Kapitan Jamróz - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Kapitan Jamróz ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

22 osoby interesują się tą książką

Opis

Kapitan Leszek Jamróz – mianowany na dowódcę Pierwszego Samodzielnego Batalionu Rozpoznawczego Armii Krajowej – staje przed wieloma pytaniami, na które szuka odpowiedzi.

Zwyciężyliśmy Niemców w bitwie o Okęcie. Być może wygramy Powstanie Warszawskie. Ale czy Polska będzie dzięki temu bezpieczna, czy poza Warszawą będzie wolna? Jak pokonać Sowietów, jak zmienić ponure powojenne losy Polski?

Mimo posiadanego sprzętu i świetnemu wyszkoleniu liczy się coś zupełnie innego. Bo to w patriotyzmie, wiedzy i poczuciu obowiązku kryje się siła by zmieniać świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 449

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 16 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Przemysław Bluszcz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiDark Crayon
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w In­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-811-5
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

19 czerwca 1944, przed­mie­ścia War­szawy

Upał.

Snaj­per cze­kał.

Za­wsze naj­pierw cze­kał.

Pięć lat. Czter­na­ście re­ali­za­cji. Dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu lu­dzi, któ­rych do­się­gły kule.

Cze­kał długo. Bo­lał go kark i pot zmo­czył ubra­nie, ale na­uczył się cier­pli­wo­ści i nie­zwra­ca­nia uwagi na fi­zyczne do­le­gli­wo­ści. Za­da­nie było w grun­cie rze­czy nie­skom­pli­ko­wane, sta­no­wi­sko do­brze ukryte, pole ostrzału czy­ste, od­le­głość nie­wielka. Dla ka­ra­binu Sako TRG 42 dwie­ście me­trów nie sta­nowi wy­ma­ga­ją­cego dy­stansu. Po­dob­nie jak dla wpraw­nego strzelca.

A sier­żant Sta­ni­sław Obara z pew­no­ścią za­słu­gi­wał na miano wpraw­nego strzelca.

On­giś pan­cer­niak, do­wódca czołgu, prze­kwa­li­fi­ko­wał się ła­two; znacz­nie ła­twiej, niż my­ślał. Miał ta­lent do tego typu ro­boty: so­koli wzrok, pewną rękę i nie­ludzki spo­kój w du­szy. Te­raz cze­kał na strzał i nie wy­ka­zy­wał oznak znie­cier­pli­wie­nia. Żuł sło­necz­ni­kowe pestki (i cią­gle pluł łu­skami; spot­ter za­sta­na­wiał się, co bar­dziej do­pro­wa­dza go do szału: samo plu­cie czy cał­ko­wita od­por­ność Obary na pro­te­sty), ob­ser­wo­wał przed­pole i cze­kał.

Zmierz­chało, ale upał nie zmniej­szał się.

We­dle ostat­niej, trze­ciej w ciągu ostat­nich kilku dni za­po­wie­dzi fi­gu­rant po­wi­nien po­ja­wić się o dzie­wią­tej, tuż przed za­pad­nię­ciem zmroku.

Spot­ter po­ru­szył się, nie­cier­pli­wym ge­stem od­ga­nia­jąc wy­jąt­kowo na­tar­czy­wego ko­mara. W tym mo­men­cie Obara usły­szał w słu­chawce ci­chy głos Woj­tyń­skiego.

– Idzie kon­takt.

Sier­żant przy­ło­żył oko do ce­low­nika optycz­nego. Po nie­spełna trzech se­kun­dach w polu wi­dze­nia po­ja­wił się młody męż­czy­zna w dłu­gim ja­snym pro­chowcu. Szedł nie­pew­nym kro­kiem, roz­glą­da­jąc się na boki. De­li­katny, lekki wie­trzyk roz­wie­wał poły płasz­cza.

Po chwili męż­czy­zna sta­nął. Wy­cią­gnął z kie­szeni ga­zetę, roz­ło­żył ją i za­czął uda­wać, że czyta. Idio­tyzm: w pół­mroku czyn­ność nie mo­gła ucho­dzić za na­tu­ralną. Obara nie za­sta­na­wiał się nad tym; czujny i sku­piony ło­wił każdy od­głos i każdy naj­mniej­szy na­wet ruch.

Miej­sce było od­ludne, po­ło­żone na da­le­kiej Ocho­cie. Naj­bliż­sze domy stały pra­wie trzy­sta me­trów da­lej. Na ewen­tu­alne py­ta­nie o la­tar­nie uliczne miesz­kańcy roz­dzia­wiali ze zdzi­wie­nia usta. Je­dyny punkt cha­rak­te­ry­styczny sta­no­wiła mała przy­drożna ka­pliczka, z ma­leń­kim, peł­ga­ją­cym świa­teł­kiem za­pa­lo­nej nie­dawno świeczki.

Czy­ta­jący ga­zetę męż­czy­zna przy­był, żeby spo­tkać się z czło­wie­kiem, na któ­rego po­lo­wali od wielu ty­go­dni.

– Jesz­cze parę mi­nut i mo­żemy się zwi­jać – mruk­nął Obara. – Za­raz bę­dzie za ciemno.

Spot­ter przy­tknął oko do lu­nety ob­ser­wa­cyj­nej.

– No – po­twier­dził. – Już te­raz gówno wi­dać.

– Je­dzie. Na pięt­na­stej – pa­dła ko­lejna in­for­ma­cja. Ma­jor Woj­tyń­ski bar­dzo rzadko oka­zy­wał ja­kie­kol­wiek emo­cje, ale tym ra­zem w jego gło­sie sier­żant wy­raź­nie usły­szał na­pię­cie. Wcze­śniej kilka razy ude­rzali w pustkę, te­raz wszystko wska­zy­wało na to, że wresz­cie im się uda; po­lo­wa­nie wkra­czało w de­cy­du­jącą fazę. Wszy­scy chcieli mieć je za sobą.

Z pra­wej, pod­ska­ku­jąc na wy­bo­jach, nad­je­chał sa­mo­chód oso­bowy.

Obara wstrzy­mał od­dech.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się. Sil­nik rów­no­mier­nie pra­co­wał na wol­nych ob­ro­tach Męż­czy­zna w płasz­czu pod­niósł wzrok, przez chwilę przy­glą­dał się po­jaz­dowi. Po­tem nieco ner­wo­wymi ru­chami zło­żył ga­zetę, wsa­dził ją do kie­szeni i nie­spiesz­nie ru­szył w stronę auta.

Obara ode­rwał na se­kundę oko od ce­low­nika i po­krę­cił bęb­nem na­stawy. Ob­raz wy­ostrzył się. Kie­rowca miał na gło­wie ka­pe­lusz. Jego twarz to­nęła w cie­niu. Nie­istotne: iden­ty­fi­ka­cja tego czło­wieka zo­stała do­ko­nana już wcze­śniej. Obara miał strze­lić i za­dbać, by kula się­gnęła celu.

– Zie­lone świa­tło – usły­szał głos Woj­tyń­skiego.

A więc jed­nak. Nie bę­dzie wię­cej cze­ka­nia. Nie ude­rzą znowu w pustkę.

Sta­no­wi­sko ma­jora znaj­do­wało się w po­bliżu, w miej­scu, z któ­rego do­wódca miał pełną moż­li­wość ob­ser­wa­cji te­renu i celu. Woj­tyń­ski za­wsze sta­rał się pa­no­wać nad wszyst­kimi ele­men­tami ope­ra­cji.

Obara za­czął ścią­gać spust.

W tym mo­men­cie coś po­ru­szyło się w sa­mo­cho­dzie. W le­wej dol­nej czę­ści oka ce­low­nika strze­lec za­uwa­żył ja­kiś cień, któ­rego nie po­winno tu być i któ­rego po­cho­dze­nia nie po­tra­fił w pierw­szej chwili okre­ślić. Prze­su­nął lufę nieco w dół i w prawo.

– Broń! – krzyk­nął.

Pa­lec do­koń­czył ruch.

Huk za­brzmiał ostro w ci­chym po­wie­trzu let­niego wie­czoru.

Kula prze­le­ciała dwie­ście me­trów w jedną trze­cią se­kundy i wbiła się w skroń czło­wieka zaj­mu­ją­cego miej­sce na tyl­nym sie­dze­niu, który wła­śnie wy­su­wał przez okno lufę pi­sto­letu ma­szy­no­wego. Broń wy­pa­dła na ze­wnątrz, a męż­czy­zna znik­nął z pola wi­dze­nia.

Wtedy wy­da­rzyło się wiele rze­czy na­raz.

Sil­nik sa­mo­chodu ryk­nął i po­jazd sko­czył do przodu, jakby pchnięty gi­gan­tyczną sprę­żyną. Nie­dawny czy­tel­nik ga­zety był zbyt bli­sko, w związku z czym za­re­ago­wał z opóź­nie­niem – cios za­dany koń­cówką zde­rzaka pod­ciął go i rzu­cił na zie­mię. Auto na­bie­rało pędu; Obara koń­czył ry­glo­wać za­mek.

Nim strze­lił po­wtór­nie, z od­da­lo­nych o kil­ka­dzie­siąt me­trów za­ro­śli roz­le­gła się se­ria ka­ra­binu ma­szy­no­wego MG 42. Ope­ra­tor miał mało czasu na pod­ję­cie de­cy­zji i sporą od­le­głość przed sobą. Po­mimo to se­ria była celna. Osza­ła­mia­jąco szyb­kie stac­cato kul za­bęb­niło o ko­cie łby i ka­ro­se­rię od­da­la­ją­cego się po­jazdu. Pę­kły szyby, z prze­bi­tego baku chlu­snął stru­mień ben­zyny, z hu­kiem wy­bu­chła tra­fiona kulą opona. Sa­mo­chód za­ko­ły­sał się i prze­krzy­wił na bok. Kie­rowca do­dał gazu, sil­nik za­wył jakby w pro­te­ście, spod opon syp­nęło ka­mie­niami i ku­rzem; Obara ob­ró­cił długą nie­mal na metr lufę i po­cią­gnął spust. Po­cisk prze­szedł przez wy­tłu­czoną szybę tyl­nego okna, prze­bił górną część opar­cia i tra­fił w szyję kie­rowcy. Męż­czy­zna po­le­ciał twa­rzą na kie­row­nicę, bez­silne ręce stra­ciły chwyt i opa­dły wzdłuż ciała. Sa­mo­chód zje­chał z drogi, prze­sko­czył siłą roz­pędu przez płytki przy­drożny rów, po czym ude­rzył w ra­chi­tyczną, po­wy­krę­caną w dziw­nych spa­zmach ol­chę, zła­mał ją nie­mal u pod­stawy i po­to­czył się da­lej. Po­now­nie za­grzmiał od­le­gły kaem. Kule prze­biły po­trza­skaną ka­ro­se­rię i wy­rwały kępki trawy wo­kół.

Sa­mo­chód su­nął jesz­cze dwa­dzie­ścia me­trów, po czym sta­nął.

Obara za­re­pe­to­wał Sako, przy­tknął oko do ce­low­nika i cze­kał. Nie do­strzegł żad­nego ru­chu, je­żeli nie li­czyć nie­wiel­kiego stru­myczka ben­zyny na­dal wy­cie­ka­ją­cej ze zbior­nika. Po gwał­tow­nej erup­cji prze­mocy świat po­now­nie za­stygł w ci­szy i spo­koju.

– Sek­cja Alfa, spraw­dzić kon­takt i fi­gu­ranta – usły­szał głos Woj­tyń­skiego. – Obara, ubez­pie­czasz.

– Zro­zu­mia­łem – po­twier­dził sier­żant.

Z krza­ków po dru­giej strony drogi wy­sko­czyło trzech żoł­nie­rzy z bro­nią go­tową do strzału. Je­den z nich pod­biegł do pod­no­szą­cego się z ko­lan męż­czy­zny w ja­snym pro­chowcu. Po­mógł mu wstać, po czym obaj szybko od­da­lili się w stronę sto­ją­cego w ukry­ciu sa­mo­chodu sek­cji za­bez­pie­cza­ją­cej ak­cję. Dwaj ko­lejni po­de­szli ostroż­nie do roz­bi­tego auta. Je­den zaj­rzał do środka.

– Tu Alfa Je­den. Dwa cele zdjęte – usły­szał w słu­chaw­kach jego głos Obara. – W tym fi­gu­rant. Ten, co chciał strze­lać.

– Je­steś pe­wien, Alfa Je­den? – za­py­tał Woj­tyń­ski.

Żoł­nierz na­chy­lił się. Bły­snął flesz.

– Zro­bi­łem zdję­cie. Ale je­stem pe­wien.

– Do­brze. Ob­szu­kaj ich, za­bierz im broń i do­ku­menty i zwi­jamy się. Uwaga, wszyst­kie sek­cje. Ko­niec ak­cji. Od­wrót.

Obara roz­ła­do­wał broń i pod­niósł się do klę­czek. Spot­ter otarł pot z czoła.

– No – po­wie­dział to­nem czło­wieka zrzu­ca­ją­cego z ra­mion nad­mier­nie za­ła­do­wany ple­cak, po czym za­czął zbie­rać po­roz­rzu­cane wo­kół przy­rządy po­mia­rowe i ter­mos z dawno wy­sty­głą kawą.

Sto me­trów da­lej po­rucz­nik Le­szek Jam­róz ner­wowo za­tarł ręce. Czuł, że na­pię­cie za­czyna go po­mału opusz­czać; zda­wał so­bie sprawę, że na do­bre nie odej­dzie ni­gdy. Spoj­rzał na Woj­tyń­skiego. Do­wódca ba­ta­lionu świet­nie umiał ma­sko­wać uczu­cia, ale tym ra­zem w oczach mi­gała me­lan­cho­lia.

– Udało się – po­wie­dział Jam­róz.

– Tym ra­zem tak.

– Ostat­nim ra­zem też się udało. I wcze­śniej też.

Woj­tyń­ski scho­wał lor­netkę do fu­te­rału. Wzru­szył ra­mio­nami. Byli sami na sta­no­wi­sku do­wo­dze­nia.

– To nie ma zna­cze­nia – od­parł.

– Prze­sa­dzasz. Sys­tem ochrony ba­ta­lionu jest szczelny. In­for­ma­cje do­cho­dzą z wy­prze­dze­niem. Tak jak wcze­śniej. Tak jak te­raz.

– Aż do pierw­szego razu, kiedy przyjdą za późno. Zdą­ży­li­śmy o włos. Tam­tych było dwóch, a miał być je­den. Chcieli zli­kwi­do­wać Sta­ni­szew­skiego.

– Bo?

Woj­tyń­ski skrzy­wił się ze znie­cier­pli­wie­niem.

– Na­brali po­dej­rzeń, na tyle, by uznać, że Sta­ni­szew­ski ich wy­sta­wia. Jak do tego do­szli? Nie wiem. Są ostrożni i mają masę kon­tak­tów wśród na­szych ro­dzi­mych ko­mu­chów. Moż­liwe, że in­fil­trują znacz­nie głę­biej, niż nam się wy­daje.

– To ra­czej izo­lo­wane śro­do­wi­sko. Lu­dzie trzy­mają się od nich z da­leka.

– Nie lek­ce­waż ko­mu­ni­stów. Są sku­teczni. Stoi za nimi siła i nie­ogra­ni­czone środki ma­te­rialne.

Jam­róz przyj­rzał się do­wódcy uważ­niej. To na­prawdę było do niego nie­po­dobne. Woj­tyń­ski hoł­do­wał za­sa­dzie, żeby ni­gdy nie uze­wnętrz­niać emo­cji. A te­raz jego głos wręcz drżał od pa­sji.

– Od po­czątku było wia­domo, że ani jedni, ani dru­dzy nie od­pusz­czą. Niemcy słabną, więc mamy z nimi co­raz mniej kło­po­tów. So­wieci są ak­tywni i będą jesz­cze bar­dziej. Tak po pro­stu jest.

– Ja­sne. To nie zmie­nia faktu, że w końcu będą górą.

Taki pe­sy­mizm rów­nież nie pa­so­wał do ob­razu do­wódcy. Jam­róz za­wsze są­dził, że Woj­tyń­ski prze­trwa wojnę nie tylko nie­dra­śnięty fi­zycz­nie, ale rów­nież bez uszczerbku na psy­chice. Ktoś w tym to­wa­rzy­stwie mu­siał wy­da­wać się nie­znisz­czalny. Wszy­scy po­trze­bo­wali tego rów­nie mocno, jak suk­ce­sów w walce.

– Na ra­zie idzie zgod­nie z pla­nem. Trzy­mamy So­wie­tów z dala od nas, wkrótce opa­nu­jemy War­szawę, przy­je­dzie rząd, Ame­ry­ka­nie za­pew­nią do­stawy...

Woj­tyń­ski skrzy­wił się.

Ow­szem, po raz ko­lejny udało się zi­den­ty­fi­ko­wać, na­mie­rzyć i zli­kwi­do­wać so­wiec­kiego agenta, ma­ją­cego za za­da­nie roz­pra­co­wa­nie struk­tur ba­ta­lionu. Sta­ni­szew­ski, męż­czy­zna z ga­zetą, był jed­nym z naj­bar­dziej wy­daj­nych in­for­ma­to­rów Stań­czaka, szefa kontr­wy­wiadu od­działu. Ulo­ko­wany wy­soko w struk­tu­rach ko­mu­ni­stycz­nych or­ga­ni­za­cji dzia­ła­ją­cych w pod­zie­miu, na te­re­nie sto­licy przy­dał się już nie­raz, za co był zresztą hoj­nie wy­na­gra­dzany.

Ale Woj­tyń­ski wie­dział, że prze­ciw­nik może dzia­łać w skali, która dla niego była nie­do­stępna. Wróg miał nie­mal nie­ogra­ni­czone za­soby, wspar­cie Za­chodu i kon­kretny plan dzia­ła­nia. Opa­no­wa­nie Pol­ski i usta­no­wie­nie po­wol­nego so­bie rządu było je­dy­nie jego czę­ścią, na­wet nie ce­lem sa­mym w so­bie. Woj­tyń­ski miał przy tym świa­do­mość, że So­wieci do­sko­nale wie­dzą o ist­nie­niu ba­ta­lionu, a co za tym idzie, nie ustaną w wy­sił­kach, by nie tylko prze­chwy­cić znaj­du­jącą się w jego rę­kach tech­no­lo­gię, ale rów­nież wy­do­być od żoł­nie­rzy od­działu wie­dzę do­ty­czącą przy­szło­ści. Fakt, że cho­dziło o wie­dzę co do szcze­gó­łów nie­ak­tu­alną – wy­da­rze­nia, przy­naj­mniej w Pol­sce, to­czyły się nieco in­nym to­rem niż w wer­sji hi­sto­rii zna­nej Woj­tyń­skiemu i spółce – nie miał zna­cze­nia. Li­czyła się zna­jo­mość me­cha­ni­zmów, pro­ce­sów, a także, co rów­nie istotne, wie­dza na te­mat per­so­na­liów. Woj­tyń­ski mógł się za­ło­żyć, że Sta­lin dałby wiele, by do­wie­dzieć się, na któ­rego ze swo­ich pod­wład­nych może bez­względ­nie li­czyć, a kto pla­nuje go zdra­dzić. Były to in­for­ma­cje bez­cenne dla każ­dego je­dy­no­władcy.

– Więc co da­lej? – za­py­tał Jam­róz.

– Nic.

– Nie ro­zu­miem.

Woj­tyń­ski wes­tchnął. Żoł­nie­rze za­częli się wy­co­fy­wać. Gdzieś nie­opo­dal za­war­czał sil­nik cię­ża­rówki.

– Do­wódz­two, tu Alfa. Ła­dunki go­towe – za­szu­miało w słu­chawce.

– Przy­ją­łem – po­wie­dział Woj­tyń­ski. – Od­pa­laj.

Je­den z żoł­nie­rzy na­ci­snął gu­zik de­to­na­tora. Eks­plo­zja była nie­wielka, stłu­miona, wy­star­cza­jąca jed­nak, by za­mie­nić sa­mo­chód ze zwło­kami dwójki lu­dzi w nie­roz­po­zna­walny wrak. Pło­mień ostro kon­tra­sto­wał z za­pa­da­jącą szybko ciem­no­ścią.

Woj­tyń­ski spoj­rzał na Jam­roza.

– Zwi­jamy się – po­wie­dział.

Po­rucz­nik na­wet się nie po­ru­szył.

– Nie od­po­wie­dzia­łeś na py­ta­nie.

– Od­po­wie­dzia­łem.

– Po­wiedz jesz­cze raz, że­bym zro­zu­miał. So­wieci nie zre­zy­gnują. Będą da­lej pró­bo­wali nas roz­pra­co­wać. Uda im się w końcu ko­goś ku­pić. Moż­liwe. Więc co? Od­pusz­czamy? Pły­nę­li­śmy pięć lat, a te­raz za­wra­camy przed por­tem?

– Zda­jesz so­bie sprawę, co się wy­da­rzy? – za­py­tał ci­cho Woj­tyń­ski.

Po­rucz­nik spoj­rzał mu w oczy i prze­szedł go dreszcz; ni­gdy nie wi­dział do­wódcy w ta­kim sta­nie du­cha. I nie cho­dziło o oka­zy­wa­nie uczuć. W tym czło­wieku była ja­kaś zło­wróżbna re­zy­gna­cja.

– Py­tasz, jaki jest plan? Opa­no­wu­jemy sto­licę, przy­jeż­dża rząd, Ame­ry­ka­nie do­star­czają broń i po­pie­rają nas wo­bec So­wie­tów... – Urwał, bo zo­ba­czył, że ma­jor wcale go nie słu­cha.

– Ni­gdy nie wró­cimy do sie­bie, ro­zu­miesz? – wy­rzu­cił z sie­bie Woj­tyń­ski.

– No... – Jam­róz za­wa­hał się. Co wła­ści­wie chciał po­wie­dzieć? – Więk­szość się na to zgo­dziła.

– Wiem. Co ozna­cza, że mniej­szość, która się nie zga­dza, też bę­dzie mu­siała tu tkwić. Czy chce, czy nie. Obo­jęt­nie jak się sy­tu­acja po­to­czy, od­wrotu nie bę­dzie. Może uda się zmie­nić przy­szłość, a może nie.

– Ale...

– Czy mamy prawo tego żą­dać od lu­dzi?

Jam­róz po­czuł na­gły przy­pływ iry­ta­cji.

– Każdy do­wódca ma prawo żą­dać od żoł­nie­rzy po­świę­ce­nia, na­wet po­świę­ce­nia ży­cia – wy­pa­lił, może odro­binę gło­śniej, niż za­mie­rzał.

Spo­dzie­wał się re­pry­mendy, ale za­miast tego po­czuł rękę na ra­mie­niu.

– Każda epoka ma swój ko­deks po­stę­po­wa­nia. Zdaje mi się, że szcze­gól­nie do­ty­czy to woj­ska. Tyle że my nie na­le­żymy do tej epoki. Nie mamy tu ro­dzin, żad­nego za­ko­twi­cze­nia, wła­ści­wie nic nas tu nie trzyma. Nie ist­nie­jemy spo­łecz­nie. Więc jak mogę wy­ma­gać od lu­dzi, żeby za to umie­rali?

– Sam nie wie­rzysz w to, co mó­wisz.

– Chciał­bym.

– Więc po co to wszystko? Walka, ry­zyko, wy­si­łek? Nic nie miało sensu?

– Nie wiem. I pew­nie ni­gdy się nie do­wiem.

– Jezu.

– Przyj­mijmy, że wy­gry­wamy po­wsta­nie, przy­jeż­dża rząd i jest wolna Pol­ska. Czy wtedy wszystko na­biera sensu?

– Oczy­wi­ście. Mamy Pol­skę. Nie taką, jaką pa­mię­tamy, ale na­szą. Je­ste­śmy tu pięć lat. Przy­zwy­cza­ili­śmy się. Chło­paki my­ślą o za­kła­da­niu ro­dzin. Wszystko się ułoży.

– Obyś miał ra­cję.

– To jest twoja ra­cja. To mniej wię­cej mó­wi­łeś przez ten czas. I lu­dzie ci uwie­rzyli. Ja ci uwie­rzy­łem.

Woj­tyń­ski od­wró­cił się. Jego ra­miona, mocne i mu­sku­larne, opa­dły nieco.

– Nie mogę przez to spać – po­wie­dział ci­cho.

Jam­róz ni­gdy nie za­po­mniał tych słów.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki