzymać języka za zębami albo moja ocena sytuacji nadaje się tylko do kosza z toksycznymi odpadami. Obaj wychodzą w końcu, drzwi klaskają lekko, zapada cisza przerywana wyłącznie naszymi oddechami, jej cichszym, moim nieco astmatycznym, choć nigdy nie miałem nawet śladu astmy.
– Możemy się procesować – mówię. – Wieteska ma rację. Dotrzymaliśmy umowy, nie macie mnie za co chwycić. Stać mnie na dobrą kancelarię i narobienie wam złego piaru.
Patrzy na mnie, stara się wyłapać podprogowy komunikat. Nie jest pewna, co właściwie słyszy, ja też nie jestem pewien, co właściwie mówię.
– Nie chcemy konfliktu – odpowiada.
– Macie świadomość, że oczekujecie czegoś zupełnie innego? Z lekkiej, łotrzykowskiej historii chcecie zrobić dramat, z filmu wojennego rzecz współczesną.
Ładne oczy ciemnieją, szyja ginie pod girlandą włosów. Palce na blacie drżą lekko; jak to jest, że nie zostawiają śladów? Wieteska w identyczny sposób dotykał stołu, sprzątaczki będą miały robotę przez całe popołudnie.
– Wiesz, że mamy prawo żądać zmian na każdym etapie – atakuje.
– Chcecie nowej historii, nie zmian.
– To wszystko należy do fazy dewelopmentu…
– Dam wam nową historię.
Milczy. Jej twarz się wydłuża. Chce mi zajrzeć w karty. Pragnie wybić dziurę w pancerzu okrywającym duszę Grobickiego-pokerzysty. Biedna Nancy. Nie mam duszy pokerzysty. Hazard mógłby dla mnie nie istnieć.
– Tak nagle? – pyta.
– Mam warunek.
– Honorarium na pewno nie ulegnie zmianie…
– Umówisz się ze mną na kolację.
Minutę później wychodzimy na korytarz. Wieteska patrzy na mnie uważnie, Galaś i Jamróz szukają informacji na twarzy szefowej, wszyscy trzej wyglądają jak przedszkolaki, którym pani za chwilę powie, czy pójdą do cyrku.
– Dziękuję za spotkanie – mówię i wyciągam dłoń do Nancy.
Ma chłodne palce, bardzo silne. Jednak biega, może dodatkowo trenuje aeroboks, albo coś. Jest niższa ode mnie, ale nie jest to taka różnica, jak w przypadku większości kobiet.
Wychodzimy, jedziemy windą, w dół nie trzeba tych idiotycznych kart, w garażu nasze samochody stoją obok siebie. Wieteska walczy z pragnieniem, chce wybuchnąć, jakiś facet przechodzi, rozmawiając przez komórkę, garnitur ręcznie szyty, nauczyłem się rozpoznawać takie drobiazgi, buty lśnią, jaguar mruga światłami, facet wsiada za kierownicę, ale nie rusza, Wieteska przysuwa się bliżej.
– W co ty pogrywasz? – pyta.
Mam go na razie dosyć, nawet się nie zatrzymuję. Zelówki klaszczą o beton, idę szybko, rytmicznie, głowa nadal mnie boli, komórka milczy, może zapchała się na amen, chcę stąd uciec ku górze, ku światłu, licząc, że nie rozjedzie mnie żaden jadący z naprzeciwka kretyn albo pani w subaru tytułem rewanżu.
– Więc? – drąży, nie nadążając, jego trzy kroki na moje dwa.
– Oni mają rację.
Szarpie mnie za ramię. Stajemy.
– Zgłupiałeś.
– Nie. Napiszę nową wersję.
– Mam kłopoty ze słuchem.
– Nie.
– Muszę iść, kurwa, jak najpilniej do laryngologa.
Nie reaguję, ruszam w stronę samochodu.
– Zrobiła ci laskę? – domyśla się. Potem jednak wątpi. Idzie za mną jak cień. – Nie, za mało czasu było. W co ty, kurwa, grasz? Nie możesz jej przelecieć bez zobowiązań?
– Z tego pomysłu można wyciągnąć znacznie więcej.
– Ale nie musisz pisać pod dyktando.
– Chcę, żeby ten serial był najlepszą rzeczą, jaką wyprodukowano w Polce od upadku komuny – mówię. – Znasz kogoś innego, kto ma kasę i potrafi?
– Przeleć ją i nie zawracaj głowy.
– Znasz kogoś innego, kto ma kasę i potrafi?
– Kurwa, nie wiesz, czy potrafią. Nigdy w Polsce nie robili serialu wojennego.
– Nikt inny też nie. A „Zimę” zrobili dobrze.
– Tak, „Zimę” zrobili dobrze. Chcą zrobić „Zimę Dwa”, tyle że w lecie. Potem będzie „Powrót Zimy”. Jesienią.
Wzruszam ramionami, ale on się nie zniechęca. Dlatego go wynająłem i toleruję, Wieteska ma wrażliwość i empatię czołgu. Za okiem ćmi, ból nie daje o sobie zapomnieć, wieczór nie chce nadejść, właściwie powinienem położyć się spać, może jutro będzie lepiej.
– Dam im nową wersję – stwierdzam z uporem, który zaskakuje nawet mnie.
Mój agent oddycha głęboko, stara się opanować, potrafi, gdy chce, teraz najwyraźniej chce.
– O kasę nawet nie pytam.
– To dobrze.
– Robisz błąd – stwierdza. Gdybym miał ochotę na analizę jego stanu, stwierdziłbym, że mu smutno. Jest zmartwiony, może nie martwi się tylko o pieniądze, może w ogóle źle go oceniam, może Bóg postawił na mej drodze anioła, tyle że pijącego. Być może aplikuje sobie codziennie butelkę absoluta, żebym się nie domyślił, że pod kurtką ukrywa skrzydła. – Oni nigdy nie przestaną żądać. Jedyna szansa, żeby kopnąć ich w jaja, była dzisiaj. Innej nie będzie.
Ma rację, oczywiście, klepię go w ramię, delikatnie, z uczuciem, żeby wiedział, że doceniam troskę. W garażu echo zwielokrotnia ryk silnika, jaguar rusza z piskiem opon, garnitur nie przerywa konwersacji, mógłbym iść o zakład, że się kłóci, może premia za mała, stanowisko za niskie albo żona od dawna niezmieniana.
– Robię krok do przodu – upieram się.
– Wejdą ci na głowę i będą eskalować.
– Zaryzykuję.
– Nie rozumiem. Masz taką pozycję, że nie musisz ustępować kmiotkom, którzy chcą się wylansować na twoim nazwisku.
– Chcę mieć ten serial.
– Chcesz mieć inny serial, nie widzisz tego? – pyta. – Nie musisz o nic prosić, ten kontrakt nie jest ci do niczego potrzebny. Jeśli napiszesz to tak, jak oni chcą, połowa czytelników się od ciebie odwróci, bo ludzie nie znoszą zmian. A ty żyjesz z tego, że oni kupują twoje książki. Wytłumacz mi, po co ci to. Nalegam.
– Chcę napisać coś, co będzie się podobało również mnie, rozumiesz?
– Pieprzysz – zaprzecza odruchowo.
– Może – przyznaję, myślę jednak co innego. Nie chcę mu wszystkiego dogłębnie tłumaczyć, Wieteska jest tylko pancerzem, który osłania mnie przed światem. Ambicję artystyczną uważa za coś w rodzaju zboczenia, które należy starannie ukrywać. – Mimo wszystko chcę spróbować.
Patrzy na mnie, niebieskie oczy patrzą na mnie.
– Nadal nie rozumiem.
– Przepraszam. Głowa mnie boli.
Niebieskie oczy są sceptyczne. Niebieskie oczy mi nie wierzą. W tych oczach kobiety roztapiają się jak lód; nie jestem kobietą, czasem żałuję. Pracujemy razem od sześciu lat. Umiemy wciskać gaz, hamulec porasta kurzem. Omijają nas kontuzje i zmęczenie. Wieteska czasem mówi, że byłoby lepiej, gdybyśmy wpadli na siebie dziesięć lat wcześniej. Ale to nie takie proste: rynek nie był gotów, by mnie przyjąć i rozłożyć ramiona na powitanie. Ja nie byłem gotów. Szesnaście lat temu siedziałem w najgłębszej z dup i nie umiałem znaleźć wyjścia. Los postawił wtedy na mojej drodze prawdziwego anioła, niepijącego, bez skrzydeł, za to z cyckami. Dziś go właśnie porzucam.
– Weź od nich oczekiwania na piśmie, w punktach, konkretnie, bez pierdolenia – zarządzam.
– Dobrze – zgadza się nieoczekiwanie, po czym przypomina sobie, że robi się późno. – Cześć – mruczy i wsiada do samochodu.
– Jutro pogadamy – powtarzam.
Nie słucha.
Na ulicy słońce oślepia, ale jest dużo niżej niż przed spotkaniem, miasto szybko zmierza ku zmrokowi, ku latarniom, neonom i licznym sojowym latte na Zbawiksie, choć to gówno chyba się pije przez całą dobę, nie wiem, nie bywam, nie piję sojowego latte.
Wybieram numer Doris. W rzeczywistości ma na imię Jadwiga, na nazwisko Stec i nie znosi ani jednego, ani drugiego. Mozolnie pnie się po drabinie warszawskich zależności, za nic nie chce pamiętać o miejscu urodzenia, rodziców odwiedza raz do roku, dostaje alergii na samą myśl o wyjeździe, rozumiem ją, nie pochwalam, chwała Bogu zostały we mnie ludzkie uczucia, to przekonanie pozwala jakoś funkcjonować.
– Cześć – mówię. – Byłem na spotkaniu.
Wie o tym, mimo to jest zła albo udaje złą – zawsze w grze, nawet jeśli nie ma takiej potrzeby. Tyrmand pisał, cytując jedną ze swoich znajomych, że faceta trzeba kopnąć, gdy lata po kwiaty po każdym numerze, potem jest już za późno. Nie latam po kwiaty po każdym numerze, jednak Doris trzyma się sztywno zasady, by trzymać mnie w nieustannym napięciu, choć z pewnością nie wie nawet, kto to Tyrmand.
– Dlaczego nie wychodzimy wieczorem? – chce wiedzieć.
Brzmi teraz jak seksbomba z lat pięćdziesiątych, to znaczy, że jest umiarkowanie zła i raczej na pokaz. Nim ją zobaczyłem po raz pierwszy, usłyszałem w tłumie głos, a potem dopiero dostrzegłem resztę człowieka, przez cały wieczór dążyłem do konkretów, bo reszta człowieka była równie atrakcyjna co głos, ona udawała, że w ogóle nie wie, o co chodzi, Wieteska zdążył w tym czasie przelecieć dwie adeptki sztuki aktorskiej albo modelingu, śmiał się potem, że się starzeję. A mnie zaczęło zależeć, bo uwiódł mnie głos, zaprosiłem właścicielkę na kolację, zwodziła mnie, na pójście do łóżka dała się namówić dopiero po tygodniu, zbyt wiele wyczytała w moich oczach, status kultowego pisarza (cokolwiek to znaczy) nie robił na niej wrażenia, chciała, bym tak myślał.
– Spotkanie z wydawcą audiobooków – odpowiadam, wiedząc, że brzmię naturalnie. – Będziemy omawiali nowe warunki.
– O siódmej wieczorem?
– Tyszkiewicz twierdzi, że nikt nam wtedy nie będzie przeszkadzał.
