Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
29 osób interesuje się tą książką
Najnowszy tom bestsellerowej serii meteo!
Emerytowany policjant, Jakub Tyszkiewicz, mieszka w Portugalii. Pływa jachtem, wychowuje nastoletniego syna, powoli dochodzi do siebie po tragedii sprzed lat. Codzienną, leniwą rutynę zakłóca napaść na dom Tyszkiewicza. Celem jest on sam. Cudem udaje mu się obezwładnić zabójców. Jakub rusza śladem zleceniodawców. Trop prowadzi do Niemiec.
Tymczasem w Polsce wielkimi krokami zbliżają się wybory prezydenckie. Ich tłem jest narastający w społeczeństwie strach: mnożą się podpalenia luksusowych apartamentowców, ataki na infrastrukturę energetyczną i transporty amunicji jadące na Ukrainę, pobicia mieszkających w Polsce Ukraińców; w końcu następuje atak na rosyjską ambasadę.
Wojna hybrydowa w każdej chwili może przerodzić się w otwarty konflikt zbrojny.
Uparcie tropiąc ludzi, którzy wynajęli zabójców, Jakub Tyszkiewicz po raz pierwszy od sześciu lat pojawia się w Warszawie…
Marcin Ciszewski kolejny raz udowadnia, że w budowaniu napięcia nie ma sobie równych!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 415
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
Wieżowiec zaczął płonąć tuż przed świtem. Pożar, zrazu niewielki, ograniczony do pomieszczeń technicznych i fragmentów korytarzy, rozprzestrzenił się z przerażającą szybkością, by szybko przerodzić w prawdziwe piekło w samym sercu Warszawy.
Jakby zamierzał zaprezentować jedyny w swoim rodzaju spektakl struchlałym mieszkańcom miasta.
Płomienie pożerały piętro po piętrze, jaskrawe światło odbijało się od szklanych ścian budynku, tworząc na grafitowym niebie upiorną iluminację. Zdawały się kierować własnym umysłem, zarządzającym ich marszem ku górze. Okna wybuchały gniewnymi eksplozjami, żółtopomarańczowe jęzory ognia, niczym piekielne duchy, tańczyły dance macabre wokół wspierających konstrukcję grubych, betonowych filarów. Toksyczny dym zaściełał okoliczne ulice, wzmagając zamieszanie w szeregach przedstawicieli coraz liczniej przybywających na miejsce służb ratowniczych.
Wydarzenia te, jakkolwiek dramatyczne, bladły jednak w obliczu tego, co działo się wewnątrz.
Kiedy zaczął się pożar, zdecydowana większość mieszkańców była pogrążona w głębokim śnie, z którego wyrwały ich krzyki sąsiadów i wycie syren. Apartamenty, jeszcze przed chwilą emanujące dyskretnym (albo całkiem ostentacyjnym) luksusem, wypełniły się zgiełkiem, chaosem i paniką, wzmaganą przez szybko rozprzestrzeniający się (choćby kanałami wentylacyjnymi, których nie odciął, choć powinien, system przeciwpożarowy) dym. Ludzie w panice opuszczali mieszkania, odruchowo kierując się do wind. Gdy przekonali się, że są one martwe, ruszyli do klatek schodowych.
Zamieszkujący wieżowiec milionerzy uciekali z płonących pięter w takim stanie, w jakim zastał ich alarm: w bieliźnie lub bez, poparzeni, posiniaczeni, z szokiem wymalowanym na twarzach. Szybko okazało się, że są takimi samymi ludźmi jak wszyscy inni śmiertelnicy. Odczuwali strach, wpadali w panikę, byli skłonni użyć przemocy, by uratować życie. Z miejsca przestały obwiązywać zasady savoir-vivre`u czy – szerzej – norm cywilizacyjnych. Do przodu wysforowali się najsilniejsi i najbardziej bezwzględni. Długi, wijący się wąż ludzi dobiegł do piętra dwudziestego pierwszego, po czym zatrzymał się, powstrzymany przez ścianę szalejących płomieni i nieludzkiego żaru. Panika narastała szybciej niż pożar. Ludzie wbiegli do kilku przed chwilą opuszczonych mieszkań na piętrze dwudziestym drugim i trzecim. Niektórzy sądzili, że uda się tam przeczekać do momentu przybycia służb ratunkowych. Inni – ci którzy mieli dość przytomności umysłu, by zabrać ze sobą telefony komórkowe, próbowali zawiadomić policję, straż pożarną, pogotowie, wojsko, saperów, służby specjalne, rząd lub swojego prawnika albo po prostu chcieli połączyć się z rodzinami.
