Ogień - Marcin Ciszewski - ebook + książka
NOWOŚĆ

Ogień ebook

Marcin Ciszewski

4,0

147 osób interesuje się tą książką

Opis

Najnowszy tom bestsellerowej serii meteo!

Emerytowany policjant, Jakub Tyszkiewicz, mieszka w Portugalii. Pływa jachtem, wychowuje nastoletniego syna, powoli dochodzi do siebie po tragedii sprzed lat. Codzienną, leniwą rutynę zakłóca napaść na dom Tyszkiewicza. Celem jest on sam. Cudem udaje mu się obezwładnić zabójców. Jakub rusza śladem zleceniodawców. Trop prowadzi do Niemiec.

Tymczasem w Polsce wielkimi krokami zbliżają się wybory prezydenckie. Ich tłem jest narastający w społeczeństwie strach: mnożą się podpalenia luksusowych apartamentowców, ataki na infrastrukturę energetyczną i transporty amunicji jadące na Ukrainę, pobicia mieszkających w Polsce Ukraińców; w końcu następuje atak na rosyjską ambasadę.     

Wojna hybrydowa w każdej chwili może przerodzić się w otwarty konflikt zbrojny.

Uparcie tropiąc ludzi, którzy wynajęli zabójców, Jakub Tyszkiewicz po raz pierwszy od sześciu lat pojawia się w Warszawie…

Marcin Ciszewski kolejny raz udowadnia, że w budowaniu napięcia nie ma sobie równych!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 415

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83296-73-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

1

Wie­żo­wiec za­czął pło­nąć tuż przed świ­tem. Po­żar, zrazu nie­wielki, ogra­ni­czony do po­miesz­czeń tech­nicz­nych i frag­men­tów ko­ry­ta­rzy, roz­prze­strze­nił się z prze­ra­ża­jącą szyb­ko­ścią, by szybko prze­ro­dzić w praw­dziwe pie­kło w sa­mym sercu War­szawy.

Jakby za­mie­rzał za­pre­zen­to­wać je­dyny w swoim ro­dzaju spek­takl stru­chla­łym miesz­kań­com mia­sta.

Pło­mie­nie po­że­rały pię­tro po pię­trze, ja­skrawe świa­tło od­bi­jało się od szkla­nych ścian bu­dynku, two­rząc na gra­fi­to­wym nie­bie upiorną ilu­mi­na­cję. Zda­wały się kie­ro­wać wła­snym umy­słem, za­rzą­dza­ją­cym ich mar­szem ku gó­rze. Okna wy­bu­chały gniew­nymi eks­plo­zjami, żół­to­po­ma­rań­czowe ję­zory ognia, ni­czym pie­kielne du­chy, tań­czyły dance ma­ca­bre wo­kół wspie­ra­ją­cych kon­struk­cję gru­bych, be­to­no­wych fi­la­rów. Tok­syczny dym za­ście­łał oko­liczne ulice, wzma­ga­jąc za­mie­sza­nie w sze­re­gach przed­sta­wi­cieli co­raz licz­niej przy­by­wa­ją­cych na miej­sce służb ra­tow­ni­czych.

Wy­da­rze­nia te, jak­kol­wiek dra­ma­tyczne, bla­dły jed­nak w ob­li­czu tego, co działo się we­wnątrz.

Kiedy za­czął się po­żar, zde­cy­do­wana więk­szość miesz­kań­ców była po­grą­żona w głę­bo­kim śnie, z któ­rego wy­rwały ich krzyki są­sia­dów i wy­cie sy­ren. Apar­ta­menty, jesz­cze przed chwilą ema­nu­jące dys­kret­nym (albo cał­kiem osten­ta­cyj­nym) luk­su­sem, wy­peł­niły się zgieł­kiem, cha­osem i pa­niką, wzma­ganą przez szybko roz­prze­strze­nia­jący się (choćby ka­na­łami wen­ty­la­cyj­nymi, któ­rych nie od­ciął, choć po­wi­nien, sys­tem prze­ciw­po­ża­rowy) dym. Lu­dzie w pa­nice opusz­czali miesz­ka­nia, od­ru­chowo kie­ru­jąc się do wind. Gdy prze­ko­nali się, że są one mar­twe, ru­szyli do kla­tek scho­do­wych.

Za­miesz­ku­jący wie­żo­wiec mi­lio­ne­rzy ucie­kali z pło­ną­cych pię­ter w ta­kim sta­nie, w ja­kim za­stał ich alarm: w bie­liź­nie lub bez, po­pa­rzeni, po­si­nia­czeni, z szo­kiem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzach. Szybko oka­zało się, że są ta­kimi sa­mymi ludźmi jak wszy­scy inni śmier­tel­nicy. Od­czu­wali strach, wpa­dali w pa­nikę, byli skłonni użyć prze­mocy, by ura­to­wać ży­cie. Z miej­sca prze­stały ob­wią­zy­wać za­sady sa­voir-vi­vre`u czy – sze­rzej – norm cy­wi­li­za­cyj­nych. Do przodu wy­sfo­ro­wali się naj­sil­niejsi i naj­bar­dziej bez­względni. Długi, wi­jący się wąż lu­dzi do­biegł do pię­tra dwu­dzie­stego pierw­szego, po czym za­trzy­mał się, po­wstrzy­many przez ścianę sza­le­ją­cych pło­mieni i nie­ludz­kiego żaru. Pa­nika na­ra­stała szyb­ciej niż po­żar. Lu­dzie wbie­gli do kilku przed chwilą opusz­czo­nych miesz­kań na pię­trze dwu­dzie­stym dru­gim i trze­cim. Nie­któ­rzy są­dzili, że uda się tam prze­cze­kać do mo­mentu przy­by­cia służb ra­tun­ko­wych. Inni – ci któ­rzy mieli dość przy­tom­no­ści umy­słu, by za­brać ze sobą te­le­fony ko­mór­kowe, pró­bo­wali za­wia­do­mić po­li­cję, straż po­żarną, po­go­to­wie, woj­sko, sa­pe­rów, służby spe­cjalne, rząd lub swo­jego praw­nika albo po pro­stu chcieli po­łą­czyć się z ro­dzi­nami.

Ogień jed­nak nie za­trzy­mał się ani na pierw­szym, ani dwu­dzie­stym pierw­szym pię­trze, tylko szedł da­lej, za­równo w górę, jak i w dół, tra­wiąc, z ogromną szyb­ko­ścią, ko­lejne kon­dy­gna­cje.

Ko­lejny akt dra­matu roz­po­czął się na ostat­nim pię­trze wie­żowca, na któ­rym znaj­do­wał się sze­ściu­set­me­trowy pen­tho­use z za­pie­ra­ją­cym dech w pier­siach, pa­no­ra­micz­nym wi­do­kiem na mia­sto. Kosz­to­wał for­tunę i sta­no­wił naj­bar­dziej spek­ta­ku­larny atry­but pre­stiżu, jaki można so­bie wy­obra­zić w sto­łecz­nym mie­ście. Wła­ści­ciel, oprócz wi­doku, miał rów­nież windę do swo­jego wy­łącz­nego użytku, a także umiesz­czone na da­chu lą­do­wi­sko dla śmi­głow­ców.

Czło­wiek ów, pięć­dzie­się­cio­dwu­letni pre­zes jed­nej z naj­więk­szych grup ka­pi­ta­ło­wych, dzia­ła­ją­cych na war­szaw­skim rynku, na co dzień ob­ra­cał mi­liar­dami zło­tych, de­cy­do­wał o lo­sie ma­łych firm i wiel­kich kon­cer­nów, wy­da­wał wy­roki, ofe­ru­jąc ży­cie lub ska­zu­jąc na śmierć. Za­wsze po­dej­mo­wał słuszne de­cy­zje, co udzia­łowcy bar­dzo w nim ce­nili i wy­na­gra­dzali su­tymi pre­miami. Po­my­lił się tylko raz, tej wła­śnie nocy – mógł spę­dzić ją w luk­su­so­wym apar­ta­men­cie ko­chanki (który zresztą sam jej spre­zen­to­wał), po­czuł się jed­nak zmę­czony i wró­cił do domu.

Obu­dziło go do­cho­dzące gdzieś z dołu wy­cie sy­ren. Po­cząt­kowo nie czuł nie­po­koju. Wyj­rzał przez okno, do­strzegł mi­ga­jące na dole nie­bie­skie świa­tła straży po­żar­nej, po­cią­gnął no­sem, po­czuł dym, po czym uznał, że naj­roz­sąd­niej bę­dzie zro­bić to, co kie­dyś wy­czy­tał w re­gu­la­mi­nie, czyli zje­chać na dół. Ubrał się, z pewną iry­ta­cją przy­jął fakt, że nie działa winda, po czym ru­szył do pu­blicz­nej klatki scho­do­wej, obie­cu­jąc so­bie, że z sa­mego rana od­bę­dzie po­ważną roz­mowę z ad­mi­ni­stra­to­rem, bo nie chciało mu się scho­dzić czter­dzie­stu pię­ter po scho­dach tylko dla­tego, że gdzieś na dole ja­kiś idiota nie zga­sił pa­pie­rosa.

Marsz nie trwał długo. Gdy szarp­nął za klamkę, buch­nęła nań fala żaru, która go wy­wró­ciła. Z tru­dem za­mknął drzwi i wtedy za­czął trak­to­wać sy­tu­ację po­waż­niej.

Miał jesz­cze jedną drogę ucieczki – dach. Jego pry­watny he­li­kop­ter stał na Okę­ciu, o kilka mi­nut lotu. Umowa zo­bo­wią­zy­wała pi­lota dy­żur­nego do zna­le­zie­nia się w ka­bi­nie w ciągu kwa­dransa od we­zwa­nia. Ten cho­lerny bu­dy­nek chyba wy­trzyma dwa­dzie­ścia mi­nut, za to za­pła­cił pie­przone osiem mi­lio­nów euro.

Zła­pał za­sięg (do­brze, że dzia­łało cho­ciaż to), za­dzwo­nił, za­spany pi­lot obie­cał przy­le­cieć. Mi­lio­ner po­czuł się tyle do­brze, by jesz­cze na­pić się drinka. Po kilku mi­nu­tach jego wzrok przy­kuł prze­są­cza­jący się przez drzwi dym. Po­żar roz­prze­strze­niał się szyb­ciej niż przy­pusz­czał. Za­brał więc teczkę z do­ku­men­tami i osobną klatką scho­dową, pro­wa­dzącą bez­po­śred­nio z apar­ta­mentu, wy­szedł na dach.

I tu prze­stra­szył się nie na żarty.

Pło­mie­nie wy­peł­zły przez okna kon­dy­gna­cji tech­nicz­nej i w kilku miej­scach li­zały ob­ra­mo­wa­nie da­chu. Ha­łas po­żaru i tem­pe­ra­tura na­ra­stały z każdą chwilą. Coś po­tęż­nie huk­nęło, ło­skot tłu­czo­nego szkła nie­mal go ogłu­szył. To wy­la­ty­wały szyby opusz­czo­nego przed chwilą pen­tho­use`u. 

Jesz­cze nie do końca zda­wał so­bie sprawę z tego, co go czeka. Przy­kleił się ple­cami do ma­łej be­to­no­wej bu­dowli sta­no­wią­cej wyj­ście z klatki scho­do­wej i po­now­nie pró­bo­wał po­łą­czyć się z pi­lo­tem – za­sięg jed­nak się urwał. Za­częło do­cie­rać do niego, że dach może oka­zać się pu­łapką bez wyj­ścia. Mo­dlił się, by śmi­gło­wiec przy­le­ciał jak naj­szyb­ciej. Ob­ser­wo­wał z prze­ra­że­niem, jak po­żoga cał­kiem otwar­cie wy­cho­dzi na dach. Żar nie po­zwa­lał od­dy­chać. Po­woli za­czął mieć pew­ność, że gi­gan­tyczna plama ognia i wy­wo­łane nią gwał­towne ru­chy po­wie­trza są zbyt wiel­kie, by śmi­gło­wiec mógł zbli­żyć się do bu­dynku, nie ry­zy­ku­jąc ka­ta­strofy.

W końcu, gdy znów coś huk­nęło po­tęż­nie, gdy z trzech stron oto­czyły go pło­mie­nie, zdał so­bie sprawę, że po­moc nie na­dej­dzie ni­gdy.

Miał tylko jedno wyj­ście – a wła­ści­wie dwa. Mógł sko­czyć lub zgi­nąć w pło­mie­niach.

Dia­bel­ska al­ter­na­tywa. Trudno to so­bie na­wet wy­obra­zić. Od frontu: stu­dwu­dzie­sto­me­trowa prze­paść wio­dąca na po­ziom ulicy przez pół­mrok roz­ja­śniony świa­tłami wiel­kiego mia­sta. Na dole tro­chę ga­piów, za­dzie­ra­ją­cych głowę naj­wy­żej jak się da, więk­szość z pra­cu­ją­cymi ko­mór­kami w wy­cią­gnię­tych dło­niach. Upior­nie czer­wone wozy straży po­żar­nej. Mro­wi­sko szybko po­ru­sza­ją­cych się po­staci w heł­mach i ognio­od­por­nych kom­bi­ne­zo­nach.

Za ple­cami – po­su­wa­jąca się, hu­cząca, zło­wroga ściana ognia.

Nie mógł się zde­cy­do­wać.

To­czył nie­przy­tom­nym wzro­kiem do­okoła, chwy­ta­jąc się ostat­nich skraw­ków na­dziei. Nie zwra­cał uwagi, że jest uwa­lany wła­snymi wy­dzie­li­nami ustro­jo­wymi, po­pa­rzony, na poły świa­domy, na poły osza­lały. Roz­pacz­li­wie wal­czył o ko­lejny haust po­wie­trza, pa­zu­rami wcze­pia­jąc się w ostat­nie se­kundy ży­cia. W końcu, gdy za­pa­liła się na nim ko­szula, gdy jego mózg w za­sa­dzie prze­stał od­bie­rać ko­lejne bodźce, wrza­snął w udręce, roz­pę­dził się i sko­czył.

Dwa­dzie­ścia pię­ter ni­żej czter­dzie­sto­letni oj­ciec dwóch có­rek i mąż pięk­nej, mą­drej żony stał na kra­wę­dzi okna, które udało mu się z ogrom­nym tru­dem wy­bić – mimo iż miesz­kał sześć­dzie­siąt me­trów nad po­wierzch­nią gruntu, miał w umo­wie pa­ra­graf mó­wiący o do­dat­ko­wych wzmoc­nie­niach an­tyw­ła­ma­nio­wych – i spo­glą­dał w ot­chłań. Zie­mia zda­wała się być nie­skoń­cze­nie da­leko. Sły­szał do­cho­dzący z głębi miesz­ka­nia płacz i roz­pacz­liwy krzyk trzech swo­ich ko­biet, bez któ­rych – jesz­cze przed pół­go­dziną był skłonny przy­siąc, że to prawda – nie wy­obra­żał so­bie ży­cia. Te­raz my­ślał tylko o so­bie. Chciał mieć ten kosz­mar jak naj­szyb­ciej za sobą. Li­czył się on i tylko on, reszta go nie ob­cho­dziła.

Ze ska­mie­nia­łym ser­cem do­strzegł wrzesz­czące na cały głos ciało, cią­gnące za sobą war­kocz zło­żony z pło­mieni i ja­snego dymu, które prze­mknęło mu w ułamku se­kundy przed oczami i po­le­ciało w dół. Do­szedł do wnio­sku, że je­śli na­tych­miast nie pój­dzie śla­dem de­spe­rata, nie zrobi tego ni­gdy. Prze­mknęło mu przez głowę, że tak mu­sieli się czuć lu­dzie wy­ro­kiem sądu ska­zani na śmierć na sto­sie tuż przed pod­pa­le­niem go przez kata. Po­tem przy­po­mniał so­bie za­pie­ra­jące dech w pier­siach ob­razki z je­de­na­stego wrze­śnia dwa ty­siące pierw­szego roku i lu­dzi ska­czą­cych w prze­paść z Bliź­nia­czych Wież.

Na­brał w płuca po­wie­trza i sko­czył.

Po­tem byli inni. Nikt tak na­prawdę nie wie, ilu. Z ca­łego bu­dynku ura­to­wa­nych zo­stało trzy­dzie­ści sześć osób, za­miesz­ku­ją­cych nie wy­żej niż na szó­stej kon­dy­gna­cji. Stra­żacy wy­cią­gnęli ich przez wy­bite okna za po­mocą dra­bin i wy­się­gni­ków. Trzy osoby zmarły póź­niej w szpi­talu.

Bu­dy­nek pło­nął jesz­cze kilka go­dzin, by nad ra­nem, gdy wscho­dzące słońce na do­bre roz­świe­tliło oko­licę, na oczach ty­sięcy ga­piów i mi­lio­nów lu­dzi zgro­ma­dzo­nych przed te­le­wi­zo­rami, za­wa­lić się w akom­pa­nia­men­cie upior­nego huku i fali pyłu, który ob­le­pił cen­tralną część Śród­mie­ścia.

Smród spa­le­ni­zny uno­sił się w po­wie­trzu przez ty­go­dnie.

***

Ba­va­ria Cru­iser 46 pły­nęła kur­sem za­chod­nim. Jed­no­stajny, po­zba­wiony czę­stych o tej po­rze roku zry­wów wschodni wiatr nada­wał ło­dzi pręd­kość pię­ciu i pół wę­zła, nie zmu­sza­jąc do więk­szego wy­siłku ani moc­nego ka­dłuba, ob­li­czo­nego na znacz­nie więk­sze prze­cią­że­nia, ani ster­nika. Ża­gle pra­co­wały równo, ster, trzy­many pew­nymi dłońmi że­gla­rza, wy­zna­czał kurs pro­sto do portu.

Ja­kub Tysz­kie­wicz obej­rzał się. Ni­sko le­żące, za­mglone, jakby wy­co­fane słońce wy­raź­nie zbie­rało się do snu. Na za­cho­dzie gęst­niały ciemne, bu­rzowe chmury. Nie­ba­wem przyj­dzie deszcz, wiatr na­bie­rze mocy, niebo roz­świe­tli się bły­ska­wi­cami. Od­ru­chowo ujął moc­niej koło ste­rowe – na wszelki wy­pa­dek; wie­dział, że bu­rza nad­cią­gnie nie wcze­śniej niż za czter­dzie­ści mi­nut.

Ame­ry­ka­nin obej­rzał się rów­nież. Na jego na­la­nej, po­kry­tej kro­plami potu twa­rzy po­ja­wił się wy­raz za­nie­po­ko­je­nia. Tłu­ste ciało spięło się, jakby w ocze­ki­wa­niu ude­rze­nia.

– Zła­pie nas bu­rza? Do­pad­nie nas, tak? – za­py­tał. Ja­kub zdą­żył się już przy­zwy­czaić do cięż­kiego po­łu­dnio­wego ak­centu i zro­zu­miał py­ta­nie. Nie zdą­żył jed­nak od­po­wie­dzieć. Ubie­gła go Maya.

– Bez obaw – uśmiech­nęła się. – Gdy za­cznie pa­dać, bę­dziesz przy dru­gim pi­wie.

Nie uko­iło to obaw Ame­ry­ka­nina. Fa­cet na­zy­wał się Sher­man i był w pro­stej li­nii po­tom­kiem do­wódcy ar­mii Unii w cza­sie wojny se­ce­syj­nej, czym zresztą chwa­lił się przy każ­dej oka­zji. Ja­kub nie za to go nie lu­bił, czego, świa­dom re­la­cji usłu­go­dawca – klient, sta­rał się nie oka­zy­wać. Fa­cet miał ba­jeczną for­tunę, nie tar­go­wał się o cenę i pła­cił go­tówką, miał więc pewne za­lety. A że na­der czę­sto oka­zy­wał się trudny do znie­sie­nia? Tra­fiali się i tacy klienci.

– Szybko się zbliża – za­gul­go­tał jesz­cze bar­dziej nie­zro­zu­miale Sher­man. – Ta­kie chmury nie wróżą nic do­brego. Bę­dzie wiało jak dia­bli. Po­wi­nie­neś włą­czyć sil­nik. Chcę szybko do­bić do brzegu.

Maya uśmiech­nęła się jesz­cze sze­rzej. Nie mu­siała oglą­dać się na ster­nika, by od­gad­nąć jaką ma opi­nię na te­mat do­brych rad udzie­la­nych przez go­ścia.

– Uwierz mi John, mamy co naj­mniej pół go­dziny, za­nim za­cznie wiać – po­wie­działa pew­nym to­nem. – Za kwa­drans bę­dziemy w por­cie.

– Po­win­ni­śmy im wie­rzyć, ko­cha­nie – stwier­dziła Mary Sher­man. Co naj­mniej o dwa­dzie­ścia lat młod­sza od swo­jego męża, wy­glą­dała na ty­pową zdo­bycz znu­dzo­nego po­przed­nią żoną mi­lio­nera. Bar­dzo atrak­cyjna i nie­zbyt in­te­li­gentna. Pierw­sze wra­że­nie było jed­nak mylne; Mary kie­ro­wała się wła­snym ro­zu­mem i trzeź­wym osą­dem rze­czy­wi­sto­ści. Ja­kub po­czuł do niej sym­pa­tię, od­kąd we­szła na po­kład. – Znają się na tym.

John Sher­man sap­nął wście­kle. Łyp­nął na Ja­kuba. Ten od­po­wie­dział bez­na­mięt­nym spoj­rze­niem. Maya spoj­rzała na niego z nie­po­ko­jem.

Nie mo­żesz w ten spo­sób trak­to­wać klien­tów, wbi­jała mu do głowy, od­kąd tylko za­częli ra­zem pły­wać. Nie mo­żesz za każ­dym ra­zem, gdy cię zde­ner­wują, da­wać do zro­zu­mie­nia, że na­kar­misz nimi re­kiny. Tu w za­sa­dzie nie ma re­ki­nów, od­po­wia­dał bez prze­ko­na­nia, a ona uśmie­chała się czule.

Jesz­cze przed ro­kiem tak wła­śnie by za­re­ago­wał. Może na­wet pół roku temu. Po­szedłby na zwar­cie. Te­raz jed­nak uda­wało mu się trak­to­wać wy­bryki i za­chcianki klien­tów z dy­stan­sem. By­wali zresztą gorsi od Johna Sher­mana. Nie­któ­rym wy­da­wało się, że za pie­nią­dze, obok ło­dzi i pro­fe­sjo­nal­nych umie­jęt­no­ści za­łogi, mogą ku­pić też cha­rak­ter ka­pi­tana.

Te­raz Ja­kub po­wstrzy­mał się więc od ko­men­ta­rza, jed­nak sil­nika nie włą­czył. Pa­trzył wprost przed sie­bie, na ro­snące z każdą chwilą za­bu­do­wa­nia mia­steczka roz­par­tego na wzgó­rzach ota­cza­ją­cych port. Po­tem zer­k­nął na Mayę i po­czuł lek­kie cie­pło w żo­łądku. Chyba, w końcu, udało mu się do­bić do swej pry­wat­nej przy­stani. Jesz­cze nie­dawno nie do­pusz­czał do sie­bie tej moż­li­wo­ści. A jed­nak: ta ko­bieta i to miej­sce przy­nio­sły mu uko­je­nie i spo­kój.

Pierw­szy szkwał do­padł ich pół mili przed ce­lem. Go­rący i su­chy wiatr za­ata­ko­wał nie­mal ide­al­nie pro­sto­pa­dle do osi ło­dzi, od ster­burty, niósł w so­bie dro­binki pia­chu, jakby wprost z Sa­hary. Silne ude­rze­nie mocno prze­chy­liło jacht. Ja­kub szybko po­lu­zo­wał szot grota, Maya zro­biła to samo z ge­nuą. Łódź zmniej­szyła prze­chył, ale rów­nież wy­raź­nie przy­spie­szyła. Ko­lejny szkwał był moc­niej­szy i znacz­nie dłuż­szy. Pły­nęli z pręd­ko­ścią ośmiu wę­złów i przy­spie­szali. Oli­no­wa­nie ję­czało pod na­po­rem siły ży­wiołu.

– Mó­wi­łem – wrza­snął Sher­man. Ge­nua za­ło­po­tała wście­kle. Da­leki grzmot go­nił łódź ba­so­wym po­mru­kiem. – Na­tych­miast włącz sil­nik. Mu­simy jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w por­cie.

Ja­kub zi­gno­ro­wał go. Moc­niej za­ci­snął dło­nie na kole ste­ro­wym i jesz­cze bar­dziej po­lu­zo­wał szoty obu ża­gli. Jacht osią­gnął pręd­kość je­de­na­stu wę­złów. Fale stały się wyż­sze. Piana z od­ko­sów dzio­bo­wych biła pro­sto w twarz. Wkła­dał sporo wy­siłku, by kontr­ując prze­chyły ko­łem ste­ro­wym, utrzy­mać się na po­żą­da­nym kur­sie. Dawno nie czuł się tak do­brze.

Za­sta­na­wiał się, czy nie zre­fo­wać ża­gli. Ocean by­wał chi­me­ryczny. Ładna po­goda po­tra­fiła być fał­szywa ni­czym po­li­tyk w trak­cie kam­pa­nii wy­bor­czej, w dzie­sięć mi­nut za­mie­nia­jąc ocean w pu­łapkę bez wyj­ścia. Każdy ko­lejne ude­rze­nie wia­tru mo­gło być na tyle silne, by wy­wró­cić łódź; nie ma nic głup­szego niż stra­cić wart sto ty­sięcy euro jacht – a może i ży­cie – o dwie­ście me­trów od portu.

Zo­sta­wił jed­nak sprawy swemu bie­gowi. Nie zwra­ca­jąc uwagi na wście­kłe po­sa­py­wa­nie Sher­mana i co­raz bar­dziej za­nie­po­ko­jone spoj­rze­nia jego żony, pły­nął pro­sto mię­dzy główki fa­lo­chronu. Ko­lejny, ostry szkwał do­dał mu jesz­cze pręd­ko­ści. Na te­ren portu wpły­nął ni­czym na fi­ni­szu re­gat. Log po­ka­zy­wał osiem­na­ście wę­złów.

– Zrzuć ge­nuę – za­ko­men­de­ro­wał.

Maya pu­ściła ża­giel w ło­pot i ener­gicz­nie za­krę­ciła ka­be­sta­nem. Wielki trój­kątny ża­giel owi­nął się wo­kół sztagu, szybko zmniej­sza­jąc po­wierzch­nię na­tar­cia wia­tru.

Ba­va­ria wy­raź­nie zwol­niła. Ro­bili już tylko dwa­na­ście wę­złów.

Ja­kub zro­bił gwał­towny zwrot, po­sta­wił łódź rów­no­le­gle do li­nii wia­tru, grot, główny ża­giel jachtu, na­tych­miast wpadł w ło­pot. Po­szły w ruch korby wspo­ma­ga­jące ka­be­stany. Me­cha­nizm wsu­nął lśniąco białą, ol­brzy­mią ta­flę da­cronu do ko­mory wo­kół masztu.

Ja­kub włą­czył sil­nik, znów zro­bił zwrot i z pręd­ko­ścią dwóch wę­złów po­ste­ro­wał ku ma­ri­nie. Nie pa­trzył na Sher­mana. Przy­glą­dał się ciem­nie­ją­cemu z każdą chwilą niebu.

Nie za­uwa­żył mło­dego, wy­so­kiego męż­czy­zny sto­ją­cego w cie­niu nie­wiel­kiego bu­dynku, w któ­rym urzę­do­wał bos­man. Gdy bli­sko pięt­na­sto­me­trowy jacht przy­bił do kei i Maya wy­sko­czyła z cumą w ręku na ka­mienne płyty na­brzeża, czło­wiek ten wy­jął z kie­szeni ko­mórkę.

– Przy­pły­nęli – po­wie­dział.

***

Ja­kub zer­k­nął na od­jeż­dża­jący sa­mo­chód i wes­tchnął. Miał szczerą na­dzieję, że wi­dział Sher­ma­nów po raz ostatni w ży­ciu. Maya po­kle­pała go po ra­mie­niu. Wiatr roz­wie­wał jej ja­sne włosy. Za­grzmiało.

– Dzię­kuję – po­wie­działa.

– Za co?

– Że nie wy­rzu­ci­łeś go za burtę.

Od­wza­jem­nił uśmiech.

– Ale wiesz, że on miał ra­cję? – za­py­tała. – Też nie bar­dzo ro­zu­miem, dla­czego nie prze­sze­dłeś na sil­nik.

Kiw­nął głową. Oczy­wi­ście, po­wi­nien tak zro­bić. Atlan­tyk na­prawdę bywa zdra­dliwy, na­wet bli­sko brzegu. Zrzu­ce­nie ża­gli i do­pły­nię­cie do portu na sil­niku zre­du­ko­wa­łoby ry­zyko wy­wrotki wła­ści­wie do zera. Ża­den dys­ho­nor, wszy­scy tak ro­bili. Być może o to wła­śnie cho­dziło. Gdzieś na dnie swej oso­bo­wo­ści tkwił w po­przed­nim ży­ciu.

– To się już nie po­wtó­rzy – od­parł.

Przy­zna­wał się do błędu, choć nie mó­wił tego wprost. Znała go na tyle, by wie­dzieć, że in­nej od­po­wie­dzi nie uzy­ska; i że ra­czej nie po­wie­dział prawdy.

– Skla­ruję łódź – za­de­kla­ro­wała.

– Ra­zem skla­ru­jemy.

– Idź, idź – po­pchnęła go lekko. – Na­leży ci się szybki drink na ta­ra­sie.

Po­ca­ło­wał ją. Na ło­dzi pa­no­wał po­rzą­dek – na­wet ca­ło­dniowe nie­chluj­stwo Sher­mana nie zdo­łało go w istotny spo­sób na­ru­szyć. Wie­dział, że uło­że­nie lin w ba­ki­stach i ze­bra­nie do worka po­zo­sta­ło­ści po obie­dzie nie zaj­mie jej wię­cej niż dzie­sięć mi­nut. Mo­gła to zro­bić sama. Lu­bił przyj­mo­wać ta­kie ge­sty, a ona lu­biła je ofia­ro­wy­wać.

– Przy­go­tuję też dla cie­bie – po­wie­dział. – Gin, to­nik, cy­tryna?

– I dwie kostki lodu. Pro­szę.

Wy­sko­czył na keję i ru­szył w stronę wyj­ścia z portu. Marsz do domu sta­no­wił ry­tuał: dy­stans wy­ma­ga­jący kwa­dransa nie­zbyt szyb­kiego mar­szu naj­czę­ściej po­ko­ny­wał w cza­sie dwa razy dłuż­szym. Po dro­dze za­wsze za­trzy­my­wał się przed wie­ko­wym ko­ściół­kiem i po pro­stu mu się przy­glą­dał. Tym ra­zem jed­nak stał kró­cej niż zwy­kle. Czuł silny wiatr na twa­rzy, a niebo ro­biło się co­raz ciem­niej­sze. Ko­lejny raz zła­pał się na tym, że trak­to­wał to miej­sce jak swoje. Do­mi­nu­jące z po­czątku wra­że­nie ob­co­ści stop­niowo bla­dło; na­wet nie za­uwa­żył, kiedy mi­nęło zu­peł­nie. Ja­kiś czas temu – może rok – prze­stał się czuć obco.

Tuż po śmierci He­leny bar­dzo cier­piał. Naj­gor­szy kry­zys przy­szedł jed­nak w mo­men­cie, gdy na do­bre do­tarło do niego, że zo­stał sam z Lol­kiem. Sa­motny oj­ciec z sze­ścio­let­nim sy­nem. Uświa­do­mił so­bie, że wła­ści­wie nic o nim nie wie, że po pro­stu nie ma po­ję­cia o jego po­trze­bach. Każ­dego dnia stą­pał po polu mi­no­wym. Był pe­wien, że so­bie nie po­ra­dzi. Że się nie na­uczy. Zresztą do tej na­uki czę­sto bra­ko­wało mu za­pału. A jed­nak stop­niowo, krok po kroku, ro­biąc ogromną liczbę błę­dów, po­su­wał się do przodu. Po­zna­wał na­wyki i pra­gnie­nia dziecka, aż w końcu do­wie­dział się o nim tyle, by każdy dzień nie sta­wał się wy­zwa­niem po­nad siły. Uśmiech­nął się na tę myśl. Mój Boże, ależ długą drogę prze­był.

Zer­k­nął po raz ostatni na ozdo­biony nad­kru­szo­nymi zę­bem czasu rzeź­bami tym­pa­non ko­ściółka, scho­wał do kie­szeni oku­lary, które moc­niej­szy od in­nych po­dmuch usi­ło­wał ze­rwać mu z głowy, po czym ru­szył da­lej. Wkro­czył na ga­nek domu, po­gwiz­du­jąc, otwo­rzył drzwi, mi­nął ma­leńki ko­ry­ta­rzyk, po czym znik­nął w sy­pialni.

Męż­czy­zna z ko­mórką szedł w bez­piecz­nej od­le­gło­ści, ani na mo­ment nie tra­cąc go z oczu.

***

Czło­wiek ob­ser­wu­jący przy­by­cie jachtu do portu nie dzia­łał sam. Dwaj to­wa­rzy­sze od kilku go­dzin cze­kali w za­par­ko­wa­nym kilka ki­lo­me­trów od mia­steczka sa­mo­cho­dzie. Byli za­wo­dow­cami: umieli po­ra­dzić so­bie za­równo z nudą, jak i zmę­cze­niem. Ży­cie i dłu­go­trwałe szko­le­nie na­uczyło ich cier­pli­wo­ści. Cze­kali w bez­ru­chu. Upał da­wał im się we znaki, ale przy­naj­mniej wpa­da­jący przez otwarte okna nie­bie­skiego se­dana wiatr przy­jem­nie chło­dził twa­rze.

Sie­dze­nie pa­sa­żera zaj­mo­wał do­bie­ga­jący pięć­dzie­siątki męż­czy­zna o syl­wetce zdra­dza­ją­cej za­mi­ło­wa­nie do in­ten­syw­nego wy­siłku fi­zycz­nego i przy­pró­szo­nych si­wi­zną skro­niach. Do­wo­dził ope­ra­cją i nie lu­bił zbyt dużo ga­dać; kie­rowca, młod­szy i wyż­szy, miał w twa­rzy coś zło­wro­giego i, co bar­dzo od­po­wia­dało Si­wemu, był in­tro­wer­tycz­nym, mil­kli­wym gbu­rem. Pra­co­wali ra­zem po raz czwarty. Do tej pory nie po­peł­nili zbyt wielu błę­dów. W kwe­stiach za­wo­do­wych mo­gli so­bie za­ufać.

Ob­ser­wa­tor za­dzwo­nił i prze­ka­zał in­for­ma­cję. Kie­rowca uru­cho­mił sil­nik i w ciągu pię­ciu mi­nut, nie prze­kra­cza­jąc do­zwo­lo­nej pręd­ko­ści, po­ko­nał dy­stans dzie­lący ich od domu Ja­kuba. Za­par­ko­wał sa­mo­chód sto me­trów da­lej, na są­sied­niej ulicy.

Ob­ser­wa­tor za­mel­do­wał, że cel zna­lazł się w środku.

Męż­czyźni wy­sie­dli bez po­śpie­chu, prze­cięli wą­ską uliczkę, na któ­rej, ku swej wiel­kiej uldze, nie spo­tkali żad­nego przy­pad­ko­wego prze­chod­nia i zna­leźli się przy po­se­sji ozna­czo­nej nu­me­rem sześć. Brama oka­zała się otwarta na oścież. Ni­kogo. Ci­sza i spo­kój. Da­le­kie po­mruki bu­rzy.

Ostroż­nie prze­mie­rzyli dzie­dzi­niec. Siwy po­ło­żył dłoń na klamce. Drzwi uchy­liły się bez­gło­śnie. Ja­kub Tysz­kie­wicz, co było po­wszech­nym zwy­cza­jem w tym re­jo­nie Por­tu­ga­lii, nie miał zwy­czaju uży­wać klu­cza.

We­szli.

Star­szy z in­tru­zów trzy­mał już w dłoni Sig Sau­era z tłu­mi­kiem. Bar­dzo lu­bił ten ciężki, nie­za­wodny pi­sto­let; mimo wielu prób ja­koś nie mógł się prze­ko­nać do, na poły pla­sti­ko­wego, Glocka. Młod­szy po­słu­gi­wał się wy­po­sa­żo­nym w ko­li­ma­tor pi­sto­le­tem ma­szy­no­wym UZI w wy­tłu­mio­nej wer­sji. Wśród nie­któ­rych spe­cja­li­stów broń ta ucho­dziła za lep­sze na­rzę­dzie do walki w po­miesz­cze­niach niż le­gen­darny Hec­kler & Koch MP-5.

We­wnątrz pa­no­wał przy­jemny chłód, któ­rego źró­dło sta­no­wiła, jak w więk­szo­ści miej­sco­wych do­mów, wy­ło­żona ka­mien­nymi pły­tami pod­łoga. Nie­wielki sa­lo­nik cza­ro­wał ja­skra­wymi ko­lo­rami po­du­szek, obić me­bli i wi­szą­cych na ścia­nach ob­ra­zów. Ka­napa, dwa fo­tele, nie­wielki sto­lik, drugi, więk­szy, pod ścianą, w czę­ści ja­dal­nej. W rogu te­le­wi­zor, pod nim sprzęt ste­reo, kilka so­lid­nie wy­pcha­nych sza­fek na old­scho­olowe już kom­pakty, osobny re­ga­lik z wi­ny­lami.

Za­moż­ność, ale pod­parta do­brym gu­stem.

W domu pa­no­wała ci­sza, za­kłó­cana tylko sen­nym brzę­cze­niem much. Bu­rza naj­wy­raź­niej zre­zy­gno­wała z ata­ko­wa­nia mia­steczka i po­pę­dziła da­lej, na wschód. Niebo stało się ja­śniej­sze, uci­chły po­mruki wy­ła­do­wań. Słońce po­mału ukła­dało się do snu w le­ni­wie szu­mią­cych fa­lach oce­anu. Pa­no­wał sie­lan­kowy spo­kój.

Obaj męż­czyźni nie lu­bili ta­kiego spo­koju ani ta­kiej ci­szy. Roz­dzie­lili się bez słowa. Młod­szy do­koń­czył spraw­dze­nie sa­lonu, jed­nak za bar­kiem od­dzie­la­ją­cym prze­strzeń ku­chenną od wy­po­czyn­ko­wej nie zna­lazł ni­kogo. Sta­nął w progu. Sły­szał tylko kroki swego kom­pana, nic wię­cej.

Siwy w tym cza­sie zna­lazł się w wą­skim ko­ry­ta­rzyku pro­wa­dzą­cym do pry­wat­nej czę­ści domu. Drzwi jed­nego z po­koi były otwarte. Skar­petki i pił­kar­skie spodenki na pod­ło­dze, pla­katy na ścia­nach, ga­min­gowy fo­tel, nie­dbale rzu­cone na biurko słu­chawki z mi­kro­fo­nem, sta­cjo­narny kom­pu­ter po­łą­czony z wiel­kim ekra­nem – ty­powe kró­le­stwo na­sto­latka. Tu rów­nież pa­no­wała ci­sza.

Do spraw­dze­nia po­zo­stały dwie sy­pial­nie.

Nie­mal bez­sze­lest­nie zna­lazł się w pierw­szej.

Do­cho­dzący z sa­lonu na­gły jęk bólu i głu­chy ło­mot po­de­rwały go do biegu.

***
Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki