Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Porywająca i pełna zwrotów akcji opowieść o tym, jak mogłaby się potoczyć historia, którą tak dobrze znamy!
W czasy Powstania Warszawskiego trafiają żołnierze z XXI wieku. Przeszkoleni i uzbrojeni w najnowszy sprzęt. Przygotowani na to, by rozegrać jedyną w swoim rodzaju operację wojskową. Czy uda im się odmienić los? Czy mają szansę w starciu z doborowymi jednostkami Wehrmachtu i SS? Czy bohaterom będzie dane wrócić w nasze czasy?
Marcin Ciszewski kolejny raz zabiera nas w podróż w czasie, rysując alternatywne scenariusze wojennej zawieruchy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
I
ZRZUT
1.
– Tyłek mnie boli.
– Aha.
– Jestem cały zdrętwiały.
– Współczuję.
– Już mi się znudziło.
– Mnie też.
Kapitan marudził tak od pewnego czasu. Tylko jemu chciało się rozmawiać, ja odpowiadałem monosylabami. W gruncie rzeczy jednak wyrażał naszą wspólną opinię: po pięciu godzinach lotu w ciasnym, zimnym i głośnym wnętrzu każdy miał dość i nie prezentował ani oszałamiającej kondycji fizycznej, ani tym bardziej cudownego samopoczucia. Całe szczęście dispatcher – facet z załogi odpowiedzialny za prawidłowy przebieg zrzutu – wyszedł w końcu z kabiny pilotów i powiedział głośno:
– Action station! – Po czym zaczął przygotowywać samolot i nas do skoku.
Z trudem podnieśliśmy się z twardej ławki. Każdy z nas dźwigał na sobie przynajmniej czterdzieści kilogramów wyposażenia: dwa spadochrony, broń osobistą, duży zapas amunicji, granaty, racje żywnościowe, latarki. Zresztą to nie wszystko, co mieliśmy ze sobą. Reszta sprzętu spoczywała w sporych rozmiarów zasobniku, który miał polecieć za nami w ciemność. Przypięliśmy karabińczyki mechanizmu uwalniającego spadochrony do stalowej linki biegnącej wzdłuż kabiny samolotu. Dispatcher starannie sprawdził oporządzenie, po czym otworzył drzwi. Tornado wdarło się do środka, chłodząc nasze i tak nie najlepsze nastroje. Dla większości z nas był to pierwszy w życiu skok bojowy ze spadochronem, co gorzej, w terenie zupełnie nieznanym i na dodatek w nocy. Przemknęło mi przez głowę, że gdyby sprawy szły swoim zwykłym trybem, piłbym właśnie wieczorną kawę na tarasie mojego luksusowo urządzonego domu i rozmawiałbym z żoną na temat weekendowych zakupów. Ta myśl uświadomiła mi, że nasza wyprawa była pomysłem, delikatnie mówiąc, dość karkołomnym. Rzecz jasna, na wszelkie żale i skargi było już nieco za późno, bo oto nad drzwiami kabiny pilotów zapaliła się zielona lampka, oznaczająca, że odnaleźli oni w końcu właściwą lokalizację zrzutu. Dispatcher machnął ręką i krzyknął głośno:
– Go!
Jeden po drugim, niemal na plecach poprzednika, runęliśmy w dół. Za nami pofrunął zasobnik. Według planu to był koniec akcji. Drzwi miały zostać zamknięte, pilot powinien zatoczyć obszerne koło, wejść na powrotny kurs i polecieć do bazy. Zamiast tego samolot zwolnił jeszcze bardziej. Dispatcher podbiegł w głąb kabiny i otworzył pokaźnych rozmiarów stalowy kontener. Wyszły z niego, z trudem rozprostowując kości, dwie osoby ubrane w czarne spadochroniarskie kombinezony. Szybko założyły na siebie broń i wyposażenie. Dispatcher wyćwiczonym ruchem przypiął karabińczyki spadochronów do linki i podniósł kciuk. Tajemniczy pasażerowie bez wahania skoczyli w ciemność.
2.
– Zwariowałeś, Galaś! – powiedziałem niemal dwa miesiące wcześniej. – Zupełnie zwariowałeś.
