Major - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka

Major ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Wciągająca powieść sensacyjna, w której gra toczy się o najwyższą stawkę – o zmianę losów świata!

Kwiecień 1943 roku. Przeniesionyw wyniku spisku z 2007 roku, Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy toczy walkę z niemieckim okupantem i stara się ochronić pozostały sprzęt przed niemieckimi i sowieckimi agentami.

Generał Rowecki, wspierany przez porucznika Wojtyńskiego, rozpoczyna negocjacje ze Stanami Zjednoczonymi, oferując zaawansowaną technologicznie broń z przyszłości.

Tymczasem Himmler wydaje rozkaz przeprowadzenia ostatecznej likwidacji getta warszawskiego…

Marcin Ciszewski kolejny raz udowadnia, że w budowaniu alternatywnych historii nie ma sobie równych, a jego cykl książek „www” nadal podbija serca czytelników!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 53 min

Lektor: Przemysław Bluszcz
Oceny
4,7 (273 oceny)
198
60
12
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewadudz

Nie oderwiesz się od lektury

jak zawsze genialna . polecam całą serię www . 39
10
pawelluczak2

Nie oderwiesz się od lektury

interesujące spojrzenie "co by było gdyby..."
00
ula25

Nie oderwiesz się od lektury

super naprawdę bajecznie fajna polecam
00
AngelikaAnna23

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja;) gorąco polecam
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJan No­wak
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-59-8
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

W roku dwa ty­siące siód­mym, w wy­niku dłu­gich dys­ku­sji, rząd pol­ski po­sta­no­wił znacz­nie zwięk­szyć pol­ski udział w woj­nie – ofi­cjal­nie zwa­nej mi­sją sta­bi­li­za­cyjną – w Afga­ni­sta­nie. Pod­jęto de­cy­zję o sfor­mo­wa­niu ude­rze­nio­wego od­działu Woj­ska Pol­skiego, w sile wzmoc­nio­nego ba­ta­lionu, prze­zna­czo­nego do walki z ta­li­bami na po­łu­dniu tego pięk­nego, su­ro­wego kraju.

Roz­ka­zem mi­ni­stra obrony na­ro­do­wej jed­nostka, o nie­zbyt od­da­ją­cej istotę rze­czy na­zwie – Pierw­szy Sa­mo­dzielny Ba­ta­lion Roz­po­znaw­czy, zo­stała utwo­rzona, opie­ra­jąc się na za­so­bach, sta­cjo­nu­ją­cej w po­łu­dniowo – za­chod­niej Pol­sce Pią­tej Bry­gady Pan­cer­nej, do­wo­dzo­nej przez ener­gicz­nego i kom­pe­tent­nego ge­ne­rała bry­gady Lu­cjana Dre­szera. Ba­ta­lion li­czył pię­ciu­set sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­nych żoł­nie­rzy, sa­mych ochot­ni­ków. Za­dbano o to, aby wy­po­sa­żyć od­dział w moż­li­wie naj­no­wo­cze­śniej­szy sprzęt, względ­nie sprzęt star­szy, ale zmo­der­ni­zo­wany przy uży­ciu naj­now­szych woj­sko­wych tech­no­lo­gii, szczo­drze prze­ka­zy­wa­nych przez ame­ry­kań­skich so­jusz­ni­ków, któ­rym bar­dzo za­le­żało na stwo­rze­niu sze­ro­kiej an­ty­ta­lib­skiej ko­ali­cji. Na czele ba­ta­lionu sta­nął, ku swemu za­sko­cze­niu, świeżo upie­czony pod­puł­kow­nik Je­rzy Gro­bicki.

Wy­siłki Ame­ry­ka­nów nie ogra­ni­czyły się do po­da­ro­wa­nia sprzętu i wy­po­sa­że­nia. Wy­słali oni do Pol­ski także nie­wielki od­dział woj­ska, do­wo­dzony przez ka­pi­tan Nancy San­chez, zło­żony z trzy­dzie­stu lu­dzi – dwu­na­stu ma­ri­nes ochrony oraz osiem­na­stu naj­wyż­szej klasy spe­cja­li­stów: in­for­ma­ty­ków, elek­tro­ni­ków, in­ży­nie­rów nu­kle­ar­nych, spe­ców od łącz­no­ści. Ry­chło oka­zało się, że San­chez jest bar­dzo do­brą zna­jomą Gro­bic­kiego, co zresztą nie po­zo­stało bez wpływu na za­cho­wa­nie i de­cy­zje po­dej­mo­wane przez nich oboje.

Ale nie to było naj­waż­niej­sze.

Naj­istot­niej­szym ele­men­tem ame­ry­kań­skiego wspar­cia było naj­now­sze dziecko za­awan­so­wa­nych tech­no­lo­gii Pen­ta­gonu, sys­tem obrony o na­zwie Mo­bile De­fence Sys­tem, MDS. Ma­szy­ne­ria po­sia­da­jąca moż­li­wość wy­two­rze­nia mo­car­nego pola si­ło­wego, ro­dzaju tar­czy, chro­nią­cej ukryty pod nią od­dział przed wszel­kiego ro­dzaju fi­zycz­nymi za­gro­że­niami – ataku nu­kle­ar­nego nie wy­łą­cza­jąc! Co wię­cej, kom­pu­ter ste­ru­jący na­pę­dza­nym przez kie­szon­kowy re­ak­tor ato­mowy po­lem si­ło­wym po­tra­fił rów­nież ła­mać ba­rierę czasu i do­ko­ny­wać krót­kich sko­ków w prze­szłość. W za­mie­rze­niach po­my­sło­daw­ców tech­no­lo­gię tę po­my­ślano tak, by dać do­wódcy moż­li­wość ko­ry­go­wa­nia błę­dów na polu bi­twy. Pro­jek­tanci wy­szli z za­ło­że­nia, że cof­nię­cie się w cza­sie od­działu, który wpadł w ta­ra­paty, na przy­kład o go­dzinę lub dwie, po­zwoli od­wró­cić łań­cuch wy­da­rzeń i w dru­gim roz­da­niu unik­nąć wcze­śniej po­peł­nio­nego błędu.

Wy­da­wało się, że speł­nił się od­wieczny sen o wła­dzy nad rze­czy­wi­sto­ścią.

Kon­struk­to­rzy MDS-a prze­ana­li­zo­wali setki roz­ma­itych bi­tew­nych sce­na­riu­szy, na­uczyli kom­pu­ter re­ago­wać na ty­siące moż­li­wych kom­bi­na­cji zda­rzeń, uczy­nili MDS-a i kie­ru­ją­cych nim lu­dzi nie­mal wszech­moc­nymi. Nie wzięli pod uwagę jed­nego, jak się oka­zało, de­cy­du­ją­cego czyn­nika: przed­się­bior­czo­ści i nie­po­skro­mio­nej fan­ta­zji pol­skich so­jusz­ni­ków. Ge­ne­rał Lu­cjan Dre­szer, do­wódca Pią­tej Bry­gady Pan­cer­nej, miał wła­sny, au­tor­ski po­mysł na wy­ko­rzy­sta­nie moż­li­wo­ści fu­tu­ry­stycz­nej tech­no­lo­gii. Ge­ne­rał, wy­bitny tak­tyk, znawca hi­sto­rii woj­sko­wo­ści, a hi­sto­rii Pol­ski w szcze­gól­no­ści, od dawna owład­nięty był ideą zre­wi­do­wa­nia tra­gicz­nych lo­sów Rzecz­po­spo­li­tej. W jed­nej chwili zo­rien­to­wał się, że tra­fia mu się oka­zja, o ja­kiej za­wsze ma­rzył i ja­kiej nikt ni­gdy nie miał – cof­nąć się w cza­sie i – bę­dąc wy­po­sa­żo­nym we współ­cze­sną wie­dzę i tech­no­lo­gię woj­skową – do­trzeć do punku klu­czo­wego, któ­rego zmiana po­zwoli na skie­ro­wa­nie biegu hi­sto­rii w po­żą­da­nym kie­runku.