Ogień jednak nie zatrzymał się ani na pierwszym, ani dwudziestym pierwszym piętrze, tylko szedł dalej, zarówno w górę, jak i w dół, trawiąc, z ogromną szybkością, kolejne kondygnacje.
Kolejny akt dramatu rozpoczął się na ostatnim piętrze wieżowca, na którym znajdował się sześciusetmetrowy penthouse z zapierającym dech w piersiach, panoramicznym widokiem na miasto. Kosztował fortunę i stanowił najbardziej spektakularny atrybut prestiżu, jaki można sobie wyobrazić w stołecznym mieście. Właściciel, oprócz widoku, miał również windę do swojego wyłącznego użytku, a także umieszczone na dachu lądowisko dla śmigłowców.
Człowiek ów, pięćdziesięciodwuletni prezes jednej z największych grup kapitałowych, działających na warszawskim rynku, na co dzień obracał miliardami złotych, decydował o losie małych firm i wielkich koncernów, wydawał wyroki, oferując życie lub skazując na śmierć. Zawsze podejmował słuszne decyzje, co udziałowcy bardzo w nim cenili i wynagradzali sutymi premiami. Pomylił się tylko raz, tej właśnie nocy – mógł spędzić ją w luksusowym apartamencie kochanki (który zresztą sam jej sprezentował), poczuł się jednak zmęczony i wrócił do domu.
Obudziło go dochodzące gdzieś z dołu wycie syren. Początkowo nie czuł niepokoju. Wyjrzał przez okno, dostrzegł migające na dole niebieskie światła straży pożarnej, pociągnął nosem, poczuł dym, po czym uznał, że najrozsądniej będzie zrobić to, co kiedyś wyczytał w regulaminie, czyli zjechać na dół. Ubrał się, z pewną irytacją przyjął fakt, że nie działa winda, po czym ruszył do publicznej klatki schodowej, obiecując sobie, że z samego rana odbędzie poważną rozmowę z administratorem, bo nie chciało mu się schodzić czterdziestu pięter po schodach tylko dlatego, że gdzieś na dole jakiś idiota nie zgasił papierosa.
Marsz nie trwał długo. Gdy szarpnął za klamkę, buchnęła nań fala żaru, która go wywróciła. Z trudem zamknął drzwi i wtedy zaczął traktować sytuację poważniej.
Miał jeszcze jedną drogę ucieczki – dach. Jego prywatny helikopter stał na Okęciu, o kilka minut lotu. Umowa zobowiązywała pilota dyżurnego do znalezienia się w kabinie w ciągu kwadransa od wezwania. Ten cholerny budynek chyba wytrzyma dwadzieścia minut, za to zapłacił pieprzone osiem milionów euro.
Złapał zasięg (dobrze, że działało chociaż to), zadzwonił, zaspany pilot obiecał przylecieć. Milioner poczuł się tyle dobrze, by jeszcze napić się drinka. Po kilku minutach jego wzrok przykuł przesączający się przez drzwi dym. Pożar rozprzestrzeniał się szybciej niż przypuszczał. Zabrał więc teczkę z dokumentami i osobną klatką schodową, prowadzącą bezpośrednio z apartamentu, wyszedł na dach.
I tu przestraszył się nie na żarty.
Płomienie wypełzły przez okna kondygnacji technicznej i w kilku miejscach lizały obramowanie dachu. Hałas pożaru i temperatura narastały z każdą chwilą. Coś potężnie huknęło, łoskot tłuczonego szkła niemal go ogłuszył. To wylatywały szyby opuszczonego przed chwilą penthouse`u.
Jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co go czeka. Przykleił się plecami do małej betonowej budowli stanowiącej wyjście z klatki schodowej i ponownie próbował połączyć się z pilotem – zasięg jednak się urwał. Zaczęło docierać do niego, że dach może okazać się pułapką bez wyjścia. Modlił się, by śmigłowiec przyleciał jak najszybciej. Obserwował z przerażeniem, jak pożoga całkiem otwarcie wychodzi na dach. Żar nie pozwalał oddychać. Powoli zaczął mieć pewność, że gigantyczna plama ognia i wywołane nią gwałtowne ruchy powietrza są zbyt wielkie, by śmigłowiec mógł zbliżyć się do budynku, nie ryzykując katastrofy.
W końcu, gdy znów coś huknęło potężnie, gdy z trzech stron otoczyły go płomienie, zdał sobie sprawę, że pomoc nie nadejdzie nigdy.
Miał tylko jedno wyjście – a właściwie dwa. Mógł skoczyć lub zginąć w płomieniach.
Diabelska alternatywa. Trudno to sobie nawet wyobrazić. Od frontu: studwudziestometrowa przepaść wiodąca na poziom ulicy przez półmrok rozjaśniony światłami wielkiego miasta. Na dole trochę gapiów, zadzierających głowę najwyżej jak się da, większość z pracującymi komórkami w wyciągniętych dłoniach. Upiornie czerwone wozy straży pożarnej. Mrowisko szybko poruszających się postaci w hełmach i ognioodpornych kombinezonach.
Za plecami – posuwająca się, hucząca, złowroga ściana ognia.
Nie mógł się zdecydować.
Toczył nieprzytomnym wzrokiem dookoła, chwytając się ostatnich skrawków nadziei. Nie zwracał uwagi, że jest uwalany własnymi wydzielinami ustrojowymi, poparzony, na poły świadomy, na poły oszalały. Rozpaczliwie walczył o kolejny haust powietrza, pazurami wczepiając się w ostatnie sekundy życia. W końcu, gdy zapaliła się na nim koszula, gdy jego mózg w zasadzie przestał odbierać kolejne bodźce, wrzasnął w udręce, rozpędził się i skoczył.
Dwadzieścia pięter niżej czterdziestoletni ojciec dwóch córek i mąż pięknej, mądrej żony stał na krawędzi okna, które udało mu się z ogromnym trudem wybić – mimo iż mieszkał sześćdziesiąt metrów nad powierzchnią gruntu, miał w umowie paragraf mówiący o dodatkowych wzmocnieniach antywłamaniowych – i spoglądał w otchłań. Ziemia zdawała się być nieskończenie daleko. Słyszał dochodzący z głębi mieszkania płacz i rozpaczliwy krzyk trzech swoich kobiet, bez których – jeszcze przed półgodziną był skłonny przysiąc, że to prawda – nie wyobrażał sobie życia. Teraz myślał tylko o sobie. Chciał mieć ten koszmar jak najszybciej za sobą. Liczył się on i tylko on, reszta go nie obchodziła.
Ze skamieniałym sercem dostrzegł wrzeszczące na cały głos ciało, ciągnące za sobą warkocz złożony z płomieni i jasnego dymu, które przemknęło mu w ułamku sekundy przed oczami i poleciało w dół. Doszedł do wniosku, że jeśli natychmiast nie pójdzie śladem desperata, nie zrobi tego nigdy. Przemknęło mu przez głowę, że tak musieli się czuć ludzie wyrokiem sądu skazani na śmierć na stosie tuż przed podpaleniem go przez kata. Potem przypomniał sobie zapierające dech w piersiach obrazki z jedenastego września dwa tysiące pierwszego roku i ludzi skaczących w przepaść z Bliźniaczych Wież.
Nabrał w płuca powietrza i skoczył.
Potem byli inni. Nikt tak naprawdę nie wie, ilu. Z całego budynku uratowanych zostało trzydzieści sześć osób, zamieszkujących nie wyżej niż na szóstej kondygnacji. Strażacy wyciągnęli ich przez wybite okna za pomocą drabin i wysięgników. Trzy osoby zmarły później w szpitalu.
Budynek płonął jeszcze kilka godzin, by nad ranem, gdy wschodzące słońce na dobre rozświetliło okolicę, na oczach tysięcy gapiów i milionów ludzi zgromadzonych przed telewizorami, zawalić się w akompaniamencie upiornego huku i fali pyłu, który oblepił centralną część Śródmieścia.
