Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedyś, dawno temu, Jan Berger wymyślił sobie, że zostanie gwiazdą. Nauczył się grać na gitarze, założył zespół, napisał kilka piosenek, które śpiewała cała Polska, i od tej pory jechał z pedałem gazu wciśniętym do podłogi? Koncerty, kobiety, sława i chwała. Skąd więc znużenie, frustracja i gniew? Czy to tęsknota za utraconą miłością? Czy poczucie samotności w tłumie? Czy dojmująca świadomość potrzebnej zmiany ? po trzydziestu latach wypełnionej sukcesami kariery? A Berger ma przed sobą także inne wyzwania: córkę, z którą łączą go niełatwe relacje, i atrakcyjną sąsiadkę, która właśnie się rozwodzi... Posłuchajcie opowieści muzyka? Nigdy nie jest za późno, by naprawić relacje, odnaleźć miłość, zacząć żyć w zgodzie ze sobą?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 248
Kiedyś, dawno temu, Jan Berger wymyślił sobie, że zostanie gwiazdą. Nauczył się grać na gitarze, założył zespół, napisał kilka piosenek, które śpiewała cała Polska, i od tej pory jechał z pedałem gazu wciśniętym do podłogi.
Sam nie pamiętał, ile koncertów zagrał. Dwa tysiące z czymś. Albo trzy tysiące z czymś. Zlewały mu się nie tylko pojedyncze występy, ale nawet całe trasy koncertowe. Zresztą – w jego przypadku nadmiar alkoholu nigdy nie sprzyjał koncentracji ani dobrej pamięci. Siedział w tym biznesie od trzydziestu lat. Bywało różnie, ale jedno się nie zmieniało: sala zawsze była wypełniona po brzegi, obojętnie, czy mieściła sto osób, czy dziesięć tysięcy. Dzieci, młodzież, studenci, wieczni czterdziestolatkowie, nawet trochę seniorów. Na ogół wszyscy doskonale się bawili.
Zespół nazywał się Kathmandû, tak właśnie, z akcentem na ostatniej samogłosce. Od zawsze w tym samym składzie. Berger grał na gitarze i śpiewał, pisał muzykę i teksty, liderował w pełnym tego słowa znaczeniu. Maja była główną wokalistką i od początku największym atutem zespołu; artystką występującą zawsze w martensach i obcisłych dżinsach, obdarzoną przez Boga niepodrabialnym głosem i znakomitym wyczuciem sceny. Benio basista urodził się w Polsce przez przypadek, bo według opowiadanej wszystkim wersji powinien pochodzić z Teksasu i grać w ZZ Top. Broda, bandana, tatuaże, skórzana kurtka, te rzeczy. Jego wizerunku dopełniał harley davidson w najbardziej klasycznej konfiguracji. Wojtek, grający na klawiszach absolwent wyższej szkoły muzycznej, wyglądał z kolei jak chudziutki nerd w okularkach. Zdolny, wrażliwy, kapryśny – trudno o bardziej utalentowanego pianistę i większego lenia zarazem. No i Raczek, Pan Perkusista. Duży, umięśniony facet, kochający siłownię i tajski boks; czapka daszkiem w tył, a jego ulubionym bębniarzem był od zawsze Eloy Casagrande, co o Raczku mówiło wszystko. Czasem zachowywał się jak wariat, ale miał również zalety: nigdy nie pił przed koncertem.
No dobrze. Posłuchajmy Kathmandû. Posłuchajmy Majki, Bergera i reszty. To ostatnia okazja, ostatni akord dawnej chwały.
Warszawski klub średniej wielkości. Na widowni około dwóch tysięcy osób.
Kathmandû skończyło kolejny utwór. Publiczność czuła, że koncert zbliża się do mety. Publiczność zawsze wyczuwa takie rzeczy. Bergera już na początku występu rozbolały plecy. Czuł się zmęczony jak nigdy – zresztą znużenie narastało w nim już od wielu miesięcy. Dziś miało zamienić się we frustrację i gniew.
– Majka, dawaj, Berger, Berger, Kathmandû, Kontrola! – krzyczał tłum.
Majka podeszła do mikrofonu. Wiedziała, co powiedzieć. Mówiła to od blisko trzydziestu lat. Pewne rzeczy nie się zmieniały.
– Chcecie Kontroli? – zawołała.
– Taaaaaaaak!
– Na pewno?
– Taaaaaaaak!
– No to was skontrolujemy.
Raczek nabił rytm na hi-hacie. Raz, dwa, trzy, cztery.
Berger zagrał znany w całej Polsce riff. Jego gibson les paul brzmiał twardo, wyraziście, niemal metalowo.
Weszła reszta: ostra, punktualna jak maszyna sekcja rytmiczna i niedający się pomylić z niczym innym hammond Wojtka. Recenzenci kolejnych płyt zespołu już dawno przestali wyważać otwarte drzwi i doszukiwać się podobieństw brzmieniowych do Deep Purple. Berger miał wszystkie albumy Fioletowych i znał je na pamięć, ale jego zainteresowania muzyczne nie ograniczały się do Blackmore’a, Gillana i spółki. Lubił też twardsze brzmienia – często słuchał Slipknot, Arch Enemy i Lamb of God. Ale także grunge’u. Styl Kathmandû oscylował wokół hard rocka i patentów wymyślonych na początku lat dziewięćdziesiątych w Seattle. Wielu krytyków muzycznych i kolegów po fachu zaliczało Bergera do ścisłego topu polskich gitarzystów rockowych. Pozostali muzycy zespołu zresztą nie ustępowali mu umiejętnościami. Kathmandû stanowił rzadki w polskich warunkach przykład połączenia perfekcji wykonawczej z dobrymi tekstami oraz biegłością w układaniu chwytliwych linii melodycznych i rozbudowanych, niebanalnych aranżacji.
Berger podszedł do mikrofonu. Swoją partię śpiewał jako pierwszy.
Dziś nadszedł dzień, kiedy wzeszło czarne słońce
Wypalać złe sumienia
Dziś nadszedł dzień, który będzie czarnym końcem
Bez usprawiedliwienia
Widzę, że wszyscy czują się niewinni
Miotają się w panice
Gardzili, obrażali, wpychali przed innych
Teraz kochają swoje życie
To ja jestem ten inny
To ja skontroluję winnych
Refren śpiewali w duecie.
Kontrola sumień
Dobrych i złych myśli
Nikt nie rozumie
Po co to jest
Berger cofnął się, ustępując miejsca największej gwieździe wieczoru. Był mózgiem i liderem co się zowie, ale to Maja lśniła najjaśniejszym blaskiem, łącząc w harmonijną całość urodę, charyzmę, muzykalność i nieprawdopodobny głos.
Kontrola była niezbyt głęboko zakonspirowaną krytyką niektórych kolegów i koleżanek po fachu. Zarówno Berger, jak i Maja nie znosili pozerstwa i fałszywego blasku sztucznej sławy. Ludzie instynktownie czuli lub domyślali się, o kim śpiewa wokalistka.
Nadszedł dzień próby, a ciebie znów nie było
Bladłeś na widok cierpienia
Mówiłeś, że bardzo kochasz i szanujesz
Wiele słów bez znaczenia
Ty, wielka gwiazda, którą wszyscy podziwiają
Zbyt długo pracowałeś na szacunek
Ty po prostu jesteś lepszy od innych
Twój nieskalany wizerunek
Ty jesteś inny
Kontrolujesz winnych
Kontrola sumień
Dobrych i złych myśli
Nikt nie rozumie
Po co to jest
Szło jak zwykle, szybko, równo i głośno, całość funkcjonowała jak dobrze naoliwiona maszyna. Rutyna miewała czasami dobre strony. Po dwóch zwrotkach zespół zagrał wspólnie ostatnie akordy refrenu, po czym Berger i Wojtek wyłączyli się. Na placu boju została tylko sekcja rytmiczna, poruszająca się w monotonnym rytmie na cztery, z basem grającym w kółko ten sam prościutki motyw.
Berger niecierpliwie wypatrywał końca. Miał wszystkiego dosyć: hałasu, tłumu, reflektorów świecących prosto w oczy. Jeszcze dwie minuty, pomyślał.
Maja podeszła do mikrofonu. Ten fragment koncertu również należał do uświęconych rytuałów. Niezmienne misterium, na które czekała publiczność.
– Dobrze się bawicie? – zawołała. Oświetlające scenę reflektory ograniczały widoczność do kilku pierwszych rzędów, ale po tylu latach nie musiała patrzeć, by czuć autentyczny, nieudawany entuzjazm dwóch tysięcy ludzi.
– Taaaaaak!!!!!! – ryknął w odpowiedzi tłum.
– Na pewno?
– Taaaaaak!!!!!!
– To może przedstawię zespół?
– Taaaaaak!!!!!!
– Na gitarze grał dla was – i śpiewał też – jedyny i niepowtarzalny Bergeeeeer!
Berger stanął w rozkroku i wykonał swój popisowy numer: szybki tapping po molowych skalach połączony z podciąganiem strun. Nigdy nie używał wajchy. Jego styl powstał spontanicznie już wiele lat temu i z czasem stał się znakiem firmowym zespołu oraz samego muzyka, a także wzorcem dla innych. Wielu młodych gitarzystów zaczynało naukę od kopiowania jego zagrywek.
Publiczność klaskała i krzyczała, zachwycona.
– Berger, Berger! Dajesz, Berger, dajesz!
Gitara umilkła. Maja ponownie podeszła do mikrofonu.
– Na klawiszach grał Wojtek Szobert!
Wojtek pochylił się nad klawiaturą. Szybki pasaż przechodzący w cytat z Beethovena. Brawa. Fragment Mazurka Dąbrowskiego. Aplauz. Krótkie solo w wysokich rejestrach. Ekstaza.
– Na basie Beeeenioooo!
Brodaty wiking o misiowatej sylwetce podszedł do krawędzi sceny. Gryf fendera niemal ginął w jego zdolnych łamać podkowy dłoniach. Efektowna zagrywka grana klangiem. Druga, tercję wyżej. I kolejna, odległa o kwintę. Dźwięki atakowane były z ogromną szybkością, a przy tym precyzyjnie i równo. Berger śmiał się, że Benio podczas nagrań nie potrzebuje metronomu, ponieważ nosi go w głowie.
– Na bębnach…
Oklaski i krzyki wzmogły się.
– …na bębnach Raaaczeeek!
Benio wyłączył się. Perkusista zrobił szybkie przejście, wygrywając tremola na każdym z bębnów imponująco rozbudowanego zestawu. Kolejne przejście, tym razem z dużym udziałem blach. Cztery takty grane na dwóch centralach i werblu. I potem wszystko razem. Raczek był bębniarzem potrafiącym uzyskać efekt do złudzenia przypominający brzmienie silnika pracującego na wysokich obrotach.
Ludzie nagrodzili go owacją.
Znów rytm bębnów i basu na cztery.
Do mikrofonu podszedł Berger.
– Śpiewała dla was Maja Konecka, wspaniała artystka, dziewczyna, którą kocham – powiedział, starając się nadać swemu głosowi choć pozory entuzjazmu.
Entuzjazm publiczności był nieudawany. Aplauz niemal rozsadzał ściany klubu. Berger pozwolił ludziom go wyrazić, po czym zagrał mocny akord. Dołączył Wojtek. Płynnie przeszli do mostka poprzedzającego refren.
Po czym zaśpiewali ostatnie wersy koncertu.
Kontrola sumień
Dobrych i złych myśli
Nikt nie rozumie
Po co to jest
Publiczność klaskała i krzyczała:
Kath-man-dû! Kath-man-dû! Kath-man-dû! Bis! Biiiis!
Słyszycie tę autentyczną, nieudawaną radość? Berger miał ją gdzieś. Nie interesowały go ani koncert, ani publiczność. Myślał tylko o tym, jakie to szczęście, że tym razem gra w Warszawie, dwadzieścia minut jazdy od domu. Przy odrobinie dobrej organizacji najdalej za trzy kwadranse będzie siedział w ulubionym fotelu i delektował się ciszą, a także smakiem jacka danielsa.
Reszta kapeli miała nieco inne zdanie: w dalszym ciągu uważała, że jest ludziom coś winna, więc kłaniała się, dziękowała, przykładała dłonie do serce, robiła te wszystkie rzeczy, które publiczność kocha i bez których nie może się obyć. Berger już tego nie widział: nie czekając na innych, wypiął kabel ze wzmacniacza i zniknął ze sceny.
***
Zaplecza koncertów rockowych zawsze wyglądały podobnie, czy Kathmandû grało na stadionie, czy w klubie na pięćdziesiąt osób. Wokół kręciło się mnóstwo technicznych, organizatorów, dziennikarzy, fanów w różnym wieku, nikomu nieznanych ludzi, którzy znaleźli się tam nie wiadomo jakim sposobem i po co. Wszyscy, może poza technicznymi, chcieli pogadać z Bergerem albo z Majką, machnąć selfika lub przynajmniej przybić piątkę. Bergera kiedyś to bawiło; teraz z opuszczoną głową i zaciśniętymi ustami przeniknął przez tłum jak duch. Zignorował jedną czy drugą zaczepkę. Ktoś szarpnął go za rękaw, ale ustąpił na widok miny zaczepionego. To Bergera różniło od reszty – pozostali członkowie zespołu zawsze mieli więcej cierpliwości i nikomu nie odmawiali autografu.
Publiczność nie rezygnowała.
Kath-man-dû! Kath-man-dû! Biiiis!
Pod ścianą stała wysoka, długonoga, zielonooka dziewczyna ubrana w luźne spodnie i bluzę z kapturem po starszym bracie. Miała na imię Julka. Mimo przyciągającej uwagę urody nikt na nią nie zwracał uwagi; umiała się kamuflować tak dobrze, że żadnemu z organizatorów nawet nie przyszło do głowy zadać pytania, co tu robi i jak weszła na zaplecze. Berger oczywiście również jej nie zauważył, choć być może lepiej byłoby dla niego, gdyby to zrobił.
Maja, Benio, Wojtek i Raczek zeszli ze sceny minutę po swym liderze. Nawet nie ukrywali zmęczenia, co znajdowało wytłumaczenie w banalnym fakcie, że już jakiś czas temu przekroczyli wiek, gdy dwugodzinny koncert nie zostawia śladu; pięćdziesiątka stuknęła nawet najmłodszej z całego towarzystwa Majce. Organizatorka wręczyła im napoje chłodzące, co wszyscy przyjęli z wdzięcznością. Wszyscy poza Beniem, Benio bowiem brzydził się każdym napojem poza piwem; przed każdym koncertem miał zwyczaj skrupulatnie sprawdzać, czy na zapleczu czeka na niego lodówka z zapasem schłodzonych butelek.
Kath-man-dû! Kath-man-dû! Biiiis!
Walczak przecisnął się przez tłum. Miał na sobie skórzaną kurtkę i skórzane spodnie; nie przyjmował do wiadomości, że rockowa stylizacja w jego przypadku wygląda sztucznie i przynosi efekty odwrotne od zamierzonych. Ostre spojrzenie i nadmiar energii od lat były jego znakiem firmowym. Nie wyglądał na swoje czterdzieści lat. Stosunki pomiędzy nim a zespołem od początku nacechowane były ostrożnością i, eufemistycznie rzecz ujmując, brakiem sympatii. Ale nawet Berger przyznawał – choć tylko czasami i tylko półgębkiem – że trudno w Polsce znaleźć skuteczniejszego menadżera.
– No ludzie, co wy, na scenę, już! Gracie Ostatni list. Gdzie Berger? – zapytał Walczak. Mówił podniesionym tonem, co było w tych warunkach zrozumiałe. Musiał przebić się przez gwar wielu głosów. Ale Maja miała wrażenie, że on krzyczy zawsze; że odkąd go zna, facet mówi dwukrotnie głośnej niż inni ludzie.
– Do garderoby poszedł – odpowiedziała. Czuła się zmęczona. Bolała ją głowa. Uwierała tkwiąca w uchu słuchawka systemu odsłuchowego. Niedawno obchodziła pięćdziesiąte drugie urodziny. Odnosiła przykre wrażenie, że czas zaczyna biec coraz szybciej.
– Idźcie się montować. On zaraz przyjdzie.
***
Berger zupełnie niepotrzebnie spojrzał w lustro: widok bladych policzków, worów pod oczami i zmierzwionej brody, wprost wołającej o interwencję fryzjera, przyprawił go o melancholijne, głębokie westchnienie. Wzruszył ramionami. Tak, czuł się stary i wyczerpany. Drażnił go dobiegający zza drzwi hałas wytwarzany przez wielkie ludzkie zbiorowisko, nadmiar sztucznie rozentuzjazmowanych ludzi, których nie obchodzili ani on, ani jego muzyka, a którzy chcieli tylko przez chwilę potupać w rytm dobrze znanych przebojów. Przeszkadzały mu panujący w garderobie nieład i skrzypiące krzesło. Przysunął bliżej butelkę black label, odkręcił zakrętkę, nalał niemal do pełna. Whisky, choć akurat ten gatunek nie należał do jego ulubionych, smakowała jak trzeba, mimo iż wiedział przecież, że niczego nie rozwiąże. Wypił kolejny łyk, po czym rozejrzał się. Pomyślał, że wszystkie garderoby w całej Polsce wyglądają tak samo, różnią się tylko stopniem bałaganu. Ciuchy, futerały od gitar, chwiejące się krzesła, stoliki z obitymi blatami, flaszki otwarte i zamknięte, lustro myte dwa tygodnie temu, czasem kreska na stole, a w kącie kanapa na szybki numerek w przerwie lub po koncercie.
Kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem, nawet nie drgnęła mu powieka. Nadal ponuro wpatrywał się w zdeptaną setką butów podłogę. Szklankę zdążył już opróżnić do połowy.
Walczak przybrał przyjazny wyraz twarzy, równie sztuczny, co jego pseudorockowy image.
– Jasiu, co jest? Bis gracie! – zawołał.
Jeszcze przed chwilą Berger miał ochotę powiedzieć mu wszystko, wylać cały, gromadzony latami żal, pozbyć się ciężaru, który pomału stawał się nie do zniesienia. Teraz mu przeszło. Alkohol, miast dodać energii, rozleniwił go, pozbawił chęci do walki, wyzuł z adrenaliny, choć przyznać trzeba, że złagodził nieco ból w krzyżu.
Berger wypił zawartość szklanki do końca.
– Chodź, zaraz się napijesz – powiedział z naciskiem Walczak. – Musicie zagrać Ostatni list, bo nas na kopach wyniosą.
Kath-man-dû! Kath-man-dû! Biiiis!
– Berger, kurwa. Słyszysz? Wołają cię.
– Mnie?
– Połowa tych ludzi z drugiego końca Polski jechała, żeby cię zobaczyć.
Berger przekrzywił głowę.
– Dajesz, Berger, dajesz – mruknął.
– Zagracie jeden numer i będziesz miał to z głowy.
Berger włożył palce do ust, jakby chciał zmusić się do wymiotów. Walczaka momentalnie ogarnęła wściekłość. Nie znosił takich demonstracji. Uważał się za zawodowca. I on, i Berger byli w pracy i pobierali za nią wynagrodzenie.
Ze sceny dobiegł wzmocniony dwudziestoma tysiącami watów głos Mai:
– Chyba wiem, czego chcecie!!!
Publiczność odpowiedziała ochoczo:
– Os-ta-tni list! Os-ta-tni list! Os-ta-tni list!
– Racja. Chyba do was napiszemy.
W garderobie zaczęło dudnić od nadmiaru basów.
Walczak podszedł bliżej.
– Słyszysz? – powiedział. – Zaczęli bez ciebie. Przecież śpiewasz jako pierwszy. Choć już.
Podszedł do leżącej w futerale gitary. Wykonał gest, jakby chciał ją podnieść.
Berger momentalnie zrobił się czujny.
– Nie ruszaj! – odparł.
– Dobra, tylko chodź już.
Berger wstał i przewiesił przez głowę pasek instrumentu. Gibson les paul, rocznik siedemdziesiąty piąty, najbardziej klasyczna z rockowych gitar. Berger nagrał na niej wszystkie największe hity. Kupił ją w Nowym Jorku, podczas pierwszej trasy po Stanach. Nie znosił, gdy ktoś dotykał którejkolwiek z jego gitar, a już zwłaszcza tej – i zwłaszcza Walczak, który z kolei uważał tę niechęć za fanaberię i nigdy nawet nie próbował jej zrozumieć.
– Idziesz?
– No idę, idę.
Wyszli.
Berger wlókł się w stronę sceny krokiem piłkarza grającego na czas w ostatniej minucie meczu. Jak zwykle nie zwracał uwagi na nikogo: na Walczaka, technicznych, nadal tkwiącą pod ścianą Julkę czy dwie inne zarumienione z emocji dziewczyny, najwyżej dwudziestoletnie, które przyglądały mu się błyszczącymi oczyma. Jedna z nich, odważniejsza, zrobiła krok do przodu i wyciągnęła dłoń. Dopiero wtedy Berger podniósł wzrok. Dostrzegł złożoną na czworo kartkę.
– Tu są nasze numery. Zadzwoń. Zadzwoń, Berger. Nie będziesz żałował.
Wziął karteluszek i powlókł się dalej. Nim wyszedł na scenę, rzucił go w kąt.
***
Na bis zespół zawsze grał największy hit: Ostatni list. Publiczność skakała i klaskała. Wszyscy dobrze się bawili. Zawsze, tylko nie wtedy. Tego dnia było inaczej. Tego dnia wszystko było inaczej.
Berger zdążył podpiąć gitarę do wzmacniacza i podejść do mikrofonu dokładnie w momencie, gdy nadszedł czas na jego partię. Zamknął oczy i zaczął śpiewać.
Nadejdzie dzień, gdy mnie opuścisz
Nadejdzie dzień, gdy będę stał
Samotny jak samotna góra
I w deszczu zmoknie moja twarz
A przecież jeszcze nie tak dawno
Staliśmy razem ty i ja
I świat był tylko naszą prawdą
Na następne tysiąc lat
Refren śpiewali razem z Mają, na głosy, w harmonii, która zdobyła serca słuchaczy w całej Polsce.