Plan dzia­ła­nia po­wstał szybko. Dre­szer zwer­bo­wał do po­mocy dwóch zde­cy­do­wa­nych na wszystko ha­ke­rów i zle­cił im na­pi­sa­nie opro­gra­mo­wa­nia, które po­zwoli na prze­ję­cie wła­dzy nad sys­te­mem. Nim Ame­ry­ka­nie prze­kro­czyli próg jed­nostki, wszystko zo­stało przy­go­to­wane. Ko­rzy­sta­jąc ze swo­ich sze­ro­kich upraw­nień, ge­ne­rał do­stał się do MDS-a i wpu­ścił wi­rusa do głów­nego kom­pu­tera, sta­ran­nie za­cie­ra­jąc ślady tej ope­ra­cji. Wi­rus zmie­nił opro­gra­mo­wa­nie ste­ru­jące. W trak­cie pierw­szego te­stu pola si­ło­wego, prze­pro­wa­dza­nego na po­li­go­nie pod Ole­snem, uak­tyw­nił się, po czym wy­słał Pierw­szy Sa­mo­dzielny Ba­ta­lion Roz­po­znaw­czy, wraz z po­kaź­nym za­pa­sem amu­ni­cji, pa­liwa i czę­ści za­mien­nych, w po­dróż za­koń­czoną dnia pierw­szego wrze­śnia ty­siąc dzie­więć­set trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku.

W pią­tek, parę mi­nut po sie­dem­na­stej, od­dział wy­lą­do­wał pod Mo­krą, nie­mal na ple­cach nie­miec­kiej 4 Dy­wi­zji Pan­cer­nej i na­tych­miast zo­stał za­ata­ko­wany przez plu­ton żan­dar­me­rii po­lo­wej tejże dy­wi­zji. Żoł­nie­rze ba­ta­lionu nie mieli ani moż­li­wo­ści, ani czasu na prze­pro­wa­dze­nie szcze­gó­ło­wej ana­lizy po­ło­że­nia, a także roz­wa­żań, co do ce­lo­wo­ści i chęci in­ge­ren­cji w hi­sto­rię znaną z pod­ręcz­ni­ków. Po pro­stu od­parli atak, po czym pchani siłą roz­pędu i silną wolą Gro­bic­kiego ude­rzyli sami. W efek­cie znisz­czona zo­stała nie tylko 4 Dy­wi­zja Pan­cerna, ale i reszta XVI Kor­pusu Pan­cer­nego, do­wo­dzo­nego przez ge­ne­rała Eri­cha von Ho­ep­nera. Na­tar­cie nie­miec­kie na fron­cie za­chod­nim zo­stało w znacz­nym stop­niu za­ha­mo­wane.

Jed­nak sama prze­waga tech­niczna to nie wszystko. Na woj­nie ogromną rolę od­grywa przy­pa­dek i zwy­kłe szczę­ście – lub też jego brak. Trzeci dzień wrze­śnia oka­zał się dla ba­ta­lionu nie­zwy­kle pe­chowy. Jedna, przy­pad­kowo zrzu­cona z nie­miec­kiego sa­mo­lotu, bomba wni­wecz ob­ró­ciła za­mie­rze­nia do­wódcy o ro­ze­gra­niu tego po­kera z hi­sto­rią zna­czo­nymi kar­tami, wy­cią­gnię­tymi z wła­snej kie­szeni. Dwu­stu­ki­lo­gra­mowa sko­rupa wy­pchana ma­te­ria­łem wy­bu­cho­wym, ostatni akord wiel­kiego, z suk­ce­sem zresztą od­par­tego na­lotu Luft­waffe, tra­fiła w MDS-a, w znacz­nym stop­niu go uszka­dza­jąc i czy­niąc nie­zdat­nym do użytku, oraz ciężko ra­niła do­wódcę ba­ta­lionu. Po­wrót do roku dwa ty­siące siód­mego, choć jesz­cze pół go­dziny wcze­śniej wy­da­wał się na wy­cią­gnię­cie ręki, stał się nie­moż­liwy. Naj­star­szy stop­niem ofi­cer wal­czył ze śmier­cią. Za­pasy ba­ta­lionu, jak­kol­wiek znaczne, wy­czer­py­wały się szybko. Zda­nia co do dal­szego po­stę­po­wa­nia były po­dzie­lone, za­równo wśród ofi­ce­rów, jak i sze­re­go­wych. Więk­szość Ame­ry­ka­nów nie prze­ja­wiała ochoty do dal­szej walki. W tej sy­tu­acji ba­ta­lion, wy­czer­paw­szy swoje moż­li­wo­ści ofen­sywne, uległ roz­wią­za­niu. Część żoł­nie­rzy, w tym nie­mal wszy­scy Ame­ry­ka­nie, ranny do­wódca i kilku ofi­ce­rów, via Wę­gry i Ru­mu­nia roz­je­chała się po świe­cie.

Reszta, w sile dwu­stu pięć­dzie­się­ciu lu­dzi, nad któ­rymi ob­jął do­wódz­two dziar­ski ar­ty­le­rzy­sta, ka­pi­tan Wój­cik, ukryw­szy po­zo­sta­ło­ści cięż­kiego sprzętu w Gó­rach Świę­to­krzy­skich, udała się do War­szawy i w koń­co­wej fa­zie wojny wzięła udział w jej obro­nie.

Kam­pa­nię je­sienną, po­mimo po­nie­sie­nia przez We­hr­macht zna­czą­cych strat, pol­ska strona prze­grała. Woj­ska so­wiec­kie na po­czątku paź­dzier­nika wkro­czyły na te­ry­to­rium Rze­czy­po­spo­li­tej, wy­peł­nia­jąc wo­bec Niem­ców so­jusz­ni­cze zo­bo­wią­za­nia.

War­szawa ska­pi­tu­lo­wała pod ko­niec li­sto­pada. W przed­dzień ka­pi­tu­la­cji, tra­fiony nie­mal ostat­nią kulą wy­strze­loną przed za­wie­sze­niem broni, zgi­nął ka­pi­tan Wój­cik.

De­cy­zją po­zo­sta­łych na placu boju ofi­ce­rów ba­ta­lionu no­wym do­wódcą jed­nostki zo­stał do­wódca ze­społu bo­jo­wego GROM-u, po­rucz­nik Ja­nusz Woj­tyń­ski.

PRO­LOG

17 kwiet­nia 1940

Choć śnieg za­le­gał jesz­cze wiel­kim pła­tami, w le­sie czuło się wio­snę. To nie były jesz­cze wy­raźne ob­jawy, ot, ja­kiś cie­pły po­wiew, nie­śmiały ptasi trel, pierw­szy pą­czek bu­dzący się do ży­cia. Mo­ment, w któ­rym chce się od­dy­chać pełną pier­sią, za­czerp­nąć ży­wicz­nego aro­matu so­śniny, aż za­bolą płuca i za­ko­łuje się w gło­wie. Mo­ment, w któ­rym chce się żyć.

Zwłasz­cza w ta­kim dniu jak dzi­siej­szy.

Roz­kle­ko­tany au­to­bus z oknami po­bie­lo­nymi wap­nem ko­ły­sał się na nie­rów­no­ściach dziu­ra­wej po­lnej drogi. Je­chał nie­spiesz­nie, pewny kie­runku i celu. Dwa­dzie­ścia me­trów za nim po­dą­żał na­stępny, rów­nie zde­ze­lo­wany we­hi­kuł. Do­stojny so­snowy las za­stygł w peł­nym za­dumy ocze­ki­wa­niu, jakby prze­czu­wa­jąc wagę nad­cią­ga­ją­cych zda­rzeń.

Star­szy ma­jor bez­pie­czeń­stwa pań­stwo­wego Piotr Ni­ko­ła­je­wicz Bie­rie­zu­chin nie­cier­pli­wił się. Stał nie­opo­dal głę­bo­kich, roz­le­głych do­łów wy­ko­pa­nych w nocy przez ko­parkę i co­raz czę­ściej spo­glą­dał na ze­ga­rek. Au­to­busy miały się po­ja­wić pra­wie dwa­dzie­ścia mi­nut temu. Ma­jor wie­dział, że przed­się­wzię­cie, któ­rego miał za chwilę stać się świad­kiem, nie jest ła­twe ani od strony lo­gi­stycz­nej czy or­ga­ni­za­cyj­nej, ani pod ką­tem, by tak rzec, za­so­bów ludz­kich. Po to jed­nak miej­sco­wych cze­ki­stów wspo­ma­gają spe­cjal­nie przy­słani z Mo­skwy naj­lepsi fa­chowcy, aby on, w końcu naj­star­szy stop­niem z ca­łej tej lekko pi­ja­nej i zde­ner­wo­wa­nej gro­mady funk­cjo­na­riu­szy, nie mu­siał mar­z­nąć któ­ryś z rzędu kwa­drans, ska­zany na to­wa­rzy­stwo nie­zbyt roz­gar­nię­tego star­szego lejt­nanta Zaj­cewa.

W końcu au­to­busy, po­prze­dzone za­chryp­nię­tym dźwię­kiem gło­śno pra­cu­ją­cych sil­ni­ków, po­ja­wiły się u wy­lotu le­śnej drogi. Nie­spiesz­nie do­tarły na miej­sce i sta­nęły może o pięt­na­ście me­trów od wy­kopu. Po dłuż­szej chwili drzwi pierw­szego otwo­rzyły się. Wy­sko­czyło z nich/ z niego??? kil­ku­na­stu cze­ki­stów, uzbro­jo­nych w ka­ra­biny z na­sa­dzo­nymi na lufy ba­gne­tami, po nich ofi­cer, a na końcu ubrane w zie­lone mun­dury wojsk kon­wo­jo­wych NKWD dwie ko­biety. Wi­dok tych ostat­nich nieco ma­jora zdzi­wił. Do­piero po chwili przy­po­mniał so­bie za­sły­szane plotki – jak w każ­dym wyż­szym do­wódz­twie sporo czasu spę­dzało się na oma­wia­niu roz­ma­itych ofi­cjal­nych i nie­ofi­cjal­nych wie­ści – o tym, że w nie­któ­rych ko­men­dach NKWD za­trud­nia się ko­biety. Am­bitne, uświa­do­mione kla­sowo, praw­dziwe, od­dane spra­wie ko­mu­nistki. Za to­wa­rzy­sza Sta­lina i Zwią­zek So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich go­towe sko­czyć w ogień.

Ko­biety wy­jęły z map­ni­ków tek­tu­rowe pod­kładki, dłu­go­pisy oraz kartki pa­pieru za­pi­sane rów­nym, ma­szy­no­wym pi­smem. Kie­ro­wane jakby jedną ko­mendą wy­gła­dziły płasz­cze, prze­ma­sze­ro­wały kilka kro­ków, sta­nęły na skraju wy­kopu i rów­no­cze­śnie spoj­rzały na to­wa­rzy­szy.

Funk­cjo­na­riuszka sto­jąca bli­żej ma­jora była ol­brzy­mia. Pa­trzysz z przodu – może na­wet i nie­brzydka. Z tyłu – piec mar­te­now­ski. Błysz­czące ofi­cerki z tru­dem opi­nały po­tężne łydki. Mun­dur, wy­pchnięty gi­gan­tycz­nymi krą­gło­ściami, spra­wiał wra­że­nie, jakby przy gwał­tow­niej­szym ru­chu miał po­pę­kać wzdłuż i wszerz. Błę­kitne oczy spo­glą­dały lo­do­wato, wą­ska kre­ska ust była jak za­sznu­ro­wana.

Sto­jąca da­lej ko­bieta, dziew­czyna wła­ści­wie, szczu­plutka, nie­zbyt wy­so­kiego wzro­stu, zo­stała przez los ob­da­rzona, o ile ma­jor po­tra­fił oce­nić z tej od­le­gło­ści, fi­gurą zde­cy­do­wa­nie lep­szą od gar­gan­tu­icz­nej ko­le­żanki. Spod fu­ra­żerki wy­smy­ki­wał się ko­smyk ja­snych wło­sów, po­pra­wia­nych co chwila nie­cier­pliwą ręką. Dziew­czyna uśmie­chała się nie­pew­nie, roz­glą­da­jąc cie­ka­wie na boki.

