www.1944.waw.pl - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka

www.1944.waw.pl ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Porywająca i pełna zwrotów akcji opowieść o tym, jak mogłaby się potoczyć historia, którą tak dobrze znamy!

W czasy Powstania Warszawskiego trafiają żołnierze z XXI wieku. Przeszkoleni i uzbrojeni w najnowszy sprzęt. Przygotowani na to, by rozegrać jedyną w swoim rodzaju operację wojskową. Czy uda im się odmienić los? Czy mają szansę w starciu z doborowymi jednostkami Wehrmachtu i SS? Czy bohaterom będzie dane wrócić w nasze czasy?

Marcin Ciszewski kolejny raz zabiera nas w podróż w czasie, rysując alternatywne scenariusze wojennej zawieruchy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 40 min

Lektor: Przemysław Bluszcz
Oceny
4,7 (355 ocen)
260
71
19
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monika_i_ksiazki78

Nie oderwiesz się od lektury

"Niemieckie serie skosiły kilka osób, które z jękiem upadły na ziemię. W moich oczach już na zawsze pozostanie obraz małego chłopca, sześciolatka najwyżej, odzianego w wyświechtany płaszczyk, który najpierw z płaczem przykląkł przy wijącej się w konwulsjach matce, a potem sam trafiony z bliskiej odległości serią z kaemu padł na drgające ciało, jakby chciał je w tej ostatniej chwili osłonić." www.1944.waw.pl jest trzecim tomem serii WarBook, która opowiada historię żołnierzy Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego. W wyniku manipulacji przy systemie MDS żołnierze z 2007 roku zostali przeniesieni w czasie do 1 września 1939r. Mamy rok 1944. Część żołnierzy Batalionu, którzy do tej pory mieszkali w Stanach Zjednoczonych próbuje z powrotem odnaleźć i uruchomić emiter pola, by wrócić do swoich czasów. Części MDS-a są ukryte w Polsce. Tak więc żołnierze muszą po niego wrócić do ojczystego kraju. Trafiają w sam środek zasadzki urządzonej przez Niemców, a z pomocą przychodzi im maj...
11
Chatson1990

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia! Lektor na duży plus 🙂
00
sigur0wsk1

Nie oderwiesz się od lektury

Wyśmienite
00
Slawek1965K

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Poprzednie 2 części lepsze ale tą też dobrze się czytało choć nie lubię narracji w 1 os.
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJan No­wak
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329168-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I

ZRZUT

1.

– Ty­łek mnie boli.

– Aha.

– Je­stem cały zdrę­twiały.

– Współ­czuję.

– Już mi się znu­dziło.

– Mnie też.

Ka­pi­tan ma­ru­dził tak od pew­nego czasu. Tylko jemu chciało się roz­ma­wiać, ja od­po­wia­da­łem mo­no­sy­la­bami. W grun­cie rze­czy jed­nak wy­ra­żał na­szą wspólną opi­nię: po pię­ciu go­dzi­nach lotu w cia­snym, zim­nym i gło­śnym wnę­trzu każdy miał dość i nie pre­zen­to­wał ani osza­ła­mia­ją­cej kon­dy­cji fi­zycz­nej, ani tym bar­dziej cu­dow­nego sa­mo­po­czu­cia. Całe szczę­ście di­spat­cher – fa­cet z za­łogi od­po­wie­dzialny za pra­wi­dłowy prze­bieg zrzutu – wy­szedł w końcu z ka­biny pi­lo­tów i po­wie­dział gło­śno:

– Ac­tion sta­tion! – Po czym za­czął przy­go­to­wy­wać sa­mo­lot i nas do skoku.

Z tru­dem pod­nie­śli­śmy się z twar­dej ławki. Każdy z nas dźwi­gał na so­bie przy­naj­mniej czter­dzie­ści ki­lo­gra­mów wy­po­sa­że­nia: dwa spa­do­chrony, broń oso­bi­stą, duży za­pas amu­ni­cji, gra­naty, ra­cje żyw­no­ściowe, la­tarki. Zresztą to nie wszystko, co mie­li­śmy ze sobą. Reszta sprzętu spo­czy­wała w spo­rych roz­mia­rów za­sob­niku, który miał po­le­cieć za nami w ciem­ność. Przy­pię­li­śmy ka­ra­biń­czyki me­cha­ni­zmu uwal­nia­ją­cego spa­do­chrony do sta­lo­wej linki bie­gną­cej wzdłuż ka­biny sa­mo­lotu. Di­spat­cher sta­ran­nie spraw­dził opo­rzą­dze­nie, po czym otwo­rzył drzwi. Tor­nado wdarło się do środka, chło­dząc na­sze i tak nie naj­lep­sze na­stroje. Dla więk­szo­ści z nas był to pierw­szy w ży­ciu skok bo­jowy ze spa­do­chro­nem, co go­rzej, w te­re­nie zu­peł­nie nie­zna­nym i na do­da­tek w nocy. Prze­mknęło mi przez głowę, że gdyby sprawy szły swoim zwy­kłym try­bem, pił­bym wła­śnie wie­czorną kawę na ta­ra­sie mo­jego luk­su­sowo urzą­dzo­nego domu i roz­ma­wiał­bym z żoną na te­mat week­en­do­wych za­ku­pów. Ta myśl uświa­do­miła mi, że na­sza wy­prawa była po­my­słem, de­li­kat­nie mó­wiąc, dość kar­ko­łom­nym. Rzecz ja­sna, na wszel­kie żale i skargi było już nieco za późno, bo oto nad drzwiami ka­biny pi­lo­tów za­pa­liła się zie­lona lampka, ozna­cza­jąca, że od­na­leźli oni w końcu wła­ściwą lo­ka­li­za­cję zrzutu. Di­spat­cher mach­nął ręką i krzyk­nął gło­śno:

– Go!

Je­den po dru­gim, nie­mal na ple­cach po­przed­nika, ru­nę­li­śmy w dół. Za nami po­fru­nął za­sob­nik. We­dług planu to był ko­niec ak­cji. Drzwi miały zo­stać za­mknięte, pi­lot po­wi­nien za­to­czyć ob­szerne koło, wejść na po­wrotny kurs i po­le­cieć do bazy. Za­miast tego sa­mo­lot zwol­nił jesz­cze bar­dziej. Di­spat­cher pod­biegł w głąb ka­biny i otwo­rzył po­kaź­nych roz­mia­rów sta­lowy kon­te­ner. Wy­szły z niego, z tru­dem roz­pro­sto­wu­jąc ko­ści, dwie osoby ubrane w czarne spa­do­chro­niar­skie kom­bi­ne­zony. Szybko za­ło­żyły na sie­bie broń i wy­po­sa­że­nie. Di­spat­cher wy­ćwi­czo­nym ru­chem przy­piął ka­ra­biń­czyki spa­do­chro­nów do linki i pod­niósł kciuk. Ta­jem­ni­czy pa­sa­że­ro­wie bez wa­ha­nia sko­czyli w ciem­ność.