Milczy, a ja myślę o Starym Lwie, choć właściwie nie o nim, tylko o jego asystentce, która wygląda na silną, biodra pełne i piersi pełne, duża moc rozrodcza, wystające kości policzkowe, blond włosy za ramiona, słowiańska piękność w pełnej krasie. Jak on znajduje motywację i siły? Sześćdziesiątka stuknęła mu jakiś czas temu, a on nadal w formie, choroby się go nie imają, temperament dopisuje, Jezu słodki, jak on to robi? Ja jadę na rozpędzie, na przyzwyczajeniu, na głupiej konkurencji z Wieteską, nic za tym nie stoi, poza krótkimi spazmami, coraz krótszymi i coraz mniej spazmami. Krok dalej i już mam przed oczyma plik papierów, które mi wręczył Stary Lew. Nawet ich nie przeczytałem, pamiętam tylko, że mam się położyć na stół, coś będą otwierać, czaszkę chyba, muszę jakoś się ogarnąć, może zacznę od przeczytania, co tam stary konował nawypisywał.
– Dobra – mówi Doris.
– Postaram się jutro.
– Dobra – powtarza.
Potrafi być subtelna, akurat nie teraz, przyjdzie moment, oczaruje mnie i przyciągnie, w tym momencie subtelność nie jest jej do niczego potrzebna. Instynkt, pierwotny instynkt dziewczyny z ludu podpowiada, co robić w sytuacji, gdy przez cały dzień sięga się ponad przynależny status.
– Cześć – rozłączam się, nagle tracąc ochotę na rozmowę i tłumaczenia.
O mało nie wjeżdżam w bagażnik jakiemuś facetowi w daewoo, skręcam kierownicą i dodaję gazu, on trąbi, niech sobie trąbi, kto dziś jeździ daewoo? Mknę, bo mam znowu kwadrans spóźnienia, życie jest ciągle za krótkie, Warszawa zbyt duża. Jakoś dojeżdżam, miejsce na mnie czeka, wchodzę do biurowca, kancelaria znajduje się na pierwszym piętrze, więc po prostu biegnę po schodach, w locie opowiedziawszy się ochronie, która mnie zna i nawet czytała dwie lub trzy moje książki. W recepcji obowiązkowe pytanie o kawę, sekretarka prowadzi do sali konferencyjnej.
Oddycham głęboko. Wchodzę.
Długi, politurowany stół na dwanaście osób. Mój prawnik, Stańczak, podnosi się, mina poważna, garnitur nieskazitelny i w dobrym guście, teczka skórzana, drogi laptop już czeka, wjeżdża kawa, zaraz zaczynamy. Naprzeciw piękna kobieta przed czterdziestką. Ciemne włosy związane w koński ogon, mina poważna, twarz spięta, wita się ze mną jak z dalekim znajomym. Obok prawnik, dwie półki niżej niż Stańczak, wyświechtana marynarka i łysina, jeździ używanym samochodem z komisu, niemieckim, z dwulitrowym dieslem, w którym ciągle psuje się turbodoładowanie.
– Przepraszam za spóźnienie – mówię.
Para siedząca naprzeciw nie reaguje, gospodarz kiwa lekko głową, pokazuje, że mówi się trudno. Siadam.
– Możemy zaczynać? – pyta Stańczak.
Kobieta kiwa głową. Patrzę na nią ukradkiem. Ma na imię Helena. Jest moją żoną. Nie chce mnie znać, wiem, że siedzenie tutaj jest ostatnią rzeczą, jaką chciałaby robić, nienawidzi mnie i tego miejsca, co doskonale rozumiem, to miejsce kasuje tysiąc pięćset za godzinę, stąd mahonie i miękkie fotele, atmosfera angielskiego klubu, solidność i zaufanie, bywają tu wyłącznie ludzie na poziomie, a jakże. Stańczak, jak na prawnika, jest w porządku, zachowuje się jak kutas tylko w godzinach pracy, poza tym, zdaje się, miły z niego facet.
Łysiejący facet obok mojej żony nazywa się Tolak. Poci się, nawet nie ukrywa napięcia, nie panuje nad lekkim drżeniem rąk, powinienem doradzić mojej żonie zmianę adwokata, czego oczywiście nie robię.
– Zrekapituluję stanowiska stron – mówi Stańczak. – Pozwana oczekuje podziału majątku w proporcji sześćdziesiąt procent dla powoda, czterdzieści procent dla pozwanej. Pozwana zatrzymuje także mieszkanie będące współwłasnością małżonków. Wszelkie przyszłe wpływy z tantiem autorskich pozostają przy powodzie. Rozwód odbędzie się z orzekaniem winy powoda. Stanowisko powoda natomiast jest następujące: pozwana zatrzymuje mieszkanie, otrzymuje pół miliona złotych netto gotówką oraz pięć tysięcy złotych miesięcznie na utrzymanie każdego z dzieci aż do osiągnięcia przez dziecko pełnoletniości lub ukończenia studiów, z wyjątkiem syna Mikołaja, którego owo ograniczenie nie dotyczy. Wedle powoda rozwód odbędzie się bez orzekania winy, pozwana rezygnuje z wszelkich roszczeń teraz i w przyszłości. Czy strony podtrzymują swoje stanowiska?
Kiwam lekko głową. Nic się nie zmienia. Mój majątek należy do mnie. Pracowałem na niego uczciwie, przez dziesięć lat siedziałem przy biurku po dwanaście godzin dziennie, przy pierwszych kilku książkach większość ludzi pukała się w głowę, dla mainstreamu nie istniałem, nakłady nie imponowały ani wydawcy, ani mnie. Anioł mnie wspierał, dawał jeść i pić, słuchał moich histerycznych kwileń, dlatego zatrzymuje mieszkania i dostaje pół miliona gotówką.
Helena nabiera powietrza w płuca.
– Mogę zrezygnować z orzekania o winie – oświadcza.
Uśmiecham się lekko, czuję na sobie wzrok Stańczaka, chciałbym tę sprawę już zakończyć.
– Brak orzekania winy, pół miliona i mieszkanie – mówię, patrząc Helenie w oczy. Ale moja żona, choć nie ucieka spojrzeniem, milczy; tymczasem Tolak postanawia zarobić na honorarium.
– Brak orzekania o winie jest znaczącym ustępstwem ze strony mojej klientki – ripostuje, a jego głos brzmi zaskakująco mocno. – Jest skłonna dokonać owego ustępstwa, gdy proporcja podziału majątku wyniesie sześć do czterech.
– Nie ma mowy – mówię.
– Zatem wracamy do punktu wyjścia – zaperza się Tolak.
– Wracajmy.
– Nie rozumiem – mówi Helena.
– Czego nie rozumiesz? – pytam.
– Po co ci ta walka…
– Proszę państwa… – wtrąca się Stańczak, ale nie chcę go słuchać.
– Zasady – tłumaczę, nadal wpatrując się w niebieskie oczy Heleny. – To ja zarobiłem pieniądze.
– Jezu.
– No, ale to prawda – stwierdzam. – Zarabiałem na całą rodzinę.
– A ja przez dziesięć lat zasuwałam na trzech etatach – odpowiada. – Sprzątałam, prałam, zajmowałam się dziećmi, usuwałam każdy pyłek sprzed twojego nosa, robiłam za omnibus. Bylebyś miał spokój i mógł pisać.
Przekrzywiam lekko głowę, zacietrzewienie Heleny nawet mi się podoba.
– Mówimy o osiemnastu milionach złotych – kontynuuje moja żona. – Tyle wynosi nasz majątek. Pół miliona to jest ile? Trzy procent? Dobrze liczę?
– Może i trzy – przyznaję. – Nie baw się tak. Spójrz na to pragmatycznie: pół miliona to wystarczająco dużo pieniędzy, żebyś znalazła sobie zajęcie, które pozwoli ci się utrzymać.
Blednie, niemal kurczy się pod uderzeniem. Ale dziś nie jest w nastroju do ucieczki.
– Okej – mówi. – Będziesz miał rozwód stulecia. Tabloidy wyciągną każdy brud i każdą twoją dupę. Będą zdjęcia, wywiady i artykuły na jedynce. Proszę bardzo.
Robi mi się zimno.
– Pani Heleno, naprawdę nie ma powodu posuwać się do gróźb – protestuje energicznie Stańczak.
– Poważnie? – syczy moją żona. – A wy ostatnio nie groziliście mi oskarżeniem o złą opiekę nad dziećmi?
– Lena… – mówię.
– Nie nazywaj mnie tak! – krzyczy.
Staram się uspokoić. Ona stara się uspokoić. Starają się też prawnicy, ale oni po prostu są w pracy, im łatwiej.
– Proszę państwa, nie ma sensu się kłócić – mówi Stańczak. Myli się. Przyszliśmy tu po to, by się kłócić.
– Dobrze. Chcę to dziś zakończyć – mówię. – Milion i mieszkanie.
Dokonałem pierwszego ustępstwa. Helena patrzy na mnie uważnie. Tolak nachyla się do niej, szepcze gorączkowe słowa prosto w ucho. Moja żona kiwa głową.
– Proszę państwa – mówi Tolak. – Ponieważ mojej klientce również bardzo zależy na jak najszybszym zakończeniu tej sprawy, proponuje ona podział majątku w proporcji trzy do siedmiu. Moja klientka zgadza się zatrzymać jedynie trzydzieści procent majątku.
– Zatrzymać! – parskam.
– Wysłuchajmy do końca, panie Jerzy – mówi Stańczak.
– To już wszystko – oświadcza Tolak. – Więcej ustępstw nie będzie.
– No, no – mruczę.
Helena czerwienieje. A ja nie potrafię się zatrzymać. Chciałbym, ale nie potrafię.
– Rozumiem cię, naprawdę – mówię.
– Nic nie rozumiesz.
– Owszem. Ale to nie zmienia faktu, że to ja stukałem w klawisze. Nie ty. Ja.
– Tak? – syczy.
– Tak. Milion i mieszkanie.
Helena wstaje. Góruje nad nami. Pąs na jej twarzy pogłębia się.
– W takim razie weź wszystko – mówi tonem, którego nigdy nie słyszałem. – Wszystko. Nie chcę od ciebie niczego.
– Pani Heleno… – woła Tolak.
Moja żona nie słucha. Wychodzi z wysoko uniesioną brodą. Tolak patrzy na mnie bezradnie, po czym wybiega za nią.
Oddycham głęboko. Kręcę głową, czując, że od żołądka ku górze płynie ciepło. W głowie coś pulsuje i bulgocze jak w szybkowarze, igiełka drapie w dno tym razem prawego oka, chyba muszę pogadać ze Starym Lwem, zaproszę go na kawę, może jutro po południu, nie pamiętam, z kim jestem umówiony, ale zrezygnuję, Stary Lew jest chyba najważniejszy, muszę się uspokoić, tu i teraz.
Stańczak widzi, że coś się ze mną dzieje, ale po prostu czeka, co powiem. Jeśli w jego postawie jest obrzydzenie, staram się go nie zauważać.
– Bardzo dobrze – mówię, próbując wypluć słowa przez zaciśniętą szczękę. – Proszę, żeby ugoda była gotowa do końca tygodnia. Nie chcę, by moja żona zmieniła zdanie.
Widzę jego podniesioną dłoń, ale nie zwracam uwagi.
– Do końca tygodnia – naciskam.