Ofi­cer dał znak i za­częło się. Dwóch en­ka­wu­dzi­stów otwo­rzyło drzwi pierw­szego au­to­busu i wsko­czyło do środka. Coś się tam za­ko­tło­wało, ktoś krzyk­nął chra­pli­wie, po­jazd za­ko­ły­sał się. Wkrótce po­tem w drzwiach uka­zali się zdy­szani cze­ki­ści, szar­piący za wy­krę­cone ręce prze­ra­żo­nego czło­wieka ubra­nego w pol­ski mun­dur ofi­cer­ski i długi, woj­skowy płaszcz. Cała trójka nie­zdar­nie ze­sko­czyła na zie­mię. Gdy je­niec zna­lazł się na skraju wy­kopu, czo­łem nie­mal do­ty­kał ko­lan. Ko­bieta piec za­zna­czyła coś na li­ście. Ko­lejny funk­cjo­na­riusz płyn­nym ru­chem pod­niósł pi­sto­let i strze­lił ska­zań­cowi w kark. Trzask wy­strzału od­bił się od drzew wą­tłym echem i znik­nął w głębi lasu. Kula wy­szła oczo­do­łem, ofi­cer wpadł do wy­kopu.

Droga od au­to­busu do śmierci za­jęła jeń­cowi naj­wy­żej dzie­sięć se­kund.

„Tak trzeba strze­lać” – in­stru­ował grupę wy­se­lek­cjo­no­wa­nych funk­cjo­na­riu­szy NKWD pod­czas nie­daw­nej, spe­cjal­nej na­rady słynny Wa­sia Bło­chin, naj­bar­dziej do­świad­czony eg­ze­ku­tor na te­re­nie Związku So­cja­li­stycz­nych Re­pu­blik So­wiec­kich. Bie­rie­zu­chin miał oka­zję uczest­ni­czyć w tym spo­tka­niu. Za­pa­mię­tał nie­mal wszystko, słowo po sło­wie. „Jak strze­lisz w głowę od tyłu, kula prze­bije mózg i wyj­dzie czo­łem, a krwi bę­dzie tyle, że się uto­pić można. Za­strze­lisz dzie­się­ciu, mu­sisz wsko­czyć do dołu i uło­żyć, bo równo nie spa­dają. A jak krwi bę­dzie dużo, ofi­cerki uwa­lasz, że po­tem nie do­czy­ścisz. I za­pa­dać się bę­dziesz. Ale je­żeli strze­lisz w kark, po­mię­dzy kręgi szczy­towy i ob­ro­towy krę­go­słupa szyj­nego, ot tak” – za­de­mon­stro­wał na po­bla­dłym z wra­że­nia młod­szym lejt­nan­cie, któ­rego se­kundę wcze­śniej szarp­nię­ciem po­sta­wił na nogi – „kula wyj­dzie oczo­do­łem i po­leci do góry, w las, a krwi bę­dzie tyle, co nic. Za­osz­czę­dzisz ner­wów i czasu”. Wszy­scy ki­wali gło­wami z prze­ję­ciem. Fa­cho­wiec ten Wa­sia, bez dwóch zdań. Wie, co mówi.

Funk­cjo­na­riu­sze za­równo przy pierw­szym, jak i dru­gim sta­no­wi­sku za­pa­mię­tali tę lek­cję. Strze­lali płyn­nie, fa­chowo, bez ko­niecz­no­ści po­prawki. Po­moc­nicy, sto­jący o pół kroku za eg­ze­ku­to­rami, spraw­nie wy­mie­niali ma­ga­zynki w po­da­wa­nych przez ra­mię pi­sto­le­tach.

Wy­pro­wa­dzani wprost na wio­senne słońce ofi­ce­ro­wie nie mieli już ja­kich­kol­wiek złu­dzeń i zda­wali so­bie sprawę, co ich czeka. Sie­dząc w co­raz bar­dziej rzed­nie­ją­cych au­to­bu­sach, strzały sły­szeli prze­cież do­sko­nale. Wielu z nich jesz­cze przed pół­go­dziną miało na­dzieję, że trans­port – w ciągu ostat­niego pół­ro­cza nie pierw­szy prze­cież – może ozna­czać po pro­stu zmianę lo­ka­li­za­cji obozu. Ci na­sta­wieni naj­bar­dziej opty­mi­stycz­nie li­czyli wręcz na po­wrót do domu.

Kon­fron­ta­cja z rze­czy­wi­sto­ścią przy­nio­sła szok. Więk­szość po­go­dziła się z lo­sem. Nie­któ­rzy jed­nak za wszelką cenę sta­rali się opóź­nić mo­ment, w któ­rym za­pada wieczna ciem­ność. Szar­pali się, wy­ry­wali, nie chcieli wy­cho­dzić z au­to­bu­sów. Tych, po­ma­ga­jąc so­bie ba­gne­tami, cze­ki­ści wy­cią­gali siłą, za­rzu­cali na głowy płaszcz i krę­po­wali ręce sznu­rem, wolny ko­niec za­pę­tla­jąc na szyi ska­zańca.

Eg­ze­ku­cja na­bie­rała tempa, wszy­scy uwi­jali się jak w ukro­pie. Śmierć zbie­rała na­leżną jej da­ninę. Trza­ski wy­strza­łów od­bi­jały się od drzew i pło­szyły ptaki.

Bie­rie­zu­chin po­my­ślał, że wła­ści­wie zmar­no­wał czas, przy­jeż­dża­jąc tu­taj. Miał swoje za­da­nia, znacz­nie waż­niej­sze niż asy­sto­wa­nie przy ko­lej­nej eg­ze­ku­cji, na­wet je­żeli ofia­rami byli lu­dzie szcze­gól­nie za­gra­ża­jący bez­pie­czeń­stwu pań­stwa. Jesz­cze kilka mi­nut i czas je­chać. Nic tu wy­my­ślić się nie da, na­tchnie­nie nie przyj­dzie. Ma­jor za­sta­na­wiał się, co mu przy­szło do głowy, aby spę­dzić w tym miej­scu so­lidny ka­wał przed­po­łu­dnia. Nie był prze­cież wy­zna­czony do bez­po­śred­niego wy­ko­na­nia, we­dług okre­śle­nia swo­ich prze­ło­żo­nych, „za­da­nia spe­cjal­nego”. Mógł asy­sto­wać, we­dle uzna­nia, ale i w biu­rze miał co ro­bić. Za­równo w swoim ofi­cjal­nym ży­ciu, jak i, bar­dziej na­wet, nie­ofi­cjal­nym.

Krzyk do­tarł do Bie­rie­zu­china jed­no­cze­śnie z tą po­nurą kon­sta­ta­cją.

– To­wa­rzy­szu ma­jo­rze! To­wa­rzy­szu ma­jo­rze! – Zaj­cew szar­pał go ner­wowo za rę­kaw mun­du­ro­wej bluzy. – Pa­trz­cie!

Ale ma­jor pa­trzył już od kilku se­kund.

Przy dru­gim sta­no­wi­sku młody ofi­cer gwał­tow­nym ru­chem wy­rwał się trzy­ma­ją­cym go opraw­com. Jed­nego pchnął mocno i wrzu­cił do rowu, dru­giego po­wa­lił moc­nym cio­sem, ła­miąc mu nos. Ob­ró­cił się w mo­men­cie, gdy przy­pa­dał do niego eg­ze­ku­tor z pod­nie­sio­nym do strzału pi­sto­le­tem. Męż­czy­zna zła­pał za broń, drugą ręką pró­bu­jąc ude­rzyć en­ka­wu­dzi­stę w twarz. Chwilę trwała bez­władna szar­pa­nina. Pi­sto­let znik­nął z wi­doku, uwię­ziony gdzieś mię­dzy wal­czą­cymi. Czwarty cze­ki­sta, ten od ła­do­wa­nia, stał jak słup soli, ze stra­chu i za­sko­cze­nia nie po­tra­fiąc za­re­ago­wać.

Chra­pliwe krzyki wal­czą­cych jakby zmro­ziły wszyst­kich do­okoła.

Huk­nął strzał, eg­ze­ku­tor po­bladł śmier­tel­nie. Po­lak szarp­nął się w tył, chcąc uwol­nić rękę z pi­sto­le­tem z fał­dów ob­szer­nego, woj­sko­wego szy­nela. W końcu osią­gnął cel. Miał w gar­ści za­ła­do­wa­nego wal­thera pp – z co naj­mniej sze­ścioma na­bo­jami w ma­ga­zynku – i tylko se­kunda dzie­liła go od prze­ję­cia kon­troli nad sy­tu­acją. Nie miał szans ani na wy­graną, ani na ucieczkę i zda­wał so­bie z tego sprawę. Chciał tylko – i aż – za­brać ze sobą do grobu moż­li­wie naj­więk­szą liczbę funk­cjo­na­riu­szy Na­rod­nowo Ko­mis­sa­riata Wnu­trien­nych Dieł.

Spoj­rzał w stronę pierw­szego sta­no­wi­ska, po czym uniósł ra­mię. Zlek­ce­wa­żył ła­do­wa­cza i dziew­czynę. I po­peł­nił po­dwójny błąd.

Gdy tylko od­wró­cił się i zło­żył do strzału, sto­jąca metr da­lej ja­sno­włosa en­ka­wu­dzistka zna­la­zła się za jego ple­cami. Do tej pory spra­wiała wra­że­nie kom­plet­nie spa­ra­li­żo­wa­nej stra­chem, po­dob­nie jak po­moc­nik-ła­do­wacz. Ale – Bie­rie­zu­chin uświa­do­mił to so­bie w prze­raź­li­wie krót­kim prze­bły­sku zro­zu­mie­nia – to był tylko ka­mu­flaż, przej­ściowe od­da­nie pola prze­ciw­ni­kowi. Kiedy wa­runki zmie­niły się, dziew­czyna ni­czym ata­ku­jąca pan­tera do­sko­czyła do za­sty­głego w bez­ru­chu po­moc­nika, płyn­nym ru­chem wy­rwała mu z ręki wal­thera, pod­nio­sła na wy­so­kość oczu i wy­strze­liła, tra­fia­jąc ofi­cera do­kład­nie tam, gdzie jesz­cze przed pięt­na­stoma se­kun­dami za­mie­rzał wy­ce­lo­wać wy­trawny kat-spe­cja­li­sta, le­żący te­raz u jej stóp.

Pchnięty ude­rze­niem po­ci­sku ofi­cer wpadł do dołu wprost na ciała to­wa­rzy­szy i na ję­czą­cego z bólu, po­wa­lo­nego pierw­szym cio­sem cze­ki­stę.

By wy­brzmieć, echo wy­strzału po­trze­bo­wało ład­nych kilku chwil. Zgro­ma­dzeni na po­la­nie lu­dzie – jesz­cze kilku na­stęp­nych na ochło­nię­cie. W tym cza­sie dziew­czyna zdą­żyła za­bez­pie­czyć pi­sto­let, we­pchnąć go za pa­sek, pod­nieść z ziemi tek­turkę z li­stą wraz z ołów­kiem, dmuch­nąć po­tęż­nie, aby oczy­ścić kartkę z so­sno­wych szpi­lek, po czym, po krót­kim mo­men­cie za­sta­no­wie­nia, od­ha­czyć na li­ście wła­ściwe na­zwi­sko.

Star­szy ma­jor bez­pie­czeń­stwa pań­stwo­wego Piotr Ni­ko­ła­je­wicz Bie­re­zu­chin zro­zu­miał, że de­cy­du­jąc się dziś rano na przy­jazd w to po­nure miej­sce, pod­jął jedną z naj­lep­szych de­cy­zji w ca­łym swoim za­wo­do­wym ży­ciu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki