Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
22 osoby interesują się tą książką
Kapitan Leszek Jamróz – mianowany na dowódcę Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego Armii Krajowej – staje przed wieloma pytaniami, na które szuka odpowiedzi.
Zwyciężyliśmy Niemców w bitwie o Okęcie. Być może wygramy Powstanie Warszawskie. Ale czy Polska będzie dzięki temu bezpieczna, czy poza Warszawą będzie wolna? Jak pokonać Sowietów, jak zmienić ponure powojenne losy Polski?
Mimo posiadanego sprzętu i świetnemu wyszkoleniu liczy się coś zupełnie innego. Bo to w patriotyzmie, wiedzy i poczuciu obowiązku kryje się siła by zmieniać świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 449
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
PROLOG
19 czerwca 1944, przedmieścia Warszawy
Upał.
Snajper czekał.
Zawsze najpierw czekał.
Pięć lat. Czternaście realizacji. Dwudziestu dziewięciu ludzi, których dosięgły kule.
Czekał długo. Bolał go kark i pot zmoczył ubranie, ale nauczył się cierpliwości i niezwracania uwagi na fizyczne dolegliwości. Zadanie było w gruncie rzeczy nieskomplikowane, stanowisko dobrze ukryte, pole ostrzału czyste, odległość niewielka. Dla karabinu Sako TRG 42 dwieście metrów nie stanowi wymagającego dystansu. Podobnie jak dla wprawnego strzelca.
A sierżant Stanisław Obara z pewnością zasługiwał na miano wprawnego strzelca.
Ongiś pancerniak, dowódca czołgu, przekwalifikował się łatwo; znacznie łatwiej, niż myślał. Miał talent do tego typu roboty: sokoli wzrok, pewną rękę i nieludzki spokój w duszy. Teraz czekał na strzał i nie wykazywał oznak zniecierpliwienia. Żuł słonecznikowe pestki (i ciągle pluł łuskami; spotter zastanawiał się, co bardziej doprowadza go do szału: samo plucie czy całkowita odporność Obary na protesty), obserwował przedpole i czekał.
Zmierzchało, ale upał nie zmniejszał się.
Wedle ostatniej, trzeciej w ciągu ostatnich kilku dni zapowiedzi figurant powinien pojawić się o dziewiątej, tuż przed zapadnięciem zmroku.
Spotter poruszył się, niecierpliwym gestem odganiając wyjątkowo natarczywego komara. W tym momencie Obara usłyszał w słuchawce cichy głos Wojtyńskiego.
– Idzie kontakt.
Sierżant przyłożył oko do celownika optycznego. Po niespełna trzech sekundach w polu widzenia pojawił się młody mężczyzna w długim jasnym prochowcu. Szedł niepewnym krokiem, rozglądając się na boki. Delikatny, lekki wietrzyk rozwiewał poły płaszcza.
Po chwili mężczyzna stanął. Wyciągnął z kieszeni gazetę, rozłożył ją i zaczął udawać, że czyta. Idiotyzm: w półmroku czynność nie mogła uchodzić za naturalną. Obara nie zastanawiał się nad tym; czujny i skupiony łowił każdy odgłos i każdy najmniejszy nawet ruch.
Miejsce było odludne, położone na dalekiej Ochocie. Najbliższe domy stały prawie trzysta metrów dalej. Na ewentualne pytanie o latarnie uliczne mieszkańcy rozdziawiali ze zdziwienia usta. Jedyny punkt charakterystyczny stanowiła mała przydrożna kapliczka, z maleńkim, pełgającym światełkiem zapalonej niedawno świeczki.
Czytający gazetę mężczyzna przybył, żeby spotkać się z człowiekiem, na którego polowali od wielu tygodni.
– Jeszcze parę minut i możemy się zwijać – mruknął Obara. – Zaraz będzie za ciemno.
Spotter przytknął oko do lunety obserwacyjnej.
– No – potwierdził. – Już teraz gówno widać.
– Jedzie. Na piętnastej – padła kolejna informacja. Major Wojtyński bardzo rzadko okazywał jakiekolwiek emocje, ale tym razem w jego głosie sierżant wyraźnie usłyszał napięcie. Wcześniej kilka razy uderzali w pustkę, teraz wszystko wskazywało na to, że wreszcie im się uda; polowanie wkraczało w decydującą fazę. Wszyscy chcieli mieć je za sobą.
Z prawej, podskakując na wybojach, nadjechał samochód osobowy.
Obara wstrzymał oddech.
Samochód zatrzymał się. Silnik równomiernie pracował na wolnych obrotach Mężczyzna w płaszczu podniósł wzrok, przez chwilę przyglądał się pojazdowi. Potem nieco nerwowymi ruchami złożył gazetę, wsadził ją do kieszeni i niespiesznie ruszył w stronę auta.