Zastanawia się. Zwykle rozmowy ze mną są krótkie, raczej słucham, niż mówię, on proponuje, ja się na ogół zgadzam, od tego jest, by proponować rzeczy, które mogę zaakceptować, rozwód w jego towarzystwie to przyjemność, jeszcze dwa, trzy spotkania i uwierzyłbym w to naprawdę. Gdyby nie dzisiejszy dzień, naprawdę bym uwierzył.
– Postaram się – obiecuje.
Wstaję.
– Trzy dni – powtarzam.
On również wstaje. Sięga mi do ramienia.
– Chciałbym wystawić fakturę. Kolejny etap zakończony.
– Oczywiście. Płatność w ciągu czternastu dni.
– Szczerze mówiąc, chciałbym prosić tym razem o siedem. To bardzo duża suma.
Wiem o tym lepiej od niego. Przyjemne rozwody kosztują.
– Gdy tylko dostanę tekst ugody, wysyłam przelew – obiecuję, klepię go po ramieniu i wychodzę. Może się obraził, co mnie to obchodzi, schodzę na dół bez pośpiechu, patrzę za zegarek, mam pół godziny, nie za dużo, ale może tym razem zdążę.
Podróż zajmuje mi kwadrans, myśli biegną we wszystkich kierunkach, nie mogę się pozbyć sprzed oczu wyrazu twarzy Heleny. Docieram na miejsce, niewielka plomba stoi w bocznej śródmiejskiej uliczce, bardzo ładna drewniana elewacja, garaż podziemny, większość mieszkań, zdaje się, na wynajem, wjeżdżam do garażu, jadę na ostatnie piętro, tym razem bez żadnych przesiadek na parterze, otwieram drzwi kluczem, jeszcze w przedpokoju zrzucam ubranie, prysznic trwa pięć minut, bardzo go potrzebowałem, jestem spokojniejszy. Wychodzę, zakładam świeże dżinsy i koszulę, nie za wiele warstw, bo potem człowiek się spieszy i po co mu tyle warstw, nalewam sobie drinka, leciutkiego, bo nie chcę żadnych sensacji, studiuję strukturę bólu, lewa igiełka siedzi płytko, prawa gdzieś się przyczaiła, nie czuję jej, ale gdzieś jest, pora urlopowa dopiero nadejdzie. Kapsułka ketonalu płynie w dół, ulgi nie ma, będzie może za jakiś czas, albo w końcu pęknie mi to coś w mózgu i wtedy dobranoc, pchły na noc, szczypawki do zabawki, robię się infantylny, chyba się upiłem jednym słabym drinkiem, gdzieś daleko brzmi ironiczny śmiech mojej żony, wyłączam go niczym stare radio.
Dzwonek, otwieram, wchodzi Hania, ma na sobie krótką sukienkę i chyba nic pod spodem, że też młodzież musi być taka wyemancypowana, zaraz się przekonamy, wygląda lepiej niż na zdjęciu, na którym siedziała na krawędzi wanny i czytała moją książkę. Chcę jej nalać wina, nieoczekiwanie żąda wódki z colą, przygotowuję, ona siada na brzeżku kanapy, nóżki razem i w bok, usta w ciup, rączki w małdrzyk, dama z niej, sandałki pod kolor sukienki, rasowe, palce rasowe, siadam i zaczynam pytać o jej dokonania pisarskie z ostatniego tygodnia. Wcześniej przysłała mi próbkę, kryminał niby, napięcia żadnego, przeczytałem z musu początek, bohater przygotowywał sobie kawę, zajrzałem na dwudziestą stronę, zdążył już, zdaje się, wyjść z kuchni. Żadnych pierwocin stylu ani słuchu językowego, nic z tego nie będzie, widać po trzech zdaniach, świat wtórny, bohaterowie papierowi, dialogi sztuczne, wszystko już było, tylko wielokrotnie lepiej. Ale ona ma piękne piersi, sutki przebijają się przez materiał, ciekawe świata, ciemne, młode, miód. Preferuję trzydziestolatki, ale wśród osiemnastek też zdarzają się wyjątki zasługujące na uwagę, Hania do nich należy. Siadam blisko i zaczynam mówić, narracja literacka rządzi się swoimi prawami, ma pewne obowiązkowe punkty, zwroty akcji na przykład, przyspieszenia i zwolnienia, trzeba dbać o zmiany tempa, narracja nie może być monotonna, monotonia to grzech, akcja jest bogiem, akcja przede wszystkim. Jasne oczy Hani jaśnieją jeszcze bardziej, usta zastygają w zachwycie, sutki biegną ku mnie, obejmują, emanują ciepłem i rozkoszą, poddaję się, ból znika, bo wszystko znika, Hania naprawdę nie ma na sobie nic poza sukienką, ciekawe, jak tu przyjechała, bo chyba nie autobusem. Lądujemy w pozycji horyzontalnej, szklanka turla się po dywanie, nie wiem, czy moja, czy jej, dywan kosztował dwa dziewięćset, ponosiłem już w życiu większe straty. Głowa Hani schodzi nisko, spieszy jej się, mnie też, choć staram się kontrolować tempo, jakoś nie bardzo mi się udaje, podnoszę ją, rzeczywiście jej piersi są Weltklasse, prawie już zapomniałem, co to osiemnastoletnie ciało, poza piersiami reszta zbudowana wyłącznie ze złota i platyny, jak rzeźba Canovy. Hania niczego nie udaje, ma zamknięte oczy i jest jednym wielkim zapamiętaniem, matko, kiedy ona się tego wszystkiego nauczyła? Turlam się, ona wskakuje na mnie, galop, cwał, włosy wpadają mi do ust, nic nie szkodzi, nie depiluje się cała, trochę zostawia ku radości patrzących, za co jej chwała, słabo myślę, nic dziwnego, Hania pisarką nie będzie, ale karierę zrobi, może w modelingu, podpowiem jej, gdy już ze mnie zejdzie.
