Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Przyszłość jest o wiele mroczniejsza niż nam się wydaje…
Rok 2032. Z Ziemi wyrusza wyprawa kosmiczna, której zadaniem jest dotrzeć do Alfy – planety w Galaktyce Andromedy. Wyprawa zorganizowana jest przez agencję Aero Space; wspólne przedsięwzięcie rządów Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej a także… Janet Lee, właścicielki serwisu streamingowego Real Life, mającego dziesiątki milionów subskrybentów na całym świecie. Lot i pobyt na Alfie ma być transmitowany na żywo. Mimo, iż Alfa oddalona jest od Ziemi o niewyobrażalną odległość dwóch i pół miliona lat świetlnych, podróż ma potrwać tylko dwa i pół roku dzięki odkryciu przez astronomów na orbicie Jowisza tunelu czasoprzestrzennego, pozwalającego dotrzeć - niejako na skróty - do celu wyprawy. Załogę statku kosmicznego Polaris tworzy sześcioro astronautów - trzy zgrane małżeństwa.
Susan Montero, doświadczona dziennikarka śledcza, próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, kto wydał zgodę, by udziałowcem w Aero Space był serwis Real Life. W tej kwestii panuje jednak zmowa milczenia…
Załoga statku po dotarciu na miejsce szybko przekonuje się, że planeta skrywa mroczną tajemnicę. Podczas jednej z wypraw zwiadowczych astronauci doświadczają obecności nieznanej, niewidocznej siły, którą szybko zaczynają nazywać Fantomem…
Marcin Ciszewski kreśli przerażającą wizję Kosmosu i nowego, nieodkrytego świata. Duszna atmosfera i brak możliwości ucieczki przed nieznanym, sprawią że w tej powieści zakochają się fani takich hitów jak „Obcy” czy „Coś”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 433
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 13 godz. 20 min
ROZDZIAŁ 1
MAJ 2037 ROKU / ALFA
Planeta przyjęła ich ciemnością, niepokojem, wichrem i ulewą.
Pilot był jednak mistrzem w swoim fachu. Przejście przez atmosferę oraz przyziemienie ciężkiego promu transportowego przebiegły bez przeszkód. Zgodnie z surowymi wymogami procedury bezpieczeństwa, po wylądowaniu odczekał dłuższą chwilę, by upewnić się, że grunt pod sześcioma hydraulicznie stabilizowanymi łapami promu jest stabilny. Następnie wypuścił w powietrze drony zwiadowcze, a zaraz po nich ciężko uzbrojonego, również bezzałogowego Rippera.
Maszyny osiągnęły pułap bojowy, by po kilku minutach zgodnie zameldować o braku widzialnych zagrożeń.
Opuścili prom. Dwunastu uzbrojonych ludzi, z których żaden nie był astronautą. Grupę tworzyli, obok dowódcy, dwaj byli piloci marynarki, ośmiu operatorów sił specjalnych oraz lekarz. Wszyscy byli weteranami wielu operacji na całym świecie; doświadczonymi, otrzaskanymi w boju, doskonale wyszkolonymi, umiejącymi sobie poradzić w każdych warunkach żołnierzami. Przed startem odbyli roczne szkolenie, podczas którego starano się przygotować ich do działania na obcej – i najprawdopodobniej wrogiej – planecie. Byli załogą rezerwową. Mieli lecieć tylko w razie katastrofy poprzedniej wyprawy. Właśnie dlatego teraz stali na pierwszej linii frontu.
Finagan rozejrzał się. Odkąd czternaście dni temu, jeszcze na statku, otworzył oczy – większość dwuipółletniej podróży on i jego podkomendni spędzili, przebywając w płytkiej hibernacji – nie mógł pozbyć się uczucia niepokoju, narastającego w miarę, jak zbliżali się do planety. Nigdy nie bał się nieznanego. Był w stanie poradzić sobie w każdych warunkach. Umiał planować i przewidywać konsekwencje swoich działań. Był też szczęściarzem, udawało mu się tam, gdzie inni wpadali w kłopoty lub ginęli.
A jednak tym razem Finagana dręczyło przeczucie nieszczęścia; nie potrafił go stłumić.
Choć fizycznie stał na Alfie po raz pierwszy, w pewnym sensie znał ją jak własną kieszeń – ostatnich kilka miesięcy przed startem spędził na pilnym studiowaniu zdjęć, filmów i opisów panujących na miejscu warunków. Rozzieleniona światłem wbudowanego w hełm noktowizora rzeczywistość okazała się jednak znacznie bardziej przygnębiająca. Ostre, dzikie grzbiety górskiego łańcucha na horyzoncie, piargowe, dość ostro nachylone zbocze porośnięte niskimi, mocno rozgałęzionymi krzaczkami i ostrymi krechami rozpadlin na pierwszym planie, dalej kawałek płaskiej, jałowej równiny i rzeka, jako jedyna podobna nieco do ziemskiej, opalizująca w świetle dwóch księżyców. Silny, zatykający wiatr. Krople deszczu, bębniące o hełm. Wyładowania elektryczne znacznie przewyższające ziemskie gwałtownością.
Finagan wzdrygnął się. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak mocno bije mu serce. Czując mrowienie w dole pleców, obejrzał się, jakby sprawdzając czy nikt go nie obserwuje – czego, ufając swoim ludziom i technice, nigdy wcześniej nie robił.
Czekały ich tu same niespodzianki, był o tym przekonany.
Szli w rozproszonym szyku, powoli, ostrożnie, z bronią gotową do strzału, z latającymi nad głową dronami, obserwującymi perymetr. Spotterzy obu sekcji w napięciu wpatrywali się w ekrany sensorów przekazujących odczyty w czasie rzeczywistym. Teren był nierówny i zdradliwy. Co chwilę któryś z żołnierzy potykał się na luźno leżącym kamieniu lub wpadał w rozpadlinę po czym, klnąc głośno, kontynuował ostrożny, niespieszny marsz. Kapitan raz i drugi syknął ostrzegawczo, uciszając ich, mimo iż doskonale pojmował śmieszność swoich obaw. Jeśli złowroga siła, rządząca planetą, obserwowała ich i miała złe zamiary, stukot kamieni pod butami czy przekleństwa nie miały żadnego znaczenia.
Po pełnym napięcia kwadransie, w ciemności, poprzez strugi deszczu zamajaczyły kostkowate moduły bazy.
– Sekcje stop – powiedział Finagan do zawieszonego przed ustami mikrofonu. Mimo specjalnie impregnowanego kombinezonu, czuł, że zaczyna doskwierać mu wilgoć. Marzł.
Zatrzymali się, dziobiąc lufami ciemność. Zagrzmiało. Błysnęło. Wiatr chlusnął im w osłonięte goglami oczy kilkoma wiadrami zimnego deszczu.
– Pieprzona pogoda – mruknął, klęczący obok, dowódca pierwszej sekcji.
– Skup się na robocie, Bogart. – Finagan poczuł nieoczekiwany przypływ złości. Wyprawa nagle wydała mu się pozbawiona jakiegokolwiek sensu. Tamci z pewnością nie żyją. Nie po takim czasie i nie po tym, co tu się wydarzyło. Odwrócił się. Dowódca drugiej sekcji pilnie wpatrywał się w ekran. – Wilson, widzisz coś?
– Nic. Żadnego ruchu.
– Podczerwień?
– W podczerwieni to samo – odparł sierżant. – Tam nikogo nie ma, w każdym razie na zewnątrz.
Oczywiście, że nie ma. Finagan wiedział o tym dobrze. Mimo to musiał się trzymać procedur. Było mu coraz zimniej. Wiele dałby za kubek kawy. Co za diabli przywiali go na tę dziką skałę?
– Dobra. Wyłącz Cyklopa.
– Tak jest. – Wilson odłożył ekran, po czym zaczął manipulować przy komunikatorze. Gdy odezwał się ponownie, zdziwienie w jego głosie w nie potrafiło zamaskować głębokiego zaniepokojenia. – System nie był aktywny, panie kapitanie.
– Poważnie? – zapytał Finagan, czując nieprzyjemny ucisk w żołądku. Pod nazwą Cyklop krył się system zawiadujący ochroną bazy. Wyposażony w liczne, monitorujące bliższe i dalsze otoczenie sensory, miał do dyspozycji potężne, różnorodne uzbrojenie, którego w sytuacjach zagrożenia mógł używać bez konsultacji z człowiekiem. Na Ziemi uważano, że jest niezwyciężony. Zdecydowanie powinien pracować w trybie aktywnym. – Bogart, przełącz mnie na kanał bazy. Już? Baza misji Polaris, tu kapitan Robert Finagan. Zgłoście się. Baza misji Polaris, zgłoście się.
Cisza przerywana trzaskami statycznymi była jedyną odpowiedzią.
– Zdziwiłbym się, gdyby ktoś tam był – zakomunikował Bogart.
Kapitan przez chwilę przypatrywał się zabudowaniom. Rozmazana deszczem zielonkawa szarość. Wycie wiatru, ponuro rezonujące w ciszy. Martwota.
Znów poczuł dreszcz, silniejszy. Miał na koncie wiele zakończonych sukcesem operacji. Wiele zwycięstw. Całą ścianę odznaczeń i pochwał. Żadna z misji nie odbywała się jednak na skalistej, dzikiej planecie, oddalonej od Ziemi o trudną do wyobrażenia odległość.
Zaczął drętwieć mu kark.
– Dobra – powiedział. – Puszczamy robota. Otworzy drzwi.
Wilson sens polecenia odczytał jako brak zaufania.
– System naprawdę jest nieaktywny, kapitanie – oświadczył z naciskiem.
– Mamy do czynienia z najbardziej zaawansowanym systemem bojowym, jaki został stworzony przez człowieka, sierżancie – odparł spokojnie Finagan. – Jak mu się coś odwidzi, wolę, żeby strzelał do robota niż do mnie.
– To maszyna. Jest wyłączona.
– Dasz za to głowę? – Finagan nie odwracał się. Patrzył w stronę bazy. Miejsce zostało dobrze wybrane. Miało naturalne właściwości obronne. Sierżant odpowiedział milczeniem. – No właśnie.
– Ja tam też wolę iść na pewniaka – Bogart pokiwał głową z aprobatą, zerkając niemal triumfalnie na Wilsona.
Rywalizacja obu dowódców sekcji nieraz przyprawiała Finagana o ból głowy. Coraz częściej dochodził do wniosku, że w kosmos powinni latać wyłącznie idealistycznie nastawieni naukowcy, a nie pełniący rolę astronautów, żołnierze sił specjalnych o osobowościach samców alfa. – Uruchamiam robota.
Chwilę później niewielka gąsienicowa maszyna zaczęła pełznąć w kierunku zabudowań. Podskakując na nierównościach gruntu, kilkukrotnie musiała objeżdżać co większe głazy. Po dwóch minutach, wypełnionych pełnym napięcia milczeniem, dotarła do wejściowych wrót. Chwilę później zameldowała, że wejście jest otwarte.
Finagan przełknął ślinę. Silniejszy od innych podmuch wiatru niemal go wywrócił.
– Pierwsza sekcja, naprzód – zakomenderował, wzdrygając się po raz kolejny.
Weszli.
Brodząc w pełnej napięcia ciszy, zanurzyli się w ciemnej, ponurej martwocie, w miejsce noktowizorów używając, podczepionych pod lufy, silnych latarek. Baza powitała ich nieświeżym, zatęchłym powietrzem i wilgotnym chłodem. Świetliste ostrza przecinały mrok. Czuli bicie własnych serc. Mimo wytłumiającej hałas syntetycznej podłogi każde klaśnięcie gumowych podeszew wojskowych butów brzmiało niczym wystrzał. Za każdym załomem korytarza, za każdymi ręcznie otwieranymi drzwiami – elektryczne siłowniki, podobnie jak i pozostałe urządzenia bazy, nie działały – spodziewali się ataku, napaści, diabli wiedzą czego.
Sprawdzali pomieszczenie po pomieszczeniu.
Pochylony nad kolimatorem, z kolbą przyklejoną do ramienia, Finagan szedł jako ostatni, modląc się, by ten marsz przez ciemność zakończył się wreszcie. Niepewność wprost go przygniatała. Wolałby od niej choćby najgorszą prawdę. W gruncie rzeczy cały czas czekał, aż coś się wydarzy – znajdą martwą załogę, ktoś ich zaatakuje, baza wyleci w powietrze... Przed wylotem dyrektor Aero Space udostępnił mu wszelkie materiały na temat wydarzeń z udziałem członków misji Polaris. To wystarczyło, by uruchomić wyobraźnię. Może nie powinien był tego czytać.
– Czysto – zadudnił gdzieś z głębi, pełen ulgi, głos Wilsona.
Bogart, przeszukujący część gospodarczą, nie pozostał rywalowi dłużny. Zawsze starał się, by ostatni głos należał do niego.
– Czysto. Nikogo nie ma, kapitanie – krzyknął.
Finagan odetchnął z ulgą. Czuł strużki potu, spływające wzdłuż kręgosłupa, choć w bazie panowała temperatura najwyżej siedmiu stopni Celsjusza.
– Dobra. Bogart, do mnie.
Rosły sierżant wyłonił się z ciemności.
– Nagrywamy – rozkazał kapitan. Po czym poczuł przypływ irytacji. – Wilson, możesz uruchomić to cholerne zasilanie?
– Działam, szefie.
Bogart uśmiechnął się pod nosem, biorąc do ręki kamerę – lubił, jak rywal nie nadąża.
– Dobra, jestem gotowy – powiedział. – Może pan zaczynać.
Finagan chrząknął.
– Mówi kapitan Robert Finagan, dowódca misji ewakuacyjnej. Raport numer dwa. Odbiorca: szef misji Polaris, dyrektor Bill Sherman, Ziemia, Aero Space. Jest piąty maja dwa tysiące trzydziestego siódmego roku, godzina dziewiąta trzydzieści czasu pokładowego. Jesteśmy w bazie głównej misji Polaris na Alfie. Wewnątrz oraz w najbliższym otoczeniu brak śladów załogi. Rozpoczynamy szczegółowe przeszukanie bazy.
Dowódca misji nie zdążył zrobić nawet kroku, gdy nagle, tuż obok, coś huknęło. Finagan zareagował instynktownie: skoczył w bok, przetoczył się przez prawe ramię, po czym zastygł w pozycji klęczącej, z palcem zaciśniętym na spuście karabinu. Starał się uspokoić oddech, w każdej chwili spodziewał się, że wyskoczy na niego z ciemności coś, przed czym nie będzie miał szans się obronić. Omiatając pomieszczenie promieniem latarki, wyłowił z ciemności zafrasowaną twarz Bogarta. Sierżant stał tam, gdzie poprzednio, uśmiechając się przepraszająco.
– To tylko szklanka, szefie. Sorry.
– Jezu, Bogart, nie strasz ludzi.
– Ciasno tu.
– Po prostu się nie spiesz.
Bogart kopnięciem odesłał szklane szczątki pod blat.
– Dziwne, nie? – rzucił. – Porządek, jakby przed chwilą sprzątaczka wyszła. A ile minęło... Dwa i pół roku?
– Nie martw się tym na razie. Skup się na filmowaniu. Musimy mieć każdy detal, rozumiesz?
– Jasne.
Zabrzęczało. Błysnęły zawieszone pod sufitem lampy. Finagan zmrużył oczy. Wyłączył zamocowaną do karabinu latarkę.
– Panie kapitanie, mamy zasilanie – dobiegł ich głos Wilsona. Po chwili dowódca drugiej sekcji wszedł do pomieszczenia. Zignorował obecność Bogarta. Mówił wyłącznie do Finagana. – Komputer powinien pracować.
– Dobra. Bogart, postaw kamerę tak, żeby mnie było widać, a potem przeszukaj bazę jeszcze raz, z detalami.
– Tak jest – odparł Bogart i opuścił pomieszczenie. Finagan odwrócił się w stronę sierżanta.
– Już?
– Tak – potwierdził Wilson. – Można się logować.
– Komputer pokładowy Gilbert. Mówi kapitan Robert Finagan, dowódca misji ewakuacyjnej.
Odpowiedziała mu cisza, zakłócona tylko dalekim burczeniem jakiegoś agregatu.
– On mnie słyszy? – upewnił się kapitan.