Smród spalenizny unosił się w powietrzu przez tygodnie.
Bavaria Cruiser 46 płynęła kursem zachodnim. Jednostajny, pozbawiony częstych o tej porze roku zrywów wschodni wiatr nadawał łodzi prędkość pięciu i pół węzła, nie zmuszając do większego wysiłku ani mocnego kadłuba, obliczonego na znacznie większe przeciążenia, ani sternika. Żagle pracowały równo, ster, trzymany pewnymi dłońmi żeglarza, wyznaczał kurs prosto do portu.
Jakub Tyszkiewicz obejrzał się. Nisko leżące, zamglone, jakby wycofane słońce wyraźnie zbierało się do snu. Na zachodzie gęstniały ciemne, burzowe chmury. Niebawem przyjdzie deszcz, wiatr nabierze mocy, niebo rozświetli się błyskawicami. Odruchowo ujął mocniej koło sterowe – na wszelki wypadek; wiedział, że burza nadciągnie nie wcześniej niż za czterdzieści minut.
Amerykanin obejrzał się również. Na jego nalanej, pokrytej kroplami potu twarzy pojawił się wyraz zaniepokojenia. Tłuste ciało spięło się, jakby w oczekiwaniu uderzenia.
– Złapie nas burza? Dopadnie nas, tak? – zapytał. Jakub zdążył się już przyzwyczaić do ciężkiego południowego akcentu i zrozumiał pytanie. Nie zdążył jednak odpowiedzieć. Ubiegła go Maya.
– Bez obaw – uśmiechnęła się. – Gdy zacznie padać, będziesz przy drugim piwie.
Nie ukoiło to obaw Amerykanina. Facet nazywał się Sherman i był w prostej linii potomkiem dowódcy armii Unii w czasie wojny secesyjnej, czym zresztą chwalił się przy każdej okazji. Jakub nie za to go nie lubił, czego, świadom relacji usługodawca – klient, starał się nie okazywać. Facet miał bajeczną fortunę, nie targował się o cenę i płacił gotówką, miał więc pewne zalety. A że nader często okazywał się trudny do zniesienia? Trafiali się i tacy klienci.
– Szybko się zbliża – zagulgotał jeszcze bardziej niezrozumiale Sherman. – Takie chmury nie wróżą nic dobrego. Będzie wiało jak diabli. Powinieneś włączyć silnik. Chcę szybko dobić do brzegu.
Maya uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Nie musiała oglądać się na sternika, by odgadnąć jaką ma opinię na temat dobrych rad udzielanych przez gościa.
– Uwierz mi John, mamy co najmniej pół godziny, zanim zacznie wiać – powiedziała pewnym tonem. – Za kwadrans będziemy w porcie.
– Powinniśmy im wierzyć, kochanie – stwierdziła Mary Sherman. Co najmniej o dwadzieścia lat młodsza od swojego męża, wyglądała na typową zdobycz znudzonego poprzednią żoną milionera. Bardzo atrakcyjna i niezbyt inteligentna. Pierwsze wrażenie było jednak mylne; Mary kierowała się własnym rozumem i trzeźwym osądem rzeczywistości. Jakub poczuł do niej sympatię, odkąd weszła na pokład. – Znają się na tym.
John Sherman sapnął wściekle. Łypnął na Jakuba. Ten odpowiedział beznamiętnym spojrzeniem. Maya spojrzała na niego z niepokojem.
Nie możesz w ten sposób traktować klientów, wbijała mu do głowy, odkąd tylko zaczęli razem pływać. Nie możesz za każdym razem, gdy cię zdenerwują, dawać do zrozumienia, że nakarmisz nimi rekiny. Tu w zasadzie nie ma rekinów, odpowiadał bez przekonania, a ona uśmiechała się czule.
Jeszcze przed rokiem tak właśnie by zareagował. Może nawet pół roku temu. Poszedłby na zwarcie. Teraz jednak udawało mu się traktować wybryki i zachcianki klientów z dystansem. Bywali zresztą gorsi od Johna Shermana. Niektórym wydawało się, że za pieniądze, obok łodzi i profesjonalnych umiejętności załogi, mogą kupić też charakter kapitana.