2.

– Zwa­rio­wa­łeś, Ga­laś! – po­wie­dzia­łem nie­mal dwa mie­siące wcze­śniej. – Zu­peł­nie zwa­rio­wa­łeś.

– Mel­duję po­słusz­nie, że nie bar­dzo – od­parł wy­prę­żony jak struna były ka­pral nad­ter­mi­nowy Jó­zef Ga­laś. Roz­mowa za­częła się po­god­nego ma­jo­wego po­ranka, na przed­mie­ściach San An­to­nio w Tek­sa­sie, w moim biu­rze. Jej końca nie wi­dać do dzi­siaj. W maju w Tek­sa­sie jest bar­dzo go­rąco. Biuro firmy mie­ściło się w dość luk­su­so­wym bu­dynku, zlo­ka­li­zo­wa­nym o sto me­trów od tek­sań­skich Ter­mo­pil, czyli le­gen­dar­nego klasz­toru Alamo, ale po­ję­cie kom­fortu w roku czter­dzie­stym czwar­tym było, z mo­jego, cał­ko­wi­cie su­biek­tyw­nego punktu wi­dze­nia, lek­kim nie­po­ro­zu­mie­niem. Bla­szany wia­trak mełł le­ni­wie go­rące, za­stałe po­wie­trze. Nie da­wało to na­wet psy­cho­lo­gicz­nego efektu, nie mó­wiąc o fak­tycz­nej ochło­dzie. Po­nie­waż cze­kało mnie spo­tka­nie z Bar­dzo Waż­nym Klien­tem, zmu­szony by­łem tkwić za biur­kiem w cięż­kim, trzy­czę­ścio­wym gar­ni­tu­rze. Po­ci­łem się po­twor­nie, traj­ko­ta­nie Ga­la­sia po­trak­to­wa­łem więc wrogo.

– Mó­wię zu­peł­nie po­waż­nie. Ra­zem ze Scot­tem wpa­dli­śmy na po­mysł, w jaki spo­sób za­si­lić pole. Od­two­rzy­li­śmy opro­gra­mo­wa­nie ste­ru­jące. Bra­kuje nam tro­chę te­ra­baj­tów na dysku twar­dym...

– Dro­biazg – uśmiech­ną­łem się z przy­mu­sem, ale co­raz bar­dziej za­in­te­re­so­wany. – Ku­pi­cie na rynku.

– ...i emi­tera – do­koń­czył nie­zra­żony ka­pral.

W po­koju za­pa­dła ci­sza. Ga­da­nina Ga­la­sia, jak­kol­wiek fan­ta­stycz­nie by nie brzmiała, miała swoje uza­sad­nie­nie w prze­szło­ści. Wie­dzia­łem, o czym mówi, na­to­miast nie bar­dzo wie­dzia­łem, o co mu cho­dzi.

– W ten spo­sób się nie do­ga­damy – wes­tchną­łem, wie­dząc, że już się nie wy­kpię i ra­czej po­wi­nie­nem się sku­pić. – Sia­daj i mów od po­czątku.

– Tak jest – stuk­nął ob­ca­sami były ka­pral i usiadł na brzeżku krze­sła. – Kilka ty­go­dni temu przy­szedł do mnie, bar­dzo pod­nie­cony, Ra­iley. Już od progu za­czął ga­dać, że wpadł na po­mysł, jak z po­wro­tem uru­cho­mić ge­ne­ra­tor pola i opro­gra­mo­wa­nie ste­ru­jące. Po czym wy­cią­gnął lap­topa... No mó­wię panu, ta­kie oczy zro­bi­łem. Je­ste­śmy, co prawda, w Ame­ryce, ale na­wet tu­taj szczy­tem tech­niki jest te­raz lam­powe ra­dio z gło­śni­kiem trzesz­czą­cym jak me­ga­fon w Ko­lusz­kach, a fa­cio jak gdyby ni­gdy nic wy­ciąga lap­topa... i mówi, że zło­żył go z trzech in­nych, oca­la­łych z na­lotu...

Pa­mię­ta­łem do­brze ten na­lot, a przy­naj­mniej jego część. Miał miej­sce we wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku.

– Mów da­lej, Ga­laś. – Na­gle opa­no­wał mnie nie­po­kój. Za­czy­na­łem do­my­ślać się, co bę­dzie da­lej.

– No więc od­pala ten kom­pu­ter, a ja pa­trzę i oczom nie wie­rzę – opro­gra­mo­wa­nie ste­ru­jące po­lem. Jak pa­mię­tam ory­gi­nał, wszystko się zga­dza. I naj­waż­niej­sza część, że tak po­wiem wy­ciecz­kowa, też działa.

Wy­cieczki. Ład­nie po­wie­dziane. Przez te wy­cieczki zgi­nęło sporo lu­dzi.

– Pięk­nie. Tylko co z tego wy­nika?

– Że gdy­by­śmy od­zy­skali emi­ter, mo­gli­by­śmy wró­cić, pa­nie puł­kow­niku.

3.

Wy­lą­do­wa­łem do­brze. Wy­ko­na­łem pra­wi­dło­wego fi­kołka i znie­ru­cho­mia­łem, spraw­dza­jąc, czy wszystko w po­rządku. Po­nie­waż ze mną było okej, a spa­do­chron szar­pał jak zły pies, pod­nio­słem się szybko na nogi i ścią­gną­łem linki. Zwi­ną­łem ma­te­riał, zrzu­ci­łem z ra­mion ple­cak z za­pa­so­wym spa­do­chro­nem i cały ten maj­dan ukry­łem sta­ran­nie w gę­stych za­ro­ślach. Trzask ła­ma­nej ga­łązki spo­wo­do­wał, że od­wró­ci­łem się gwał­tow­nie, szczęk­ną­łem zam­kiem Thomp­sona i skie­ro­wa­łem lufę w stronę, skąd do­szedł dźwięk.

– Ta­wa­riszcz, nie strie­laj – usły­sza­łem płacz­liwy głos. – Ja na­sta­jasz­czij bol­sze­wik.

– Ty na­sta­jasz­czij kre­tyn – od­par­łem z ulgą. – Wię­cej tego nie rób.

