Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wciągająca powieść sensacyjna, w której gra toczy się o najwyższą stawkę – o zmianę losów świata!
Kwiecień 1943 roku. Przeniesionyw wyniku spisku z 2007 roku, Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy toczy walkę z niemieckim okupantem i stara się ochronić pozostały sprzęt przed niemieckimi i sowieckimi agentami.
Generał Rowecki, wspierany przez porucznika Wojtyńskiego, rozpoczyna negocjacje ze Stanami Zjednoczonymi, oferując zaawansowaną technologicznie broń z przyszłości.
Tymczasem Himmler wydaje rozkaz przeprowadzenia ostatecznej likwidacji getta warszawskiego…
Marcin Ciszewski kolejny raz udowadnia, że w budowaniu alternatywnych historii nie ma sobie równych, a jego cykl książek „www” nadal podbija serca czytelników!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W roku dwa tysiące siódmym, w wyniku długich dyskusji, rząd polski postanowił znacznie zwiększyć polski udział w wojnie – oficjalnie zwanej misją stabilizacyjną – w Afganistanie. Podjęto decyzję o sformowaniu uderzeniowego oddziału Wojska Polskiego, w sile wzmocnionego batalionu, przeznaczonego do walki z talibami na południu tego pięknego, surowego kraju.
Rozkazem ministra obrony narodowej jednostka, o niezbyt oddającej istotę rzeczy nazwie – Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy, została utworzona, opierając się na zasobach, stacjonującej w południowo – zachodniej Polsce Piątej Brygady Pancernej, dowodzonej przez energicznego i kompetentnego generała brygady Lucjana Dreszera. Batalion liczył pięciuset starannie wyselekcjonowanych żołnierzy, samych ochotników. Zadbano o to, aby wyposażyć oddział w możliwie najnowocześniejszy sprzęt, względnie sprzęt starszy, ale zmodernizowany przy użyciu najnowszych wojskowych technologii, szczodrze przekazywanych przez amerykańskich sojuszników, którym bardzo zależało na stworzeniu szerokiej antytalibskiej koalicji. Na czele batalionu stanął, ku swemu zaskoczeniu, świeżo upieczony podpułkownik Jerzy Grobicki.
Wysiłki Amerykanów nie ograniczyły się do podarowania sprzętu i wyposażenia. Wysłali oni do Polski także niewielki oddział wojska, dowodzony przez kapitan Nancy Sanchez, złożony z trzydziestu ludzi – dwunastu marines ochrony oraz osiemnastu najwyższej klasy specjalistów: informatyków, elektroników, inżynierów nuklearnych, speców od łączności. Rychło okazało się, że Sanchez jest bardzo dobrą znajomą Grobickiego, co zresztą nie pozostało bez wpływu na zachowanie i decyzje podejmowane przez nich oboje.
Ale nie to było najważniejsze.
Najistotniejszym elementem amerykańskiego wsparcia było najnowsze dziecko zaawansowanych technologii Pentagonu, system obrony o nazwie Mobile Defence System, MDS. Maszyneria posiadająca możliwość wytworzenia mocarnego pola siłowego, rodzaju tarczy, chroniącej ukryty pod nią oddział przed wszelkiego rodzaju fizycznymi zagrożeniami – ataku nuklearnego nie wyłączając! Co więcej, komputer sterujący napędzanym przez kieszonkowy reaktor atomowy polem siłowym potrafił również łamać barierę czasu i dokonywać krótkich skoków w przeszłość. W zamierzeniach pomysłodawców technologię tę pomyślano tak, by dać dowódcy możliwość korygowania błędów na polu bitwy. Projektanci wyszli z założenia, że cofnięcie się w czasie oddziału, który wpadł w tarapaty, na przykład o godzinę lub dwie, pozwoli odwrócić łańcuch wydarzeń i w drugim rozdaniu uniknąć wcześniej popełnionego błędu.
Wydawało się, że spełnił się odwieczny sen o władzy nad rzeczywistością.
Konstruktorzy MDS-a przeanalizowali setki rozmaitych bitewnych scenariuszy, nauczyli komputer reagować na tysiące możliwych kombinacji zdarzeń, uczynili MDS-a i kierujących nim ludzi niemal wszechmocnymi. Nie wzięli pod uwagę jednego, jak się okazało, decydującego czynnika: przedsiębiorczości i nieposkromionej fantazji polskich sojuszników. Generał Lucjan Dreszer, dowódca Piątej Brygady Pancernej, miał własny, autorski pomysł na wykorzystanie możliwości futurystycznej technologii. Generał, wybitny taktyk, znawca historii wojskowości, a historii Polski w szczególności, od dawna owładnięty był ideą zrewidowania tragicznych losów Rzeczpospolitej. W jednej chwili zorientował się, że trafia mu się okazja, o jakiej zawsze marzył i jakiej nikt nigdy nie miał – cofnąć się w czasie i – będąc wyposażonym we współczesną wiedzę i technologię wojskową – dotrzeć do punku kluczowego, którego zmiana pozwoli na skierowanie biegu historii w pożądanym kierunku.
Plan działania powstał szybko. Dreszer zwerbował do pomocy dwóch zdecydowanych na wszystko hakerów i zlecił im napisanie oprogramowania, które pozwoli na przejęcie władzy nad systemem. Nim Amerykanie przekroczyli próg jednostki, wszystko zostało przygotowane. Korzystając ze swoich szerokich uprawnień, generał dostał się do MDS-a i wpuścił wirusa do głównego komputera, starannie zacierając ślady tej operacji. Wirus zmienił oprogramowanie sterujące. W trakcie pierwszego testu pola siłowego, przeprowadzanego na poligonie pod Olesnem, uaktywnił się, po czym wysłał Pierwszy Samodzielny Batalion Rozpoznawczy, wraz z pokaźnym zapasem amunicji, paliwa i części zamiennych, w podróż zakończoną dnia pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.
W piątek, parę minut po siedemnastej, oddział wylądował pod Mokrą, niemal na plecach niemieckiej 4 Dywizji Pancernej i natychmiast został zaatakowany przez pluton żandarmerii polowej tejże dywizji. Żołnierze batalionu nie mieli ani możliwości, ani czasu na przeprowadzenie szczegółowej analizy położenia, a także rozważań, co do celowości i chęci ingerencji w historię znaną z podręczników. Po prostu odparli atak, po czym pchani siłą rozpędu i silną wolą Grobickiego uderzyli sami. W efekcie zniszczona została nie tylko 4 Dywizja Pancerna, ale i reszta XVI Korpusu Pancernego, dowodzonego przez generała Ericha von Hoepnera. Natarcie niemieckie na froncie zachodnim zostało w znacznym stopniu zahamowane.
Jednak sama przewaga techniczna to nie wszystko. Na wojnie ogromną rolę odgrywa przypadek i zwykłe szczęście – lub też jego brak. Trzeci dzień września okazał się dla batalionu niezwykle pechowy. Jedna, przypadkowo zrzucona z niemieckiego samolotu, bomba wniwecz obróciła zamierzenia dowódcy o rozegraniu tego pokera z historią znaczonymi kartami, wyciągniętymi z własnej kieszeni. Dwustukilogramowa skorupa wypchana materiałem wybuchowym, ostatni akord wielkiego, z sukcesem zresztą odpartego nalotu Luftwaffe, trafiła w MDS-a, w znacznym stopniu go uszkadzając i czyniąc niezdatnym do użytku, oraz ciężko raniła dowódcę batalionu. Powrót do roku dwa tysiące siódmego, choć jeszcze pół godziny wcześniej wydawał się na wyciągnięcie ręki, stał się niemożliwy. Najstarszy stopniem oficer walczył ze śmiercią. Zapasy batalionu, jakkolwiek znaczne, wyczerpywały się szybko. Zdania co do dalszego postępowania były podzielone, zarówno wśród oficerów, jak i szeregowych. Większość Amerykanów nie przejawiała ochoty do dalszej walki. W tej sytuacji batalion, wyczerpawszy swoje możliwości ofensywne, uległ rozwiązaniu. Część żołnierzy, w tym niemal wszyscy Amerykanie, ranny dowódca i kilku oficerów, via Węgry i Rumunia rozjechała się po świecie.
Reszta, w sile dwustu pięćdziesięciu ludzi, nad którymi objął dowództwo dziarski artylerzysta, kapitan Wójcik, ukrywszy pozostałości ciężkiego sprzętu w Górach Świętokrzyskich, udała się do Warszawy i w końcowej fazie wojny wzięła udział w jej obronie.
Kampanię jesienną, pomimo poniesienia przez Wehrmacht znaczących strat, polska strona przegrała. Wojska sowieckie na początku października wkroczyły na terytorium Rzeczypospolitej, wypełniając wobec Niemców sojusznicze zobowiązania.
Warszawa skapitulowała pod koniec listopada. W przeddzień kapitulacji, trafiony niemal ostatnią kulą wystrzeloną przed zawieszeniem broni, zginął kapitan Wójcik.
Decyzją pozostałych na placu boju oficerów batalionu nowym dowódcą jednostki został dowódca zespołu bojowego GROM-u, porucznik Janusz Wojtyński.
PROLOG
17 kwietnia 1940
Choć śnieg zalegał jeszcze wielkim płatami, w lesie czuło się wiosnę. To nie były jeszcze wyraźne objawy, ot, jakiś ciepły powiew, nieśmiały ptasi trel, pierwszy pączek budzący się do życia. Moment, w którym chce się oddychać pełną piersią, zaczerpnąć żywicznego aromatu sośniny, aż zabolą płuca i zakołuje się w głowie. Moment, w którym chce się żyć.
Zwłaszcza w takim dniu jak dzisiejszy.
Rozklekotany autobus z oknami pobielonymi wapnem kołysał się na nierównościach dziurawej polnej drogi. Jechał niespiesznie, pewny kierunku i celu. Dwadzieścia metrów za nim podążał następny, równie zdezelowany wehikuł. Dostojny sosnowy las zastygł w pełnym zadumy oczekiwaniu, jakby przeczuwając wagę nadciągających zdarzeń.
Starszy major bezpieczeństwa państwowego Piotr Nikołajewicz Bieriezuchin niecierpliwił się. Stał nieopodal głębokich, rozległych dołów wykopanych w nocy przez koparkę i coraz częściej spoglądał na zegarek. Autobusy miały się pojawić prawie dwadzieścia minut temu. Major wiedział, że przedsięwzięcie, którego miał za chwilę stać się świadkiem, nie jest łatwe ani od strony logistycznej czy organizacyjnej, ani pod kątem, by tak rzec, zasobów ludzkich. Po to jednak miejscowych czekistów wspomagają specjalnie przysłani z Moskwy najlepsi fachowcy, aby on, w końcu najstarszy stopniem z całej tej lekko pijanej i zdenerwowanej gromady funkcjonariuszy, nie musiał marznąć któryś z rzędu kwadrans, skazany na towarzystwo niezbyt rozgarniętego starszego lejtnanta Zajcewa.
W końcu autobusy, poprzedzone zachrypniętym dźwiękiem głośno pracujących silników, pojawiły się u wylotu leśnej drogi. Niespiesznie dotarły na miejsce i stanęły może o piętnaście metrów od wykopu. Po dłuższej chwili drzwi pierwszego otworzyły się. Wyskoczyło z nich/ z niego??? kilkunastu czekistów, uzbrojonych w karabiny z nasadzonymi na lufy bagnetami, po nich oficer, a na końcu ubrane w zielone mundury wojsk konwojowych NKWD dwie kobiety. Widok tych ostatnich nieco majora zdziwił. Dopiero po chwili przypomniał sobie zasłyszane plotki – jak w każdym wyższym dowództwie sporo czasu spędzało się na omawianiu rozmaitych oficjalnych i nieoficjalnych wieści – o tym, że w niektórych komendach NKWD zatrudnia się kobiety. Ambitne, uświadomione klasowo, prawdziwe, oddane sprawie komunistki. Za towarzysza Stalina i Związek Socjalistycznych Republik Sowieckich gotowe skoczyć w ogień.
Kobiety wyjęły z mapników tekturowe podkładki, długopisy oraz kartki papieru zapisane równym, maszynowym pismem. Kierowane jakby jedną komendą wygładziły płaszcze, przemaszerowały kilka kroków, stanęły na skraju wykopu i równocześnie spojrzały na towarzyszy.
Funkcjonariuszka stojąca bliżej majora była olbrzymia. Patrzysz z przodu – może nawet i niebrzydka. Z tyłu – piec martenowski. Błyszczące oficerki z trudem opinały potężne łydki. Mundur, wypchnięty gigantycznymi krągłościami, sprawiał wrażenie, jakby przy gwałtowniejszym ruchu miał popękać wzdłuż i wszerz. Błękitne oczy spoglądały lodowato, wąska kreska ust była jak zasznurowana.
Stojąca dalej kobieta, dziewczyna właściwie, szczuplutka, niezbyt wysokiego wzrostu, została przez los obdarzona, o ile major potrafił ocenić z tej odległości, figurą zdecydowanie lepszą od gargantuicznej koleżanki. Spod furażerki wysmykiwał się kosmyk jasnych włosów, poprawianych co chwila niecierpliwą ręką. Dziewczyna uśmiechała się niepewnie, rozglądając ciekawie na boki.
Oficer dał znak i zaczęło się. Dwóch enkawudzistów otworzyło drzwi pierwszego autobusu i wskoczyło do środka. Coś się tam zakotłowało, ktoś krzyknął chrapliwie, pojazd zakołysał się. Wkrótce potem w drzwiach ukazali się zdyszani czekiści, szarpiący za wykręcone ręce przerażonego człowieka ubranego w polski mundur oficerski i długi, wojskowy płaszcz. Cała trójka niezdarnie zeskoczyła na ziemię. Gdy jeniec znalazł się na skraju wykopu, czołem niemal dotykał kolan. Kobieta piec zaznaczyła coś na liście. Kolejny funkcjonariusz płynnym ruchem podniósł pistolet i strzelił skazańcowi w kark. Trzask wystrzału odbił się od drzew wątłym echem i zniknął w głębi lasu. Kula wyszła oczodołem, oficer wpadł do wykopu.
Droga od autobusu do śmierci zajęła jeńcowi najwyżej dziesięć sekund.
„Tak trzeba strzelać” – instruował grupę wyselekcjonowanych funkcjonariuszy NKWD podczas niedawnej, specjalnej narady słynny Wasia Błochin, najbardziej doświadczony egzekutor na terenie Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich. Bieriezuchin miał okazję uczestniczyć w tym spotkaniu. Zapamiętał niemal wszystko, słowo po słowie. „Jak strzelisz w głowę od tyłu, kula przebije mózg i wyjdzie czołem, a krwi będzie tyle, że się utopić można. Zastrzelisz dziesięciu, musisz wskoczyć do dołu i ułożyć, bo równo nie spadają. A jak krwi będzie dużo, oficerki uwalasz, że potem nie doczyścisz. I zapadać się będziesz. Ale jeżeli strzelisz w kark, pomiędzy kręgi szczytowy i obrotowy kręgosłupa szyjnego, ot tak” – zademonstrował na pobladłym z wrażenia młodszym lejtnancie, którego sekundę wcześniej szarpnięciem postawił na nogi – „kula wyjdzie oczodołem i poleci do góry, w las, a krwi będzie tyle, co nic. Zaoszczędzisz nerwów i czasu”. Wszyscy kiwali głowami z przejęciem. Fachowiec ten Wasia, bez dwóch zdań. Wie, co mówi.
Funkcjonariusze zarówno przy pierwszym, jak i drugim stanowisku zapamiętali tę lekcję. Strzelali płynnie, fachowo, bez konieczności poprawki. Pomocnicy, stojący o pół kroku za egzekutorami, sprawnie wymieniali magazynki w podawanych przez ramię pistoletach.
Wyprowadzani wprost na wiosenne słońce oficerowie nie mieli już jakichkolwiek złudzeń i zdawali sobie sprawę, co ich czeka. Siedząc w coraz bardziej rzedniejących autobusach, strzały słyszeli przecież doskonale. Wielu z nich jeszcze przed półgodziną miało nadzieję, że transport – w ciągu ostatniego półrocza nie pierwszy przecież – może oznaczać po prostu zmianę lokalizacji obozu. Ci nastawieni najbardziej optymistycznie liczyli wręcz na powrót do domu.
Konfrontacja z rzeczywistością przyniosła szok. Większość pogodziła się z losem. Niektórzy jednak za wszelką cenę starali się opóźnić moment, w którym zapada wieczna ciemność. Szarpali się, wyrywali, nie chcieli wychodzić z autobusów. Tych, pomagając sobie bagnetami, czekiści wyciągali siłą, zarzucali na głowy płaszcz i krępowali ręce sznurem, wolny koniec zapętlając na szyi skazańca.
Egzekucja nabierała tempa, wszyscy uwijali się jak w ukropie. Śmierć zbierała należną jej daninę. Trzaski wystrzałów odbijały się od drzew i płoszyły ptaki.
Bieriezuchin pomyślał, że właściwie zmarnował czas, przyjeżdżając tutaj. Miał swoje zadania, znacznie ważniejsze niż asystowanie przy kolejnej egzekucji, nawet jeżeli ofiarami byli ludzie szczególnie zagrażający bezpieczeństwu państwa. Jeszcze kilka minut i czas jechać. Nic tu wymyślić się nie da, natchnienie nie przyjdzie. Major zastanawiał się, co mu przyszło do głowy, aby spędzić w tym miejscu solidny kawał przedpołudnia. Nie był przecież wyznaczony do bezpośredniego wykonania, według określenia swoich przełożonych, „zadania specjalnego”. Mógł asystować, wedle uznania, ale i w biurze miał co robić. Zarówno w swoim oficjalnym życiu, jak i, bardziej nawet, nieoficjalnym.
Krzyk dotarł do Bieriezuchina jednocześnie z tą ponurą konstatacją.
– Towarzyszu majorze! Towarzyszu majorze! – Zajcew szarpał go nerwowo za rękaw mundurowej bluzy. – Patrzcie!
Ale major patrzył już od kilku sekund.
Przy drugim stanowisku młody oficer gwałtownym ruchem wyrwał się trzymającym go oprawcom. Jednego pchnął mocno i wrzucił do rowu, drugiego powalił mocnym ciosem, łamiąc mu nos. Obrócił się w momencie, gdy przypadał do niego egzekutor z podniesionym do strzału pistoletem. Mężczyzna złapał za broń, drugą ręką próbując uderzyć enkawudzistę w twarz. Chwilę trwała bezwładna szarpanina. Pistolet zniknął z widoku, uwięziony gdzieś między walczącymi. Czwarty czekista, ten od ładowania, stał jak słup soli, ze strachu i zaskoczenia nie potrafiąc zareagować.
Chrapliwe krzyki walczących jakby zmroziły wszystkich dookoła.
Huknął strzał, egzekutor pobladł śmiertelnie. Polak szarpnął się w tył, chcąc uwolnić rękę z pistoletem z fałdów obszernego, wojskowego szynela. W końcu osiągnął cel. Miał w garści załadowanego walthera pp – z co najmniej sześcioma nabojami w magazynku – i tylko sekunda dzieliła go od przejęcia kontroli nad sytuacją. Nie miał szans ani na wygraną, ani na ucieczkę i zdawał sobie z tego sprawę. Chciał tylko – i aż – zabrać ze sobą do grobu możliwie największą liczbę funkcjonariuszy Narodnowo Komissariata Wnutriennych Dieł.
Spojrzał w stronę pierwszego stanowiska, po czym uniósł ramię. Zlekceważył ładowacza i dziewczynę. I popełnił podwójny błąd.
Gdy tylko odwrócił się i złożył do strzału, stojąca metr dalej jasnowłosa enkawudzistka znalazła się za jego plecami. Do tej pory sprawiała wrażenie kompletnie sparaliżowanej strachem, podobnie jak pomocnik-ładowacz. Ale – Bieriezuchin uświadomił to sobie w przeraźliwie krótkim przebłysku zrozumienia – to był tylko kamuflaż, przejściowe oddanie pola przeciwnikowi. Kiedy warunki zmieniły się, dziewczyna niczym atakująca pantera doskoczyła do zastygłego w bezruchu pomocnika, płynnym ruchem wyrwała mu z ręki walthera, podniosła na wysokość oczu i wystrzeliła, trafiając oficera dokładnie tam, gdzie jeszcze przed piętnastoma sekundami zamierzał wycelować wytrawny kat-specjalista, leżący teraz u jej stóp.
Pchnięty uderzeniem pocisku oficer wpadł do dołu wprost na ciała towarzyszy i na jęczącego z bólu, powalonego pierwszym ciosem czekistę.
By wybrzmieć, echo wystrzału potrzebowało ładnych kilku chwil. Zgromadzeni na polanie ludzie – jeszcze kilku następnych na ochłonięcie. W tym czasie dziewczyna zdążyła zabezpieczyć pistolet, wepchnąć go za pasek, podnieść z ziemi tekturkę z listą wraz z ołówkiem, dmuchnąć potężnie, aby oczyścić kartkę z sosnowych szpilek, po czym, po krótkim momencie zastanowienia, odhaczyć na liście właściwe nazwisko.
Starszy major bezpieczeństwa państwowego Piotr Nikołajewicz Bierezuchin zrozumiał, że decydując się dziś rano na przyjazd w to ponure miejsce, podjął jedną z najlepszych decyzji w całym swoim zawodowym życiu.