– Melduję posłusznie, że nie bardzo – odparł wyprężony jak struna były kapral nadterminowy Józef Galaś. Rozmowa zaczęła się pogodnego majowego poranka, na przedmieściach San Antonio w Teksasie, w moim biurze. Jej końca nie widać do dzisiaj. W maju w Teksasie jest bardzo gorąco. Biuro firmy mieściło się w dość luksusowym budynku, zlokalizowanym o sto metrów od teksańskich Termopil, czyli legendarnego klasztoru Alamo, ale pojęcie komfortu w roku czterdziestym czwartym było, z mojego, całkowicie subiektywnego punktu widzenia, lekkim nieporozumieniem. Blaszany wiatrak mełł leniwie gorące, zastałe powietrze. Nie dawało to nawet psychologicznego efektu, nie mówiąc o faktycznej ochłodzie. Ponieważ czekało mnie spotkanie z Bardzo Ważnym Klientem, zmuszony byłem tkwić za biurkiem w ciężkim, trzyczęściowym garniturze. Pociłem się potwornie, trajkotanie Galasia potraktowałem więc wrogo.
– Mówię zupełnie poważnie. Razem ze Scottem wpadliśmy na pomysł, w jaki sposób zasilić pole. Odtworzyliśmy oprogramowanie sterujące. Brakuje nam trochę terabajtów na dysku twardym...
– Drobiazg – uśmiechnąłem się z przymusem, ale coraz bardziej zainteresowany. – Kupicie na rynku.
– ...i emitera – dokończył niezrażony kapral.
W pokoju zapadła cisza. Gadanina Galasia, jakkolwiek fantastycznie by nie brzmiała, miała swoje uzasadnienie w przeszłości. Wiedziałem, o czym mówi, natomiast nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi.
– W ten sposób się nie dogadamy – westchnąłem, wiedząc, że już się nie wykpię i raczej powinienem się skupić. – Siadaj i mów od początku.
– Tak jest – stuknął obcasami były kapral i usiadł na brzeżku krzesła. – Kilka tygodni temu przyszedł do mnie, bardzo podniecony, Railey. Już od progu zaczął gadać, że wpadł na pomysł, jak z powrotem uruchomić generator pola i oprogramowanie sterujące. Po czym wyciągnął laptopa... No mówię panu, takie oczy zrobiłem. Jesteśmy, co prawda, w Ameryce, ale nawet tutaj szczytem techniki jest teraz lampowe radio z głośnikiem trzeszczącym jak megafon w Koluszkach, a facio jak gdyby nigdy nic wyciąga laptopa... i mówi, że złożył go z trzech innych, ocalałych z nalotu...
Pamiętałem dobrze ten nalot, a przynajmniej jego część. Miał miejsce we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku.
– Mów dalej, Galaś. – Nagle opanował mnie niepokój. Zaczynałem domyślać się, co będzie dalej.
– No więc odpala ten komputer, a ja patrzę i oczom nie wierzę – oprogramowanie sterujące polem. Jak pamiętam oryginał, wszystko się zgadza. I najważniejsza część, że tak powiem wycieczkowa, też działa.
Wycieczki. Ładnie powiedziane. Przez te wycieczki zginęło sporo ludzi.
– Pięknie. Tylko co z tego wynika?
– Że gdybyśmy odzyskali emiter, moglibyśmy wrócić, panie pułkowniku.
3.
Wylądowałem dobrze. Wykonałem prawidłowego fikołka i znieruchomiałem, sprawdzając, czy wszystko w porządku. Ponieważ ze mną było okej, a spadochron szarpał jak zły pies, podniosłem się szybko na nogi i ściągnąłem linki. Zwinąłem materiał, zrzuciłem z ramion plecak z zapasowym spadochronem i cały ten majdan ukryłem starannie w gęstych zaroślach. Trzask łamanej gałązki spowodował, że odwróciłem się gwałtownie, szczęknąłem zamkiem Thompsona i skierowałem lufę w stronę, skąd doszedł dźwięk.
– Tawariszcz, nie strielaj – usłyszałem płaczliwy głos. – Ja nastajaszczij bolszewik.
– Ty nastajaszczij kretyn – odparłem z ulgą. – Więcej tego nie rób.
– Ćwiczymy refleks i orientację w terenie, no nie? – zapytał kapitan Jan Wieteska, wychodząc z zarośli i ustawiając się w świetle księżyca, abym mógł go obejrzeć w całej krasie. Thompson dyndał beztrosko przewieszony przez ramię, a pistolet, nieodłączny Desert Eagle kalibru .44, spoczywał w kaburze na biodrze. Nieotwartej nawet. – Reszta gdzie?
– Poszukaj ich – powiedziałem. – Pójdę się rozejrzeć. Spotkamy się w tym samym miejscu. I pamiętajcie o zasobniku.
Wylądowaliśmy mniej więcej pośrodku mocno nachylonego stoku otoczonego lasem. Na południu i wschodzie, niezbyt daleko, majaczyły łagodne szczyty górskie. Mieliśmy mało czasu. Noc chyliła się ku końcowi. Pomaszerowałem w dół. Po kilkudziesięciu metrach zobaczyłem w ciemności zarys wiejskich chałup. Mieszkańcy wsi raczej nie byli towarzystwem, którego powinienem się obawiać, ale musiałem się upewnić, czy nic nam nie grozi. Przycupnąłem w wykrocie po zwalonym na środku obszernej polany drzewie, wyciągnąłem noktowizor i bez pośpiechu zlustrowałem okolicę, jednocześnie uważnie nasłuchując.
Cisza.
Prawie dałem się nabrać. Po raz ostatni omiotłem najbliższe zabudowania i już miałem się wycofać, gdy moją uwagę przyciągnął nikły błysk, umiejscowiony nieco poniżej żurawia, pomiędzy stodołą a chlewikiem. Delikatnie poruszyłem pokrętłem transfokatora, po czym wycelowałem w niewyraźnie lśniący przedmiot.
Szyba.
Przyjrzałem się uważnie. Bez wątpienia – zamaskowany samochód. I to ciężarowy. Nie podejrzewałem, aby mieszkańcy zabitej dechami świętokrzyskiej wsi w piątym roku wojny posiadali ciężarówkę. Jej właścicielami byli raczej ludzie, na których spotkanie nie miałem żadnej ochoty. Gdy już wiedziałem, czego szukać, rezultaty przyszły szybko. Na lewo od ciężarówki gałęzie i krzaki maskowały stanowisko karabinu maszynowego. W otwartych drzwiach stodoły ciemność kryła następną maszynkę. Na stryszku chałupy, w małym trójkątnym okienku – obserwator i, być może, punkt dowodzenia. Ludzie ci czekali na coś i byli bardzo dobrze przygotowani na spotkanie. W stan pogotowia postawił ich dźwięk silników Liberatora. Możliwe, że nie dostrzegli farbowanych na czarno czasz spadochronów, ale z pewnością zarejestrowali fakt, iż właśnie w tej okolicy samolot zawrócił – musiał zatem niedaleko pozbyć się swojego ładunku. Na miejscu niemieckiego dowódcy umieściłbym pluton piechoty na szczycie wzgórza, na którego zboczu wylądowaliśmy. Miałby doskonały wgląd w sytuację i świetną widoczność na wszystkie strony, bowiem wzgórze pozbawione było drzew. Po zlokalizowaniu zrzutu pluton zacznie schodzić w dół, naganiając skoczków i ewentualną przesyłkę na przyczajonych we wsi kolegów. Wszystko to uświadomiłem sobie w jednym, przeraźliwie krótkim momencie. Z lasu za plecami usłyszałem trzask łamanej gałęzi i soczyste polskie przekleństwo. Chwilę później spomiędzy chałup wystrzeliła biała rakieta, po niej kilka następnych. Nad polaną zrobiło się jasno jak w dzień.
Klnąc na czym świat stoi, naciągnąłem sprężynę Thompsona, wycelowałem w ukryty w krzakach kaem i pociągnąłem za spust.
4.
– A więc kapral Galaś ma dla nas interesujące wiadomości – stwierdził Wieteska, wydmuchując w moją stronę dym z cygara. Ostatnimi czasy zaczął hołdować wytwornym manierom, ubierać się wyłącznie w garnitury szyte na miarę z najdroższych materiałów, a jego ulubionym trunkiem stał się pięciogwiazdkowy francuski koniak, co zważywszy na kłopoty logistyczne i bajońskie ceny dyktowane przez czarny rynek, świadczyło o definitywnym przejściu kapitana, byłego pilota śmigłowców bojowych, na pozycje zamożnej burżuazji. Spotkanie, w składzie poszerzonym do niemal całego zarządu firmy, odbyło się nazajutrz po wizycie Galasia.
– Możliwe, że są interesujące – skrzywiłem się. – Sami oceńcie.
Galaś ze szczegółami opowiedział o odkryciu Scotta Raileya. Wiedział, jaką przynętę założyć na haczyk, abyśmy dali się złapać. Niby ominął interpretację, a uwypuklił gołe fakty – jednak zrobił to w taki sposób, że wniosek mógł być tylko jeden.
– Zatem kapral twierdzi, że razem z Raileyem zdołał odtworzyć oprogramowanie sterujące polem siłowym oraz umożliwiające skoki w czasie. Gdybyśmy odzyskali emiter, nasz powrót do dwa tysiące siódmego, z technicznego punktu widzenia, stałby się możliwy, czy tak?
– Tak. – Galaś pokiwał z zapałem głową. – To bardzo prawdopodobne...
– Momencik. – Wieteska podniósł rękę. – Nie tak szybko. Na razie zostawmy kwestię naszej chęci czy niechęci do powrotu. Ale, o ile pamiętam, kluczowym elementem technologii MDS-a był reaktor atomowy napędzający to cholerstwo.
– Zgadza się. – Galaś rozjaśnił się. – I problem ten właśnie został już rozwiązany. – Zręcznym ruchem wyciągnął z teczki mapę. Przedstawiała południowo-zachodnią część stanu Teksas. – Panowie będą łaskawi spojrzeć. – Nie tylko Wietesce urzędowanie na wysokich, firmowych posadach dodało savoir-vivre’u. – Reaktor atomowy to nic więcej, jak tylko nowoczesne źródło energii elektrycznej, no nie? Nie potrzebujemy reaktora, potrzebujemy prądu i musimy go jakoś zdobyć. Jak? To proste. Sto kilometrów na zachód od Houston oddano do użytku nową elektrownię. Ma moc wielokrotnie przekraczającą nasze potrzeby. Linie przesyłowe biegną tędy. – Zakreślił na mapie szeroki łuk ciągnący się na zachód, w stronę San Antonio. – Pięćdziesiąt kilometrów pustkowia. Znaleźliśmy bardzo dogodne miejsce, aby się podłączyć i wykorzystać przez kilka chwil moc elektrowni do naszych potrzeb. Mało tego, Railey zna te okolice, że tak powiem, z naszych czasów i one się zupełnie nie zmieniły. Gdybyśmy tam odpalili emiter, jest gwarancja, że wylądujemy w dwa tysiące siódmym suchą nogą, a nie na przykład na dachu wieżowca albo na dnie jeziora... – Uśmiechnął się chytrze.
– Tego szczególnie byśmy nie chcieli. Ale, ale... Chcesz podłączyć system do publicznej sieci elektrycznej? – zapytałem. – Przecież w połowie stanu wysiądzie prąd.
– No to co? Może na dwie godziny. Naprawią.
– To jest w ogóle technicznie możliwe? – odezwał się po raz pierwszy tego dnia Kurcewicz.
– Jest. – Galaś był coraz bardziej podniecony. – Musimy oczywiście trochę zainwestować, wynająć ekipę, która wykona stację transformatorową, generatory, baterie akumulatorów, musimy też wykopać tunel dla kabla zasilającego, bo przecież nie zainstalujemy się z naszym majdanem tuż obok linii przesyłowej. Ktoś może się zorientować.
– No dobrze. Mamy oprogramowanie. Przyjmijmy, że mamy też zasilanie – analizował temat Wieteska. – Potrzebujemy jeszcze emitera.
– Tak jest. Więc musimy pojechać po niego do kraju.
Wieteska spojrzał na mnie i parsknął śmiechem. Kurcewicz siedział w milczeniu, sprawiał wrażenie nieobecnego.
– Słyszysz go? Chce zorganizować wypad do ojczyzny. Przypomnę: mamy czerwiec czterdziestego czwartego roku, znajdujemy się w Stanach Zjednoczonych, trwa wojna. Pomimo naszych wysiłków we wrześniu trzydziestego dziewiątego, Polska znajduje się pod okupacją niemiecką. Kapral natomiast proponuje, abyśmy pojechali tam jak na wycieczkę, odnaleźli ważący blisko pół tony emiter ukryty w Górach Świętokrzyskich i wrócili z nim bezpiecznie prosto do Teksasu. Galaś, jak chcesz przetransportować to żelastwo? Pocztą? I skąd wiesz, czy ono w ogóle zadziała? – Kapitan pilot Wieteska podobną tyradę wykrzyczałby Galasiowi w twarz z odległości piętnastu centymetrów. Dyrektor Wieteska nie ruszył się z krzesła i nawet nie podniósł głosu.
– Transport zorganizować się da. – Galaś zmrużył oczy. Jak zwykle go nie docenialiśmy. – Mogę opowiedzieć, jak sobie to wyobrażam...
– Na razie nie opowiadaj. Kwestia jest inna. – Kurcewicz mówił tak cicho, że w pierwszej chwili go nie usłyszałem. – Czy ktoś chce wracać?
– No jasne, to jest podstawowe pytanie. Są chętni? – podchwycił Wieteska.
– Ja – powiedział Galaś.
– I ja – dodałem niemal równocześnie.
5.
Pierwsza seria weszła idealnie w krzaki kryjące kaem. Efekt był więcej niż zadowalający: coś się tam porządnie zakotłowało i stanowisko wraz z załogą rozleciało się na boki. Błyskawicznie zmieniłem magazynek i posłałem następną serię w okno obserwatora. Skutków nie dane mi było dostrzec, bo zza chałup i zabudowań wybuchł gwałtowny ogień, kierowany głównie w moją stronę. Był bardzo dobrze mierzony, o czym poinformowały setki rozwścieczonych szerszeni przelatujących tuż obok mnie. Czym prędzej schroniłem się w wykrocie, usiłując przetrwać pierwszą nawałnicę. Huk przekraczał wszelkie normy, kule latały nad głową, a ja myślałem intensywnie. Zostałem odcięty od kolegów ukrytych w lesie. Aby się do nich dostać, musiałbym przebiec po odkrytym terenie około stu metrów i to pod górę. W najlepszym wypadku byłem w stanie to uczynić w dwadzieścia sekund. W dwadzieścia sekund nawet średnio rozgarnięty rezerwista strzelający z dziewiętnastowiecznej flinty z zamkiem kapiszonowym zdoła mnie trafić. Nie mówiąc o kilku cekaemach prażących z zabudowań. Było jeszcze niezbyt jasno, więc założyłem powtórnie noktowizyjne gogle, wychyliłem się ostrożnie z wykrotu, mając za osłonę pień zwalonego drzewa, i spojrzałem w bok. Kilkunastu nieprzyjacielskich żołnierzy właśnie podrywało się do biegu. Ich zamiar był jasny – pod osłoną kaemów przemkną bokiem polany kilkadziesiąt metrów pod górę, aż znajdą się powyżej mego stanowiska. Stamtąd rozciągał się idealny widok na wykrot. Jeżeli będą mnie chcieli zastrzelić, zrobią to w ciągu pół minuty. Jeśli mają rozkaz wziąć żywcem – zabawa potrwa nieco dłużej.
Ale tylko nieco.
Wymierzyłem starannie i chociaż dystans był trochę za duży dla Thompsona, oddałem kilka krótkich serii w stronę nisko pochylonych postaci. Dwie potknęły się i upadły na ziemię. Reszta paroma susami dopadła najbliższych zarośli i czym prędzej w nie zanurkowała. Strzeliłem jeszcze parę razy w te krzaki i odwróciłem się szybko, podejrzewałem bowiem, że Niemcy chcą zastosować manewr dwustronnej operacji kleszczowej. I nie pomyliłem się – po drugiej stronie polany dobiegała właśnie do linii drzew następna drużyna. Była już na mojej wysokości. I dla nich, i dla mnie było całkowicie jasne, że nie dam rady bronić się na dwa fronty. Lewoskrzydłowy oddziałek, ten, który zagoniłem w krzaki, otworzył ogień. W zasadzie mogłem już tylko przytulić się do dna wykrotu i czekać na nieprzyjacielski atak. W głębi ducha pocieszałem się, że gdy będą blisko, sięgnę ich granatami i zmuszę do odwrotu, ale nie była to jakaś wielka nadzieja. Przy czym zupełnie nie miałem pomysłu, w jaki sposób, leżąc z głową w piachu, ocenić prawidłowo dystans odpowiedni do walki na granaty. Ku mojemu zaskoczeniu strzelanina nieco ucichła. Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, zaryzykowałem i wyjrzałem z kryjówki. Atakujący żołnierze byli nie dalej niż dziesięć metrów od wykrotu. Wyciągnąłem zawleczkę i rzuciłem karbowane jajo w ich stronę. Wybuch powalił kilku najbliższych na ziemię i w tym momencie usłyszałem za plecami długą serię erkaemu. Bren. Ręczny karabin maszynowy. Podstawowe uzbrojenie brytyjskiej drużyny piechoty w owym czasie.
Przed wylotem stoczyłem całą walkę z Galasiem, który uparł się, aby zabrać to żelastwo wraz z pokaźnym zapasem amunicji. Udowadniał mi przez godzinę, że wsparcie ogniowe zawsze może się przydać. Ja oponowałem, perorując, że nie będziemy uczestniczyć w żadnych walkach pozycyjnych, przeprowadzimy za to szybką i cichą akcję w stylu komandosów z filmu „Tylko dla orłów”, w której erkaem będzie tylko przeszkadzał. Galaś upierał się przy swoim, i w końcu odpuściłem. Teraz w duchu błogosławiłem nas obu.
Po chwili do Brena dołączyli pozostali uczestnicy wyprawy. Wyraźnie rozpoznałem ochrypłe ujadanie dwóch Thompsonów oraz pojedyncze wystrzały z Garanda, używanego przez Kurcewicza. Nieprzyjacielskie natarcie dostało lekkiej zadyszki. Żołnierze, atakując skosem w poprzek polany, byli dość dobrze widoczni w świetle przedświtu. Moich towarzyszy krył mrok ciemnego jeszcze lasu. Dlatego atakujący oddziałek poniósł, lekko licząc, pięćdziesiąt procent strat.
Nie zmieniało to faktu, iż zostałem na dobre uwięziony w wykrocie, bo nieprzyjacielska piechota, jakkolwiek przerzedzona, zaległa po obu stronach, nie dalej jak trzydzieści metrów od kryjówki, i miała mnie na widelcu, skutecznie uniemożliwiając odskok. Ogień strzelających ze wsi kaemów przeniósł się na stanowiska moich towarzyszy. Kwestią czasu było, kiedy Kurcewicz i spółka zostaną zmuszeni do zmiany stanowisk. Wtedy odciążający ogień zgaśnie, a flankujący mnie żołnierze, chociaż w uszczuplonej liczbie, zaatakują z dwóch stron. Równocześnie na moich kolegów natrze od tyłu pluton schodzący ze szczytu wzgórza.
6.
– Przecież to bez sensu. Po co mamy wracać?
– Do siebie.
– Tu jesteśmy u siebie. Mamy wszystko: dom, ty i ja rodziny, Wojtuś swoje pasje strzeleckie, nawet Wilgat się w końcu od twojej żony odczepił. Firma rozwija się w takim tempie, że prawie tego nie ogarniamy. Czego ci brakuje? Internetu? Telewizji? Gwiazd rocka?
– Brakuje mi... – zawahałem się – swojskości. Nie wiem, jak to nazwać... bliskości ludzi, Polski, bo ja wiem?
– Bla, bla, bla. – Wieteska pomału wracał do swego dawnego stylu. – Spójrz na to od strony praktycznej. Twój ojciec nie żyje, z matką i tak nie utrzymywałeś żadnych kontaktów. Armia traktowała cię po macoszemu. Miałeś otrzymać spadek, owszem, ale sam twierdziłeś, że nie jest to pewne w obliczu zakusów kuzynów, którzy nagle się pojawili nie wiadomo skąd. A teraz popatrz, co osiągnąłeś tutaj: masz żonę, poza którą świata nie widzisz. Przyjaciół. – Nieznacznie wypiął pierś. – I firmę, której jesteś prezesem i głównym udziałowcem. Poza tym wiemy, co będzie dalej: jeśli nie wpakujemy się w żadną awanturę, czeka nas kilkadziesiąt lat bajecznej powojennej koniunktury. Człowieku, jesteśmy w Ameryce, największym mocarstwie świata. I będziemy to mocarstwo współtworzyć.
– Albo i nie... – Od kilku minut właściwie go nie słuchałem, myślami będąc dość daleko.
– A konkretnie? – odezwał się Kurcewicz, jak zwykle lekko nieobecny duchem.
– Nie chcę, aby to zabrzmiało jako forma nacisku... ale mam sygnały, że interesują się nami ludzie z FBI. Bardzo dyskretnie rozpytują o nas. Nie sądzę, żeby mieli jakiś poważny punkt zaczepienia, ale sam fakt, że zwrócili na nas uwagę, wydaje mi się niepokojący.
– Skąd wiesz o FBI? – bez specjalnych emocji zainteresował się Wieteska. Być może bomba atomowa wybuchająca za oknem zrobiłaby na nim wrażenie, choć to też nie było takie pewne.
– Mam paru informatorów tu i tam.
– Myślisz, że to coś poważnego? Przecież na legalizację poświęciliśmy sporo czasu i pieniędzy.
– Owszem, ale tylko się zastanów. Przybywamy znikąd. Jeśli ktoś naprawdę się temu przyjrzał, bez trudu zauważył, że nikt z nas nie ma tu rodziców. Po angielsku, poza Nancy oczywiście, mówimy z obcym akcentem. Ja, co prawda, z brytyjskim, ale to też nie jest naturalne w Stanach, zwłaszcza na Południu. Pieniądze mamy nie wiadomo skąd. Ktoś uznał to za dostatecznie podejrzane, żeby zacząć węszyć. I węszy. A więc możliwe, że musimy wiać.
Wieteska zamyślił się. Może wyglądał na lekkoducha i snoba, ale umysł miał precyzyjny jak komputer. Do tej pory nie przejmował się specjalnie, ale mogłem być pewny, że teraz naszą sytuację analizuje wszechstronnie.
– Dobra, na razie zostawmy to. Powiedzcie, moi kochani, jak wyobrażacie sobie tę waszą wyprawę po złote runo?
A więc przełom w negocjacjach. Kapitan Jan Wieteska właśnie oficjalnie przyznał, że czuje się zaniepokojony sytuacją i byłby ewentualnie gotów rozważyć nasz plan. Galaś spojrzał na mnie. Nieznacznie kiwnąłem głową.
– Mamy linię lotniczą, tak? A więc bierzemy Dakotę, dwóch najlepszych pilotów i lecimy do Włoch, do Brindisi. Tam czeka na nas zamówiony sprzęt czyli spadochrony, broń, zapasy i tak dalej. Wyprawa potrwa maksymalnie tydzień. Wynajmujemy od armii samolot o wystarczającym zasięgu, na przykład Liberatora, lecimy którejś ciemnej nocy do Polski i gdzieś w okolicach Łysej Góry – hop. Skaczemy. Odnajdujemy emiter, bierzemy ciężarówkę – o ile pamiętam, ze sprzętu batalionu pozostało kilka Starów na chodzie – po czym wynajdujemy w miarę równe miejsce nadające się na pas startowy. Wzywamy z Włoch naszego Liberatora, przylatuje, ląduje, pakujemy emiter i wracamy.
Nawet ja dołączyłem do wesołego śmiechu Wieteski i Kurcewicza. Były kapral nadterminowy Galaś przedstawił plan wyprawy w taki sposób, że jazda samochodem z domu do biura wyglądała przy tym jak syzyfowe męki.
– Bardzo sprytne, Galaś, bardzo. – Wieteska otarł wierzchem dłoni łzę toczącą się po policzku. – A tak poważnie: skąd broń i wyposażenie? Skąd wojskowy Liberator lecący do Polski poza rozkładem? I to dwukrotnie? Skąd wiesz, że znajdziesz odpowiednie lądowisko? No i łączność. Jak powiadomisz załogę samolotu, kiedy ma lecieć i gdzie lądować? Przecież lądowiska nie uzgodnimy przed wyprawą, bo nie będziemy go znali. Dopiero w kraju okupowanym przez Niemców mamy, jak rozumiem, po ciemku znaleźć odpowiednie miejsce. Pomijam fakt, że żaden z was w życiu nie skakał ze spadochronem. No i wreszcie najważniejsza sprawa. Miejsce ukrycia sprzętu, który pozostał po batalionie, zna oprócz nas jeszcze paru ludzi. Wojtyński czy Borek na przykład. Albo Wójcik. Jeżeli nadal są w Polsce i walczą w konspiracji, mogli już pięć razy opróżnić kryjówkę albo przenieść klamoty gdzie indziej.
– No... – Galaś rozpromienił się. Planowanie takich operacji oraz dopinanie szczegółów było jego żywiołem. – Nie będziemy wiedzieć, jak nie sprawdzimy, no nie?
– Momencik. – Wieteska podniósł rękę i zwrócił się do mnie. – Nancy wie?
– Wie. Jest przeciw wyprawie, ale za powrotem w nasze czasy.
– Ot, i kobieca logika. – Wieteska uśmiechnął się życzliwie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego również czeka niemała przeprawa z własną żoną, Rozalką.
– No właśnie. Przekonam ją, że nie możemy mieć jajecznicy, nie rozbijając jaj.
– Wątpię. Ale gadaj, Galaś, o tych przygotowaniach.
7.
Kanonada nasiliła się. Trudno już było stwierdzić, kto do kogo strzela. Obie skrzydłowe drużyny prowadziły ogień zarówno w moją stronę, jak i do kolegów skrytych wśród drzew, którzy odszczekiwali się ostro. Osłaniający ogień gwałtownie osłabł, za to w lesie, za stanowiskami grupy moich towarzyszy, wybuchła gwałtowna palba. To musiał wejść do akcji pluton wymiatający od szczytu wzgórza. Kurcewicz, Galaś i właściciel jednego z Thompsonów przenieśli ogień na ów oddział. Oznaczało to, że nie dali się zaskoczyć, ale ja zostałem praktycznie bez wsparcia. Rzuciłem następny granat, wychyliłem się z kryjówki i oddałem parę serii na boki. Skutek był taki, że ściągnąłem na siebie zmasowany ogień – w moim kierunku musiało strzelać kilkanaście luf. Nie miałem żadnej szansy ucieczki. Kocioł założony był starannie i fachowo. Walka miała się ku końcowi. Leżałem na dnie wykrotu, licząc tylko na to, iż grupa urządzająca zasadzkę ma rozkaz brać jeńców żywcem. Możliwe, że przedłużając życie o kilka czy kilkanaście minut, znajdę okazję do ucieczki. Z drugiej strony nie miałem najmniejszej ochoty na spotkanie ani z Wermachtem, ani tym bardziej z Gestapo.
Nagle odniosłem wrażenie, że od strony zabudowań zmieniło się natężenie bitewnego zgiełku. Jakby... wzrosło? Po chwili ostrzał prowadzony w moją stronę osłabł, i to znacznie. Za to we wsi wybuchła gwałtowna walka. Oddział stanowiący podstawę kotła został zaatakowany od tyłu. Wychyliłem się ostrożnie z wykrotu. Obie flankujące mnie grupy biegły w dół – na pomoc kolegom we wsi. Posłałem pożegnalną serię, eliminując z walki ostatniego z biegnących, po czym spojrzałem w stronę zabudowań. Niemcy walczyli o życie. Dostrzegłem kilkudziesięciu żołnierzy, którzy nacierali od tyłu i z boku, likwidując niemieckie stanowiska jedno po drugim. Sposób ataku, jego bezwzględność i szybkość wydały mi się dziwnie znajome. Tak w moich czasach walczyły jednostki specjalne. Uderzały małymi, sześcioosobowymi sekcjami, świetnie zgranymi i dysponującymi huraganową siłą ognia. O ile jednak mogłem zauważyć z tej odległości, również napastnicy ubrani byli w niemieckie mundury. Niemcy zaczęli walczyć między sobą? Bzdury. Kim zatem był przeciwnik naszych wrogów?
Wsparcie tajemniczych wybawicieli umożliwiło mi opuszczenie wykrotu, nie zmieniło natomiast faktu, że moi koledzy nadal zmagali się z oddziałem nacierającym z głębi lasu. Pobiegłem więc czym prędzej pod górę. Wpadłem między drzewa i niemal potknąłem się o leżącego na ziemi Galasia, prowadzącego ogień w stronę oddalonych o kilkadziesiąt metrów krzaków.
– Dawaj erkaem! – wrzasnąłem, starając się przekrzyczeć kanonadę. – Leć do pozostałych i powiedz, żeby wycofywali się na dół. Będę was osłaniał.
– Ale...
– Wykonać. Przyszła odsiecz. Wieś za chwilę będzie czysta. No już.
Kapral poderwał się i pobiegł. Ułożyłem się za drzewem, przycisnąłem kolbę do ramienia i rozejrzałem się. W odległości około czterdziestu metrów leżało kilkunastu niemieckich żołnierzy, najwyraźniej powalonych celnymi pociskami. Nieco dalej, wśród gęstego poszycia, ukrytych było dwudziestu, może trzydziestu Niemców, strzelających w dół. Na prawo warczały dwa Thompsony – a więc Wilgat i Wieteska, na lewo regularnie odzywał się Garand Kurcewicza. Kapitan używał najlepszej, wyposażonej w precyzyjny celownik optyczny wersji tego karabinu. Znając go i wiedząc, jak jest dobry – w ciągu ostatnich lat, dzięki systematycznemu treningowi stał się najlepszym strzelcem, jakiego dane mi było poznać – nie dziwiłem się, że nieprzyjacielski atak nie był w stanie posunąć się dalej. Galaś musiał działać zgodnie z rozkazem, bo Thompsony zamilkły. Kapral przebiegł za moimi plecami. Obok na ziemię zwalił się Wieteska.
– Czołem – zagaił kapitan, podczas gdy ja zmieniałem magazynek. – Widzę, że zaprosiłeś gości.
– Wpadli bez zapowiedzi, ale zaraz się będą zbierać.
– Tak? A czemu? Zrobiło się późno?
– Przyszła odsiecz.
– Odsiecz? – zainteresował się. – Czyli mówiłeś komuś, że wpadniemy?
– Spadaj, Johnny, dobra? – Oddałem krótką serię, przy okazji przypominając sobie, jak to cholerstwo kopie. – Idźcie w stronę wsi, a potem mnie osłonicie.
Miał ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale hałas był jednak zbyt wielki na uprawianie swobodnej konwersacji, więc sobie darował. Gdy obejrzałem się przez ramię, zobaczyłem, że cała czteroosobowa grupka biegnie chyżo w dół. W krzakach przede mną coś się poruszyło. Wpakowałem w to miejsce długą serię, poprawiłem, przeciągając po sąsiednich zaroślach i zacząłem się wycofywać. Na skraju otwartego terenu wyjąłem granat, wyciągnąłem zawleczkę i rzuciłem jak najdalej w głąb lasu. Wybuchnął jakieś trzydzieści metrów ode mnie. Nie czekając, aż opadną odłamki, nisko pochylony popędziłem w dół wielkimi susami, w duchu przeklinając wagę erkaemu.