Na razie niczego nie podpowiadam, bo zaczyna boleć mnie głowa. Blednę i chyba odjeżdżam, Hania coś mówi, potem woła, nie słyszę, oddzielony od niej watą, grubą ścianą z waty, oczy płoną, w każdym oku nie jedna igła, a kilka, kwaśny smak spływa do ust, opieram się o kanapę, siedzę na podłodze, dywan pod tyłkiem, Hania klęczy nade mną, sutki smutne, zamilkłe, ona upewnia się, że nic mi nie jest, bełkoczę słowa przeprosin, ona wrzuca sukienkę przez głowę, sandałki miała cały czas na nogach, nawet tego nie zauważyłem, pyta jeszcze o coś, odpowiadam, że wszystko w porządku, że bardzo przepraszam, w końcu udaje mi się ją skłonić do wyjścia.
Siedzę nagi, zmrok hula po kątach, czuję jeszcze zapach jej ciała i perfum, ładne to wszystko, zaraz się wywietrzy, wdycham głęboko powietrze. Siedzę, nie wiem, ile mija czasu, garsoniera robi się obca, choć jest przecież moja, lokata kapitału na rynku nieruchomości, na samego architekta wnętrz wydałem trzydzieści tysięcy.
Wstaję, mam wrażenie, że w głowie nastąpi wybuch, może już nastąpił, a ja nie żyję, czuję zapach jej ciała, przed oczyma dwie ciemne plamy brodawek ze śmiesznymi dziurkami pośrodku, raczej żyję, bo w zaświatach chyba jest bardziej duchowo i wzniośle i człowiek ma w końcu czas pomyśleć o czymś wielkim, nie tylko o chędożeniu i dziurkach w cyckach. Prysznic zimny, głowa rozpalona, idealnie, ujmuję ciepłej wody, lód, wstrząsają mną dreszcze, Jezu, jakie ona miała biodra, nic tylko wstrzykiwać jej do środka swoje DNA i patrzeć, jak rośnie ta Matka Polka, jak pięknieje, mając w sobie dwa życia, a potem karmi to nowe jak na obrazie Wyspiańskiego.
Wychodzę, wycieram się, wkładam stare ubranie, nie chce mi się tłumaczyć Doris, czemu się przebierałem. Jadę do jej mieszkania, które jest teraz moim domem, dwa pokoje z kuchnią, osiedle typu Lemingowo Górne, wszystko na kredyt, łącznie z karierami, na parterach siłownie i sklepy ze zdrową żywnością, koniecznie z nalepką BIO i dwukrotnym przebiciem.
Doris nie ma, chwała Bogu, jak na zawołanie dostaję esemesa. „Nie czekaj z kolacją. Muszę skończyć bilans kwartalny”. I emotikon, że niby jej przykro. Jasne. Jestem sam i bardzo mi źle, choć akurat głosu Doris brakuje mi najmniej. Siadam na kanapie i ostrożnie otwieram kartonową teczkę z nalepką War-Med. Jedna ważna kartka i kilka wydruków badań. Czytam i staram się zrozumieć. Nalewam sobie drinka. Potem wracam do czytania. Przez kwadrans mielę kilka zdań. Tętniak mózgu. Krwawienie. Pęknięcie. Bóle głowy. Gorsze widzenie. Wskazanie: otwarcie czaszki i operacyjne założenie klipsa na szyjkę tętniaka.
Siadam do internetu i szukam. W końcu znajduję to, co najważniejsze: statystyki śmiertelności.
Ważę w dłoni telefon. Zastanawiam się. Warszawa za oknem rozświetlona, zdyszana, europejska, kosmopolityczna. W końcu wybieram numer mojej żony. Sygnał jest ciężki, monotonny jak wyrzut sumienia, nieskończony.
Odkładam aparat. Po chwili pika esemes.
„Nie dzwoń”. ■
Widzę nagie kobiece ciało.
Nie należy do nikogo konkretnie, to raczej jakiś uogólniony wzorzec, może mam do czynienia z projekcją wyobrażeń o wszystkich znajomych paniach, może czuję jakieś stłumione pragnienie. Zabawne, nic nie wiem, bym miał tłumione pragnienia dotyczące kobiet, raczej wszystko na wierzchu, żadnych tajemnic, pełen ekshibicjonizm moralny i cielesny, wszystko szczerze, szybko, bez zastanowienia, popęd w czystej postaci, czemu nie, skoro wokół tyle chętnych? Ulubiona średnia: piersi nie za duże, biodra raczej obłe i konkretne, wzgórek łonowy wypukły, co czasem przeszkadza, ale jest dowodem na zdrową anatomię służącą wydawaniu potomstwa na świat. Nogi długie, umięśnione, żadnych patyków o kościstych kolanach, palce u stóp foremne, dłonie zadbane. Wszystko naturalne – z zasady nie chodzę do łóżka z kobietami dotkniętymi skalpelem, kwasem hialuronowym, botoksem czy innym fetyszem nowoczesnych, wyzwolonych dziewcząt. Wyzwolenie tak, ale au naturel. Ciało musi być pełne, do furii doprowadza mnie kult chudych i kanciastych, modelki uważam za istoty nieszczęśliwe, nad którymi makijażysta do spółki ze stylistą muszą pracować pół dnia, by można je było pokazać światu i by świat nie uciekł z okrzykiem przerażenia na ustach.
Słyszę gniewny głos realizatora, dziwnymi meandrami biegają moje myśli, jestem w środku czytania wojennej, krwawej opowieści, a myślę o kobietach i moim do nich stosunku. Z trudem, ospale, niemal brnąc przez zaspy majaków na jawie, wracam do rzeczywistości. Patrzę przez szybę, widzę złe oczy, może również szydercze, na pewno niechętne. Poprawiam się w fotelu, mam wrażenie, że siedzę nierówno, lewa strona ciąży bardziej, prawa spoczywa jakby wyżej. Może to starość. Mięśnie zaczynają ćmić, dopiero druga godzina sesji, chyba zaczynam żałować, że w ogóle tu jestem, myśl o tym, ile zostało do końca, napawa mnie głębokim zniechęceniem.
– Możemy? – pyta realizator, wprost przewiercając mnie wzrokiem.
– Już – odpowiadam.
Facet o złych oczach kiwa dłonią, czytam.
„Trzej członkowie załogi Twardego klęli na całego. Mieli tylko dwadzieścia pocisków do działa i zszargane nerwy. Z zewnątrz dochodziły odgłosy coraz bardziej zażartej walki. Nieprzyjaciel wprowadził na plac boju działa, pojazdy pancerne i liczne oddziały piechoty. Co chwilę o pancerz czołgu dzwoniły rykoszety, co z pewnością nie poprawiało humorów załogi.
Ale rozkaz to rozkaz. Byli aż nadto świadomi, że stanowią ostatni pancerny argument batalionu.
Czołg powoli posuwał się do przodu.
Dowódca ujrzał w celowniku ścianę kamienicy. Długa lufa Twardego znieruchomiała.
– Odłamkowym – powiedział.
Za plecami usłyszał znajomy zgrzyt mechanizmu ładującego.
– Jest – zameldował celowniczy.
– Ognia.
Huk rozdarł powietrze.
Pięćdziesięciotonowy czołg zakołysał się. Pocisk w ułamku sekundy przebył dzielący go od celu dystans, po czym eksplodował. Gdy opadł dym, dowódca ponownie przytknął oczy do okularu. Dziura w murze miała trzy metry szerokości. Włączył mechanizm odwracający wieżę. Lufa pojechała do tyłu.
– Naprzód – zakomenderował”.
Mylę się w ostatnim słowie, milknę, własny głos jeszcze brzmi mi w uszach, po sekundzie słyszę realizatora:
– Panie Jerzy, poprawiamy cały fragment.
– Co było źle? – pytam.
Człowiek zza konsolety uśmiecha się z zakłopotaniem, choć w jego oczach jest, jak mówiłem, nie tylko zakłopotanie, ale też niechęć, szyderstwo, może jeszcze coś, czego na razie nie umiem odgadnąć. Wielkie ekrany komputerów migocą przytłumionym blaskiem, oświetlenie dyskretne i w reżyserce, i w studiu, wszystko dla komfortu lektora, szklanka z niegazowaną wodą mineralną pod ręką, eksperymenty z zimnym piwem i czymś mocniejszym z colą lub sokiem pomidorowym mamy już za sobą, nic z tego nie wychodziło, choć początkowo wszyscy, ze mną na czele, wierzyli, że alkohol pomoże mi się rozluźnić.
– Powtórzy pan cały kawałek? Od słów: „Trzej członkowie załogi Twardego”? – odpowiada pytaniem, z zauważalnym wysiłkiem nadając głosowi miłe brzmienie. To już czwarte podejście. Obaj zaczynamy być zmęczeni. Właściwie jestem zmęczony, odkąd tu wszedłem. Powinienem zająć się własnym zdrowiem, nie czytaniem.
– Puść od początku – mówię.
Realizator przez chwilę trwa w niemym uporze, potem niechętnie sięga do myszki komputera.
Przez głowę przebiega kilka złych myśli, odganiam je, staram się nie sznurować ust w wąską kreskę, Helena zawsze w takich razach powtarzała, że wyglądam jak furiat, któremu brakuje argumentów. Zdanie Heleny nie powinno mnie w najmniejszym stopniu obchodzić, nie po to pracowicie burzyłem dotychczasowe życie, żeby teraz się przejmować jej opiniami na mój temat, życie jednak śmiesznie się układa; nie powinienem i nie chcę, a nadal się stosuję do niektórych rad, staram się nie być dziecinny, nie chcę na złość prawie byłej żonie odmrażać sobie uszu.
Słucham przed chwilą nagranego fragmentu. Głos brzmi wyraźnie, wibruje, wzbudza rezonanse tam, gdzie trzeba, dynamizuje akcję, tembr dostojny, namaszczony, dykcja więcej niż poprawna. Słucham uważnie, starając się wyłapać fałsz czy nieczyste brzmienie – nie znajduję niczego.
– Nie widzę tu niczego do poprawy – oznajmiam.
Realizator krzywi się, widzę za szybą producentkę, jeszcze wczoraj mówiła, że się spóźni, bardzo nalegałem na jej obecność, twierdząc, że wpływa na mnie stymulująco. Producentka ma trzydzieści lat i może jeszcze ze dwa lub trzy, nazywa się Tola Pasek, krótko obcięta, piegowata, ruda, kolczyk w uchu, długa bluza jak po starszym bracie, wąskie dżinsy i glany od Doktora Martensa, moda na Jarocin z lat mojej młodości pasuje jej jak druga skóra, piegi tylko dodają uroku, biust niepompowana trójka, z tych najbardziej poręcznych.
– Cześć, Jerzy – mówi przez interkom, głos ma niski, schrypnięty, gdyby była czarna, mogłaby śpiewać jazz w klubach Nowego Orleanu.
– Cześć, Tola – odpowiadam, uśmiechając się szeroko. Poprawiam się na krześle, przez moment myślę o wczorajszej wizycie u Starego Lwa, szybko skupiam się na tym, co teraz, na razie przychodzi mi to bez trudu.
– Może wolisz czytać mniejszymi kawałkami? – pyta.
– Nie. Jedźmy dalej.
Realizator jest zły. Tola kładzie mu rękę na ramieniu.
– Czytanie mniejszych fragmentów pozwala lepiej panować nad techniką – tłumaczy, a ja dopiero po chwili orientuję się, że mówi do mnie. – Jeśli się skupiasz na pojedynczych zdaniach, możesz znacznie lepiej interpretować tekst.
– Co było źle? – drążę.
– Nie było źle. Chodzi o to, żeby było świetnie.
Przekrzywia głowę, patrzy mi w oczy, mimo szyby wydaje mi się, że jest tuż przy mnie, czuję jej zapach, widzę wyraźnie oprawę oczu, fakturę skóry, minimalnie opadnięty lewy kącik ust. Rudy kosmyk zagląda jej do oka, rzęsa pociągnięta leciutką czarną kreską, Tola wie, że przy alabastrowej cerze nadmierna czerń nie służy urodzie, zieleń oczu obroni się sama, ma kolor morza, okalającego o poranku dalekie, egzotyczne wyspy.
– Dobrze. – Kiwam głową.
Czuję, że coś zaczyna pulsować w żołądku, krew płynie szybciej, adrenalina budzi się z letargu, zaczyna pobudzać organizm do walki, walka jest czymś, co kocham, z czego żyję od wielu lat i czego nie zamieniłbym na inne zajęcie, tak mi się przynajmniej wydaje w tych momentach, gdy wiem, po co żyję.
Realizator puszcza poprzedni fragment, słyszę w słuchawkach swój głos, widzę uniesiony palec, szycie, wchodzę, niemal krzyczę, jestem tam, w Powstaniu, na polu bitwy, czuję smród kordytu, krwi, łzawią mi oczy, ranni krzyczą, pociski latają nad głową, zgrzyt gąsienic wbija się w mózg.
„Trzej członkowie załogi Twardego klęli na całego. Mieli tylko dwadzieścia pocisków do działa i zszargane nerwy. Z zewnątrz dochodziły odgłosy coraz bardziej zażartej walki”.
Przerywamy, Tola podnosi kciuk, realizator kiwa głową, jedziemy dalej, nareszcie idzie gładko, rozkręcam się, słowa płyną, co jakiś czas cięcia, już się nie złoszczę, zawodowstwo i spokój, powtarzam, co i kiedy chcą. Wszyscy wyglądają na zadowolonych, nawet facet za konsoletą, ponury i małomówny drab przed czterdziestką, który nabawił się skrzywienia kręgosłupa od siedzenia w studiu, widział już wszystko i doświadczył wszystkiego. Słyszałem, że potrafi zrobić gwiazdę z wokalistki pozbawionej słuchu, której jedyną kwalifikacją do zaistnienia w szołbiznesie jest wprawa w kręceniu odwłokiem i podstawianiu go komu trzeba, nadać brzmienie Metalliki garażowym kapelom, weselnym zespołom klezmerskim przydać rys oryginalności i rozrywki na wysokim poziomie.
Robimy przerwę, piję duszkiem wodę ze szklanki, wchodzi Tola z nową butelką, nalewa mi, staje blisko, jej udo przy moim, ciepła jest i miękka, nie patrzy na mnie, choć widzi mój wzrok, nie przysuwa się, ale i nie oddala, mam ją w zasięgu, trzymam dłonie na blacie, Tola stawia butelkę, upewnia się, że mam jeszcze czas, mam, oczywiście, że mam, tyle, ile trzeba. Wychodzi, nagrywam dalej, ostatnia część mojej najgłośniejszej sagi wojennej, długo oczekiwana premiera, domknięcie losów bohaterów, gorzko-słodki finał.
Gdy ponad dziesięć lat temu debiutowałem pierwszym tomem, nie miałem pojęcia, że piszę pierwszy tom czegokolwiek. Uważałem się za niebywałego szczęściarza, że ktokolwiek zainteresował się tekstem. Fakt, że był to wydawca pierwszoligowy, wtedy nie za bardzo do mnie dotarł, a nawet gdyby, i tak by mnie nie obchodził. Chciałem na półkach księgarni zobaczyć książkę ze swoim nazwiskiem na okładce i tyle. Gdy zaczęła się sprzedawać, miałem poczucie wznoszenia się ku niebu. Byłem pierwszy na rynku z takim podejściem do historii, druga wojna światowa połączona z fantastyką, batalistyka z nieśmiałymi ambicjami do sienkiewiczowskich nawiązań, intryga sensacyjna i styl Alistaira MacLeana, wszedłem w lukę rynkową i zabetonowałem wejście, przez dwa lata uzupełniłem pierwszą książkę trzema kolejnymi, konkurencja dobijała się, kopała, pluła i smarkała, byłem pierwszy, reszta mogła zadowolić się rolą epigonów, zaroiło się potem od nieudolnych podróbek, wydawca opowiadał mi o tym ze śmiechem głośnym i szyderczym.
Zerkam na wielki zegar, minęła czwarta godzina sesji, czuję się jak po przebiegnięciu maratonu, kończę butelkę wody, mimo tego w gardle piasek, oczy chodzą ciężko, zaczyna mnie boleć kark, drętwieje lewe ramię, rozmasowuję, wstaję, coś mi strzyka w kolanach, jestem stary i zmęczony, bieganie chyba mniej wyczerpuje. Realizator pakuje manatki, kiwa dłonią i wychodzi, wygląda gorzej niż ja, mimo poprawy stosunków jednak nie pała do mnie przesadną sympatią. Zostajemy sami z producentką, idę do reżyserki.
– Jak wrażenia? – pytam.
– Było nieźle – mówi Tola. Zerka na drzwi, potem na mnie, potem znowu na drzwi. – Robisz postępy. Z każdą sesją jest lepiej.
– W okolicy końca będzie już bardzo dobrze – dopowiadam.
Tola chichocze.
Podchodzę blisko, ujmuję w dłonie jej twarz, pochylam się. Wargi Toli Pasek smakują i pachną dojrzałymi owocami, są sprężyste i miękkie. Zrzucam z niej bluzę, stanik typu push-up…
.
.
.
…(fragment)…