Teraz Jakub powstrzymał się więc od komentarza, jednak silnika nie włączył. Patrzył wprost przed siebie, na rosnące z każdą chwilą zabudowania miasteczka rozpartego na wzgórzach otaczających port. Potem zerknął na Mayę i poczuł lekkie ciepło w żołądku. Chyba, w końcu, udało mu się dobić do swej prywatnej przystani. Jeszcze niedawno nie dopuszczał do siebie tej możliwości. A jednak: ta kobieta i to miejsce przyniosły mu ukojenie i spokój.
Pierwszy szkwał dopadł ich pół mili przed celem. Gorący i suchy wiatr zaatakował niemal idealnie prostopadle do osi łodzi, od sterburty, niósł w sobie drobinki piachu, jakby wprost z Sahary. Silne uderzenie mocno przechyliło jacht. Jakub szybko poluzował szot grota, Maya zrobiła to samo z genuą. Łódź zmniejszyła przechył, ale również wyraźnie przyspieszyła. Kolejny szkwał był mocniejszy i znacznie dłuższy. Płynęli z prędkością ośmiu węzłów i przyspieszali. Olinowanie jęczało pod naporem siły żywiołu.
– Mówiłem – wrzasnął Sherman. Genua załopotała wściekle. Daleki grzmot gonił łódź basowym pomrukiem. – Natychmiast włącz silnik. Musimy jak najszybciej znaleźć się w porcie.
Jakub zignorował go. Mocniej zacisnął dłonie na kole sterowym i jeszcze bardziej poluzował szoty obu żagli. Jacht osiągnął prędkość jedenastu węzłów. Fale stały się wyższe. Piana z odkosów dziobowych biła prosto w twarz. Wkładał sporo wysiłku, by kontrując przechyły kołem sterowym, utrzymać się na pożądanym kursie. Dawno nie czuł się tak dobrze.
Zastanawiał się, czy nie zrefować żagli. Ocean bywał chimeryczny. Ładna pogoda potrafiła być fałszywa niczym polityk w trakcie kampanii wyborczej, w dziesięć minut zamieniając ocean w pułapkę bez wyjścia. Każdy kolejne uderzenie wiatru mogło być na tyle silne, by wywrócić łódź; nie ma nic głupszego niż stracić wart sto tysięcy euro jacht – a może i życie – o dwieście metrów od portu.
Zostawił jednak sprawy swemu biegowi. Nie zwracając uwagi na wściekłe posapywanie Shermana i coraz bardziej zaniepokojone spojrzenia jego żony, płynął prosto między główki falochronu. Kolejny, ostry szkwał dodał mu jeszcze prędkości. Na teren portu wpłynął niczym na finiszu regat. Log pokazywał osiemnaście węzłów.
– Zrzuć genuę – zakomenderował.
Maya puściła żagiel w łopot i energicznie zakręciła kabestanem. Wielki trójkątny żagiel owinął się wokół sztagu, szybko zmniejszając powierzchnię natarcia wiatru.
Bavaria wyraźnie zwolniła. Robili już tylko dwanaście węzłów.
Jakub zrobił gwałtowny zwrot, postawił łódź równolegle do linii wiatru, grot, główny żagiel jachtu, natychmiast wpadł w łopot. Poszły w ruch korby wspomagające kabestany. Mechanizm wsunął lśniąco białą, olbrzymią taflę dacronu do komory wokół masztu.
Jakub włączył silnik, znów zrobił zwrot i z prędkością dwóch węzłów posterował ku marinie. Nie patrzył na Shermana. Przyglądał się ciemniejącemu z każdą chwilą niebu.
Nie zauważył młodego, wysokiego mężczyzny stojącego w cieniu niewielkiego budynku, w którym urzędował bosman. Gdy blisko piętnastometrowy jacht przybił do kei i Maya wyskoczyła z cumą w ręku na kamienne płyty nabrzeża, człowiek ten wyjął z kieszeni komórkę.
– Przypłynęli – powiedział.
Jakub zerknął na odjeżdżający samochód i westchnął. Miał szczerą nadzieję, że widział Shermanów po raz ostatni w życiu. Maya poklepała go po ramieniu. Wiatr rozwiewał jej jasne włosy. Zagrzmiało.
– Dziękuję – powiedziała.
– Za co?
– Że nie wyrzuciłeś go za burtę.
Odwzajemnił uśmiech.
– Ale wiesz, że on miał rację? – zapytała. – Też nie bardzo rozumiem, dlaczego nie przeszedłeś na silnik.
Kiwnął głową. Oczywiście, powinien tak zrobić. Atlantyk naprawdę bywa zdradliwy, nawet blisko brzegu. Zrzucenie żagli i dopłynięcie do portu na silniku zredukowałoby ryzyko wywrotki właściwie do zera. Żaden dyshonor, wszyscy tak robili. Być może o to właśnie chodziło. Gdzieś na dnie swej osobowości tkwił w poprzednim życiu.
– To się już nie powtórzy – odparł.
Przyznawał się do błędu, choć nie mówił tego wprost. Znała go na tyle, by wiedzieć, że innej odpowiedzi nie uzyska; i że raczej nie powiedział prawdy.
– Sklaruję łódź – zadeklarowała.
– Razem sklarujemy.
– Idź, idź – popchnęła go lekko. – Należy ci się szybki drink na tarasie.
Pocałował ją. Na łodzi panował porządek – nawet całodniowe niechlujstwo Shermana nie zdołało go w istotny sposób naruszyć. Wiedział, że ułożenie lin w bakistach i zebranie do worka pozostałości po obiedzie nie zajmie jej więcej niż dziesięć minut. Mogła to zrobić sama. Lubił przyjmować takie gesty, a ona lubiła je ofiarowywać.
– Przygotuję też dla ciebie – powiedział. – Gin, tonik, cytryna?
– I dwie kostki lodu. Proszę.
Wyskoczył na keję i ruszył w stronę wyjścia z portu. Marsz do domu stanowił rytuał: dystans wymagający kwadransa niezbyt szybkiego marszu najczęściej pokonywał w czasie dwa razy dłuższym. Po drodze zawsze zatrzymywał się przed wiekowym kościółkiem i po prostu mu się przyglądał. Tym razem jednak stał krócej niż zwykle. Czuł silny wiatr na twarzy, a niebo robiło się coraz ciemniejsze. Kolejny raz złapał się na tym, że traktował to miejsce jak swoje. Dominujące z początku wrażenie obcości stopniowo bladło; nawet nie zauważył, kiedy minęło zupełnie. Jakiś czas temu – może rok – przestał się czuć obco.
Tuż po śmierci Heleny bardzo cierpiał. Najgorszy kryzys przyszedł jednak w momencie, gdy na dobre dotarło do niego, że został sam z Lolkiem. Samotny ojciec z sześcioletnim synem. Uświadomił sobie, że właściwie nic o nim nie wie, że po prostu nie ma pojęcia o jego potrzebach. Każdego dnia stąpał po polu minowym. Był pewien, że sobie nie poradzi. Że się nie nauczy. Zresztą do tej nauki często brakowało mu zapału. A jednak stopniowo, krok po kroku, robiąc ogromną liczbę błędów, posuwał się do przodu. Poznawał nawyki i pragnienia dziecka, aż w końcu dowiedział się o nim tyle, by każdy dzień nie stawał się wyzwaniem ponad siły. Uśmiechnął się na tę myśl. Mój Boże, ależ długą drogę przebył.
Zerknął po raz ostatni na ozdobiony nadkruszonymi zębem czasu rzeźbami tympanon kościółka, schował do kieszeni okulary, które mocniejszy od innych podmuch usiłował zerwać mu z głowy, po czym ruszył dalej. Wkroczył na ganek domu, pogwizdując, otworzył drzwi, minął maleńki korytarzyk, po czym zniknął w sypialni.
Mężczyzna z komórką szedł w bezpiecznej odległości, ani na moment nie tracąc go z oczu.
Człowiek obserwujący przybycie jachtu do portu nie działał sam. Dwaj towarzysze od kilku godzin czekali w zaparkowanym kilka kilometrów od miasteczka samochodzie. Byli zawodowcami: umieli poradzić sobie zarówno z nudą, jak i zmęczeniem. Życie i długotrwałe szkolenie nauczyło ich cierpliwości. Czekali w bezruchu. Upał dawał im się we znaki, ale przynajmniej wpadający przez otwarte okna niebieskiego sedana wiatr przyjemnie chłodził twarze.
Siedzenie pasażera zajmował dobiegający pięćdziesiątki mężczyzna o sylwetce zdradzającej zamiłowanie do intensywnego wysiłku fizycznego i przyprószonych siwizną skroniach. Dowodził operacją i nie lubił zbyt dużo gadać; kierowca, młodszy i wyższy, miał w twarzy coś złowrogiego i, co bardzo odpowiadało Siwemu, był introwertycznym, milkliwym gburem. Pracowali razem po raz czwarty. Do tej pory nie popełnili zbyt wielu błędów. W kwestiach zawodowych mogli sobie zaufać.
Obserwator zadzwonił i przekazał informację. Kierowca uruchomił silnik i w ciągu pięciu minut, nie przekraczając dozwolonej prędkości, pokonał dystans dzielący ich od domu Jakuba. Zaparkował samochód sto metrów dalej, na sąsiedniej ulicy.
Obserwator zameldował, że cel znalazł się w środku.
Mężczyźni wysiedli bez pośpiechu, przecięli wąską uliczkę, na której, ku swej wielkiej uldze, nie spotkali żadnego przypadkowego przechodnia i znaleźli się przy posesji oznaczonej numerem sześć. Brama okazała się otwarta na oścież. Nikogo. Cisza i spokój. Dalekie pomruki burzy.
Ostrożnie przemierzyli dziedziniec. Siwy położył dłoń na klamce. Drzwi uchyliły się bezgłośnie. Jakub Tyszkiewicz, co było powszechnym zwyczajem w tym rejonie Portugalii, nie miał zwyczaju używać klucza.
Weszli.
Starszy z intruzów trzymał już w dłoni Sig Sauera z tłumikiem. Bardzo lubił ten ciężki, niezawodny pistolet; mimo wielu prób jakoś nie mógł się przekonać do, na poły plastikowego, Glocka. Młodszy posługiwał się wyposażonym w kolimator pistoletem maszynowym UZI w wytłumionej wersji. Wśród niektórych specjalistów broń ta uchodziła za lepsze narzędzie do walki w pomieszczeniach niż legendarny Heckler & Koch MP-5.
Wewnątrz panował przyjemny chłód, którego źródło stanowiła, jak w większości miejscowych domów, wyłożona kamiennymi płytami podłoga. Niewielki salonik czarował jaskrawymi kolorami poduszek, obić mebli i wiszących na ścianach obrazów. Kanapa, dwa fotele, niewielki stolik, drugi, większy, pod ścianą, w części jadalnej. W rogu telewizor, pod nim sprzęt stereo, kilka solidnie wypchanych szafek na oldschoolowe już kompakty, osobny regalik z winylami.
Zamożność, ale podparta dobrym gustem.
W domu panowała cisza, zakłócana tylko sennym brzęczeniem much. Burza najwyraźniej zrezygnowała z atakowania miasteczka i popędziła dalej, na wschód. Niebo stało się jaśniejsze, ucichły pomruki wyładowań. Słońce pomału układało się do snu w leniwie szumiących falach oceanu. Panował sielankowy spokój.
Obaj mężczyźni nie lubili takiego spokoju ani takiej ciszy. Rozdzielili się bez słowa. Młodszy dokończył sprawdzenie salonu, jednak za barkiem oddzielającym przestrzeń kuchenną od wypoczynkowej nie znalazł nikogo. Stanął w progu. Słyszał tylko kroki swego kompana, nic więcej.
Siwy w tym czasie znalazł się w wąskim korytarzyku prowadzącym do prywatnej części domu. Drzwi jednego z pokoi były otwarte. Skarpetki i piłkarskie spodenki na podłodze, plakaty na ścianach, gamingowy fotel, niedbale rzucone na biurko słuchawki z mikrofonem, stacjonarny komputer połączony z wielkim ekranem – typowe królestwo nastolatka. Tu również panowała cisza.
Do sprawdzenia pozostały dwie sypialnie.
Niemal bezszelestnie znalazł się w pierwszej.
Dochodzący z salonu nagły jęk bólu i głuchy łomot poderwały go do biegu.