Obara oderwał na sekundę oko od celownika i pokręcił bębnem nastawy. Obraz wyostrzył się. Kierowca miał na głowie kapelusz. Jego twarz tonęła w cieniu. Nieistotne: identyfikacja tego człowieka została dokonana już wcześniej. Obara miał strzelić i zadbać, by kula sięgnęła celu.
– Zielone światło – usłyszał głos Wojtyńskiego.
A więc jednak. Nie będzie więcej czekania. Nie uderzą znowu w pustkę.
Stanowisko majora znajdowało się w pobliżu, w miejscu, z którego dowódca miał pełną możliwość obserwacji terenu i celu. Wojtyński zawsze starał się panować nad wszystkimi elementami operacji.
Obara zaczął ściągać spust.
W tym momencie coś poruszyło się w samochodzie. W lewej dolnej części oka celownika strzelec zauważył jakiś cień, którego nie powinno tu być i którego pochodzenia nie potrafił w pierwszej chwili określić. Przesunął lufę nieco w dół i w prawo.
– Broń! – krzyknął.
Palec dokończył ruch.
Huk zabrzmiał ostro w cichym powietrzu letniego wieczoru.
Kula przeleciała dwieście metrów w jedną trzecią sekundy i wbiła się w skroń człowieka zajmującego miejsce na tylnym siedzeniu, który właśnie wysuwał przez okno lufę pistoletu maszynowego. Broń wypadła na zewnątrz, a mężczyzna zniknął z pola widzenia.
Wtedy wydarzyło się wiele rzeczy naraz.
Silnik samochodu ryknął i pojazd skoczył do przodu, jakby pchnięty gigantyczną sprężyną. Niedawny czytelnik gazety był zbyt blisko, w związku z czym zareagował z opóźnieniem – cios zadany końcówką zderzaka podciął go i rzucił na ziemię. Auto nabierało pędu; Obara kończył ryglować zamek.
Nim strzelił powtórnie, z oddalonych o kilkadziesiąt metrów zarośli rozległa się seria karabinu maszynowego MG 42. Operator miał mało czasu na podjęcie decyzji i sporą odległość przed sobą. Pomimo to seria była celna. Oszałamiająco szybkie staccato kul zabębniło o kocie łby i karoserię oddalającego się pojazdu. Pękły szyby, z przebitego baku chlusnął strumień benzyny, z hukiem wybuchła trafiona kulą opona. Samochód zakołysał się i przekrzywił na bok. Kierowca dodał gazu, silnik zawył jakby w proteście, spod opon sypnęło kamieniami i kurzem; Obara obrócił długą niemal na metr lufę i pociągnął spust. Pocisk przeszedł przez wytłuczoną szybę tylnego okna, przebił górną część oparcia i trafił w szyję kierowcy. Mężczyzna poleciał twarzą na kierownicę, bezsilne ręce straciły chwyt i opadły wzdłuż ciała. Samochód zjechał z drogi, przeskoczył siłą rozpędu przez płytki przydrożny rów, po czym uderzył w rachityczną, powykręcaną w dziwnych spazmach olchę, złamał ją niemal u podstawy i potoczył się dalej. Ponownie zagrzmiał odległy kaem. Kule przebiły potrzaskaną karoserię i wyrwały kępki trawy wokół.
Samochód sunął jeszcze dwadzieścia metrów, po czym stanął.
Obara zarepetował Sako, przytknął oko do celownika i czekał. Nie dostrzegł żadnego ruchu, jeżeli nie liczyć niewielkiego strumyczka benzyny nadal wyciekającej ze zbiornika. Po gwałtownej erupcji przemocy świat ponownie zastygł w ciszy i spokoju.
– Sekcja Alfa, sprawdzić kontakt i figuranta – usłyszał głos Wojtyńskiego. – Obara, ubezpieczasz.
– Zrozumiałem – potwierdził sierżant.
Z krzaków po drugiej strony drogi wyskoczyło trzech żołnierzy z bronią gotową do strzału. Jeden z nich podbiegł do podnoszącego się z kolan mężczyzny w jasnym prochowcu. Pomógł mu wstać, po czym obaj szybko oddalili się w stronę stojącego w ukryciu samochodu sekcji zabezpieczającej akcję. Dwaj kolejni podeszli ostrożnie do rozbitego auta. Jeden zajrzał do środka.
– Tu Alfa Jeden. Dwa cele zdjęte – usłyszał w słuchawkach jego głos Obara. – W tym figurant. Ten, co chciał strzelać.
– Jesteś pewien, Alfa Jeden? – zapytał Wojtyński.
Żołnierz nachylił się. Błysnął flesz.
– Zrobiłem zdjęcie. Ale jestem pewien.
– Dobrze. Obszukaj ich, zabierz im broń i dokumenty i zwijamy się. Uwaga, wszystkie sekcje. Koniec akcji. Odwrót.
Obara rozładował broń i podniósł się do klęczek. Spotter otarł pot z czoła.
– No – powiedział tonem człowieka zrzucającego z ramion nadmiernie załadowany plecak, po czym zaczął zbierać porozrzucane wokół przyrządy pomiarowe i termos z dawno wystygłą kawą.
Sto metrów dalej porucznik Leszek Jamróz nerwowo zatarł ręce. Czuł, że napięcie zaczyna go pomału opuszczać; zdawał sobie sprawę, że na dobre nie odejdzie nigdy. Spojrzał na Wojtyńskiego. Dowódca batalionu świetnie umiał maskować uczucia, ale tym razem w oczach migała melancholia.
– Udało się – powiedział Jamróz.
– Tym razem tak.
– Ostatnim razem też się udało. I wcześniej też.
Wojtyński schował lornetkę do futerału. Wzruszył ramionami. Byli sami na stanowisku dowodzenia.
– To nie ma znaczenia – odparł.
– Przesadzasz. System ochrony batalionu jest szczelny. Informacje dochodzą z wyprzedzeniem. Tak jak wcześniej. Tak jak teraz.
– Aż do pierwszego razu, kiedy przyjdą za późno. Zdążyliśmy o włos. Tamtych było dwóch, a miał być jeden. Chcieli zlikwidować Staniszewskiego.
– Bo?
Wojtyński skrzywił się ze zniecierpliwieniem.
– Nabrali podejrzeń, na tyle, by uznać, że Staniszewski ich wystawia. Jak do tego doszli? Nie wiem. Są ostrożni i mają masę kontaktów wśród naszych rodzimych komuchów. Możliwe, że infiltrują znacznie głębiej, niż nam się wydaje.
– To raczej izolowane środowisko. Ludzie trzymają się od nich z daleka.
– Nie lekceważ komunistów. Są skuteczni. Stoi za nimi siła i nieograniczone środki materialne.
Jamróz przyjrzał się dowódcy uważniej. To naprawdę było do niego niepodobne. Wojtyński hołdował zasadzie, żeby nigdy nie uzewnętrzniać emocji. A teraz jego głos wręcz drżał od pasji.
– Od początku było wiadomo, że ani jedni, ani drudzy nie odpuszczą. Niemcy słabną, więc mamy z nimi coraz mniej kłopotów. Sowieci są aktywni i będą jeszcze bardziej. Tak po prostu jest.
– Jasne. To nie zmienia faktu, że w końcu będą górą.
Taki pesymizm również nie pasował do obrazu dowódcy. Jamróz zawsze sądził, że Wojtyński przetrwa wojnę nie tylko niedraśnięty fizycznie, ale również bez uszczerbku na psychice. Ktoś w tym towarzystwie musiał wydawać się niezniszczalny. Wszyscy potrzebowali tego równie mocno, jak sukcesów w walce.
– Na razie idzie zgodnie z planem. Trzymamy Sowietów z dala od nas, wkrótce opanujemy Warszawę, przyjedzie rząd, Amerykanie zapewnią dostawy...
Wojtyński skrzywił się.
Owszem, po raz kolejny udało się zidentyfikować, namierzyć i zlikwidować sowieckiego agenta, mającego za zadanie rozpracowanie struktur batalionu. Staniszewski, mężczyzna z gazetą, był jednym z najbardziej wydajnych informatorów Stańczaka, szefa kontrwywiadu oddziału. Ulokowany wysoko w strukturach komunistycznych organizacji działających w podziemiu, na terenie stolicy przydał się już nieraz, za co był zresztą hojnie wynagradzany.
Ale Wojtyński wiedział, że przeciwnik może działać w skali, która dla niego była niedostępna. Wróg miał niemal nieograniczone zasoby, wsparcie Zachodu i konkretny plan działania. Opanowanie Polski i ustanowienie powolnego sobie rządu było jedynie jego częścią, nawet nie celem samym w sobie. Wojtyński miał przy tym świadomość, że Sowieci doskonale wiedzą o istnieniu batalionu, a co za tym idzie, nie ustaną w wysiłkach, by nie tylko przechwycić znajdującą się w jego rękach technologię, ale również wydobyć od żołnierzy oddziału wiedzę dotyczącą przyszłości. Fakt, że chodziło o wiedzę co do szczegółów nieaktualną – wydarzenia, przynajmniej w Polsce, toczyły się nieco innym torem niż w wersji historii znanej Wojtyńskiemu i spółce – nie miał znaczenia. Liczyła się znajomość mechanizmów, procesów, a także, co równie istotne, wiedza na temat personaliów. Wojtyński mógł się założyć, że Stalin dałby wiele, by dowiedzieć się, na którego ze swoich podwładnych może bezwzględnie liczyć, a kto planuje go zdradzić. Były to informacje bezcenne dla każdego jedynowładcy.
– Więc co dalej? – zapytał Jamróz.
– Nic.
– Nie rozumiem.
Wojtyński westchnął. Żołnierze zaczęli się wycofywać. Gdzieś nieopodal zawarczał silnik ciężarówki.
– Dowództwo, tu Alfa. Ładunki gotowe – zaszumiało w słuchawce.
– Przyjąłem – powiedział Wojtyński. – Odpalaj.
Jeden z żołnierzy nacisnął guzik detonatora. Eksplozja była niewielka, stłumiona, wystarczająca jednak, by zamienić samochód ze zwłokami dwójki ludzi w nierozpoznawalny wrak. Płomień ostro kontrastował z zapadającą szybko ciemnością.
Wojtyński spojrzał na Jamroza.
– Zwijamy się – powiedział.
Porucznik nawet się nie poruszył.
– Nie odpowiedziałeś na pytanie.
– Odpowiedziałem.
– Powiedz jeszcze raz, żebym zrozumiał. Sowieci nie zrezygnują. Będą dalej próbowali nas rozpracować. Uda im się w końcu kogoś kupić. Możliwe. Więc co? Odpuszczamy? Płynęliśmy pięć lat, a teraz zawracamy przed portem?
– Zdajesz sobie sprawę, co się wydarzy? – zapytał cicho Wojtyński.
Porucznik spojrzał mu w oczy i przeszedł go dreszcz; nigdy nie widział dowódcy w takim stanie ducha. I nie chodziło o okazywanie uczuć. W tym człowieku była jakaś złowróżbna rezygnacja.
– Pytasz, jaki jest plan? Opanowujemy stolicę, przyjeżdża rząd, Amerykanie dostarczają broń i popierają nas wobec Sowietów... – Urwał, bo zobaczył, że major wcale go nie słucha.
– Nigdy nie wrócimy do siebie, rozumiesz? – wyrzucił z siebie Wojtyński.
– No... – Jamróz zawahał się. Co właściwie chciał powiedzieć? – Większość się na to zgodziła.
– Wiem. Co oznacza, że mniejszość, która się nie zgadza, też będzie musiała tu tkwić. Czy chce, czy nie. Obojętnie jak się sytuacja potoczy, odwrotu nie będzie. Może uda się zmienić przyszłość, a może nie.
– Ale...
– Czy mamy prawo tego żądać od ludzi?
Jamróz poczuł nagły przypływ irytacji.
– Każdy dowódca ma prawo żądać od żołnierzy poświęcenia, nawet poświęcenia życia – wypalił, może odrobinę głośniej, niż zamierzał.
Spodziewał się reprymendy, ale zamiast tego poczuł rękę na ramieniu.
– Każda epoka ma swój kodeks postępowania. Zdaje mi się, że szczególnie dotyczy to wojska. Tyle że my nie należymy do tej epoki. Nie mamy tu rodzin, żadnego zakotwiczenia, właściwie nic nas tu nie trzyma. Nie istniejemy społecznie. Więc jak mogę wymagać od ludzi, żeby za to umierali?
– Sam nie wierzysz w to, co mówisz.
– Chciałbym.
– Więc po co to wszystko? Walka, ryzyko, wysiłek? Nic nie miało sensu?
– Nie wiem. I pewnie nigdy się nie dowiem.
– Jezu.
– Przyjmijmy, że wygrywamy powstanie, przyjeżdża rząd i jest wolna Polska. Czy wtedy wszystko nabiera sensu?
– Oczywiście. Mamy Polskę. Nie taką, jaką pamiętamy, ale naszą. Jesteśmy tu pięć lat. Przyzwyczailiśmy się. Chłopaki myślą o zakładaniu rodzin. Wszystko się ułoży.
– Obyś miał rację.
– To jest twoja racja. To mniej więcej mówiłeś przez ten czas. I ludzie ci uwierzyli. Ja ci uwierzyłem.
Wojtyński odwrócił się. Jego ramiona, mocne i muskularne, opadły nieco.
– Nie mogę przez to spać – powiedział cicho.
Jamróz nigdy nie zapomniał tych słów.