Jedno ciało, jedna dusza, to my
Jedną myślą zespoleni, to my
W pięknych ramach, pozłacanych, razem
Zawsze będziemy tam
W drugiej zwrotce Maja została sama. Jej głos pobrzmiewał cierpieniem i melancholią. Sala rozświetliła się tysiącem płomieni trzymanych nad głowami zapalniczek.
I nadszedł dzień, gdy moje ciało
Poleceń mych nie słucha już
Tak wiele rzeczy się udało
Zlekceważyłam jedną z burz
Więc nie będziemy razem starzy
Twój uśmiech nie rozświetli dnia
A świat nie będzie naszą prawdą
Przez następne tysiąc lat
Jako się rzekło, ten koncert był inny.
Na sali znalazł się facet od dwudziestu lat zakochany w Majce. Potem okazało się, że przyjechał z drugiego końca kraju. Już trzy utwory wcześniej udało mu się przepchnąć aż do pierwszego rzędu. Ochrona zaspała; gdy zespół miał właśnie przejść do refrenu, jednym susem wskoczył na scenę i podbiegł do Majki.
Objął ją w pół.
– Majka, kocham cię, słyszysz? – wrzasnął jej prosto w twarz.
Maja próbowała się wyrwać. Bezskutecznie.
– Puść!
– Kocham cię, Majka!
Berger jako jedyny wykazał się refleksem. Zrobił dwa szybkie kroki i pochylił się nad facetem.
– Wypierdalaj! – krzyknął.
– Majaaaa!
– Wypierdalaj!
Benio, Raczek i Wojtek zauważyli, co się stało, ale nie przerwali grania. Dwóch rosłych, wyraźnie spóźnionych ochroniarzy wbiegło na scenę. Wzięli faceta pod pachy, unieśli w powietrze i, drącego się niemiłosiernie, wynieśli na zaplecze.
Scena była znowu tylko dla zespołu. Utwór – jak i cały koncert – zmierzał do wielkiego finału.
Mleko jednak już się rozlało. Często w takich momentach ludzie podejmują decyzje, od których nie ma odwrotu. Berger właśnie dołączył do tego grona.
Nadeszła kolej na jego popisowy numer – długie, melodyjne solo, ozdobę utworu.
Jeszcze nie miał pomysłu, co zrobi. Czuł po prostu gniew.
Zaczekał na początek taktu, wszedł mocnym akordem, stanowczo za głośno. Maja odwróciła się i spojrzała uważnie. Znała go dobrze. Wiedziała, jak bardzo jest wzburzony. Gestem dłoni zachęciła go do ściszenia gitary; zignorował i proszącą minę, i sam gest. Zagrał fałszywy dźwięk, zaraz potem kolejny i jeszcze jeden, i jeszcze. Był właściwie poza tonacją i rytmem. Gitara zgrzytała, sprzęgała się, zdawała się cierpieć.
Zespół po pierwszych dźwiękach oczywiście zorientował się, że coś jest nie tak. Benio podszedł i uśmiechnął się dobrodusznie, jakby chciał naprowadzić Bergera na właściwy tor. Berger zignorował go podobnie jak Maję. Wściekłego spojrzenia Wojtka nawet nie zauważył. Gitara nadal wydobywała z siebie zgrzytliwe, fałszywe dźwięki.
Stało się więc, co się stać musiało. Rozległy się gwizdy, zrazu pojedyncze, jakby nieśmiałe, sondujące możliwość wyrażenia protestu i zawodu. Przyłączały się do nich kolejne; dezaprobata ludzi nabierała mocy. Maja podeszła bliżej, stanęła między Bergerem a publicznością, nachyliła mu się do ucha.
– Co ty odpierdalasz?!! – zasyczała.
Berger skończył „solo”.
– Dzięki za wszystko, ludzie – powiedział do mikrofonu.
Gwizdy wzmogły się, niemal zagłuszyły muzykę. Berger cofnął się, wyrwał kabel z gniazda wzmacniacza z taką wściekłością, że o mało go nie przewrócił, po czym zniknął ze sceny.
Zespół grał dalej bez niego. Maja ostatni refren śpiewała sama. Doskonale czuła, jak bardzo słowa piosenki nie pasują do tego, co się dzieje.
Jedno ciało, jedna dusza, to my
Jedną myślą zespoleni, to my
W pięknych ramach, pozłacanych, razem
Zawsze będziemy tam
Berger szedł, a ludzie rozstępowali się przed nim. Krzyki i gwizdy goniły go po drodze do garderoby i nie umilkły, nawet gdy zamknął za sobą drzwi.
***
Nieważne, jak poszedł koncert, gitara zawsze miała pierwszeństwo. Kierowany potrzebą wypełnienia niezmiennego rytuału Berger przetarł gryf i korpus szmatką, z czułością ułożył instrument w futerale, przez chwilę mu się przyglądał, potem zamknął wieko, sprawdzając, czy oba zamki trzymają. Dopiero wtedy z ulgą opadł na krzesło. Nalał sobie whisky. Wypił długi łyk. Tym razem alkohol smakował dobrze, może nawet lepiej niż zwykle, choć nie zwolnił wściekłego bicia serca nawet o jedno uderzenie.
Berger usłyszał tupot kroków. Drzwi z hukiem uderzyły o ścianę. Raczek wszedł pierwszy. Wyglądał jak bokser po dziesięciorundowej walce. Refleksy światła grały na potężnie umięśnionym, spoconym ciele. Z rozmachem rzucił pałki w kąt. Do garderoby wkroczyli Wojtek, Majka i Benio, który pierwsze kroki skierował do lodówki. Walczak pojawił się jako ostatni. Zamknął drzwi, zupełnie nie przejmując się trwałością framugi. Nie zawracał sobie również głowy przybraniem neutralnego wyrazu twarzy. Wyraźnie był w nastroju do walki.
– Co to za amatorka, Jasiu? – warknął pod adresem Bergera. – Nigdy ci się nie zdarzyło nie kończyć numeru ani grać takiej solówki.
Berger nawet na niego nie spojrzał.
– Aż zdarzył się pierwszy raz – powiedział. Nie miał ochoty na dyskusję. Nie miał ochoty na nic. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu.
– A poza tym?
Berger odwrócił głowę. Maja patrzyła na niego z napięciem. Raczek opadł z rozmachem na kanapę.
– Ludzie zapłacili po osiemdziesiąt złotych za dwie godziny zabawy – powiedział Wojtek. – A ty ich olałeś.
Berger przyjrzał mu się zaciekawieniem. Nawet nie czuł zaskoczenia. Mógł się spodziewać takiej koalicji.
– Ja? A, ja, okej. Jak rozumiem, wariat, który chciał macać Majkę, wam nie przeszkadza.
Walczak sapnął wściekle.
– Kurwa, Berger, nie zwalaj na jakiegoś walniętego kretyna. – Gdy się denerwował, jego głos stawał się wyższy, niemal piskliwy. – Walnięci kretyni zdarzają się zawsze i wszędzie. Ochrona go wykopała w dziesięć sekund. Mogłeś spokojnie dograć numer do końca, ale nie, przecież ty funkcjonujesz na specjalnych prawach.
– Pieprzenie.
– Fajnie się z tobą gada. Tak bardziej konkretnie.
Berger uśmiechnął się złośliwie.
– Zdejmij majtki, Majka, pokaż cycki, rozbierz się – powiedział, dziwiąc się, jakim sposobem udaje mu się zachować spokój. – Beneeeek, chcesz piwo? Dawaj, Raczek, szybciej, Raczek, Raczeeeek, Kontrola, Kontrola, Kontro – kurwa – rola.
Zapadła cisza. Szum ludzkiego mrowiska stopniowo cichł. Ludzie opuszczali klub. Nawoływania sprzątających scenę technicznych nie były w stanie zakłócić ciężkiej ciszy.
– O co ci chodzi? – zapytał Raczek. Pokryte potem tatuaże mieniły się w brudnym świetle lamp.
Berger z trudem walczył ze znużeniem. Ale przecież sam zaczął. Nie miał ochoty na dalszą dyskusję, ale jeszcze bardziej nie chciał niedomówień.
– Już dawno nie mamy ani dwudziestu, ani trzydziestu, ani nawet pięćdziesięciu lat – powiedział, siląc się na rzeczowy ton. – Naprawdę do was nie dociera?
– No, nie mamy. I co z tego?
– Może już nie pij – wtrącił się Walczak.
– Nie do ciebie mówię.
– Od początku gramy w jednym składzie – powiedział Benio. – Ciągle jesteśmy przyjaciółmi. Dla mnie to się liczy.
– Przyjaciółmi?
Wojtek zdjął koszulkę i zaczął wycierać się ręcznikiem, a potem wyciągnął z torby dezodorant. To musiało wystarczyć – kabina prysznicowa spełniająca choćby podstawowe standardy higieniczne stanowiła nieosiągalny luksus na zapleczu klubu usytuowanego w centrum europejskiego miasta.
– Jeszcze się nie pozabijaliśmy. Mało?
– Godny pochwały minimalizm.
– Czego ty chcesz, Jasiu?
Walczak nabrał powietrza w płuca, a następnie powoli je wypuścił. Starał się mówić rzeczowym tonem, co w jego wypadku oznaczało zmniejszenie natężenia krzyku o połowę.
– Dobra, Berger, powiedzmy, że rozumiem – oznajmił. – Jesteś zmęczony. Nie ty jeden. Wszyscy jesteśmy zmęczeni. Ten psychol cię wkurzył. Wściekłeś się. Okej. Łapię. Potraktuj to jako ryzyko zawodowe, wypadek przy pracy. Możesz?
– Nie chodzi o psychola.
– Aha. A o co?
– Chcę zwolnić. Pomyśleć. Grać coś innego. Robić coś, co zacznie mieć sens.
– Ludzie się bawią. To nie ma sensu?
– Przy disco polo też się bawią.
– Bez demagogii, dobra?
– Dobra. Powiem tak: jeśli coś robisz, bądź przekonany do tego, co robisz. Wtedy jest okej.
– Czyli nagle zrobiłeś się nieprzekonany.
– Nagle? Zawsze byłeś ślepy, Walczak.
– Nie dasz rady mnie obrazić.
– Chomik w kołowrocie, kojarzysz? Macha łapkami, kołowrotek się kręci, ośka skrzypi, wszystko zapieprza, aż wiatr idzie, chomik ledwo żyje, tyle że stoi w miejscu.
I znowu cisza.
– Powiedz wyraźnie – odezwał się Walczak. – Jesteś zmęczony graniem w ogóle czy graniem starych rzeczy? Układem? Ludźmi?
– Jednak nie łapiesz.
– No to mnie oświeć.
– To nasze życie, Jasiu – wtrącił Benio. Miał minę bezradnego dziecka. Wielkie, brodate dziecko z piwem w ręku.
– Ja cię rozumiem – powiedział Wojtek.– Też jestem zmęczony. Ale Walczak ma rację. Jakie widzisz wyjście?
– Kiedy ty ostatnio byłeś w kinie, Wojtek? – zapytał Berger. – A ty, Beniu? Teatr? Jakaś wystawa? Książka? No. Zacząłbym od półrocznego urlopu dla wszystkich.
– Niemożliwe – zaperzył się Walczak.
– Co niemożliwe? Kino? Czytanie?
– Dobra – powiedział Walczak. Z wyraźnym wysiłkiem starał się przybrać neutralny wyraz twarzy. – Miałem powiedzieć wam jutro, ale powiem teraz, żeby sprawa była jasna. Zgłosił się sponsor, taki bardziej główny gracz w swojej branży. Jest gotów sfinansować trasę. Osiem hal po Polsce i końcówka na Narodowym. Rejestracja materiału na płytę koncertową. Do tego duża reklama, bardzo duża. Deal, kurwa, dziesięciolecia. Jakieś młodziaki jako support, my jako headliner. Start za dwa tygodnie. Pod jednym warunkiem: jesteśmy razem.
– Powinieneś prowadzić fabrykę produkującą gwoździe, nie zespół rockowy – stwierdził Berger. Wojtek skrzywił się z niesmakiem.
Walczak uśmiechnął się ironicznie.
– Bardzo śmieszne. Posłuchaj, bo chyba nie dotarło. Osiem hal po przynajmniej sześć, siedem tysięcy ludzi. I na koniec stadion. Czterdzieści tysięcy. Robili symulacje, rozmawiali z agencją koncertową. Agencja twierdzi, że sprzeda wszystko. Będziemy mieli materiał na koncertówkę. Oni zarobią, my zarobimy, wszyscy będą zadowoleni. I wtedy pomyślimy o urlopie, może nawet półrocznym.
Benio i Raczek stuknęli się butelkami.
– No.
– Amen, bracia. Bóg jest po naszej stronie – powiedział Raczek. Po raz pierwszy od zejścia ze sceny był w stanie się uśmiechnąć.
– Warunki są takie: za hale po sześć dych do podziału – ciągnął Walczak, wyraźnie czując, że układ sił mu sprzyja. – Za stadion sto pięćdziesiąt. I potem wszyscy pojedziecie na długie, zasłużone wakacje. Wszystko się uda, pod warunkiem, że ty, Jasiu, przestaniesz odpierdalać amatorkę.
– Dobra. Zgadzam się – oświadczył Berger.
– Serio? – Walczak spojrzał na niego podejrzliwie.
– Serio. Będziemy grali materiał z ostatniej płyty. I z poprzedniej parę kawałków.
– No, może jeden czy dwa. Ale generalnie sponsor chce hitów.
– A ja chcę grać nowe rzeczy.
– Jasiu, spójrz na to rozsądnie.
– Patrzę rozsądnie. Taka trasa to idealny moment na wypromowanie nowych rzeczy. Może nawet przez te dwa tygodnie byśmy napisali jakiś nowy numer.
– Czy ty w ogóle usłyszałeś, co mówię?
– Aż za dobrze.
– Chyba nie bardzo. Za dziewięć koncertów przytulicie prawie po sto kawałków na głowę netto. Pod warunkiem, że będziecie grali stare numery.
– Mogę zarobić mniej, jeśli będę mógł grać nowe rzeczy.
Zapadła cisza. Ale Walczak nie zamierzał się poddawać, przeciwnie, czuł, że właśnie nadszedł właściwy moment na zmianę. Spojrzał na basistę.
– Beniu, chcesz zarobić stówę?
– Jasne. Ja zawsze chcę zarobić stówę.
– A ty, Raczek?
– A czy w zimie jest zimno?
– Wojtuś?
– To mój zawód.
– No właśnie. Majka?
– Może da się to jakoś pogodzić? Zagramy materiał z ostatniej płyty, a pomiędzy włożymy kilka starych kawałków.
Berger uśmiechnął się ze znużeniem. Mina Walczaka powiedziała mu wszystko. Miał już dosyć tego przedstawienia.
– Im nie o to chodzi – powiedział, odwracając się do Majki. – Mają w dupie nas i materiał. Oni chcą dać ludożerce widok jej ulubionych małp skaczących te same fikołki co zawsze.
– Ej!
– Trochę to obraźliwie, Jasiu – stwierdził Wojtek.
– W twoim wieku nie powinieneś mieć złudzeń, jak działa maszyna.
Walczak uznał, że musi przycisnąć nieco mocniej. Z rozmachem uderzył pięścią w stół. Mógł już krzyczeć swobodnie, nie próbując się ograniczać.
– Ja ci powiem, jak działa maszyna, chcesz? Napisałeś kilka świetnych kawałków, tylko że to było trzydzieści lat temu. Od tej pory nie stworzyłeś niczego, co by chociaż fiknęło do tamtych numerów. Nagrałeś sześć płyt, których nikt nie kupuje. Twoje szczęście polega na tym, że ludzie nadal chcą płacić za to, co zrobiłeś kiedyś. Jedni z sentymentu, inni, bo lubią te numery i lubią patrzeć, jak grasz. Sponsor obliczył, że kapela nadal może sprzedać kilka hal i pełen stadion. Wciąż w was wierzy. I dlatego możesz jeździć nową furą i nie martwić się, z czego będziesz żył. Problem polega na tym, że masz to w dupie. Pięćdziesiąt innych osób by nie miało, ale ty masz, bo ty jesteś wyjątkowy.
Ciszę przerwało klaskanie Bergera.
– Pięknie, Walczak, brawo – powiedział z goryczą. – Celny strzał. Wbijasz ten klin, odkąd przyszedłeś, wbijasz, wbijasz i w końcu ci się uda. Już mało brakuje, może nawet nic. Brawo.
– Dobra, powiem jeszcze wyraźniej. Sponsor nie chce nowych kawałków, bo nowe kawałki są do dupy. Oni to wiedzą, ja to wiem, podejrzewam, że reszta zespołu też. Ty jeden tego nie wiesz albo nie chcesz przyjąć od wiadomości. Może czas w końcu, żebyś przejrzał na oczy. Nowe kawałki nikogo nie obchodzą, rozumiesz? Nikogo. Mimo to ludzie was chcą.
– Ja tam się zgadzam z Walczakiem – powiedział Raczek. – Radio od piętnastu lat nie gra nowych numerów. A stare jak najbardziej.
– Jakoś nie zauważyłem, żeby ci to wcześniej przeszkadzało – odparł Berger.
– Najbardziej mi przeszkadza, że ostatnio jesteś ciągle nawalony.
– Może byłoby inaczej, gdybyś coś dał od siebie.
– Raczek ma rację. Ludzie widzą, że masz ich w dupie – wtrącił Wojtek.
– Spokojnie. – Walczak przyjął pozę moderatora. – Nie idźmy za daleko. Nie ma sensu teraz o tym rozmawiać. Trzeba patrzeć do przodu.
Berger uniósł dłonie.
– Okej, nie mówię, że jestem święty. Ale może pogadamy też o tym, że ja piszę numery, ale kasę dzielimy po równo? Każdy z was ma dwadzieścia procent tego, co gramy, czy kiwnął palcem, czy nie. Tutaj jakoś nie czujecie się pokrzywdzeni, co? Chcecie jak za dawnych czasów grać koncerty, walić dupy i patrzeć, jak na konto spływają tantiemy. Dobrze mówię?
– Zwłaszcza ja chcę walić dupy – powiedziała Maja. Ale nie miała szans rozładować atmosfery.
– Teraz rozmawiamy o podziale kasy? – warknął menadżer. – Wszystko jest w umowie…
– Kurwa, Walczak, zamknij się w końcu.
Znowu zapadła wypełniona ciężkimi oddechami cisza. Berger przerwał ją jako pierwszy.
– Wojtek, skończyłeś konserwatorium, jesteś najlepszym muzykiem z nas wszystkich – powiedział. – Już z czystej przyzwoitości mógłbyś od czasu do czasu dodać cały numer. Albo chociaż akord czy dwa… A jak już nie, to przynajmniej wsadzić mordę w kubeł. Tak, nie jestem twórczy. Myślicie, że o tym nie wiem? Kręcę się w kółko, bo zamiast pomocy słyszę: napisz hit w stylu Ostatniego listu, napisz hit, napisz hit, napisz, kurwa, hit, taki jak tamte, bo radio, bo wytwórnia, bo sponsorzy, bo trasa, jutub, srutub…
Zaciął się. Wojtek chrząknął.
– Jest, jak jest. Powinniśmy poważnie pogadać o tej trasie – stwierdził.
– Jezus!
– A co, nie?
– Tylko tyle z tego zrozumieliście? Wszyscy?
– Okej – powiedział Raczek. – Rzeczywiście, jest, jak jest. Musimy ustalić, co dalej. Ja tam chcę jechać w trasę. A wy?
– Proszę uprzejmie. Beze mnie – odparł Berger. Choć na razie był jeszcze daleki od ostatecznej decyzji, przyszło mu do głowy, że podjąłby ją bez wahania. Sam się dziwił, jak łatwo przekreśla się trzydzieści lat życia.
– Jak teraz wyjdziesz, odwrotu nie będzie – oświadczył Walczak.
– Nie ty będziesz o tym decydował.
– Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś nie musiał się przekonywać.
Przez chwilę patrzyli na siebie jak dwa rozjuszone byki. Berger pomyślał, że powinien tego człowieka wykopać z życia, swojego i zespołu, już dawno temu, najlepiej zaraz po tym, gdy zobaczył go po raz pierwszy. Ale wtedy rozpaczliwie potrzebowali nowego otwarcia, impulsu, który pchnąłby ich karierę dalej. Walczak wydawał się idealnym kandydatem, może nie jemu, ale pozostałym, a on się zgodził, bo wiedział, że dłużej na starym układzie nie pociągną. Teraz było już za późno na wątpliwości.
Zresztą – menadżer nie był jedynym problemem. Berger odetchnął głęboko, a potem bez pośpiechu przyjrzał się po kolei wszystkim twarzom – wszystkim z wyjątkiem Walczaka – i na żadnej nie dostrzegł poparcia. Majka wyglądała po prostu na wściekłą. Benio uśmiechał się bezradnie, wydarzenia toczyły się dla niego wyraźnie zbyt szybko. Raczek i Wojtek mieli natomiast zacięte miny ludzi niebojących się radykalnych zmian.
Berger doszedł do wniosku, że nie pozostało mu już nic więcej do zrobienia. Nie miał zamiaru się cofnąć: jeszcze przed chwilą niewyobrażalna decyzja podejmowała się w zasadzie sama. Wziął futerał, kiwnął głową na pożegnanie, nie zwracając się do nikogo w szczególności, i wyszedł z garderoby.
– Idiota! – krzyknęła w stronę drzwi Majka.
– Maja… – powiedział Walczak.
Ale Majka nie słuchała. Dawno nie czuła się tak wściekła i tak bezradna.
– Nie tylko on! – krzyknęła. – Ty też. Obaj jesteście idiotami. Idealny moment na konkurs, który ma większego. No, kurwa, idealny.
Walczak uniósł dłonie gestem człowieka przekonanego, że wszystko da się załatwić rozsądną dyskusją.
– Słuchaj, nie traktuj tego ambicjonalnie – powiedział. – My chcemy grać, Berger chce zrobić rewolucję, tego się nie da pogodzić.
– Nawet nie próbowałeś.
– Nie bądź niesprawiedliwa. Nie próbowałem? Próbowałem. Tylko że nasz Jasio jest na etapie bezkompromisowej bezkompromisowości. Sama słyszałaś.
Benio odstawił butelkę i zaczął chować fendera do futerału.
– Okej – westchnął teatralnie Walczak. – Musimy postanowić, co robimy. Jutro mam podpisać umowę na tę trasę.
– Dlaczego nam o tym wcześniej nie powiedziałeś? – Maja starała się uspokoić. Próbowała sobie wmówić, że na Bergerze świat się nie kończy. Bez powodzenia. Czuła, że czeka ją bezsenna noc.
– Bo do ostatniej chwili negocjowałem warunki – odparł Walczak. Wyraźnie czuł się w siodle coraz pewniej. – Dosłownie parę godzin temu uzgodniłem ostatnie szczegóły. Ta umowa jest dla nas zajebiście korzystna. Jeśli jutro pójdę i powiem, że nie jedziemy, to będzie koniec. I nie chodzi o to, że zrobię z siebie durnia. To znaczy nie tylko o to. Jako marka możemy zwijać interes. Wieści się rozejdą, będziemy mieli blokadę na jakiegokolwiek poważnego sponsora. Nie wiem, czy to się w ogóle uda kiedykolwiek odkręcić.
– Jedziemy – oświadczył Wojtek.
– Jak jedziemy? – zaprotestowała Maja. – Bez Bergera?
– Jeśli nie będzie innego wyjścia…
– Eeee… – wyraził opinię Benio.
Raczek klepnął go w ramię.
– Beniu, nie piernicz. On już od dłuższego czasu olewał nas, olewał kapelę, olewał komponowanie. Jak wpuścimy świeżą krew, dobrze nam zrobi.
– Ale ludzie kupią bilety, bo chcą zobaczyć Bergera…
– Ludziom wisi, kto gra na gitarze. Przede wszystkim chcą oglądać Majkę…
– To w ogóle może być wyjście – powiedział Wojtek. – Na stałe.
Maja aż poczerwieniała.
– Chyba się przesłyszałam, Wojtek. Przecież to kumpel. Znacie się od zawsze. Chcesz go wyrzucić z jego własnego zespołu?
– Sam się wyrzucił.
– Sprawa jest jasna – stwierdził Walczak. Wyglądał na niemal zrelaksowanego. – Parę lat temu podpisaliśmy umowę, która reguluje takie sytuacje. Berger nie miał nic przeciwko temu.
Maja przyjrzała mu się z namysłem.
– Poważnie? Chcesz głosować?
– Uważam, że to jedyne wyjście z sytuacji.
– Prawda – potwierdził Raczek.
Wojtek nie wyrażał satysfakcji tak otwarcie, ale był równie stanowczy.
– Zgadzam się – powiedział.
– Jeśli w ogóle, na pewno nie teraz – zaprotestowała Maja. – Musimy wszyscy ochłonąć.
Walczak uznał, że osiągnął wszystko, co chciał, i drobne ustępstwo nie zaszkodzi.
– Majka ma rację – oświadczył. – Prześpijcie się z tym. Spotkamy się jutro rano i formalnie przegłosujemy temat.
***
Myślicie, że Berger właśnie popełnił samobójstwo? Że okazał się na tyle stuknięty, żeby zrezygnować ze stu tysięcy złotych zarobionych w dwa tygodnie?
Bez dyskusji: postąpił głupio. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie musiał prowokować konfliktu, a potem demonstracyjnie wychodzić. Mógł jakoś dotrwać do trasy, pomęczyć się przez dwa tygodnie, a potem odpocząć od Walczaka, grania i reszty. Ryzykował, i to bardzo: hipoteka jego mieszkania była obciążona kredytem we frankach, branym w czasach, gdy kurs franka wynosił dwa złote; samochód wziął na raty. Nie miał szczególnie wielkich oszczędności ani żadnego funduszu emerytalnego. Tantiemy za stare numery spływały, ale strumyczek był coraz mniejszy. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli nie zasili go czymś nowym, za parę lat wyschnie całkowicie.
Dlaczego więc wyszedł? Walczak miał rację: psychofan wrzeszczący prosto w twarz Majki był tylko kroplą przepełniającą kielich. Nie o to chodziło, przynajmniej nie tylko o to. Berger po prostu wiedział, że nie może grać Ostatniego listu po raz pięciotysięczny. Wiedział to z przejmującą, żelazną pewnością.
Podszedł do samochodu i przyjrzał mu się, jakby zobaczył go po raz pierwszy. Mercedes CLA, używany i w ubogiej wersji, ale dobrze się w nim czuł. Nie bardzo wiedział dlaczego – to w końcu tylko samochód – ale traktował go jako punkt odniesienia do swoich sukcesów i porażek. Pstryknął pilotem, pieczołowicie ułożył gitarę w bagażniku, zasiadł w fotelu. Przednia szyba zaszła lekką mgiełką alkoholowego oddechu.
Mimo to zobaczył wychodzącą przed klub grupę osób.
Kurwa mać, pomyślał leniwie. Są. Dopiero teraz. Walczak przekonał ich, żeby pojechali beze mnie. Majka jest naprawdę w porządku. Benio to dobra dusza. Ale pewnie już się zgodzili albo zaraz się zgodzą. Mają rodziny na utrzymaniu. Walczak potrafi przekonać każdego. Sam bym pojechał.
Przekręcił kluczyk. Przez chwilę wsłuchiwał się w pomruk cicho pracującego silnika. Na pierwszy plan wybił się stukot obcasów. A potem pukanie w szybę. Nacisnął przycisk. Szyba zjechała w dół.
Majka miała złą minę.
– Nigdzie nie pojedziesz – stwierdziła.
– Puść.
– Jesteś nawalony.
– Puść.
– Jeszcze nam teraz brakuje, żeby cię przymknęli za jazdę po pijaku. Odwiozę cię.
– Majka…
– On ma rację. Jesteś uparty jak dziecko.
– Nie mów mi o Walczaku, dobra? Poradzę sobie.
– Możemy pojechać twoim, jak ci bardzo zależy. Poprowadzę. Musimy pogadać.
Nie chciał się z nią kłócić. Mógł walczyć z całym światem, ale nie z Mają. Znali się od zawsze, i to znali się bardzo dobrze. Ona czuła się za niego odpowiedzialna. Miał pięćdziesiąt siedem lat, a Maja Konecka mu matkowała. Była mężatką, matką trzech synów i nie chciała pozwolić, żeby jej dawny facet prowadził po trzech drinkach. On to doceniał, nawet jeśli wobec ludzi i niej samej udawał, że jest inaczej.
Przesiadł się bez dalszej dyskusji.
Maja zajęła miejsce za kierownicą, przysunęła fotel, wrzuciła bieg i ostrożnie wyjechała z parkingu.
Berger zerknął w bok. Poza Małgorzatą – a o niej starał się nie myśleć, zresztą Małgorzata stanowiła w jego życiu całkowicie odrębny kosmos, niepodobny do innych kosmosów – chyba nigdy nie kochał żadnej kobiety bardziej od Majki. Nawet swojej żony, dawno temu. Często myślał, że wtedy, gdy jeszcze grali w garażu i nie słyszał o nich pies z kulawą nogą, nie powinien pozwolić jej odejść. Był jednak za słaby. Za bardzo mu się podobało rockandrollowe życie.
Spojrzał na nią łakomie, nawet niespecjalnie się z tym kryjąc. Miała zmyty makijaż i była inaczej uczesana, sceniczny image został w garderobie; na nogach pantofle na płaskim obcasie, luźne spodnie, bluza od dresu. Taka podobała mu się znacznie bardziej. Położył jej dłoń na udzie.
– Weź tę rękę, co? – mruknęła.
– Dzieciak jest taki samotny dziś – powiedział z uśmiechem. Stary, sprawdzony patent: chłopięcy, zawadiacki uśmiech działał bezbłędnie na każdą kobietę.
Ale Majka nie podchwyciła wyzwania.
– W związku z czym chętnie przeleciałby mężatkę z trojgiem dzieci.
– Bardzo chętnie.
– Daj spokój.
Berger nie zrezygnował. W odpowiedzi jego palce powędrowały wyżej. Maja oderwała prawą dłoń od kierownicy i energicznym ruchem uwolniła udo od natręta. Berger nie ponowił próby.
– Oto prysł namiętności czar, wspomnień blask… – westchnął teatralnie.
– Skup się. Walczak chce uruchomić klauzulę alarmową. Raczek i Wojtek są za.
– …tanga krok, muzyki dźwięk, werbla rytm.
– Ja chyba też zaczynam mieć dosyć ciebie i tego całego bajzlu.
Berger odsunął się najdalej, jak mógł, i zaczął obserwować, niewielki o tej porze, ruch uliczny.
– Eee, wytrzymasz – mruknął, nagle zniechęcony. Z całą mocą wróciło zmęczenie. – To tylko dwa tygodnie. Jak dacie ogłoszenie, że poszukujecie śpiewającego gitarzysty, będziecie mieli stu chętnych, z czego pięćdziesięciu lepszych ode mnie. Zagracie trasę, wszyscy będą zadowoleni.
– Mówisz jak tamci.
– No widzisz.
– Widzę, że jednym kopem wysyłasz w kosmos wszystko, na co pracowaliśmy od trzydziestu lat.
– Akurat ty nie powinnaś tak mówić.
– Ja nie mam nic do rzeczy, kretynie – warknęła. A po chwili dodała, już spokojniej: – Berger, oni chcą cię wyrzucić z zespołu.
– To jest chyba najlepsze rozwiązanie dla wszystkich.
– Nie wierzę, że to mówisz. Kurwa, nie wierzę.
Cisza była ciężka do zniesienia, ale oboje celebrowali ją przez dłuższą chwilę.
Majka odetchnęła głęboko.
– Czego ty chcesz, Jasiu? – zapytała.
– Na pewno nie tego, co jest teraz.
– A konkretnie?
– Nie wiem. Jeszcze myślę.
– Świetnie. Zostawiasz nas na lodzie, bo jeszcze myślisz.
Nie odpowiedział. Samochód zatrzymał się pod blokiem. Berger otworzył drzwi.
– Dzięki za podwózkę – powiedział ciepło. Był niemal dumny, że nie próbował zaprosić jej na górę. – Wróć moim, jutro go odbiorę.
– Pojadę taksówką.
Berger pokręcił głową i uśmiechnął się, inaczej, też ciepło.
– Nie chcę, żebyś się włóczyła sama po nocy. Jutro zadzwonię, pogadamy na spokojnie, cześć.
***
Od pewnego czasu, gdy wracał po koncercie do tego niewielkiego bloku na warszawskim Mokotowie, czuł ulgę. Cieszył się prostymi sprawami: zdjęciem butów, ustawieniem gitary na stojaku, włączeniem Netflixa albo po prostu perspektywą pójścia do łóżka. Te proste przyjemności wynikały z faktu, że zmęczenie dopadało go znacznie wcześniej niż kiedyś; tej nocy było szczególnie dolegliwe.
Przekręcił klucz w zamku, otworzył drzwi, pstryknął włącznikiem światła i zatrzymał się. Pośrodku korytarzyka siedział olbrzymich rozmiarów pies o czerwonawej sierści i przekrzywiał podobny do sagana łeb o czarnej kufie. Brązowe oczy obserwowały go uważnie.
– Cześć, Grzesiek – powiedział Berger.
Wiedział, że nie ma co liczyć na powitalne szczeknięcie, ponieważ tosy nie szczekają – a przynajmniej nie robią tego z tak banalnej okazji jak powrót pana do domu. Grzesiek wyraził emocje za pomocą końcówki ogona – ciemniejszy niż reszta ciała, niemal czarny chwościk przesunął się z lewa na prawo.
Po dwóch latach obcowania z przedstawicielem tej niezwykle specyficznej rasy Berger potrafił już odczytać komunikat.
– Dobra, sorry, trochę się spóźniłem – powiedział usprawiedliwiająco, po czym wyciągnął dłoń w pojednawczym geście. – Ciężki wieczór. Z kapeli mnie wywalili. Nie bądź taki nadęty. No chodź.
Grzesiek wstał. Nadal patrzył z wyrzutem, ale ogon poruszał się nieco szybciej. Berger zamknął za sobą drzwi, a potem podrapał psa za uchem.
Tosa Inu, mastiff japoński, potężnie umięśniony zapaśnik stworzony do walki. Berger śmiał się, że Grzesiek jest dość mizerny, ponieważ ważył tylko osiemdziesiąt kilogramów – niektórzy jego pobratymcy potrafili być znacznie ciężsi. Składającego się głównie ze skóry i nadmiarowych łap szczeniaka kupił mu zespół na pięćdziesiąte piąte urodziny jako lek na samotność. Jeszcze wtedy rozmawiali ze sobą jak ludzie. Myśleli, że to świetny pomysł. Akurat w tej sprawie mieli rację. Po dwóch latach Berger też uważał, że to w istocie był świetny pomysł.
Nie wypuszczając z ręki futerału, wszedł głębiej. Jego azyl. Sypialnia i salonik połączony z kuchnią, w sumie klitka, ale własna, co z tego, że na kredyt. Lubił ją. Miał dobry gust. Wnętrze było jasne, przestronne, nieprzeładowane gratami.
Oczywiście stanowiło również miejsce pracy. Po lewej, pod oknem, stało równym szeregiem dziesięć gitar, imponująca kolekcja, z której był naprawdę dumny. O les paula, ulubiony instrument, z którym czuł się najlepiej, dbał bardziej niż o własną córkę. Miał jeszcze fendera stratocastera, oryginał, pochodzący z końcówki lat siedemdziesiątych – kupił go w Londynie, gdy grali trasę po klubach polonijnych; nawiasem mówiąc, Berger właśnie wtedy zapałał szczerą miłością do whisky. Gitara brzmiała pięknie, ciepło. Jako kolejny stał akustyczny ovation. Następnie rickenbacker, też fantastycznie brzmiący. Music Man, Steve Morse z Deep Purple grał na takim samym modelu. Dalej kramer, taki bardziej do metalu. I jeszcze parę innych. Oprócz tego dwa wzmacniacze, syntezator, komputer, oprogramowanie, kilka urządzeń peryferyjnych, wygodny fotel. Własne ministudio. Wielu muzyków ma w domach prywatne studia, wychodząc z prostego założenia, że gdy artystę najdzie natchnienie w środku nocy, warto mieć pod ręką sprzęt i móc od razu rejestrować pomysły, nie tracąc czasu na niepotrzebne jazdy po mieście.
Zastanawiał się: pić? Nie pić? Jednak nie. Tylko kawa.
– Joanna była z tobą na spacerku, Grzesiu, co? – zagadnął. – Widzę, że była. Dobrze, bo mnie się nie chce. Głodny jesteś? Ja też. A może obaj nie będziemy się napychać na noc, co? Dieta, Grzesiu, dla panów w średnim wieku? Mała kawa i lulu?
W takich razach Grzesiek na ogół przekrzywiał łeb i dawał do zrozumienia, że nie rozumie, dlaczego jego panu chce się tak wygłupiać. Berger zignorował go na razie: wyjął gitarę z futerału, pieczołowicie ustawił na wolnym stojaku, wyrównał szereg, dopiero wtedy uznał, że jest w porządku. Poszedł do kuchni, wyjął z szafki puszkę karmy, wrzucił do psiej miski całą porcję. Wziął napełniony kawą kubek, powąchał, skrzywił się. Już nie uważał, że potrzebuje tylko kofeiny. Miał ochotę na alkohol.
Dzwonek do drzwi zabrzmiał, nim zdołał rozstrzygnąć ten niełatwy dylemat.
Podszedł do drzwi, uśmiechając się.
– Majka, jednak…
Nie skończył, ponieważ to nie Majka stała za progiem, tylko całkowicie obca dziewczyna. Opuściła kaptur, więc dostrzegł ją w całej okazałości: piegowatą, ładną buzię, zielone oczy i burzę czarnych loków. A także coś znacznie ważniejszego, co znajdowało się niżej: wydęty pod bluzą pokaźny brzuch.
Z miejsca zrobił się agresywny. Miał ochotę po prostu zatrzasnąć drzwi. Tylko obawa, że dziewczyna nie zdąży odskoczyć, powstrzymała go.
– Cześć. Przepraszam, że tak późno – powiedziała dziewczyna. – Założyłam, że nie śpisz. Poznajesz mnie?
Po chwili doznał objawienia: po prostu śnił na jawie. To, co widział, było jakimś majakiem, rodzajem pijackiej ułudy. Poczuł coś w rodzaju ulgi.
– Na początku stycznia graliście koncert w Szydłowcu, w domu kultury.
– Jaki koncert? – zapytał odruchowo.
– Normalny. Z Kontrolą, Ostatnim listem i resztą.
Pomyślał, że oto jego organizm, po tylu latach niezawodnego działania, właśnie odmówił posłuszeństwa. Zakomunikował: masz pięćdziesiąt siedem lat, jesteś już poważnym panem w wieku schyłkowym i musisz zacząć się oszczędzać. Odstawić łychę, kokę i inne przyjemności, przestać bajerować panienki. To było dobre dwadzieścia lat temu, może jeszcze dziesięć, ale nie teraz. Żeby cię ostrzec, posyłam ci dziewczynkę w szóstym miesiącu ciąży. Nie żeby to była prawda. To nie może być prawda. To nie jest prawda. Na razie tylko ostrzeżenie. Łapiesz, Berger? Musisz odstawić używki i zacząć robić brzuszki. Wtedy wszystko mniej więcej wróci do normy.
– Zrozumiałem. Już będę grzeczny. Dobranoc – stwierdził i zaczął zamykać drzwi.
Julka wstawiła but pomiędzy framugę a skrzydło.
– Imienia możesz nie pamiętać, ale całą resztę raczej powinieneś.
– Dziewczyno, kimkolwiek jesteś i ktokolwiek cię zsyła, spadaj, proszę cię. Przestanę pić, obiecuję.
Julka pociągnęła nosem.
– Faktycznie – powiedziała z uśmiechem. – Wtedy też byłeś po drinku, ale znacznie milszy. Przed, w trakcie, nawet trochę po.
– Kurwa mać.
– Zwłaszcza przed.
Drzwi naprzeciwko otworzyły się gwałtownie. Stanęła w nich niespełna czterdziestoletnia, atrakcyjna kobieta, szczelnie owinięta białym kąpielowym szlafrokiem. Miała oczy zapuchnięte od snu, mocno potargane włosy i złą minę.
Obrzuciła ich niechętnym spojrzeniem. Berger znał ją wystarczająco, by wiedzieć, że ta chwila wystarczyła, by sąsiadka wyrobiła sobie zdanie na temat sceny, której stała się świadkiem i – zapewne mimowolnym – uczestnikiem. Była lekarzem psychiatrą w trakcie niezwykle ciężkiego rozwodu. Postanowiła interweniować, bo jutro miała zbyt ciężki dzień, by zarywać noc z powodu brewerii wyczynianych przez sąsiada.
– No proszę – burknęła.
– Cześć, Joasiu – powiedział Berger.
– Możecie trochę ciszej omawiać wasze relacje intymne?
– Niczego nie omawiamy. – Berger starał się wyglądać jak uosobienie niewinności. – Koleżanka już wychodzi.
– Wcale nie – zaprotestowała Julka. – To znaczy nie wychodzę, bo relacje omawiamy, jak najbardziej…
– To może chociaż moglibyście uzgadniać wersję w środku? – odparła Joanna. Przyjrzała się Julce, a potem przeniosła wzrok na Bergera. – Jutro jest normalny dzień pracy, a ja bym chciała się wyspać, o ile nie macie nic przeciwko temu.
– Jasne. Przepraszam. Dzięki za psa. Zrewanżuję się. Dobranoc.
Berger wciągnął dziewczynę do środka i zamknął drzwi.
– Skąd masz mój adres? – zapytał.
– Byłam na koncercie. A potem jechałam za wami taksówką.
– Czego chcesz?
– Może szklankę soku. Pociąg się spóźnił, nie zdążyłam sobie nic kupić, na koncercie było duszno jak w piekle.
– To się nie dzieje – mruknął do siebie. – Po prostu za dużo wypiłem.
– Dzieje się, dzieje. Pamiętasz, jak mam na imię? Julianna. Ale wszyscy mówią Julka.
– Nic dla ciebie nie mogę zrobić.
– Woda też może być. Teraz mi się ciągle pić chce. A potem się będę musiała wysiusiać, ostrzegam. Musimy tak stać w przedpokoju?
– Dobra. Sok i wypadasz.
Julka postąpiła krok do przodu i stanęła gwałtownie.
– O Jezus, jaki wielki pies… Nie ugryzie? – zapytała.
Berger uśmiechnął się złośliwie.
– On nie gryzie. Od razu urywa rękę. Więc nie zatrzymuję.
– Możesz go wziąć?
Berger westchnął.
– Grzesiek, zostaw. Na miejsce – powiedział.
Pies spełnił polecenie, ale nie przestał obserwować gościa.
– Matko, nawet jak leży, zajmuje pół przedpokoju. – Julka szybkim krokiem przeszła obok psa. Weszła do salonu. – Ładnie mieszkasz.
Berger nadal uważał, że występuje jako główny bohater w czymś w rodzaju snu. Gdyby nie to, byłby nawet gotów przyznać, że ładna z niej dziewczyna. Zaczęło mu się przypominać, że w styczniu chyba rzeczywiście grał w Sosnowcu. Albo może Szydłowcu.
– Mogę tego soku? – zapytała Julka. – Z odrobiną ciepłej wody? Nie chcę się przeziębić. Piękny ten twój pies. Jaka to rasa? Matko, ile gitar. Używasz wszystkich? Nie mylą ci się? A Kontrolę grasz na której?
Właściwie nie słuchając tego potoku słów, mechanicznym ruchem pstryknął włącznikiem czajnika, nalał do szklanki soku, czekając, aż woda się zagotuje, wyjął z kieszeni portfel. Julka w tym czasie rozglądała się z ciekawością. Gdy już dokładnie obejrzała gitary, sprzęt, meble i wiszący na ścianie telewizor, jej wzrok przykuło stojące na półce z książkami zdjęcie.
Woda zagotowała się. Berger dolał wrzątku do szklanki.
– Ta dziewczynka to twoja córka? – zapytała Julka. – Ładna. Ile miała lat, jak robiłeś tę fotkę? Dwanaście? Czternaście? Teraz jest chyba starsza, tak? Czytałam gdzieś, że zostawiłeś jej matkę i ją, jak była mała. Co to jest?
– Sok – stwierdził Berger. – I trzysta złotych. Starczy ci na taksówkę na Centralny i bilet do Sosnowca.
– Szydłowca. Jestem z Szydłowca.
– Albo jedź uberem. Będzie taniej. Zamówię ci, jeśli chcesz.
Julka ze smakiem piła sok.
– Jedź do domu – powtórzył z uporem.
Dziewczyna spojrzała na niego z zainteresowaniem. Przez moment wydała mu się dojrzałą osobą, znacznie dojrzalszą od niego.
– Mam dziewiętnaście lat i za trzy miesiące będę mamusią – powiedziała spokojnie, obejmując obiema dłońmi szklankę. – Niby jestem dorosła, ale pewnie zdajesz sobie sprawę, jak to jest w małym mieście. Skąd wiesz, że ojciec nie nazwał mnie kurwą i nie kazał wypierdalać? Albo może mamusia przejmuje się, co ludzie powiedzą, i nie chce mnie znać? Naprawdę chcesz, żebym wracała?
Wrażenie dojrzałości prysło.
– Dobra. Pięć stów – powiedział, mając niejasne wrażenie, że zachowuje się jak kretyn. – Więcej nie mam przy sobie.
Julka pomyślała, że podróż odbyła całkiem na darmo i że właściwie od początku mogła to przewidzieć. Nie bardzo była w stanie sobie przypomnieć, czego się spodziewała, a na pewno nie wiedziała, co chciała osiągnąć. Ramiona lekko jej opadły. Odwróciła się, podeszła do blatu, dodała do soku jeszcze odrobinę gorącej wody, wypiła duszkiem, odstawiła szklankę i skinęła lekko głową, zostawiając Bergera z wyciągniętą przed siebie dłonią.
– Dobrej nocy – powiedziała, po czym wyszła z pokoju, odprowadzana uważnym spojrzeniem Grześka.
Berger usłyszał trzaśnięcie drzwi wejściowych.
Rzucił pieniądze na stolik i wzruszył ramionami. Bez specjalnego powodzenia próbował sobie wmówić, że czuje ulgę. Przecież jeśliby się ugiął, skapitulował, wykonał jakiś gest, nie byłoby odwrotu. Wyszłoby, że to jego dziecko, i nikogo nie będzie obchodziła prawda, a najmniej samą dziewczynę. Jak ona miała na imię? Julka? Może i Julka. Starannie omijając potępiający wzrok psa, poszedł do łazienki. Obmył twarz i spojrzał w lustro, po czym na użytek faceta po drugiej stronie wzruszył ramionami jeszcze raz, tyle że znacznie energiczniej.
I zaraz potem dotarło do niego, że rzeczywistość nie zniknie, choćby nie wiem jak mocno wmawiał sobie, że jest inaczej. Zachował się jak ostatni skurwysyn i tyle.
Jest środek nocy, ona jest z Sosnowca, cholera wie, kiedy ma pociąg, pomyślał. Centralny o pierwszej w nocy to nie jest najprzyjemniejsze miejsce na świecie. Kurwa.
Zakręcił wodę i wyskoczył z łazienki. Podbiegł do balkonu, z rozmachem otworzył drzwi, przechylił się przez barierkę. Depczący mu piętach pies wystawił kufę przez kratę. Mieszkanie znajdowało się na ostatnim, trzecim piętrze. Berger miał dobry widok na chodnik i bezludną o tej porze ulicę.
Julka szła powoli, zgarbiona, znów ukryta pod kapturem.
– Julka! – zawołał. – Julka!
Nie zareagowała. Nabrał powietrza do płuc. I tak już narozrabiał. Ewentualne pretensje obudzonych w środku nocy sąsiadów były najmniejszym z jego zmartwień.
– Julka! – wrzasnął. ■
Ania Krajewska westchnęła.
Smętnym wzrokiem obrzuciła stertę kartonów zalegających chodnik przed wejściem do knajpy. Miała pół godziny, by wszystkie wylądowały na zapleczu. Nie żeby były ciężkie – zresztą złośliwy Pan Bóg, planując ją dziewiętnaście z groszami lat temu, zdecydował, że będzie wyróżniała się siłą fizyczną i zdrowiem, więc nie ciężar owych ładunków był tu głównym problemem. Nie dam ci urody, postanowił, chyba bez dobrych intencji, figury, cery ani ładnych włosów, ale za to dam ci krzepę, dziewczyno. Dam ci krzepę i rób, co chcesz, ze swoim życiem. Każdy ma przecież wolną wolę i otwartą drogę kariery przed sobą. Sukces, jakkolwiek byśmy go rozumieli, jest tylko kwestią silnej woli i uporu. Prawda?
Nieprawda. Wiedziała doskonale, że w jej przypadku nic takiego nie może mieć miejsca. Wytarty slogan pozostawał tylko wytartym sloganem, niczym więcej.
Niedawno zdała maturę, nawet nieźle jej poszło. I co z tego? Mieszkała na krańcu Polski, w maleńkiej, zapomnianej przez Boga i ludzi miejscowości, gdzie tylko latem i tylko od czasu do czasu zaglądali turyści. Bieszczady niby były tuż, dało się je zobaczyć w jasny dzień, ale jakoś tak się złożyło, że mieścinka leżała z dala od szlaków turystycznych. Już prędzej na rynku można było spotkać przemytnika, objuczonego papierosami i alkoholem szmuglowanymi z tamtej strony, niż letnika.
Przez pewien czas miała ochotę zdawać na studia. Basia, najbliższa przyjaciółka, nawet ją do tego namawiała. Ale na studia – gdzie? Za co? Jej tata nie mógł znaleźć pracy od trzech lat. Mama dorabiała jako sklepowa na pół etatu – a do wyżywienia było pięć gąb. Zamiast więc zdawać na studia, zdecydowała się podjąć pracę w knajpie prowadzonej przez znajomego. Każdą wypłatę – śmiesznie niską – oddawała matce, co do grosza.
Podniosła wzrok. Z szyldu zaczęła obłazić farba. „Restauracja u Andrzeja”, głosiły niezbyt równo wymalowane czerwone litery. Parsknęła. Restauracja. Wielkie słowo. Myślałby kto, że mowa o prawdziwej restauracji, z pięknie nakrytymi stolikami, uprzejmymi kelnerami w białych marynarkach, wspaniałymi obrazami na ścianach… i kucharzem, który ma jakieś pojęcie o swoim fachu. Już Ania gotowała lepiej niż przyjęty przed kilkoma miesiącami Ukrainiec Jurij. Ale był tani, a Andrzej, właściciel i sąsiad, w gruncie rzeczy dobra dusza, choć niemająca wielkiego pojęcia o prowadzeniu biznesu w ogólności ani knajpy w szczególności, uznał, że im taniej, tym lepiej, a gotowania zawsze można się nauczyć.
Wzruszyła ramionami i złapała za pierwszy z brzegu karton wypełniony butelkami z koncentratem pomidorowym, żelaznym składnikiem niemal każdej potrawy. Wniosła go na zaplecze i ustawiła pod ścianą.
Westchnęła jeszcze raz, mocniej. Nawet nie spojrzała na zegarek. Jej zmiana dopiero się zaczęła. Czekało ją osiem godzin fizycznej pracy.
***
Walczak położył się spać grubo po drugiej w nocy, z głową pełną ponurych myśli i przekonaniem, że nie zmruży oka. Ku swemu zaskoczeniu spał jednak dobrze, a rano obudził się w optymistycznym nastroju, wręcz wypełniony pozytywną energią – co go ucieszyło i potwierdziło wyrobioną już dawno opinię na własny temat. W gruncie rzeczy uważał się za skupionego na celu zawodowca, człowieka postępującego racjonalnie, dokonującego rozsądnych wyborów niezależnie od okoliczności. I tym razem podszedł do sprawy bez emocji. Już podczas mycia zębów zaczął planować, jak poukładać klocki, żeby wszystko na powrót zagrało. Oczywiście – będzie trochę zamieszania, nerwów, może nawet nie obejdzie się bez pism przedprocesowych, z których cieszyć się będą tylko pracujący wedle godzinowych stawek prawnicy. To jednak etap przejściowy, przykry, lecz konieczny, który pokona – wszyscy pokonają – z podniesioną głową. Marka pod nazwą Kathmandû bez Bergera na pokładzie już wkrótce ponownie zagra pełnym dźwiękiem i zaświeci pełnym blaskiem, tego był pewien. Znał precedensy, zespoły bez swoich liderów radziły sobie znakomicie, żeby przywołać choćby tylko przykłady Hey i Perfectu z rodzimego podwórka. Nie paraliżowała go stawka gry, przeciwnie. Im była wyższa, tym większy czuł zastrzyk adrenaliny. Uczucie to spotęgował jeszcze poranny telefon od Mai, stanowczym głosem żądającej niezwłocznego spotkania. Zgodził się bez dyskusji. Według jego zamierzeń Majka miała stanowić centralny punkt nowej konstelacji.
Do kawiarni przybył kilka minut wcześniej, nie bez pewnych intencji, drobnej słabości, do której potrafił się przyznać. Zajął stolik ustawiony przy ścianie, z dobrym widokiem na salę i wejście. Cieszyła go obecność ludzi i gwar; wiedział, co się wydarzy, gdy Maja stanie w progu. To była właśnie owa słabość: lubił obserwować ludzkie reakcje na widok jednej z najpopularniejszych w Polsce wokalistek, mimo upływu lat nadal znajdującej się na szczycie, niezmiennie wygrywającej plebiscyty popularności, obsypywanej wszelkimi możliwymi nagrodami branżowymi. Lubił patrzeć, jak milkną rozmowy, a ludzie odwracają się, zdumieni, wbijając wzrok w tę zgrabną sylwetkę, której nie sposób pomylić z nikim innym. Niezmiennie czuł wtedy przyspieszone bicie serca.
Dzisiaj również wszystko poszło według niezmiennego scenariusza. Majka weszła do kawiarni, rozmowy umilkły. Walczak wstał i kiwnął dłonią, czerpiąc przyjemność z faktu, że siłą rzeczy na nim również skupia się część uwagi. Odkąd, będąc jeszcze licealistą, zobaczył ją w telewizji śpiewającą akustyczną balladę, wiedział, że taki talent zdarza się raz na dekadę. Pomyślał wtedy, że oddałby wszystko, by znaleźć się blisko niej, zaprzyjaźnić, móc obcować z nią na co dzień. Cel osiągnął: po kilku latach intensywnych zabiegów został menadżerem Kathmandû, czerpiąc z pracy ogromną satysfakcję zawodową i finansową, a przy okazji spełniając prywatne marzenia.
Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że rozmowa nie będzie należała do najłatwiejszych i że to on, w imię dobra wspólnego, dobra marki, na którą wszyscy – z nim w pierwszym rzędzie – ciężko pracowali, musi w jakiś sposób nagiąć wolę osoby, którą podziwiał i szanował. Był jednak zdeterminowany, by postawić na swoim.
Usiedli. Zerknął na nią. Prosta fryzura, minimalny makijaż, brak jakichkolwiek interwencji chirurgicznych. Wyglądała pięknie.
– Sorry za spóźnienie – powiedziała.
– Jasne. – Chrząknął. Musiał się skupić. – Mamy pół godziny. Co pijesz?
– Nic, dzięki. Miejmy to jak najszybciej z głowy.
Prosto do celu, jak zawsze, pomyślał. Uśmiechnął się zachęcająco.
– Zamieniam się w słuch.
– Berger wczoraj narozrabiał, bez dyskusji – powiedziała powoli. Chyba była zdenerwowana. – Ale nie możemy karać go za to, że ma dosyć rutyny i chce spróbować czegoś nowego. Powinniśmy nadal grać i myśleć zespołowo.
– To nie tak…
– Pozwól, że skończę. Proponuję, żebyś przełożył trasę na jesień. Wszyscy weźmiemy od dzisiaj miesiąc urlopu, odpoczniemy od siebie i od wszystkiego. Zero swojego towarzystwa, internetu, słuchania muzyki. Tylko rodzina i słońce, rozumiesz? Pełen detoks. Potem opracujemy specjalny set. Zagramy kilka ostatnich numerów i wszystkie stare hity, może w nowych aranżach. Napiszemy nową piosenkę, którą przy okazji wylansujemy. I zrobimy to razem, tak jak chce Berger. Na trasę zaprosimy dwóch czy trzech znanych muzyków do dwóch czy trzech numerów. Zrobimy wszystko, żeby było to samo, tylko inaczej.
Walczak pokiwał głową z uznaniem.
– Ciekawe. Berger wie, że rozmawiamy?
– Załatwisz to?
– Nawet gdybym chciał i mógł, on na to nie pójdzie. Jemu nie chodzi o opakowanie tego samego w nowe pudełko.
– Bergera zostaw mnie.
– Przypomnij sobie, co się wczoraj stało. Facet wyszedł, trzaskając drzwiami. Podjął decyzję. Ja poważnie traktuję decyzje podejmowane przez dorosłych ludzi.
– Podejmowane w emocjach, po alkoholu? Przestań.
– Majka, nie bądź dzieckiem. Przecież on nie zdecydował się wczoraj. Już od dłuższego czasu wasze drogi się rozjeżdżały. Przepraszam: nasze.
– To tym bardziej wymaga namysłu, nie uważasz? Każdą decyzję można zmienić. Kwestia dogadania się. Dobrej woli.
– Nie w tym przypadku. Dziś mam podpisać umowę na trasę, za tydzień ruszy kampania reklamowa. Nie mamy czasu na negocjacje i poszukiwania nowej drogi. Zresztą jeśli chcesz znać moje zdanie, nic to nie zmieni. Berger doszedł do wniosku, że ma własny pomysł na życie. Nawet jeśli się spotkacie i będziecie próbowali grać dalej, tylko odroczymy wybuch bomby, bo ona wybuchnie prędzej czy później, możesz być pewna.
– Potrzebujemy więcej czasu.
– Dobrze, że to powiedziałaś. Być może się mylę, zakładając, że Berger wie, czego chce. Myślę, że raczej wie, czego nie chce, ale nowej drogi nie zna. Mogę się założyć, że musi ją dopiero wymyślić.
– Tym bardziej potrzebujemy czasu.
– Tłumaczę ci, że go nie mamy.
– Przekonam go.
– Musisz go przekonać do drugiej. O drugiej głosowanie. A o czwartej podpisanie umowy.
– Nie będziemy głosować bez niego.
– Maja, nie bądź naiwna. Jeśli Berger się nie pojawi i nie wyrazi zgody na udział w trasie, Raczek i Wojtek zagłosują za wywaleniem go z zespołu. Ja też. A ja mam dwa głosy. Zresztą Benio jest po naszej stronie. To pięć. Nie wiem, jak ty będziesz głosować, ale nawet jeśli przeciw, i tak jest przewaga. Obecność Bergera nie jest konieczna.
– Idiotyzm. Nie wiem, jakim cudem zgodziliśmy się, żebyś miał dwa głosy.
– Przypomnę ci, że nie tylko się zgodziliście. To była wasza decyzja, żebym mógł obiektywnie rozstrzygać wasze spory. Żeby nie było przeciągania liny w nieskończoność.
– Daleko ci do obiektywizmu – powiedziała ze złością.
Walczakowi wydała się jeszcze bardziej atrakcyjna.
– Mylisz się – odparł spokojnie. – Wy patrzycie na dźwięki i czy pieniądze z nich wynikające starczą wam na raty kredytu. Ja dbam, żeby całość funkcjonowała. Przepraszam, nie chcę cię urazić, ale tak wygląda prawda.
– Prawda wygląda tak, że całość funkcjonuje, bo, jak to ująłeś, patrzymy na dźwięki.
– Majka, lubię cię, naprawdę, jesteś fajna babka, masz najlepszy głos w Polsce. Podziwiam i chylę głowę przed talentem, serio. Ale przyjmij do wiadomości, że muzyka jest tylko wstępnym warunkiem, żeby wszystko działało, kontentem do pozyskania przez głównych graczy, serwisy streamingowe i tak dalej. Oni nazywają to kontentem, rozumiesz? Nie sztuką, nie twórczością, nie kreacją, a kontentem, treścią. Tak to traktują. Reszta to interesy. Układy, ludzie, zależności, znajomości, wiedza o tym, komu posmarować, komu wejść w tyłek z wazeliną lub bez, kto lubi chłopców, a kto małe dziewczynki i ewentualnie o jakim kolorze skóry. Bez tego granie pozostaje tylko garażowym hobby.
– Bez nas wszyscy menadżerowie razem wzięci z całą swoją wiedzą na temat małych dziewczynek nie mieliby nic do roboty, Walczak. Bo nie dostarczymy im kontentu.
– Jak nie wy, to kto inny, uwierz mi. Zawsze się znajdą młodzi zdolni, którzy zrobią wszystko, byleby wychynąć na światło dzienne.
– Doceniam szczerość. Czyli nie przełożysz trasy.
– Źle mnie zrozumiałaś. Jeśli Berger nie zmieni zdania, chłopaki będą chcieli otworzyć nowy rozdział i iść do przodu po swojemu. Trasa będzie nowym początkiem.
– I Benio też?
– Tak, Benio też.
– Zobaczymy.
– Benio jest fajny facet, ma dobre serce, zawsze można na niego liczyć. Ale potrafi tylko grać na basie. Powiem ci więcej, tak między nami. On potrafi grać na basie tylko w Kathmandû. Bez zespołu nie istnieje ani jako człowiek, ani jako muzyk. I dlatego pójdzie za resztą. Żyć trzeba, nie? Poza tym nawet jeśli razem z tobą i Bergerem zagłosuje przeciw, jest cztery do trzech.
Dwie nastolatki od dziesięciu minut czekały na okazję. Teraz widać uznały, że skoro Maja się nie odzywa, mogą podejść.
– Przepraszam bardzo, pani Maju – powiedziała pierwsza, najwyraźniej odważniejsza. – Można autograf?
– Jest pani niesamowita – zawtórowała jej druga. – Moja mama was uwielbia. I tata. I ja chyba też.
Maja uśmiechnęła się miło i złożyła zamaszyste podpisy na podsuniętych pod nos kartkach. Dziewczyny odeszły, chichocząc.
Walczak pokręcił głową.
– Podziwiam – powiedział, a w jego głosie brzmiała szczerość. – Jesteś profi w każdym calu…
Maja nie słuchała. Przyjazny wyraz twarzy zniknął. Wstała. Spojrzała na Walczaka z namysłem.
– Posłuchaj mnie – warknęła. – Posłuchaj uważnie. Jest jeszcze opcja, że ja też nie pojadę w trasę. Nie chcę tego, ale jeśli mnie zmusisz, zrobię to, jak Boga kocham. Jeśli nie dogadasz się z Bergerem, będziesz grał koncerty tylko z Raczkiem, Wojtkiem i Beniem.
– Odwróćmy sytuację – powiedział spokojnie menadżer. – Weźmiemy młodego zdolnego, który dobrze gra i ma dużo pomysłów. Będzie komponował razem z Wojtkiem, ty napiszesz takie teksty, jakie ci będą pasować. Wszyscy inni pozostaną w cieniu. Staniesz się centralnym punktem kapeli. Wszystkie reflektory na ciebie, cała drużyna gra tylko na to, żebyś mogła skupić na sobie uwagę. Będziesz sercem i głosem zespołu. Na scenie ty, w telewizji ty, w mediach społecznościowych tylko ty, bez wiecznie nawalonego Bergera. Nikt inny. Zajmiesz miejsce, na które zasługujesz.
– Łapówka?
– Trzeźwa ocena sytuacji. Za dużo razem zbudowaliśmy, żeby teraz wszystko tracić. Należy ci się miejsce na szczycie, bez żadnych Bergerów.
– Jeżeli się z nim nie dogadasz, zostaję w domu.
Walczak zacisnął szczęki, starając się ze wszystkich sił, by rozmówczyni tego nie zauważyła. Musiał zachować spokój. Również dla jej dobra.
– Chyba nie jest to takie proste, Maja. Umowa jasno precyzuje, co wszyscy możemy i co wszyscy musimy. Dlatego jest taka gruba. Zajrzyj do niej i zobacz, jak wyglądają zapisy dotyczące zobowiązań.
– Czytałam je nie raz. Nic tam nie ma na temat choroby, prawda?
– Z tego, co wiem, twój mąż od kilku miesięcy nie ma pracy.
– Aha, więc teraz troszczysz się o finanse mojej rodziny. Nie martw się. Poradzimy sobie.
– Nie wierzę ci. Nie odejdziesz.
– Lepiej nie sprawdzaj. I więcej nie staraj się mnie przekupić.
***
Mimo że Berger od piętnastu lat żył sam, nadal spał w wielkim małżeńskim łóżku. Lubił je i nie miał najmniejszego zamiaru zamieniać na mniejsze. Ciężkie zasłony nie wpuszczały światła – zdarzało mu się sypiać do południa i wolał, gdy pokój był kompletnie zaciemniony.
Tuż koło ucha zabrzmiał znany na całym świecie riff: fragment solówki z Highway Star Deep Purple. Berger nagrał sobie ten kawałek dla żartu i zainstalował w telefonie w charakterze dzwonka. Spodobało mu się – nie tylko zresztą jemu – i tak już zostało.