Wilson zerknął na zamocowany na lewym przedramieniu czytnik.
– Odczyt wskazuje, że tak.
– Komputer Gilbert. Mówi kapitan Robert Finagan, dowódca misji ewakuacyjnej. Odezwij się.
Nadal słyszeli ciszę. Głos, który ją przerwał, dobiegł z zawieszonych pod sufitem głośników. Był zgrzytliwy, sztuczny, odpychający.
– Informuję, że obowiązuje procedura poziomu czwartego – zakomunikował.
Finagan nawet nie poczuł się zdziwiony. Jeszcze nie.
– Kod autoryzacji: Alfa, Charlie, jeden, siedem, jeden, dwa, Delta, Zulu, Alfa, trzy, pięć, dwa – wyrecytował, starannie oddzielając wyrazy.
– Przyjąłem – odparł głos. – Brak uprawnień do poziomu czwartego.
– Komputer pokładowy Gilbert....
– Słyszałem pana, kapitanie. Obowiązuje czwarty stopień procedury.
Finagan zerknął na sierżanta. Wilson nawet nie starał się ukryć zaskoczenia.
– Są trzy stopnie procedury. – Jego głos nie zdradzał nadmiernej pewności siebie. – Nie ma czegoś takiego jak poziom czwarty.
– No właśnie.
– Procedura poziomu czwartego została utworzona na potrzeby aktualnej sytuacji – wtrącił Gilbert.
– Przedstaw sytuację.
– Nie ma pan uprawnień do otrzymania raportu. – Finagan był niemal pewny, że usłyszał w odpowiedzi satysfakcję.
– Moje uprawnienia są pełne.
– Były. Teraz nie są.
Starał się zachować spokój. Nigdy nie ufał maszynom. Osobiście uważał, że nadanie komputerowi zbyt dużej autonomii może obrócić się przeciw ludziom, którzy go stworzyli. Prawdopodobnie czytał w młodości zbyt wiele kiepskiej literatury SF.
– Nie ty o tym decydujesz, Gilbert – oznajmił. – Moje uprawnienia obowiązują również na Alfie.
Słowa zapadły w pustkę. Gilbert milczał.
– Gilbert?
– Nie zadał pan żadnego pytania, kapitanie.
Przemądrzały elektryczny skurwiel, pomyślał dowódca misji.
– Co to jest poziom czwarty procedury?
– Blokada informacyjna. Nie ma pan uprawnień.
– Kto autoryzował poziom czwarty?
– Pan.
To już było więcej niż dziwne. Finagan zerknął na sierżanta. Wilson nieznacznie wzruszył ramionami. Kapitan poczuł się nagle bardzo zmęczony. Spodziewał się większego wsparcia ze strony swojego głównego specjalisty od IT.
– W takim razie, zmień poziom z czwartego na trzeci – polecił bez większej nadziei, mając jednak w pamięci, że wszystko jest rejestrowane i zostanie przekazane na Ziemię.
– Odmawiam, nie ma pan uprawnień... – Sztuczny głos był tak samo zgrzytliwy jak wcześniej, ale tym razem Finagan nie miał wątpliwości: Gilberta cała sytuacja najwyraźniej bawiła.
– Tak się chyba nie da, co, Wilson?
– Raczej nie.
– Wgraj mu fabryczne oprogramowanie.
– Oczywiście. To trochę zajmie.
– To znaczy?
– Kilka godzin. Może więcej.
– Poważnie?
– Musimy mieć synchronizację ze statkiem podczas restartu, poza tym interesują nas dane z pamięci operacyjnej. Nie chcę wyciąć więcej niż trzeba.
– Wilson, muszę jak najszybciej pogadać z tym pieprzonym elektrycznym kretynem. Chcę wiedzieć, co się stało, zanim zrobimy kolejny krok.
– Nie ma pan uprawnień do poziomu czwartego procedury, kapitanie Finagan – ponownie wtrącił się do rozmowy Gilbert. – To pański rozkaz. Mam odciąć wszystkich, łącznie z panem.
– Zamknij się, Gilbert – krzyknął Finagan. Tym razem nie mógł się powstrzymać, choć wiedział, że złoszczenie się na komputer nie ma najmniejszego sensu. Unikał wzroku Wilsona. Sierżant zbyt dobrze go znał, by nie odgadnąć, że dowódcę misji ogarnia frustracja.
Szum otwieranych drzwi zaanonsował wejście Bogarta.
– Szefie, sprawdziliśmy wszystko do końca –zaraportował sierżant. – Czysto. Cisza i spokój. Nikogo nie ma.
– Żadnych śladów? Krew? Cokolwiek? – zapytał Finagan, zadowolony, że choć na chwilę może zająć się czymś innym niż rozmową z przemądrzałą i upartą maszyną.
– Nic. Rzeczy osobiste ułożone, jakby przed chwilą przyjechali, zapas jedzenia, woda, zasilanie i tak dalej. Wszystko gra. Nawet kurzu nie ma.
– Pobraliście próbki osadu z filtrów?
– Tak jest. Wodę ze zbiorników też. Już to badamy. Ale ja tam nie wierzę, że oni się czymś zatruli. Dobrze znam majora Higginsa. On jest za cwany na takie numery.
– Nie prosiłem was o opinię, sierżancie – odparł Finagan głośniej niż zamierzał. – Chcę jak najszybciej znać wyniki badań. Dopilnujcie tego.
– Tak jest.
Bogart wyszedł. Kapitan głęboko odetchnął.
– Gilbert, spróbujmy jeszcze raz – powiedział spokojnie. – Posłuchaj mnie uważnie. Dowodzę misją ewakuacyjną załogi Polarisa. Na Ziemi otrzymałem wszelkie uprawnienia decyzyjne. Rozumiem, że tu wydarzyło się coś takiego, co wymusiło stworzenie nowego stopnia procedury. I pewnie uzgodniłeś to z majorem Higginsem. Jednak jego tu nie ma i dopóki się nie znajdzie, ja jestem głównodowodzącym. Moim zadaniem jest odnalezienie załogi i bezpieczne wywiezienie wszystkich na Ziemię. Musisz mi pomóc. Potrzebne mi są dane z ostatnich dwóch tygodni pobytu załogi w bazie.
– Pan jest jednak zabawny, kapitanie – Finagan głowę by dał, że Gilbert się uśmiechnął. Atmosfera absurdu gęstniała. – Nie rozmawia pan z człowiekiem. Mnie nie można przekonać argumentami natury emocjonalnej. Powtarzam: blokada została wprowadzona na pański rozkaz.
– Nie staram się być zabawny i to nie były argumenty emocjonalne. Odwołuję rozkaz o blokadzie.
– Nie ma pan uprawnień.
– To jakaś paranoja – wybuchnął Wilson. – Jeszcze nie widziałem, żeby komputer pokładowy najwyższej kategorii zachowywał się w ten sposób.
Finagan rozejrzał się. Martwe światło. Martwe wnętrze. Martwy w gruncie rzeczy, gadający automat. Jakże daleko było do Ziemi.
– Gilbert, co jest twoim naczelnym celem? – zapytał najspokojniej, jak potrafił.
– Zbieranie danych z sensorów, segregowanie danych, analiza położenia, wariantowanie strategiczne...
– Nie cytuj mi tu instrukcji obsługi, dobrze? – Cierpliwość. I pokora wobec potęgi nieprzewidzianego. Tym musiał się kierować, choć jedyne na co miał ochotę, to podłożyć ładunek wybuchowy pod serwer i zatkać gębę temu przemądrzałemu urządzeniu, któremu ktoś, zapewne w najlepszej wierze, wprogramował zbyt wiele algorytmów. Czuł, że drętwieją mu mięśnie twarzy. – Co jest twoim naczelnym celem?
– Wszechstronna pomoc załodze.
– Otóż to. Przyleciałeś tu jako siódmy członek załogi i twoim głównym zadaniem była pomoc ludziom i chronienie ich. Najwyraźniej zawiodłeś, mimo procedury poziomu czwartego i blokady informacyjnej.
– Szybko pan wyciąga wnioski, kapitanie Finagan. Pytanie czy właściwe.
– Podaj właściwsze.
– Pan myśli, że człowiek poradziłby sobie lepiej?
– Odpowiem ci, jak będę znał sytuację.
– Jednak jest pan zabawny – ciągnął komputer. – Pan już zna odpowiedź. Nie jest w moim interesie, żeby podać dane, które tylko pana utwierdzą w przekonaniu o mojej winie i pomogą w zbudowaniu aktu oskarżenia.
Gadanina o interesie maszyny na dobre przeniosła rozmowę do kategorii fantastycznych.
– Oskarżanie cię nie leży w moich kompetencjach – wycedził, dziwiąc się, że nie krzyczy.
Gilbert nie uznał za stosowne odpowiedzieć.
– Gdzie jest załoga? – drążył Finagan.
– Procedura poziomu czwartego. Przykro mi.
Komputer, któremu przykro. Zapewne szczerze. Finagan coraz łatwiej przechodził od wściekłości do rozbawienia i z powrotem. Może klaustrofobiczna atmosfera martwej bazy zaczynała popychać go w stronę szaleństwa. Co nie byłoby takie złe, pomyślał z przebłyskiem wisielczego humoru.
– Czy oni żyją?
Cisza. Wilson kręcił głową z niedowierzaniem.
– Gdzie ich znajdę?
Nic.
– Gilbert, tu nie chodzi o twoje urażone ego. Rozumiesz to?
Wilson zabębnił palcami po blacie.
– To beznadziejne, kapitanie – rzucił, również wściekły. Z głębi pomieszczeń dochodził szmer rozmów żołnierzy.
– Wilson, czy komputer może oszaleć? – zapytał, do głębi już sfrustrowany Finagan. – Teoretycznie?
– Nie. Nawet teoretycznie. Jest jakoś zainfekowany, to wszystko.
– Przypominam, że nie jestem zwykłym komputerem – odezwał się Gilbert. – I nie jestem zainfekowany.
– Nie odzywaj się niepytany.
– Ostrzegam, że przeprogramowanie mnie jest niemożliwe.
– Działaj, Wilson – syknął Finagan. – Nie ma innego wyjścia. Bądź ostrożny. Chcę odzyskać dane.
Usiłował sam sobie wytłumaczyć, że szydercze tony chropowatego, jakby zardzewiałego głosu maszyny są tylko wytworem jego przemęczonej wyobraźni; nadal jednak w głowie pobrzmiewał pogłos niedawnej myśli, że komputer naigrawa się z niego. W efekcie Gilbert osiągnął tyle, że szef misji ratunkowej zaczął pokonanie go traktować osobiście.
– Mój system operacyjny i pamięć są niezależne, jednak z przyczyn oczywistych nie jest możliwe udostępnienie jakichkolwiek danych – zgrzytliwie oświadczyła maszyna.
– Wilson, a gdyby odciąć mu zasilanie?
– To nic nie da – wypluł z siebie komputer. – Jestem zasilany niezależnie od otoczenia. Mikrostos, w samym jądrze systemu. Musielibyście użyć ładunku wybuchowego, co jest oczywiście bez sensu, bo utracicie wszystkie dane.
Przez chwilę milczeli.
– Dobra – westchnął Finagan. Miał zadanie do wykonania, niezależnie od swojej urażonej ambicji. – Jak chcesz. Jedno pytanie, a potem się odczepię. Odpowiesz?
– To zależy od jego charakteru.
– Czy grozi nam niebezpieczeństwo?
– Odpowiem pytaniem: jakie niebezpieczeństwo może grozić martwym, kapitanie Finagan?
Dowódca misji nie zdążył jeszcze w pełni zrozumieć znaczenia tych słów, gdy powietrze rozdarł ogłuszający jęk syreny alarmowej. Zaraz potem dołączył do niego ludzki krzyk, potem grzmot długiej serii karabinu maszynowego; równolegle huknęło potężne wyładowanie, jedno, drugie, trzecie. Odgłosy bitwy zlały się w jedną piekielną kakofonię. Baza drżała w posadach. Na moment przygasło światło, potęgując nastrój grozy.
Nagle wszystko ucichło jak ucięte nożem. Echo dudniło przez moment, a potem zapadła kompletna, niemal namacalna cisza, zakłócana jedynie burczeniem agregatu prądotwórczego.