– Ćwi­czymy re­fleks i orien­ta­cję w te­re­nie, no nie? – za­py­tał ka­pi­tan Jan Wie­te­ska, wy­cho­dząc z za­ro­śli i usta­wia­jąc się w świe­tle księ­życa, abym mógł go obej­rzeć w ca­łej kra­sie. Thomp­son dyn­dał bez­tro­sko prze­wie­szony przez ra­mię, a pi­sto­let, nie­od­łączny De­sert Eagle ka­li­bru .44, spo­czy­wał w ka­bu­rze na bio­drze. Nie­otwar­tej na­wet. – Reszta gdzie?

– Po­szu­kaj ich – po­wie­dzia­łem. – Pójdę się ro­zej­rzeć. Spo­tkamy się w tym sa­mym miej­scu. I pa­mię­taj­cie o za­sob­niku.

Wy­lą­do­wa­li­śmy mniej wię­cej po­środku mocno na­chy­lo­nego stoku oto­czo­nego la­sem. Na po­łu­dniu i wscho­dzie, nie­zbyt da­leko, ma­ja­czyły ła­godne szczyty gór­skie. Mie­li­śmy mało czasu. Noc chy­liła się ku koń­cowi. Po­ma­sze­ro­wa­łem w dół. Po kil­ku­dzie­się­ciu me­trach zo­ba­czy­łem w ciem­no­ści za­rys wiej­skich cha­łup. Miesz­kańcy wsi ra­czej nie byli to­wa­rzy­stwem, któ­rego po­wi­nie­nem się oba­wiać, ale mu­sia­łem się upew­nić, czy nic nam nie grozi. Przy­cup­ną­łem w wy­kro­cie po zwa­lo­nym na środku ob­szer­nej po­lany drze­wie, wy­cią­gną­łem nok­to­wi­zor i bez po­śpie­chu zlu­stro­wa­łem oko­licę, jed­no­cze­śnie uważ­nie na­słu­chu­jąc.

Ci­sza.

Pra­wie da­łem się na­brać. Po raz ostatni omio­tłem naj­bliż­sze za­bu­do­wa­nia i już mia­łem się wy­co­fać, gdy moją uwagę przy­cią­gnął ni­kły błysk, umiej­sco­wiony nieco po­ni­żej żu­ra­wia, po­mię­dzy sto­dołą a chle­wi­kiem. De­li­kat­nie po­ru­szy­łem po­krę­tłem trans­fo­ka­tora, po czym wy­ce­lo­wa­łem w nie­wy­raź­nie lśniący przed­miot.

Szyba.

Przyj­rza­łem się uważ­nie. Bez wąt­pie­nia – za­ma­sko­wany sa­mo­chód. I to cię­ża­rowy. Nie po­dej­rze­wa­łem, aby miesz­kańcy za­bi­tej de­chami świę­to­krzy­skiej wsi w pią­tym roku wojny po­sia­dali cię­ża­rówkę. Jej wła­ści­cie­lami byli ra­czej lu­dzie, na któ­rych spo­tka­nie nie mia­łem żad­nej ochoty. Gdy już wie­dzia­łem, czego szu­kać, re­zul­taty przy­szły szybko. Na lewo od cię­ża­rówki ga­łę­zie i krzaki ma­sko­wały sta­no­wi­sko ka­ra­binu ma­szy­no­wego. W otwar­tych drzwiach sto­doły ciem­ność kryła na­stępną ma­szynkę. Na stryszku cha­łupy, w ma­łym trój­kąt­nym okienku – ob­ser­wa­tor i, być może, punkt do­wo­dze­nia. Lu­dzie ci cze­kali na coś i byli bar­dzo do­brze przy­go­to­wani na spo­tka­nie. W stan po­go­to­wia po­sta­wił ich dźwięk sil­ni­ków Li­be­ra­tora. Moż­liwe, że nie do­strze­gli far­bo­wa­nych na czarno czasz spa­do­chro­nów, ale z pew­no­ścią za­re­je­stro­wali fakt, iż wła­śnie w tej oko­licy sa­mo­lot za­wró­cił – mu­siał za­tem nie­da­leko po­zbyć się swo­jego ła­dunku. Na miej­scu nie­miec­kiego do­wódcy umie­ścił­bym plu­ton pie­choty na szczy­cie wzgó­rza, na któ­rego zbo­czu wy­lą­do­wa­li­śmy. Miałby do­sko­nały wgląd w sy­tu­ację i świetną wi­docz­ność na wszyst­kie strony, bo­wiem wzgó­rze po­zba­wione było drzew. Po zlo­ka­li­zo­wa­niu zrzutu plu­ton za­cznie scho­dzić w dół, na­ga­nia­jąc skocz­ków i ewen­tu­alną prze­syłkę na przy­cza­jo­nych we wsi ko­le­gów. Wszystko to uświa­do­mi­łem so­bie w jed­nym, prze­raź­li­wie krót­kim mo­men­cie. Z lasu za ple­cami usły­sza­łem trzask ła­ma­nej ga­łęzi i so­czy­ste pol­skie prze­kleń­stwo. Chwilę póź­niej spo­mię­dzy cha­łup wy­strze­liła biała ra­kieta, po niej kilka na­stęp­nych. Nad po­laną zro­biło się ja­sno jak w dzień.

Klnąc na czym świat stoi, na­cią­gną­łem sprę­żynę Thomp­sona, wy­ce­lo­wa­łem w ukryty w krza­kach kaem i po­cią­gną­łem za spust.

4.

– A więc ka­pral Ga­laś ma dla nas in­te­re­su­jące wia­do­mo­ści – stwier­dził Wie­te­ska, wy­dmu­chu­jąc w moją stronę dym z cy­gara. Ostat­nimi czasy za­czął hoł­do­wać wy­twor­nym ma­nie­rom, ubie­rać się wy­łącz­nie w gar­ni­tury szyte na miarę z naj­droż­szych ma­te­ria­łów, a jego ulu­bio­nym trun­kiem stał się pię­cio­gwiazd­kowy fran­cu­ski ko­niak, co zwa­żyw­szy na kło­poty lo­gi­styczne i ba­joń­skie ceny dyk­to­wane przez czarny ry­nek, świad­czyło o de­fi­ni­tyw­nym przej­ściu ka­pi­tana, by­łego pi­lota śmi­głow­ców bo­jo­wych, na po­zy­cje za­moż­nej bur­żu­azji. Spo­tka­nie, w skła­dzie po­sze­rzo­nym do nie­mal ca­łego za­rządu firmy, od­było się na­za­jutrz po wi­zy­cie Ga­la­sia.

– Moż­liwe, że są in­te­re­su­jące – skrzy­wi­łem się. – Sami oceń­cie.

Ga­laś ze szcze­gó­łami opo­wie­dział o od­kry­ciu Scotta Ra­ileya. Wie­dział, jaką przy­nętę za­ło­żyć na ha­czyk, aby­śmy dali się zła­pać. Niby omi­nął in­ter­pre­ta­cję, a uwy­pu­klił gołe fakty – jed­nak zro­bił to w taki spo­sób, że wnio­sek mógł być tylko je­den.

– Za­tem ka­pral twier­dzi, że ra­zem z Ra­ileyem zdo­łał od­two­rzyć opro­gra­mo­wa­nie ste­ru­jące po­lem si­ło­wym oraz umoż­li­wia­jące skoki w cza­sie. Gdy­by­śmy od­zy­skali emi­ter, nasz po­wrót do dwa ty­siące siód­mego, z tech­nicz­nego punktu wi­dze­nia, stałby się moż­liwy, czy tak?

– Tak. – Ga­laś po­ki­wał z za­pa­łem głową. – To bar­dzo praw­do­po­dobne...

– Mo­men­cik. – Wie­te­ska pod­niósł rękę. – Nie tak szybko. Na ra­zie zo­stawmy kwe­stię na­szej chęci czy nie­chęci do po­wrotu. Ale, o ile pa­mię­tam, klu­czo­wym ele­men­tem tech­no­lo­gii MDS-a był re­ak­tor ato­mowy na­pę­dza­jący to cho­ler­stwo.

– Zga­dza się. – Ga­laś roz­ja­śnił się. – I pro­blem ten wła­śnie zo­stał już roz­wią­zany. – Zręcz­nym ru­chem wy­cią­gnął z teczki mapę. Przed­sta­wiała po­łu­dniowo-za­chod­nią część stanu Tek­sas. – Pa­no­wie będą ła­skawi spoj­rzeć. – Nie tylko Wie­te­sce urzę­do­wa­nie na wy­so­kich, fir­mo­wych po­sa­dach do­dało sa­voir-vi­vre’u. – Re­ak­tor ato­mowy to nic wię­cej, jak tylko no­wo­cze­sne źró­dło ener­gii elek­trycz­nej, no nie? Nie po­trze­bu­jemy re­ak­tora, po­trze­bu­jemy prądu i mu­simy go ja­koś zdo­być. Jak? To pro­ste. Sto ki­lo­me­trów na za­chód od Ho­uston od­dano do użytku nową elek­trow­nię. Ma moc wie­lo­krot­nie prze­kra­cza­jącą na­sze po­trzeby. Li­nie prze­sy­łowe bie­gną tędy. – Za­kre­ślił na ma­pie sze­roki łuk cią­gnący się na za­chód, w stronę San An­to­nio. – Pięć­dzie­siąt ki­lo­me­trów pust­ko­wia. Zna­leź­li­śmy bar­dzo do­godne miej­sce, aby się pod­łą­czyć i wy­ko­rzy­stać przez kilka chwil moc elek­trowni do na­szych po­trzeb. Mało tego, Ra­iley zna te oko­lice, że tak po­wiem, z na­szych cza­sów i one się zu­peł­nie nie zmie­niły. Gdy­by­śmy tam od­pa­lili emi­ter, jest gwa­ran­cja, że wy­lą­du­jemy w dwa ty­siące siód­mym su­chą nogą, a nie na przy­kład na da­chu wie­żowca albo na dnie je­ziora... – Uśmiech­nął się chy­trze.

– Tego szcze­gól­nie by­śmy nie chcieli. Ale, ale... Chcesz pod­łą­czyć sys­tem do pu­blicz­nej sieci elek­trycz­nej? – za­py­ta­łem. – Prze­cież w po­ło­wie stanu wy­sią­dzie prąd.

– No to co? Może na dwie go­dziny. Na­pra­wią.

– To jest w ogóle tech­nicz­nie moż­liwe? – ode­zwał się po raz pierw­szy tego dnia Kur­ce­wicz.

– Jest. – Ga­laś był co­raz bar­dziej pod­nie­cony. – Mu­simy oczy­wi­ście tro­chę za­in­we­sto­wać, wy­na­jąć ekipę, która wy­kona sta­cję trans­for­ma­to­rową, ge­ne­ra­tory, ba­te­rie aku­mu­la­to­rów, mu­simy też wy­ko­pać tu­nel dla ka­bla za­si­la­ją­cego, bo prze­cież nie za­in­sta­lu­jemy się z na­szym maj­da­nem tuż obok li­nii prze­sy­ło­wej. Ktoś może się zo­rien­to­wać.

– No do­brze. Mamy opro­gra­mo­wa­nie. Przyj­mijmy, że mamy też za­si­la­nie – ana­li­zo­wał te­mat Wie­te­ska. – Po­trze­bu­jemy jesz­cze emi­tera.

– Tak jest. Więc mu­simy po­je­chać po niego do kraju.

Wie­te­ska spoj­rzał na mnie i par­sk­nął śmie­chem. Kur­ce­wicz sie­dział w mil­cze­niu, spra­wiał wra­że­nie nie­obec­nego.

– Sły­szysz go? Chce zor­ga­ni­zo­wać wy­pad do oj­czy­zny. Przy­po­mnę: mamy czer­wiec czter­dzie­stego czwar­tego roku, znaj­du­jemy się w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, trwa wojna. Po­mimo na­szych wy­sił­ków we wrze­śniu trzy­dzie­stego dzie­wią­tego, Pol­ska znaj­duje się pod oku­pa­cją nie­miecką. Ka­pral na­to­miast pro­po­nuje, aby­śmy po­je­chali tam jak na wy­cieczkę, od­na­leźli wa­żący bli­sko pół tony emi­ter ukryty w Gó­rach Świę­to­krzy­skich i wró­cili z nim bez­piecz­nie pro­sto do Tek­sasu. Ga­laś, jak chcesz prze­trans­por­to­wać to że­la­stwo? Pocztą? I skąd wiesz, czy ono w ogóle za­działa? – Ka­pi­tan pi­lot Wie­te­ska po­dobną ty­radę wy­krzy­czałby Ga­la­siowi w twarz z od­le­gło­ści pięt­na­stu cen­ty­me­trów. Dy­rek­tor Wie­te­ska nie ru­szył się z krze­sła i na­wet nie pod­niósł głosu.

– Trans­port zor­ga­ni­zo­wać się da. – Ga­laś zmru­żył oczy. Jak zwy­kle go nie do­ce­nia­li­śmy. – Mogę opo­wie­dzieć, jak so­bie to wy­obra­żam...

– Na ra­zie nie opo­wia­daj. Kwe­stia jest inna. – Kur­ce­wicz mó­wił tak ci­cho, że w pierw­szej chwili go nie usły­sza­łem. – Czy ktoś chce wra­cać?

– No ja­sne, to jest pod­sta­wowe py­ta­nie. Są chętni? – pod­chwy­cił Wie­te­ska.

– Ja – po­wie­dział Ga­laś.

– I ja – do­da­łem nie­mal rów­no­cze­śnie.

5.

Pierw­sza se­ria we­szła ide­al­nie w krzaki kry­jące kaem. Efekt był wię­cej niż za­do­wa­la­jący: coś się tam po­rząd­nie za­ko­tło­wało i sta­no­wi­sko wraz z za­łogą roz­le­ciało się na boki. Bły­ska­wicz­nie zmie­ni­łem ma­ga­zy­nek i po­sła­łem na­stępną se­rię w okno ob­ser­wa­tora. Skut­ków nie dane mi było do­strzec, bo zza cha­łup i za­bu­do­wań wy­buchł gwał­towny ogień, kie­ro­wany głów­nie w moją stronę. Był bar­dzo do­brze mie­rzony, o czym po­in­for­mo­wały setki roz­wście­czo­nych szer­szeni prze­la­tu­ją­cych tuż obok mnie. Czym prę­dzej schro­ni­łem się w wy­kro­cie, usi­łu­jąc prze­trwać pierw­szą na­wał­nicę. Huk prze­kra­czał wszel­kie normy, kule la­tały nad głową, a ja my­śla­łem in­ten­syw­nie. Zo­sta­łem od­cięty od ko­le­gów ukry­tych w le­sie. Aby się do nich do­stać, mu­siał­bym prze­biec po od­kry­tym te­re­nie około stu me­trów i to pod górę. W naj­lep­szym wy­padku by­łem w sta­nie to uczy­nić w dwa­dzie­ścia se­kund. W dwa­dzie­ścia se­kund na­wet śred­nio roz­gar­nięty re­zer­wi­sta strze­la­jący z dzie­więt­na­sto­wiecz­nej flinty z zam­kiem ka­pi­szo­no­wym zdoła mnie tra­fić. Nie mó­wiąc o kilku ce­ka­emach pra­żą­cych z za­bu­do­wań. Było jesz­cze nie­zbyt ja­sno, więc za­ło­ży­łem po­wtór­nie nok­to­wi­zyjne go­gle, wy­chy­li­łem się ostroż­nie z wy­krotu, ma­jąc za osłonę pień zwa­lo­nego drzewa, i spoj­rza­łem w bok. Kil­ku­na­stu nie­przy­ja­ciel­skich żoł­nie­rzy wła­śnie pod­ry­wało się do biegu. Ich za­miar był ja­sny – pod osłoną ka­emów prze­mkną bo­kiem po­lany kil­ka­dzie­siąt me­trów pod górę, aż znajdą się po­wy­żej mego sta­no­wi­ska. Stam­tąd roz­cią­gał się ide­alny wi­dok na wy­krot. Je­żeli będą mnie chcieli za­strze­lić, zro­bią to w ciągu pół mi­nuty. Je­śli mają roz­kaz wziąć żyw­cem – za­bawa po­trwa nieco dłu­żej.

Ale tylko nieco.

Wy­mie­rzy­łem sta­ran­nie i cho­ciaż dy­stans był tro­chę za duży dla Thomp­sona, od­da­łem kilka krót­kich se­rii w stronę ni­sko po­chy­lo­nych po­staci. Dwie po­tknęły się i upa­dły na zie­mię. Reszta pa­roma su­sami do­pa­dła naj­bliż­szych za­ro­śli i czym prę­dzej w nie za­nur­ko­wała. Strze­li­łem jesz­cze parę razy w te krzaki i od­wró­ci­łem się szybko, po­dej­rze­wa­łem bo­wiem, że Niemcy chcą za­sto­so­wać ma­newr dwu­stron­nej ope­ra­cji klesz­czo­wej. I nie po­my­li­łem się – po dru­giej stro­nie po­lany do­bie­gała wła­śnie do li­nii drzew na­stępna dru­żyna. Była już na mo­jej wy­so­ko­ści. I dla nich, i dla mnie było cał­ko­wi­cie ja­sne, że nie dam rady bro­nić się na dwa fronty. Le­wo­skrzy­dłowy od­dzia­łek, ten, który za­go­ni­łem w krzaki, otwo­rzył ogień. W za­sa­dzie mo­głem już tylko przy­tu­lić się do dna wy­krotu i cze­kać na nie­przy­ja­ciel­ski atak. W głębi du­cha po­cie­sza­łem się, że gdy będą bli­sko, się­gnę ich gra­na­tami i zmu­szę do od­wrotu, ale nie była to ja­kaś wielka na­dzieja. Przy czym zu­peł­nie nie mia­łem po­my­słu, w jaki spo­sób, le­żąc z głową w pia­chu, oce­nić pra­wi­dłowo dy­stans od­po­wiedni do walki na gra­naty. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu strze­la­nina nieco uci­chła. Sta­ra­jąc się nie wy­ko­ny­wać żad­nych gwał­tow­nych ru­chów, za­ry­zy­ko­wa­łem i wyj­rza­łem z kry­jówki. Ata­ku­jący żoł­nie­rze byli nie da­lej niż dzie­sięć me­trów od wy­krotu. Wy­cią­gną­łem za­wleczkę i rzu­ci­łem kar­bo­wane jajo w ich stronę. Wy­buch po­wa­lił kilku naj­bliż­szych na zie­mię i w tym mo­men­cie usły­sza­łem za ple­cami długą se­rię er­ka­emu. Bren. Ręczny ka­ra­bin ma­szy­nowy. Pod­sta­wowe uzbro­je­nie bry­tyj­skiej dru­żyny pie­choty w owym cza­sie.

Przed wy­lo­tem sto­czy­łem całą walkę z Ga­la­siem, który uparł się, aby za­brać to że­la­stwo wraz z po­kaź­nym za­pa­sem amu­ni­cji. Udo­wad­niał mi przez go­dzinę, że wspar­cie ogniowe za­wsze może się przy­dać. Ja opo­no­wa­łem, pe­ro­ru­jąc, że nie bę­dziemy uczest­ni­czyć w żad­nych wal­kach po­zy­cyj­nych, prze­pro­wa­dzimy za to szybką i ci­chą ak­cję w stylu ko­man­do­sów z filmu „Tylko dla or­łów”, w któ­rej er­kaem bę­dzie tylko prze­szka­dzał. Ga­laś upie­rał się przy swoim, i w końcu od­pu­ści­łem. Te­raz w du­chu bło­go­sła­wi­łem nas obu.

Po chwili do Brena do­łą­czyli po­zo­stali uczest­nicy wy­prawy. Wy­raź­nie roz­po­zna­łem ochry­płe uja­da­nie dwóch Thomp­so­nów oraz po­je­dyn­cze wy­strzały z Ga­randa, uży­wa­nego przez Kur­ce­wi­cza. Nie­przy­ja­ciel­skie na­tar­cie do­stało lek­kiej za­dyszki. Żoł­nie­rze, ata­ku­jąc sko­sem w po­przek po­lany, byli dość do­brze wi­doczni w świe­tle przed­świtu. Mo­ich to­wa­rzy­szy krył mrok ciem­nego jesz­cze lasu. Dla­tego ata­ku­jący od­dzia­łek po­niósł, lekko li­cząc, pięć­dzie­siąt pro­cent strat.

Nie zmie­niało to faktu, iż zo­sta­łem na do­bre uwię­ziony w wy­kro­cie, bo nie­przy­ja­ciel­ska pie­chota, jak­kol­wiek prze­rze­dzona, za­le­gła po obu stro­nach, nie da­lej jak trzy­dzie­ści me­trów od kry­jówki, i miała mnie na wi­delcu, sku­tecz­nie unie­moż­li­wia­jąc od­skok. Ogień strze­la­ją­cych ze wsi ka­emów prze­niósł się na sta­no­wi­ska mo­ich to­wa­rzy­szy. Kwe­stią czasu było, kiedy Kur­ce­wicz i spółka zo­staną zmu­szeni do zmiany sta­no­wisk. Wtedy od­cią­ża­jący ogień zga­śnie, a flan­ku­jący mnie żoł­nie­rze, cho­ciaż w uszczu­plo­nej licz­bie, za­ata­kują z dwóch stron. Rów­no­cze­śnie na mo­ich ko­le­gów na­trze od tyłu plu­ton scho­dzący ze szczytu wzgó­rza.

6.

– Prze­cież to bez sensu. Po co mamy wra­cać?

– Do sie­bie.

– Tu je­ste­śmy u sie­bie. Mamy wszystko: dom, ty i ja ro­dziny, Woj­tuś swoje pa­sje strze­lec­kie, na­wet Wil­gat się w końcu od two­jej żony od­cze­pił. Firma roz­wija się w ta­kim tem­pie, że pra­wie tego nie ogar­niamy. Czego ci bra­kuje? In­ter­netu? Te­le­wi­zji? Gwiazd rocka?

– Bra­kuje mi... – za­wa­ha­łem się – swoj­sko­ści. Nie wiem, jak to na­zwać... bli­sko­ści lu­dzi, Pol­ski, bo ja wiem?

– Bla, bla, bla. – Wie­te­ska po­mału wra­cał do swego daw­nego stylu. – Spójrz na to od strony prak­tycz­nej. Twój oj­ciec nie żyje, z matką i tak nie utrzy­my­wa­łeś żad­nych kon­tak­tów. Ar­mia trak­to­wała cię po ma­co­szemu. Mia­łeś otrzy­mać spa­dek, ow­szem, ale sam twier­dzi­łeś, że nie jest to pewne w ob­li­czu za­ku­sów ku­zy­nów, któ­rzy na­gle się po­ja­wili nie wia­domo skąd. A te­raz po­patrz, co osią­gną­łeś tu­taj: masz żonę, poza którą świata nie wi­dzisz. Przy­ja­ciół. – Nie­znacz­nie wy­piął pierś. – I firmę, któ­rej je­steś pre­ze­sem i głów­nym udzia­łow­cem. Poza tym wiemy, co bę­dzie da­lej: je­śli nie wpa­ku­jemy się w żadną awan­turę, czeka nas kil­ka­dzie­siąt lat ba­jecz­nej po­wo­jen­nej ko­niunk­tury. Czło­wieku, je­ste­śmy w Ame­ryce, naj­więk­szym mo­car­stwie świata. I bę­dziemy to mo­car­stwo współ­two­rzyć.

– Albo i nie... – Od kilku mi­nut wła­ści­wie go nie słu­cha­łem, my­ślami bę­dąc dość da­leko.

– A kon­kret­nie? – ode­zwał się Kur­ce­wicz, jak zwy­kle lekko nie­obecny du­chem.

– Nie chcę, aby to za­brzmiało jako forma na­ci­sku... ale mam sy­gnały, że in­te­re­sują się nami lu­dzie z FBI. Bar­dzo dys­kret­nie roz­py­tują o nas. Nie są­dzę, żeby mieli ja­kiś po­ważny punkt za­cze­pie­nia, ale sam fakt, że zwró­cili na nas uwagę, wy­daje mi się nie­po­ko­jący.

– Skąd wiesz o FBI? – bez spe­cjal­nych emo­cji za­in­te­re­so­wał się Wie­te­ska. Być może bomba ato­mowa wy­bu­cha­jąca za oknem zro­bi­łaby na nim wra­że­nie, choć to też nie było ta­kie pewne.

– Mam paru in­for­ma­to­rów tu i tam.

– My­ślisz, że to coś po­waż­nego? Prze­cież na le­ga­li­za­cję po­świę­ci­li­śmy sporo czasu i pie­nię­dzy.

– Ow­szem, ale tylko się za­sta­nów. Przy­by­wamy zni­kąd. Je­śli ktoś na­prawdę się temu przyj­rzał, bez trudu za­uwa­żył, że nikt z nas nie ma tu ro­dzi­ców. Po an­giel­sku, poza Nancy oczy­wi­ście, mó­wimy z ob­cym ak­cen­tem. Ja, co prawda, z bry­tyj­skim, ale to też nie jest na­tu­ralne w Sta­nach, zwłasz­cza na Po­łu­dniu. Pie­nią­dze mamy nie wia­domo skąd. Ktoś uznał to za do­sta­tecz­nie po­dej­rzane, żeby za­cząć wę­szyć. I wę­szy. A więc moż­liwe, że mu­simy wiać.

Wie­te­ska za­my­ślił się. Może wy­glą­dał na lek­ko­du­cha i snoba, ale umysł miał pre­cy­zyjny jak kom­pu­ter. Do tej pory nie przej­mo­wał się spe­cjal­nie, ale mo­głem być pewny, że te­raz na­szą sy­tu­ację ana­li­zuje wszech­stron­nie.

– Do­bra, na ra­zie zo­stawmy to. Po­wiedz­cie, moi ko­chani, jak wy­obra­ża­cie so­bie tę wa­szą wy­prawę po złote runo?

A więc prze­łom w ne­go­cja­cjach. Ka­pi­tan Jan Wie­te­ska wła­śnie ofi­cjal­nie przy­znał, że czuje się za­nie­po­ko­jony sy­tu­acją i byłby ewen­tu­al­nie go­tów roz­wa­żyć nasz plan. Ga­laś spoj­rzał na mnie. Nie­znacz­nie kiw­ną­łem głową.

– Mamy li­nię lot­ni­czą, tak? A więc bie­rzemy Da­kotę, dwóch naj­lep­szych pi­lo­tów i le­cimy do Włoch, do Brin­disi. Tam czeka na nas za­mó­wiony sprzęt czyli spa­do­chrony, broń, za­pasy i tak da­lej. Wy­prawa po­trwa mak­sy­mal­nie ty­dzień. Wy­naj­mu­jemy od ar­mii sa­mo­lot o wy­star­cza­ją­cym za­sięgu, na przy­kład Li­be­ra­tora, le­cimy któ­rejś ciem­nej nocy do Pol­ski i gdzieś w oko­li­cach Ły­sej Góry – hop. Ska­czemy. Od­naj­du­jemy emi­ter, bie­rzemy cię­ża­rówkę – o ile pa­mię­tam, ze sprzętu ba­ta­lionu po­zo­stało kilka Sta­rów na cho­dzie – po czym wy­naj­du­jemy w miarę równe miej­sce na­da­jące się na pas star­towy. Wzy­wamy z Włoch na­szego Li­be­ra­tora, przy­la­tuje, lą­duje, pa­ku­jemy emi­ter i wra­camy.

Na­wet ja do­łą­czy­łem do we­so­łego śmie­chu Wie­te­ski i Kur­ce­wi­cza. Były ka­pral nad­ter­mi­nowy Ga­laś przed­sta­wił plan wy­prawy w taki spo­sób, że jazda sa­mo­cho­dem z domu do biura wy­glą­dała przy tym jak sy­zy­fowe męki.

– Bar­dzo sprytne, Ga­laś, bar­dzo. – Wie­te­ska otarł wierz­chem dłoni łzę to­czącą się po po­liczku. – A tak po­waż­nie: skąd broń i wy­po­sa­że­nie? Skąd woj­skowy Li­be­ra­tor le­cący do Pol­ski poza roz­kła­dem? I to dwu­krot­nie? Skąd wiesz, że znaj­dziesz od­po­wied­nie lą­do­wi­sko? No i łącz­ność. Jak po­wia­do­misz za­łogę sa­mo­lotu, kiedy ma le­cieć i gdzie lą­do­wać? Prze­cież lą­do­wi­ska nie uzgod­nimy przed wy­prawą, bo nie bę­dziemy go znali. Do­piero w kraju oku­po­wa­nym przez Niem­ców mamy, jak ro­zu­miem, po ciemku zna­leźć od­po­wied­nie miej­sce. Po­mi­jam fakt, że ża­den z was w ży­ciu nie ska­kał ze spa­do­chro­nem. No i wresz­cie naj­waż­niej­sza sprawa. Miej­sce ukry­cia sprzętu, który po­zo­stał po ba­ta­lio­nie, zna oprócz nas jesz­cze paru lu­dzi. Woj­tyń­ski czy Bo­rek na przy­kład. Albo Wój­cik. Je­żeli na­dal są w Pol­sce i wal­czą w kon­spi­ra­cji, mo­gli już pięć razy opróż­nić kry­jówkę albo prze­nieść kla­moty gdzie in­dziej.

– No... – Ga­laś roz­pro­mie­nił się. Pla­no­wa­nie ta­kich ope­ra­cji oraz do­pi­na­nie szcze­gó­łów było jego ży­wio­łem. – Nie bę­dziemy wie­dzieć, jak nie spraw­dzimy, no nie?

– Mo­men­cik. – Wie­te­ska pod­niósł rękę i zwró­cił się do mnie. – Nancy wie?

– Wie. Jest prze­ciw wy­pra­wie, ale za po­wro­tem w na­sze czasy.

– Ot, i ko­bieca lo­gika. – Wie­te­ska uśmiech­nął się życz­li­wie. Do­sko­nale zda­wał so­bie sprawę, że jego rów­nież czeka nie­mała prze­prawa z wła­sną żoną, Ro­zalką.

– No wła­śnie. Prze­ko­nam ją, że nie mo­żemy mieć ja­jecz­nicy, nie roz­bi­ja­jąc jaj.

– Wąt­pię. Ale ga­daj, Ga­laś, o tych przy­go­to­wa­niach.

7.

Ka­no­nada na­si­liła się. Trudno już było stwier­dzić, kto do kogo strzela. Obie skrzy­dłowe dru­żyny pro­wa­dziły ogień za­równo w moją stronę, jak i do ko­le­gów skry­tych wśród drzew, któ­rzy od­szcze­ki­wali się ostro. Osła­nia­jący ogień gwał­tow­nie osłabł, za to w le­sie, za sta­no­wi­skami grupy mo­ich to­wa­rzy­szy, wy­bu­chła gwał­towna palba. To mu­siał wejść do ak­cji plu­ton wy­mia­ta­jący od szczytu wzgó­rza. Kur­ce­wicz, Ga­laś i wła­ści­ciel jed­nego z Thomp­so­nów prze­nie­śli ogień na ów od­dział. Ozna­czało to, że nie dali się za­sko­czyć, ale ja zo­sta­łem prak­tycz­nie bez wspar­cia. Rzu­ci­łem na­stępny gra­nat, wy­chy­li­łem się z kry­jówki i od­da­łem parę se­rii na boki. Sku­tek był taki, że ścią­gną­łem na sie­bie zma­so­wany ogień – w moim kie­runku mu­siało strze­lać kil­ka­na­ście luf. Nie mia­łem żad­nej szansy ucieczki. Ko­cioł za­ło­żony był sta­ran­nie i fa­chowo. Walka miała się ku koń­cowi. Le­ża­łem na dnie wy­krotu, li­cząc tylko na to, iż grupa urzą­dza­jąca za­sadzkę ma roz­kaz brać jeń­ców żyw­cem. Moż­liwe, że prze­dłu­ża­jąc ży­cie o kilka czy kil­ka­na­ście mi­nut, znajdę oka­zję do ucieczki. Z dru­giej strony nie mia­łem naj­mniej­szej ochoty na spo­tka­nie ani z We­rmach­tem, ani tym bar­dziej z Ge­stapo.

Na­gle od­nio­słem wra­że­nie, że od strony za­bu­do­wań zmie­niło się na­tę­że­nie bi­tew­nego zgiełku. Jakby... wzro­sło? Po chwili ostrzał pro­wa­dzony w moją stronę osłabł, i to znacz­nie. Za to we wsi wy­bu­chła gwał­towna walka. Od­dział sta­no­wiący pod­stawę ko­tła zo­stał za­ata­ko­wany od tyłu. Wy­chy­li­łem się ostroż­nie z wy­krotu. Obie flan­ku­jące mnie grupy bie­gły w dół – na po­moc ko­le­gom we wsi. Po­sła­łem po­że­gnalną se­rię, eli­mi­nu­jąc z walki ostat­niego z bie­gną­cych, po czym spoj­rza­łem w stronę za­bu­do­wań. Niemcy wal­czyli o ży­cie. Do­strze­głem kil­ku­dzie­się­ciu żoł­nie­rzy, któ­rzy na­cie­rali od tyłu i z boku, li­kwi­du­jąc nie­miec­kie sta­no­wi­ska jedno po dru­gim. Spo­sób ataku, jego bez­względ­ność i szyb­kość wy­dały mi się dziw­nie zna­jome. Tak w mo­ich cza­sach wal­czyły jed­nostki spe­cjalne. Ude­rzały ma­łymi, sze­ścio­oso­bo­wymi sek­cjami, świet­nie zgra­nymi i dys­po­nu­ją­cymi hu­ra­ga­nową siłą ognia. O ile jed­nak mo­głem za­uwa­żyć z tej od­le­gło­ści, rów­nież na­past­nicy ubrani byli w nie­miec­kie mun­dury. Niemcy za­częli wal­czyć mię­dzy sobą? Bzdury. Kim za­tem był prze­ciw­nik na­szych wro­gów?

Wspar­cie ta­jem­ni­czych wy­ba­wi­cieli umoż­li­wiło mi opusz­cze­nie wy­krotu, nie zmie­niło na­to­miast faktu, że moi ko­le­dzy na­dal zma­gali się z od­dzia­łem na­cie­ra­ją­cym z głębi lasu. Po­bie­głem więc czym prę­dzej pod górę. Wpa­dłem mię­dzy drzewa i nie­mal po­tkną­łem się o le­żą­cego na ziemi Ga­la­sia, pro­wa­dzą­cego ogień w stronę od­da­lo­nych o kil­ka­dzie­siąt me­trów krza­ków.

– Da­waj er­kaem! – wrza­sną­łem, sta­ra­jąc się prze­krzy­czeć ka­no­nadę. – Leć do po­zo­sta­łych i po­wiedz, żeby wy­co­fy­wali się na dół. Będę was osła­niał.

– Ale...

– Wy­ko­nać. Przy­szła od­siecz. Wieś za chwilę bę­dzie czy­sta. No już.

Ka­pral po­de­rwał się i po­biegł. Uło­ży­łem się za drze­wem, przy­ci­sną­łem kolbę do ra­mie­nia i ro­zej­rza­łem się. W od­le­gło­ści około czter­dzie­stu me­trów le­żało kil­ku­na­stu nie­miec­kich żoł­nie­rzy, naj­wy­raź­niej po­wa­lo­nych cel­nymi po­ci­skami. Nieco da­lej, wśród gę­stego po­szy­cia, ukry­tych było dwu­dzie­stu, może trzy­dzie­stu Niem­ców, strze­la­ją­cych w dół. Na prawo war­czały dwa Thomp­sony – a więc Wil­gat i Wie­te­ska, na lewo re­gu­lar­nie od­zy­wał się Ga­rand Kur­ce­wi­cza. Ka­pi­tan uży­wał naj­lep­szej, wy­po­sa­żo­nej w pre­cy­zyjny ce­low­nik optyczny wer­sji tego ka­ra­binu. Zna­jąc go i wie­dząc, jak jest do­bry – w ciągu ostat­nich lat, dzięki sys­te­ma­tycz­nemu tre­nin­gowi stał się naj­lep­szym strzel­cem, ja­kiego dane mi było po­znać – nie dzi­wi­łem się, że nie­przy­ja­ciel­ski atak nie był w sta­nie po­su­nąć się da­lej. Ga­laś mu­siał dzia­łać zgod­nie z roz­ka­zem, bo Thomp­sony za­mil­kły. Ka­pral prze­biegł za mo­imi ple­cami. Obok na zie­mię zwa­lił się Wie­te­ska.

– Czo­łem – za­gaił ka­pi­tan, pod­czas gdy ja zmie­nia­łem ma­ga­zy­nek. – Wi­dzę, że za­pro­si­łeś go­ści.

– Wpa­dli bez za­po­wie­dzi, ale za­raz się będą zbie­rać.

– Tak? A czemu? Zro­biło się późno?

– Przy­szła od­siecz.

– Od­siecz? – za­in­te­re­so­wał się. – Czyli mó­wi­łeś ko­muś, że wpad­niemy?

– Spa­daj, Johnny, do­bra? – Od­da­łem krótką se­rię, przy oka­zji przy­po­mi­na­jąc so­bie, jak to cho­ler­stwo ko­pie. – Idź­cie w stronę wsi, a po­tem mnie osło­ni­cie.

Miał ochotę po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale ha­łas był jed­nak zbyt wielki na upra­wia­nie swo­bod­nej kon­wer­sa­cji, więc so­bie da­ro­wał. Gdy obej­rza­łem się przez ra­mię, zo­ba­czy­łem, że cała czte­ro­oso­bowa grupka bie­gnie chyżo w dół. W krza­kach przede mną coś się po­ru­szyło. Wpa­ko­wa­łem w to miej­sce długą se­rię, po­pra­wi­łem, prze­cią­ga­jąc po są­sied­nich za­ro­ślach i za­czą­łem się wy­co­fy­wać. Na skraju otwar­tego te­renu wy­ją­łem gra­nat, wy­cią­gną­łem za­wleczkę i rzu­ci­łem jak naj­da­lej w głąb lasu. Wy­buch­nął ja­kieś trzy­dzie­ści me­trów ode mnie. Nie cze­ka­jąc, aż opadną odłamki, ni­sko po­chy­lony po­pę­dzi­łem w dół wiel­kimi su­sami, w du­chu prze­kli­na­jąc wagę er­ka­emu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki