Mróz - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka

Mróz ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

19 osób interesuje się tą książką

Opis

BESTSELLEROWY CYKL MARCINA CISZEWSKIEGO W NOWEJ ODSŁONIE!

Trzymający w napięciu thriller polityczny na miarę naszych czasów: niespodziewane zwroty akcji, nietuzinkowi bohaterowie i meteorologiczna katastrofa w tle. Nadciąga nowa epoka lodowcowa: temperatury spadają do minus 60 stopni Celsjusza, wiatr zrywa linie energetyczne, a miasta przykrywa kilkumetrowa warstwa śniegu. Gdy na najwyższych szczeblach władzy dochodzi do trzęsienia ziemi, na żądanie premiera nadkomisarz Jakub Tyszkiewicz ląduje nie tylko w samym centrum śledztwa, ale też kataklizmu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 41 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,5 (113 oceny)
71
31
8
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Klimo

Nie oderwiesz się od lektury

Dobre. Bardzo dobre. Smakowało. Dziękuję Panie Marcinie. Do następnego razu…
00
Czarna32

Nie oderwiesz się od lektury

świetna wciągająca książka
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

świetna polecam
00
winklerkamil

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
annakostro

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to było dobre. Chwilami długie, ale dobre. Polecam.
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83294-41-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

PRO­LOG

3 grud­nia 2011 roku

1.

Strze­lec na­ci­snął spust o szes­na­stej, po bli­sko dwóch ty­go­dniach przy­go­to­wań.

2.

Trzy­na­ście dni wcze­śniej do­stał zle­ce­nie od ko­or­dy­na­tora.

Re­ali­za­cję za­da­nia za­czął od spa­ce­rów. Miał świa­do­mość, że in­te­re­su­jący go obiekt jest ści­śle strze­żony, dla­tego za­cho­wał wy­jąt­kową ostroż­ność.

Od­był trzy re­ko­ne­sanse, uda­jąc różne osoby: atrak­cyjną młodą ko­bietę, bro­da­tego stu­denta za­czy­ta­nego w naj­now­szym hi­cie mod­nego pi­sa­rza i sa­mot­nego eme­ryta z psem. Tego sym­pa­tycz­nego kun­delka o imie­niu Szrek pół go­dziny wcze­śniej wziął ze schro­ni­ska. Po re­ko­ne­san­sie otruł go za po­mocą cy­janku za­wi­nię­tego w pla­ster szynki, po czym za­ko­pał da­leko od celu. Nie chciał, aby co­kol­wiek, na­wet za­pach za­cho­wany w ano­ni­mo­wej psiej pa­mięci, łą­czyło go z miej­scem zda­rze­nia.

Znisz­czył użyte pod­czas ak­cji ubra­nia, ma­te­riały do cha­rak­te­ry­za­cji, a także fał­szywe do­ku­menty.

Wy­nik re­ko­ne­sansu: Plan. Ka­ta­log sprzętu. Li­sta dzia­łań.

Dys­po­no­wał pełną au­to­no­mią de­cy­zyjną, za­tem plan zo­stał przy­jęty przez ko­or­dy­na­tora bez zbęd­nych dys­ku­sji. Jego wy­ko­na­nie strze­lec roz­po­czął od wy­na­ję­cia – po­przez pod­sta­wione osoby, po­słu­gu­jące się fał­szy­wymi do­ku­men­tami – dwóch po­se­sji: pry­mi­tyw­nej wiej­skiej cha­łupy, oko­lo­nej sy­pią­cym się pło­tem (speł­niała naj­waż­niej­sze wa­runki po­sta­wione przez strzelca: po­ło­żona na od­lu­dziu, pra­wie osiem­dzie­siąt ki­lo­me­trów od celu, po­sia­dała obok ob­szerny, ogrze­wany pu­sty bu­dy­nek go­spo­dar­czy wy­po­sa­żony w sze­ro­kie wrota i gniazdko z na­pię­ciem trzy­stu osiem­dzie­się­ciu wol­tów) i re­zy­den­cji o wy­so­kim stan­dar­dzie, znaj­du­ją­cej się w od­le­gło­ści pół­tora ki­lo­me­tra od obiektu (poza do­sko­nałą lo­ka­li­za­cją wy­róż­niała się naj­waż­niej­szą, z punktu wi­dze­nia strzelca, ce­chą: oto­czono ją wy­so­kim, ka­mien­nym ogro­dze­niem).

Uzbro­je­nie, amu­ni­cja, sprzęt oraz wy­po­sa­że­nie zo­stały do­star­czone do pierw­szej z baz nie­rzu­ca­ją­cym się w oczy, le­ci­wym volks­wa­ge­nem trans­por­te­rem, ze spe­cjal­nie pod­ra­so­wa­nym sil­ni­kiem i wzmoc­nio­nym za­wie­sze­niem. Zgod­nie z za­ło­żo­nym pla­nem, jako pod­sta­wowe na­rzę­dzie nie­zbędne do re­ali­za­cji za­da­nia zo­stał wy­ty­po­wany moź­dzierz dzie­więć­dzie­siąt osiem mi­li­me­trów wraz z dwu­na­stoma mi­nami.

Nie­stety, po­ci­ski, zwy­kłe nie­kie­ro­wane ła­dunki, w nie­wy­star­cza­ją­cym stop­niu speł­niały naj­waż­niej­sze kry­te­rium – cel­no­ści. Strze­lec nie mógł so­bie po­zwo­lić na naj­mniej­szą po­myłkę. Pierw­szy strzał mu­siał sie­dzieć pro­sto w celu.

Ko­nieczna stała się mo­dy­fi­ka­cja amu­ni­cji.

Strze­lec za­czął od od­cię­cia nie­ru­cho­mych lo­tek znaj­du­ją­cych się z tyłu po­ci­sku. Do sko­rupy do­spa­wał lotki ru­chome, po­ru­szane za po­mocą nie­wiel­kiego si­łow­nika i umoż­li­wia­jące na­kie­ro­wa­nie po­ci­sku na cel. We­wnątrz kor­pusu za­mon­to­wał urzą­dze­nie GPS, a na­stęp­nie, po wielu pró­bach, ze­stroił je z lot­kami. Ope­ra­cję tę po­wtó­rzył dwu­na­sto­krot­nie, co­raz zręcz­niej po­słu­gu­jąc się na­rzę­dziami i szyb­ciej wy­ko­nu­jąc po­szcze­gólne czyn­no­ści. Po kilku wy­peł­nio­nych zno­jem i emo­cjami no­cach dys­po­no­wał in­te­li­gent­nymi po­ci­skami, zdol­nymi z dużą pre­cy­zją wy­ko­nać po­sta­wione przed nimi za­da­nie.

Jako że moź­dzierz jest bro­nią strze­la­jącą ogniem po­je­dyn­czym i za­si­laną w amu­ni­cję przez ob­sługę, strze­lec sta­nął przed pro­ble­mem po­zy­ska­nia ła­dow­ni­czego. Po­moc­nik? Bez sensu. Po­moc­nik kosz­tuje i trudno li­czyć na stu­pro­cen­tową dys­kre­cję.

Za­tem?

Ko­or­dy­na­tor do­star­czył strzel­cowi prze­my­sło­wego ro­bota naj­now­szej ge­ne­ra­cji. Było to urzą­dze­nie wy­po­sa­żone w dwa uni­wer­salne chwy­taki, dzięki sys­te­mowi hy­drau­licz­nych ścię­gien wy­ka­zu­jące zręcz­ność nie­mal równą ludz­kiej. Dla po­trzeb za­da­nia ro­bot miał na­wet spory nad­da­tek umie­jęt­no­ści. Ste­ru­jący nim kom­pu­ter da­wał się ła­two pro­gra­mo­wać. Ści­śle sto­su­jąc się do in­struk­cji pro­du­centa, strze­lec wpro­wa­dził do kom­pu­tera od­po­wied­nie po­le­ce­nia, po czym prze­ćwi­czył dwie se­kwen­cje ru­chów. Zgrał kom­pu­ter z mo­du­łem te­le­fonu ko­mór­ko­wego peł­nią­cym rolę prze­kaź­nika po­le­ceń. W efek­cie zy­skał nie­za­wod­nego, pre­cy­zyj­nego po­moc­nika, na do­da­tek mil­czą­cego nie­za­leż­nie od oko­licz­no­ści.

Na­stęp­nie w dwóch po­ci­skach gło­wice bo­jowe za­stą­pił rów­no­waż­nymi wa­gowo atra­pami. Za­pro­gra­mo­wał w GPS-ie pa­ra­me­try ćwi­czeb­nego celu, wpro­wa­dził do kom­pu­tera ste­ru­ją­cego ro­bo­tem dwa ese­me­sowe ha­sła i w ciemną, bez­k­się­ży­cową noc, trzy­dzie­ści osiem go­dzin przed ak­cją, sto­jąc metr od moź­dzie­rza, wy­słał z ko­mórki wia­do­mość.

Po se­kun­dzie, pod­czas któ­rej strze­lec wstrzy­mał od­dech i która zda­wała się trwać w nie­skoń­czo­ność, ro­bot pod­niósł jedną z atrap i umie­ścił ją tuż nad wy­lo­tem lufy. Chwilę póź­niej ro­bot roz­warł chwy­taki, po­cisk zje­chał w dół rury, huk wy­strzału od­bił się kil­ku­krot­nym echem od za­bu­do­wań i mina po­le­ciała w dal. Gdy tylko opu­ściła lufę, ro­bot ob­ró­cił się o dzie­więć­dzie­siąt stopni, me­cha­nicz­nym, ale płyn­nym ru­chem wziął ze skrzynki na­stępną atrapę i po za­mar­ko­wa­niu uzbro­je­nia za­pal­nika po­słał ją w ślad za po­przed­nią.

Strze­lec od­cze­kał pięć mi­nut, aby spraw­dzić, czy nikt nie za­in­te­re­so­wał się noc­nymi de­to­na­cjami. Ale po­se­sja była znacz­nie od­da­lona od naj­bliż­szych za­bu­do­wań, więc zgod­nie z ocze­ki­wa­niami próba wzbu­dziła tylko od­le­głe uja­da­nie wiej­skich kun­dli. Wsiadł na ro­wer i po­je­chał do celu. Oka­zało się, że oba po­ci­ski tra­fiły nie da­lej niż dwa me­try od sta­rej, po­rzu­co­nej w polu cem­bro­winy, którą strze­lec wy­pa­trzył kilka dni wcze­śniej pod­czas jed­nego ze zwia­dów i któ­rej po­ło­że­nie wpro­wa­dził do GPS-u. 

Za­sy­pał dziury po po­ci­skach – oce­niał, że mo­gły wbić się w zie­mię na głę­bo­kość pół­tora me­tra, więc ich wy­do­by­wa­nie nie miało naj­mniej­szego sensu – i nu­cąc ci­chutko pod no­sem, wró­cił do bazy. Bio­rąc pod uwagę ama­tor­skie wa­runki prze­róbki po­ci­sków oraz fakt, że ro­bota wi­dział i pro­gra­mo­wał pierw­szy raz w ży­ciu, uznał re­zul­taty próby za wię­cej niż za­do­wa­la­jące.

W noc po­prze­dza­jącą ope­ra­cję strze­lec za­pa­ko­wał do volks­wa­gena uzbro­je­nie, amu­ni­cję i sprzęt; w nie­całe pół­to­rej go­dziny, ani razu nie prze­kra­cza­jąc do­zwo­lo­nej pręd­ko­ści, do­tarł do re­zy­den­cji.

Było cał­ko­wi­cie ja­sne, że w dniu ak­cji te­ren ota­cza­jący obiekt sta­no­wiący cel ataku bę­dzie pa­tro­lo­wany, praw­do­po­dob­nie także z po­wie­trza. Za­in­sta­lo­wa­nie moź­dzie­rza pod go­łym nie­bem gro­ziło de­kon­spi­ra­cją, dla­tego strze­lec na­wet nie roz­wa­żał ta­kiej moż­li­wo­ści. Sta­no­wi­sko ogniowe zor­ga­ni­zo­wał w sto­ją­cej na ty­łach re­zy­den­cji drew­nia­nej szo­pie.

Bu­dy­ne­czek wy­glą­dał cał­kiem ty­powo, zo­stał jed­nak przez lu­dzi ko­or­dy­na­tora pod­dany pew­nej istot­nej mo­dy­fi­ka­cji. W da­chu wy­cięto kwa­dra­towy otwór o wy­mia­rach dwa na dwa me­try, który za­sło­nięto klapą po­ru­szaną elek­trycz­nie i także ste­ro­waną za po­mocą ese­me­so­wych po­le­ceń. Umiesz­czony w szo­pie moź­dzierz, wraz z amu­ni­cją i me­cha­niczną ob­sługą, po­zo­sta­wał cał­ko­wi­cie nie­wi­doczny dla ja­kich­kol­wiek ob­ser­wa­to­rów.

Plan prze­wi­dy­wał rów­nież drugą po­zy­cję ogniową, ob­słu­gi­waną bez­po­śred­nio przez strzelca. Zo­stała zlo­ka­li­zo­wana w kę­pie ja­łowca ro­sną­cej na skraju lasu w po­bliżu obiektu: ele­ganc­kiej, oto­czo­nej ce­gla­nym mu­rem willi.

Strze­lec miał do dys­po­zy­cji wy­po­sa­żony w ce­low­nik optyczny ka­ra­bi­nek sztur­mowy M-4 z pod­wie­szo­nym gra­nat­ni­kiem, po­li­cyj­nego Glocka z tłu­mi­kiem oraz po­kaźny za­pas amu­ni­cji. Dłu­giej, za­wi­łej i na­je­żo­nej fał­szy­wymi tro­pami drogi, którą wy­po­sa­że­nie to prze­było od pro­du­cen­tów do strzelca, nie dało się wy­śle­dzić.

Noc po­prze­dza­jąca ak­cję była ciemna. Chmury za­sło­niły księ­życ.

3.

Strze­lec za­jął sta­no­wi­sko w kę­pie ja­łowca pół go­dziny przed wy­zna­czo­nym ter­mi­nem. Usta­wił broń na dwój­nogu, ko­lejny raz spraw­dził na­stawy ce­low­nika. Bramę oraz ogro­dze­nie wi­dział jak na dłoni – mógł do­strzec nie­mal każdą ce­głę i każde pęk­nię­cie ce­men­to­wej spo­iny.

Było zimno – tem­pe­ra­tura spa­dała przez ostat­nie dni, osią­ga­jąc kilka stopni po­ni­żej zera – i za­czął pró­szyć pierw­szy tej zimy śnieg. Strze­lec po­czuł chłód.

Za­pa­dał zmrok.

Obiekt od­da­lony o po­nad sto dwa­dzie­ścia me­trów – sto dwa­dzie­ścia trzy po do­kład­nych po­mia­rach – nie­mal wta­piał się w szare, gru­dniowe tło. Wi­docz­ność, nie­stety, po­gar­szała się i nie cho­dziło o ciem­no­ści. Ka­ra­bin wy­po­sa­żono w ce­low­nik optyczny z nok­to­wi­zo­rem, jed­nak na­wet naj­lep­szy nok­to­wi­zor nie po­może, gdy pada gę­sty śnieg. Strze­lec mógł li­czyć tylko na to, że śnie­życa nie roz­hula się w ciągu naj­bliż­szych pięt­na­stu mi­nut.

Przy­by­cie go­ści sta­no­wią­cych cel zo­stało okre­ślone przez ko­or­dy­na­tora na szes­na­stą. Zgod­nie z przy­pusz­cze­niami strzelca pięć mi­nut wcze­śniej przed bramę re­zy­den­cji wy­szło dwóch, ubra­nych w szare kom­bi­ne­zony i uzbro­jo­nych w broń ma­szy­nową, straż­ni­ków.

Strze­lec usły­szał le­ciutki sze­lest po le­wej. Pa­da­jący śnieg tłu­mił i znie­kształ­cał wszel­kie od­głosy, ale wąt­pli­wo­ści nie było – pa­trol. Dwa­dzie­ścia me­trów. Dwóch lu­dzi. Je­żeli utrzy­mają kie­ru­nek i do­tych­cza­sowe tempo, za kilka chwil przejdą tuż obok.

Bły­ska­wicz­nie skal­ku­lo­wał opcje. Li­kwi­da­cja straż­ni­ków nio­sła za sobą ry­zyko przed­wcze­snej de­kon­spi­ra­cji. Na­wet nie cho­dziło o to, że któ­ryś z za­ata­ko­wa­nych lu­dzi mógł otwo­rzyć ogień, co po­wia­do­mi­łoby ochronę re­zy­den­cji. Bez­sze­lestne li­kwi­do­wa­nie prze­ciw­ni­ków na­le­żało do pod­sta­wo­wych umie­jęt­no­ści strzelca. Jed­nak znik­nię­cie pa­trolu z eteru ozna­czać bę­dzie alarm.

Z dru­giej strony po­zo­sta­wie­nie człon­ków pa­trolu przy ży­ciu nie roz­wią­zy­wało ni­czego: szanse, że za­uważą i za­ata­kują strzelca, zwięk­szały się z każdą chwilą; skut­ków ta­kiego star­cia nie spo­sób prze­wi­dzieć.

Strze­lec szyb­kim ru­chem wy­cią­gnął Glocka z tłu­mi­kiem. Ostroż­nie od­czoł­gał się z kępy i wstrzy­mu­jąc od­dech cze­kał, aż straż­nicy przejdą. Gdy dwójka ochro­nia­rzy za­częła roz­ma­zy­wać się w mroku, ci­cho ru­szył za nimi. Bez­gło­śne prze­by­cie ostat­nich kilku me­trów było nie­moż­liwe, to­też na ostat­niej pro­stej, uzna­jąc, że jest do­sta­tecz­nie bli­sko, da­ro­wał so­bie środki ostroż­no­ści. Klęk­nął na jedno ko­lano i wy­ce­lo­wał w głowę le­wego straż­nika. Tra­fiony chrząk­nął krótko i po­le­ciał do przodu, na twarz. Strze­lec prze­niósł ogień na jego part­nera, w chwili gdy ten koń­czył pół­ob­rót i pod­no­sił wła­śnie ka­ra­bin sztur­mowy. Pierw­sza kula ude­rzyła go w ra­mię, od­ry­wa­jąc je od broni, druga, cel­niej­sza, prze­szyła na wy­lot gar­dło. Ochro­niarz opadł na ko­lana, po czym wy­wró­cił się na plecy.

Mi­nutę póź­niej, po upew­nie­niu się, że obaj męż­czyźni nie żyją, strze­lec zna­lazł się z po­wro­tem na sta­no­wi­sku. Roz­pacz­li­wie sta­rał się uspo­koić od­dech.

Nie­mal na­tych­miast usły­szał po­mruk sil­ni­ków. Pod­niósł lor­netkę do oczu. Na dro­dze pro­wa­dzą­cej do re­zy­den­cji po­ja­wiło się pięć sa­mo­cho­dów. Ko­lumnę otwie­rało oso­bowe bmw z ochroną, za nim po­dą­żały trzy opan­ce­rzone vany. Na końcu, w pew­nej od­le­gło­ści od ka­wal­kady, je­chało dru­gie bmw. Auta po­ru­szały się z dużą pręd­ko­ścią, ko­le­biąc się na nie­rów­no­ściach grun­to­wej, za­sy­pa­nej śnie­giem drogi. Straż­nicy przy bra­mie otrzy­mali naj­wy­raź­niej ra­diowy sy­gnał o zbli­ża­ją­cych się go­ściach, bo oży­wili się wy­raź­nie.

Strze­lec ode­rwał oczy od nok­to­wi­zyj­nej lor­netki, wy­łu­skał z kie­szeni te­le­fon ko­mór­kowy, wy­brał za­pro­gra­mo­wany nu­mer, po czym wy­słał wia­do­mość. Chwilę póź­niej od­da­lony o prze­szło ki­lo­metr si­łow­nik uniósł klapę do góry. Na­stępny ese­mes. Ro­bot pew­nym ru­chem wy­jął z otwar­tej skrzynki pierw­szą minę moź­dzie­rzową, uzbroił za­pal­nik i wzniósł chwy­taki w górę. Lotki po­ci­sku nie­mal do­ty­kały pa­trzą­cej w niebo lufy.

Strze­lec tym­cza­sem li­czył se­kundy. Aby atak się po­wiódł, mu­siał na­stą­pić w mo­men­cie, gdy pa­sa­że­ro­wie va­nów wy­siądą i będą prze­mie­rzać ob­szerny dzie­dzi­niec re­zy­den­cji. Nie wcze­śniej. I nie póź­niej.

Sa­mo­chody przy­sta­nęły przed bramą w ocze­ki­wa­niu na kon­trolę. Straż­nicy, choć oczy­wi­ście o żad­nych nie­spo­dzie­wa­nych go­ściach nie mo­gło być mowy, sta­ran­nie spraw­dzili do­ku­menty do­wódcy ochrony kon­woju oraz upo­waż­nie­nie do wjazdu na te­ren re­zy­den­cji. Po chwili je­den z nich mach­nął ręką i auta po­woli wto­czyły się do środka.

Brama za­trza­snęła się z hu­kiem.

We­dług prze­pro­wa­dzo­nych przez strzelca ob­li­czeń mina moź­dzie­rzowa bę­dzie po­trze­bo­wała na prze­by­cie pół­tora ki­lo­me­tra około dwu­dzie­stu se­kund. Przez pierw­szych kil­ka­na­ście po­kona pio­nowy pa­ra­metr krzy­wej ba­li­stycz­nej. Kiedy osią­gnie apo­geum, na krótki uła­mek se­kundy jakby za­wi­śnie w po­wie­trzu, po czym za­cznie z ro­snącą pręd­ko­ścią opa­dać w dół. Wtedy uak­tywni się urzą­dze­nie GPS, zgra pa­ra­me­try lotu z za­pro­gra­mo­wa­nymi da­nymi do­ty­czą­cymi celu i – w ra­zie po­trzeby – sko­ry­guje usta­wie­nie lo­tek.

Gdy wrota bramy za­trza­snęły się na do­bre, strze­lec wy­słał ko­lej­nego ese­mesa. Z ulgą skon­sta­to­wał do­cho­dzące z od­dali, stłu­mione stęk­nię­cie. Straż­nicy przy bra­mie usły­szeli je rów­nież. Dźwięk do­tarł znie­kształ­cony przez od­le­głość i śnieg, ale na tyle wy­raźny, że za­sta­no­wił ich i za­nie­po­koił. Strze­lec nie miał chwili do stra­ce­nia. Przy­tu­lił po­li­czek do kolby ka­ra­binu, ode­tchnął głę­boko i spoj­rzał przez ce­low­nik. Śnieg pró­szył w dal­szym ciągu, ale wie­czór był sto­sun­kowo ja­sny, roz­świe­tlony przez biały puch. Na skrzy­żo­wa­niu po­przecz­nych ni­tek ce­low­nika uj­rzał nieco roz­ma­zaną i nie­wy­raźną głowę straż­nika znaj­du­ją­cego się po pra­wej stro­nie bramy. Płyn­nym ru­chem na­ci­snął spust. Straż­nik do­stał w prawe oko. Im­pet po­ci­sku rzu­cił go na mur, po czym mar­twe ciało osu­nęło się na zmar­z­niętą zie­mię. Part­ner za­bi­tego za­re­ago­wał z szyb­ko­ścią uni­ka­ją­cej ataku mu­reny. Bły­ska­wicz­nie sko­czył w bok, prze­tur­lał się i, za­nim pierw­szy straż­nik upadł w śnieg, trzy­mał już w ręku od­bez­pie­czony ka­ra­bin sztur­mowy. Świst nad­la­tu­ją­cej miny zde­kon­cen­tro­wał go na chwilę.

Strzał.

Głowa dru­giego straż­nika opa­dła.

W tym sa­mym mo­men­cie kilka me­trów nad dzie­dziń­cem gromko eks­plo­do­wał po­cisk ka­se­towy. Strze­lec ener­gicz­nie po­de­rwał się na nogi i za­czął biec. Po prze­by­ciu mniej wię­cej po­łowy dy­stansu za­trzy­mał się, wy­ce­lo­wał w ma­sywne, drew­niano-sta­lowe odrzwia i na­ci­snął spust gra­nat­nika. Czter­dzie­sto­mi­li­me­trowy gra­nat ude­rzył pre­cy­zyj­nie, z siłą wy­star­cza­jącą do wy­rwa­nia pra­wego skrzy­dła z za­wia­sów. Huk de­to­na­cji nie prze­brzmiał jesz­cze, gdy eks­plo­do­wała na­stępna mina moź­dzie­rzowa.

Strze­lec ru­szył da­lej, li­cząc co­raz bliż­sze wy­bu­chy. Zda­wał so­bie sprawę, że z każ­dym kro­kiem staje się co­raz le­piej wi­doczny na tle roz­prze­strze­nia­ją­cego się po­żaru i bla­sku eks­plo­zji. Mu­siał jed­nak pod­jąć ry­zyko. Za­da­nie obej­mo­wało wej­ście na te­ren re­zy­den­cji, ko­or­dy­na­tor na­le­gał bo­wiem, aby strze­lec oso­bi­ście po­twier­dził sku­tecz­ność wy­ko­na­nia za­ma­chu.

Skoń­czyła się pierw­sza se­ria ła­dun­ków. Na­stą­piła krótka prze­rwa, ro­bot się­gnął do na­stęp­nej skrzynki i za­czął wy­sy­łać do celu po­ci­ski odłam­kowo-bu­rzące z opóź­nio­nym za­pal­ni­kiem, któ­rych pa­ra­me­try lotu zo­stały za­pro­gra­mo­wane nieco od­mien­nie od min ka­se­to­wych. Miały ude­rzyć pro­sto w re­zy­den­cję. Ku za­sko­cze­niu strzelca pierw­szy spu­dło­wał o do­bre trzy­dzie­ści me­trów.

Eks­plo­zja znisz­czyła ka­wał muru tuż obok bramy. Po­dmuch wy­rwał pół cię­ża­rówki ce­gieł i ka­wał­ków tynku, i wy­rzu­cił je w górę, przy oka­zji oba­la­jąc, ogłu­sza­jąc i po­zba­wia­jąc tchu strzelca.

Na swoje szczę­ście unik­nął opa­da­ją­cych ce­gieł. Po­wrót do peł­nej świa­do­mo­ści za­jął mu dłuż­szą chwilę. Po na­stęp­nej pod­niósł się, obo­lały i ku­le­jący.

Cho­lerna elek­tro­nika, po­my­ślał. Można so­bie było da­ro­wać wy­wa­la­nie bramy.

Ze sto­ic­kim spo­ko­jem ocze­ki­wał na­stęp­nych eks­plo­zji. Wy­szedł z za­ło­że­nia, że je­żeli urzą­dze­nia ste­ru­jące po­ci­skami za­dzia­łają pra­wi­dłowo, nie ma się czego oba­wiać, po­zo­sta­ło­ści muru osło­nią go. Je­żeli nie – na­wet naj­szyb­sza ucieczka nie na wiele się zda, jako że nie spo­sób prze­wi­dzieć roz­mia­rów błędu, a za­tem i okre­ślić miejsc tra­fień.

Trzy ostat­nie po­ci­ski, od­dzie­lone pięt­na­sto­se­kun­do­wymi in­ter­wa­łami, pre­cy­zyj­nie tra­fiły w cel.

Ode­tchnął z ulgą, mi­nął mar­twego straż­nika i ostroż­nie prze­kro­czył li­nię bramy. Na­gle za­uwa­żył ruch. Ze środka willi, z miej­sca, w któ­rym kie­dyś za­pewne znaj­do­wały się drzwi wej­ściowe, wy­sko­czył czarno odziany czło­wiek. Jego odzież pło­nęła w kilku miej­scach. Fa­cet był w szoku i naj­praw­do­po­dob­niej nie sta­no­wił żad­nego za­gro­że­nia. Po­mimo to strze­lec pod­niósł ka­ra­bin i od­dał krótką se­rię.

Ochro­niarz ru­nął na zie­mię.

Strzał. Drugi. Trzeci.

Kule prze­le­ciały tak bli­sko głowy strzelca, że po­czuł ruch po­wie­trza. Jedna ro­ze­rwała ko­mi­niarkę na wy­so­ko­ści skroni. Atak, o czym po­in­for­mo­wały trzy ni­kłe bły­ski wi­doczne w pół­mroku, po­cho­dził z od­da­lo­nego o dwa­dzie­ścia kro­ków bmw ochrony.

Upadł w bok, prze­tur­lał się i otwo­rzył ogień. Ce­lo­wa­nie w ta­kich wa­run­kach bywa nie­do­kładne, ale mimo trud­nych oko­licz­no­ści przy­naj­mniej pół se­rii, krze­sząc bły­ski ry­ko­sze­tów, we­szło w cel. Tam­ten za­milkł.

Auto było opan­ce­rzone, więc se­ria po­ci­sków ka­li­bru 5,56 nie mo­gła wy­rzą­dzić ukry­temu we wnę­trzu agen­towi spe­cjal­nej krzywdy, o ile ten nie wy­stawi głowy i nie ukaże się w któ­rymś z wy­bi­tych okien. Na to jed­nak trudno było li­czyć. Ochro­niarz, na­wet ranny i w szoku, z pew­no­ścią miał dość wspo­ma­ga­nego wy­szko­le­niem in­stynktu sa­mo­za­cho­waw­czego, by jak naj­sta­ran­niej ko­rzy­stać z osłony pan­cer­nych blach sa­mo­chodu.

I to wła­śnie stwa­rzało szansę...

Strze­lec po­de­rwał się i pro­wa­dząc ogień z bio­dra, zyg­za­kiem po­biegł w stronę bmw. Od celu dzie­liło go nie wię­cej niż pięć kro­ków, gdy skoń­czyła się amu­ni­cja, o czym po­in­for­mo­wało gło­śne szczęk­nię­cie opa­da­ją­cej w pustkę iglicy. Za­klął i za­czął mo­co­wać się z ma­ga­zyn­kiem. Agent, wci­śnięty w prze­strzeń po­mię­dzy przed­nim a tyl­nym fo­te­lem, wła­śnie na to li­czył. Wy­pro­sto­wał się gwał­tow­nie, uniósł broń...

...i padł na zie­mię z wielką dziurą w gło­wie.

Strze­lec pod­szedł do sa­mo­chodu, spoj­rzał na mar­twego ochro­nia­rza, scho­wał Glocka do kie­szeni i omiótł wzro­kiem po­bo­jo­wi­sko.

Za­mknięta wy­so­kim mu­rem prze­strzeń mo­głaby słu­żyć za sce­no­gra­fię wo­jen­nego filmu. Wszę­dzie auta po­szat­ko­wane nie­zli­czo­nymi sta­lo­wymi czą­stecz­kami roz­ry­wa­ją­cej się nad nimi sub­a­mu­ni­cji. Je­den z va­nów le­żący na boku, drugi pło­nący ni­czym po­chod­nia. Po­wy­ry­wane drzwi, po­wy­bi­jane szyby, ka­ro­se­rie dziu­rawe ni­czym dursz­lak. Ele­ganc­kie, sta­ran­nie wy­pie­lę­gno­wane drzewa i krzewy – więk­szość igla­sta, a więc zie­lona mimo zimy – za­mie­nione w ce­lu­lo­zową mia­zgę.

Oka­zała willa stała się wła­ści­wie pło­nącą ru­iną. Dach, ro­ze­rwany eks­plo­zjami, ru­nął. Fron­towa ściana, zło­żona w więk­szo­ści z ogrom­nych roz­le­głych prze­szkleń, wy­le­ciała na ze­wnątrz, uka­zu­jąc za­mie­niony w wul­kan sza­le­ją­cych pło­mieni hol wej­ściowy. Po­żar szybko się roz­prze­strze­niał. Na­gle z gło­śnym hu­kiem wy­bu­chła in­sta­la­cja ga­zowa.

Na ele­ganc­kiej gra­ni­to­wej ko­stce dzie­dzińca le­żały wy­krę­cone, po­roz­ry­wane po­sta­cie, za­sty­głe w naj­dzik­szych pi­ru­etach. Roz­bite o sa­mo­chody głowy, po­od­ci­nane koń­czyny. Wi­zy­towe gar­ni­tury za­mie­nione w brudne i za­krwa­wione szmaty.

Roz­ta­pia­jący się od żaru pło­ną­cego bu­dynku śnieg bar­wił się ró­żowo.

Ci­szę prze­ry­wał je­dy­nie huk pło­mieni.

Strze­lec uznał, że za­da­nie zo­stało wy­ko­nane. Z dwu­na­stu za­kon­trak­to­wa­nych VIP-ów miał w polu wi­dze­nia dzie­się­ciu. Dwóch po­zo­sta­łych spa­liło się w jed­nym z va­nów.

Po raz ostatni spoj­rzał na swoje dzieło i opu­ścił te­ren re­zy­den­cji.

Biegł szybko, naj­szyb­ciej jak się dało, mia­ro­wymi su­sami prze­sa­dzał prze­strzeń po­mię­dzy re­zy­den­cją a la­sem.

Gdy za­głę­bił się mię­dzy drzewa, sta­nął i wy­jął z kie­szeni te­le­fon ko­mór­kowy. Wstu­kał nu­mer i ostatni, trzeci ese­mes po­le­ciał w eter. Po kilku se­kun­dach do­biegł go od­głos sil­nej eks­plo­zji. Ła­du­nek C4 po­łą­czony z dwoma ka­ni­strami ben­zyny znisz­czył szopę, moź­dzierz, skrzy­nie po amu­ni­cji, a także prze­my­sło­wego ro­bota – bez­u­ży­tecz­nego już me­cha­nicz­nego mor­dercę.

Za kie­row­nicą ukry­tego wcze­śniej nis­sana pa­th­fin­dera za­siadł nie­spełna cztery mi­nuty po opusz­cze­niu te­renu re­zy­den­cji. Po pię­ciu mi­nu­tach szyb­kiej jazdy był już pe­wien, że ża­den po­ścig nie zdoła go do­go­nić.

Śnieg pa­dał co­raz moc­niej.

4.

Dwie go­dziny póź­niej strze­lec włą­czył kom­pu­ter. Wia­tra­czek chło­dzący pro­ce­sor za­szu­miał ci­cho. Duży, cie­kło­kry­sta­liczny ekran roz­ja­rzył się zim­nym bla­skiem.

Otwo­rzył pocztę i w ciągu pię­ciu mi­nut na­pi­sał krótki, rze­czowy ra­port. Zgod­nie z ocze­ki­wa­niami po na­stęp­nych pię­ciu mi­nu­tach otrzy­mał od­po­wiedź od ko­or­dy­na­tora.

Dzięki skom­pli­ko­wa­nemu sys­te­mowi po­łą­czo­nych ze sobą kont na róż­nych ser­we­rach nie­mal nie­moż­liwe było wy­śle­dze­nie ko­re­spon­du­ją­cych ze sobą kom­pu­te­rów, a treść wia­do­mo­ści za­szy­fro­wano.

Za­war­tość e-ma­ila spo­wo­do­wała, że strze­lec za­my­ślił się głę­boko. Pierw­szych kilka aka­pi­tów wy­glą­dało stan­dar­dowo. Ko­or­dy­na­tor wy­ra­żał za­do­wo­le­nie z wy­ko­na­nia za­da­nia. In­for­mo­wał, iż pie­nią­dze zo­stały prze­lane na za­gra­niczne konta.

Ale dal­sza część wia­do­mo­ści...

Aż zmarsz­czył brwi ze zdu­mie­nia, choć od dawna sta­rał się nie dzi­wić ni­czemu.

Kwota pro­po­no­wana jako ho­no­ra­rium za na­stępne zle­ce­nie nie­mal dwu­krot­nie prze­wyż­szała wszystko, co tej pory za­ro­bił, pra­cu­jąc dla ko­or­dy­na­tora. Łączna wy­so­kość środ­ków na kon­cie po za­koń­cze­niu ope­ra­cji wy­nie­sie po­nad dwa i pół mi­liona euro, co po­zwoli wy­co­fać się z in­te­resu.

Na­to­miast samo za­da­nie...

Strze­lec nie oba­wiał się o tech­niczną stronę zle­ce­nia – trud­niej­sze ak­cje uda­wało mu się za­koń­czyć peł­nym suk­ce­sem. Cho­dziło ra­czej o skutki – z pew­no­ścią do tej pory nie ro­bił ni­czego, co przy­nio­słoby tak da­leko idące kon­se­kwen­cje. Chaos i pa­ra­liż de­cy­zyjny w pań­stwie to tylko naj­ła­god­niej­sze z nich.

Nie dzi­wiła także kwota za­pro­po­no­wana jako ho­no­ra­rium. Za­równo zle­ce­nio­dawca, jak i zle­ce­nio­biorca zda­wali so­bie sprawę, że po wy­ko­na­niu za­da­nia za­ma­cho­wiec bę­dzie po­szu­ki­wany i ści­gany przez po­łowę służb spe­cjal­nych świata.

Z dru­giej strony było zo­bo­wią­za­nie. Cel, jaki za­ło­żył so­bie przed dwoma laty.

Po dłuż­szej chwili strze­lec wy­stu­kał od­po­wiedź.

5.

Po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści od strzelca ko­or­dy­na­tor uśmiech­nął się. Spoj­rzał na ze­ga­rek: dzie­siąta wie­czo­rem. Jesz­cze nie za późno na te­le­fon. Na taki te­le­fon.

– Pro­szę po­łą­czyć z se­na­to­rem Ko­ło­dyń­skim – po­wie­dział do in­ter­komu.

Cze­ka­jąc na roz­mowę, wpa­try­wał się w trzy­maną w ręku szkla­neczkę z trzy­dzie­sto­let­nią whi­sky. Pod­niósł ją.

Za przej­ście Ru­bi­konu, po­my­ślał.

ROZ­DZIAŁ I

22 grud­nia 2011 roku

1.

– No chodź! Przy­biję ci jaja do ściany.

– Też cię ko­cham.

– Du­pek!

Zu­zanna po­stą­piła pół kroku do przodu i ude­rzyła pra­wym sier­pem. Tysz­kie­wicz, nie mo­gąc ochło­nąć jesz­cze po po­przed­niej se­rii cio­sów, od któ­rej tylko czę­ściowo udało mu się uchy­lić – skutki tego „czę­ściowo” bę­dzie od­czu­wał jesz­cze przez kilka dni, tak przy­naj­mniej są­dził – spóź­nił się z blo­kiem o pół se­kundy. Gdy się wal­czy z Zu­zanną, pół se­kundy to cała wiecz­ność, pół se­kundy zwy­kle wy­star­cza jej na wzię­cie prysz­nica, zje­dze­nie ko­la­cji i obej­rze­nie dwóch od­cin­ków ulu­bio­nego se­rialu. To­też uzbro­jona w piąst­kówkę, małą rę­ka­wicę za­le­d­wie za­kry­wa­jącą kostki, za­ci­śnięta dłoń wy­lą­do­wała czy­sto na szczęce Tysz­kie­wi­cza. Ciało ogar­nęła sła­bość. Nogi na­gle, bez uprze­dze­nia, prze­kształ­ciły się w nie­za­leżne od sie­bie ko­lumny wy­ko­nane z mięk­kiej gumy, przed oczami wy­stą­piły po­ważne za­kłó­ce­nia ob­razu po­łą­czone z – nie cał­kiem nie­mi­łymi, trzeba uczci­wie przy­znać – ha­lu­cy­na­cjami, a mózg stra­cił łącz­ność z rze­czy­wi­sto­ścią.

Wpadka. Po­rażka. Wstyd.

Ja­kub od­ru­chowo zro­bił krok w bok i padł w ra­miona przy­glą­da­ją­cego się walce Krzep­tow­skiego. Zu­zanna pod­sko­czyła kilka razy i spoj­rzała na prze­ciw­nika z nie­ukry­wa­nym obrzy­dze­niem.

– Kurwa, co za la­luś. Wsta­waj czło­wieku, wal­czysz jak pipa – po­wie­działa ze zło­ścią.

Krzep­tow­ski obej­mo­wał wi­szą­cego na nim Ja­kuba, który po­woli wra­cał do sie­bie.

– Nie mów tak do mnie. Je­stem twoim sze­fem, w końcu – stęk­nął Tysz­kie­wicz.

– Sze­fem je­steś tam – wska­zała poza ob­ręb sali. – A tu je­steś ofermą, któ­rej się wy­daje, że po­trafi wal­czyć.

Krzep­tow­ski spoj­rzał na Ja­kuba z góry.

– Chyba mu­sis iść. Jak nie pój­dzies, to ci nie da­ruje.

– No, dzię­kuje wam pik­nie, baco, za do­bre słowo – Tysz­kie­wicz wy­pro­sto­wał się. W gło­wie mu hu­czało. Ru­szył nie­pew­nie do przodu i pod­niósł ręce.

– Bę­dziesz py­tlo­wać jak baba w ma­glu, czy w końcu ru­szysz ty­łek? – za­py­tał, nad­ra­bia­jąc miną i sta­ra­jąc się ukryć drże­nie głosu.

Sko­śne oczy Zu­zanny zwę­ziły się. Wy­ko­nała miękki ba­lans cia­łem i za­ata­ko­wała. Roz­pę­dzona pięta prze­le­ciała o kilka mi­li­me­trów od skroni Ja­kuba. Pięta, jak i cała noga, wi­siała jesz­cze w po­wie­trzu, kiedy Tysz­kie­wicz ru­szył do przodu, wy­cią­gnął obie dło­nie i po­pchnął Zu­zannę, jed­no­cze­śnie ro­biąc wy­krok prawą nogą.

Nie spo­dzie­wał się, by ta pry­mi­tywna sztuczka za­dzia­łała, ale, o dziwo, ow­szem. Chwila nie­uwagi, nie­wielki koszt, po­ważne kon­se­kwen­cje.

Zu­zanna upa­dła na plecy. Sko­czył. Ko­la­nami wbił jej klatkę pier­siową w pod­łogę, po czym prze­to­czył się na bok. Przy­ci­snął jej prawą rękę do piersi, ni­czym naj­cen­niej­szy skarb. Wy­pchnął bio­dra do góry, sta­ra­jąc się prze­pro­sto­wać ło­kieć prze­ciw­niczki.

Gdy się do­brze za­sto­suje tę tech­nikę, nie spo­sób się z niej uwol­nić. Ale źle za­ło­żył chwyt, a spo­cona skóra miała zbyt do­bry po­ślizg, by trzy­ma­nie było stu­pro­cen­towo sku­teczne.

Zu­zanna wy­szarp­nęła dłoń i po se­kun­dzie stała na no­gach. Tysz­kie­wicz pod­niósł się w chwilę póź­niej, spo­dzie­wa­jąc się na­tych­mia­sto­wego ataku. To, że nie na­stą­pił, jed­no­znacz­nie świad­czyło o nie­ba­ga­tel­nych skut­kach upadku i chwi­lo­wego wy­pom­po­wa­nia po­wie­trza z płuc prze­ciw­niczki. W in­nym wy­padku Tysz­kie­wicz już mo­dliłby się o szybką śmierć.

Zu­zanna od­dy­chała ciężko.

Sa­tys­fak­cja. Zmu­sić Zu­zannę do sa­pa­nia to nie byle co. Nie – Byle – Kurwa Mać – Co.

Krzep­tow­ski ciężko opadł na ławkę. Na­wet sie­dząc, gó­ro­wał nad in­nymi.

Prze­ciw­nicy od­po­częli, po­je­dy­nek na par­kie­cie znów roz­go­rzał z pełną siłą. Krzep­tow­ski skrzy­wił się. Miał po­ważne obawy o re­zul­tat walki. Nie chciał już na nią pa­trzeć, mu­siał się za­jąć czymś in­nym. Te­raz. W tym mo­men­cie. Ina­czej Zu­zanna nie do­żyje wie­czora.

– Moze cho­cias tak na pół gwizdka? Małe bim-bom? – za­py­tał sie­dzą­cego obok Smo­try­cza. Ten w od­po­wie­dzi bły­snął oku­la­rami.

– Sta­siu, po ostat­nim bim-bom po­wrót do domu za­jął mi trzy razy wię­cej czasu niż zwy­kle. Dajże ty spo­kój.

– Le­kutko... – Ką­tem oka wi­dział Tysz­kie­wi­cza bro­nią­cego się przed kop­nię­ciami, ale sta­rał się nie zwra­cać na to uwagi.

– Nie.

– A ty? – Krzep­tow­ski wy­chy­lił się i wyj­rzał zza Smo­try­cza. Sie­dząca obok ko­bieta nie była na­wet w po­ło­wie tak ładna jak Zu­zanna, ale Krzep­tow­ski zde­cy­do­wa­nie bar­dziej niż Zu­zannę ją lu­bił. Ra­zem z lekką nad­wagą i po­dobno nieco zbyt ob­fi­tymi bio­drami.

– Ja też nie. Cho­ciaż nie­długo, kto wie?... – za­wie­siła głos, a Krzep­tow­skiemu zro­biło się go­rąco.

Na par­kie­cie Zu­zanna parła do przodu z ener­gią czołgu Abrams. Tysz­kie­wicz nie­uchron­nie zmie­rzał do na­roż­nika sali. Do swego Wa­ter­loo.

– Lu­bię go, ale w to, to on zde­cy­do­wa­nie nie umie. I za miękki jest – mruk­nął Smo­trycz.

– Głu­piś – wark­nął Krzep­tow­ski, pa­trząc na cięgi, które zbie­rał Tysz­kie­wicz. Wa­ter­loo? Hi­ro­szima! Nie poj­mo­wał tego. – Ro­zum ma...

– Nie mó­wię nie. Cha­rak­teru mu tylko tro­chę bra­kuje.

– Głu­piś – po­wtó­rzył Krzep­tow­ski za­ja­dle, ale jesz­cze bar­dziej się za­sę­pił. – To, ze ta la­ska syb­ciej no­gami wy­wija, je­sce nic nie znacy.

– Nie lubi go. I cie­bie też nie.

– W du­pie ją mam – po­wie­dział nieco gło­śniej, niż za­mie­rzał.

Tysz­kie­wicz przy­stą­pił do roz­pacz­li­wego kontr­ataku. Je­den z cio­sów do­szedł, za­chwiał nieco Zu­zanną, ale od­dała z na­wiązką. Ja­kub po raz trzeci tego wie­czoru zna­lazł się na de­skach. Kil­ku­na­stu po­zo­sta­łych ćwi­czą­cych za­sty­gło w bez­ru­chu.

– Ko­niec – krzyk­nął Krzep­tow­ski, wy­cho­dząc na śro­dek sali. – Od­poc­nij se tro­che, a po­tem ze mną spró­bu­jes...

– Windy nie mam – skrzy­wiła się. Była wy­soka, metr sie­dem­dzie­siąt osiem na bo­saka, ale do spoj­rze­nia Krzep­tow­skiemu pro­sto w oczy bra­ko­wało jej przy­naj­mniej pięt­na­stu cen­ty­me­trów.

A Sta­ni­sław Krzep­tow­ski, sę­katy, mu­sku­larny gó­ral z Ko­ście­li­ska, chciał krwi.

– Strach cię ob­le­ciał? – za­py­tał, pa­trząc jej pro­sto w oczy i uśmie­cha­jąc się le­ciutko. – Zu­ziu...?

Plan, ge­nialny w swej pro­sto­cie, wy­pa­lił bez pu­dła. Na­zwij Zu­zannę Zu­zią, wojnę masz jak w banku. Bez ostrze­że­nia, bez ja­kich­kol­wiek przy­go­to­wań, sko­czyła szczu­pa­kiem do przodu, wbiła się bar­kiem w bio­dro Krzep­tow­skiego, jed­no­cze­śnie obej­mu­jąc go obiema rę­kami nieco po­ni­żej sie­dze­nia. Stał mocno na no­gach i w grun­cie rze­czy spo­dzie­wał się cze­goś w tym ro­dzaju – gdy róż­nica wagi po­mię­dzy prze­ciw­ni­kami jest wię­cej niż dwu­krotna, zde­cy­do­wa­nie wię­cej szans daje szu­ka­nie roz­strzy­gnię­cia walki w par­te­rze – mimo to uległ pre­cy­zji i dzi­kiej za­ja­dło­ści ataku. Upadł na plecy z hu­kiem, od któ­rego za­trzę­sły się ściany, z Zu­zanną przy­cze­pioną do tu­ło­wia ni­czym wa­ha­dło­wiec do jumbo jeta.

Zu­zanna prze­to­czyła się w bok, trzy­ma­jąc rękę Krzep­tow­skiego po­mię­dzy swo­imi udami. Ale nim zdo­łała wy­pchnąć bio­dra w górę („i zła­mać rękę ku­ta­sowi, raz na za­wsze za­ła­twić mu tę la­ta­jącą pięść”), Krzep­tow­ski prze­krzy­wił nieco ra­mię, wbi­ja­jąc jed­no­cze­śnie ło­kieć w jej łono. Gdy syk­nęła z bólu – zdzi­wiłby się, gdyby tego nie zro­biła, w ucisk wło­żył co naj­mniej po­łowę swej siły – zwi­nął się jak sprę­żyna, zła­pał nogę Zu­zanny nieco po­ni­żej kostki i skrę­cił mocno. Ból zmu­sił ją do po­lu­zo­wa­nia chwytu. Wię­cej nie było trzeba.

– Masz być grzeczna, suko – wy­szep­tał czy­stą pol­sz­czy­zną dzie­sięć se­kund póź­niej, pro­sto w na­brzmiałe krwią ucho. Głowę Zu­zanny trzy­mał w du­sze­niu gi­lo­ty­no­wym. Wal­czyła z za­wzię­to­ścią pit­bulla, ale to były próżne wy­siłki. Po­mału za­czy­nało bra­ko­wać jej tchu. Zdrowy ru­mie­niec na twa­rzy bladł, stop­niowo przy­bie­ra­jąc barwę ścian. – Wo­bec niego i ogól­nie. Sły­szysz?

– Wal się.

Na­ci­snął.

– Ro­zu­miesz mnie?

– Gó­rale... to... cioty... – stęk­nęła.

Na­ci­snął jesz­cze moc­niej. Wście­kle wal­czące ciało za­częło wiot­czeć.

Po­czuł na so­bie ręce. Od­cią­gały go z ca­łych sił. Krzyki.

Pu­ścił.

Gdy otwo­rzył oczy, Zu­zanna klę­czała nie­opo­dal, rzu­cana su­chymi tor­sjami. Wy­glą­dało na to, że jej twarz nie wróci prędko do nor­mal­nej barwy. Spoj­rzał na nią obo­jęt­nie i pod­niósł się. Tysz­kie­wicz, Smo­trycz i Ja­dzia, jego Ja­dzia (chciał­byś, pa­canku, po­my­ślał smęt­nie) od­dzie­lali go od nie­do­szłej ofiary i wrzesz­czeli. Po­zo­stali też wrzesz­czeli, tylko nieco da­lej.

Krzep­tow­ski uniósł rękę w ge­ście pod­da­nia.

– Już, już. Będę grzeczny.

– Po­wiedz to jej, głą­bie – krzyk­nęła zwy­kle spo­kojna Ja­dwiga, tym ra­zem mocno po­ru­szona. – Nie zda­jesz so­bie sprawy, jaki je­steś silny.

– To był spa­ring. Miała ta­kie same szanse – od­parł słabo. Nie chciało mu się kłó­cić. Pod­szedł do wal­czą­cej o od­zy­ska­nie od­de­chu nie­daw­nej prze­ciw­niczki i wy­cią­gnął dłoń.

– Chodź – po­wie­dział. Słowo za­brzmiało jak zgrzyt pa­ro­wozu na zwrot­ni­cach, w oce­nie Krzep­tow­skiego jed­nak sta­no­wiło wiel­ko­duszny przy­kład do­brej woli.

– Spa­daj – re­ak­cja była oczy­wi­sta. Zu­zanna ko­lo­rem na­dal przy­po­mi­nała szpi­talne prze­ście­ra­dło, ale nie ozna­czało to wcale chęci przy­ję­cia po­mocy od ko­go­kol­wiek. Zwłasz­cza od ko­legi. Fa­ceta. Wroga.

– No chodź – po­no­wił próbę, na­dal trzy­ma­jąc wy­cią­gniętą dłoń tuż przed jej no­sem.

Łyp­nęła po­nuro i bez ni­czy­jej po­mocy pod­nio­sła się na nogi.

– Dzień do­bry, pa­nie in­spek­to­rze. A wła­ści­wie do­bry wie­czór – po­wie­dział Tysz­kie­wicz do niż­szego z dwóch męż­czyzn, któ­rzy stali w progu sali i z za­in­te­re­so­wa­niem ob­ser­wo­wali roz­wój wy­da­rzeń. Po­my­ślał z nie­po­ko­jem, że mo­gli tak stać od pew­nego czasu, a to ozna­cza­łoby, że wi­dzieli zde­cy­do­wa­nie wię­cej, niż chciałby, aby wi­dzieli, i będą wy­cią­gali inne wnio­ski, niż chciałby, aby wy­cią­gali. To, co Tysz­kie­wicz i spółka ro­bili na tej sali w cza­sie wol­nym od pracy, było we­wnętrzną sprawą grupy. Przy­naj­mniej w teo­rii.

– Czo­łem – od­po­wie­dział in­spek­tor. Szef. Na­czel­nik. Miał ide­al­nie po­nurą minę, jak za­wsze. – Ba­wi­cie się?

– Tre­nu­jemy – od­parł Tysz­kie­wicz. Na­dal lekko dy­szał. Ze zde­ner­wo­wa­nia może.

– To jest tre­ning? – in­spek­tor uniósł brew. – Cie­kawe.

Wyż­szy z męż­czyzn przy­słu­chi­wał się tej wy­mia­nie zdań z cał­ko­witą, gra­ni­czącą ze znu­dze­niem obo­jęt­no­ścią. Ja­kub nie znał go. Pierw­sze wra­że­nie: chęć po­zna­nia bli­ska zeru.

– Sta­ramy się za­cho­wać formę – po­wie­dział.

– W ten spo­sób? – py­ta­nie świad­czyło, że przy­byli jed­nak wi­dzieli coś nie­coś.

– Wła­śnie w ten – po­parł Tysz­kie­wi­cza Krzep­tow­ski. – Jak sie nie wy­wró­cis, to sie nie na­ucys.

In­spek­tor wzru­szył ra­mio­nami.

– Przed­sta­wiam wam no­wego członka ze­społu – po­wie­dział, wska­zu­jąc na swego to­wa­rzy­sza. – Ko­mi­sarz Jan To­lak. Z Kra­kowa. Wy­dział do­cho­dze­niowo-śled­czy Ko­mendy Miej­skiej.

Fa­cet na­wet nie mru­gnął. Stał sztywno wy­pro­sto­wany, a Tysz­kie­wicz utwier­dził się w prze­ko­na­niu, że go nie lubi. Gość mógłby grać bez żad­nej cha­rak­te­ry­za­cji ge­sta­pow­ców lub es­es­ma­nów w do­wol­nym wo­jen­nym fil­mie, wli­cza­jąc te o du­żym bu­dże­cie. Wyż­szy od Tysz­kie­wi­cza o po­nad pół głowy – nie­zbyt wielki wy­czyn, bo od Tysz­kie­wi­cza na­wet Zu­zanna była nieco wyż­sza – bar­czy­sty, o ja­snych, gę­stych wło­sach i nie­bie­skich oczach. Wy­su­nięta do przodu, ma­sywna szczęka mo­gła świad­czyć o upo­rze i sta­now­czo­ści. Re­gu­larne rysy twa­rzy, pro­sty, rzym­ski nos spra­wiały, że fa­cet mógł na­prawdę się po­do­bać.

W związku z tym Tysz­kie­wi­czowi od razu się nie spodo­bał. Ja­kub oce­nił go jako upier­dli­wego dupka i miał za­miar kon­se­kwent­nie trzy­mać się tej nieco jed­no­stron­nej – był na­wet skłony to przy­znać, w końcu sta­rał się być obiek­tywny – opi­nii.

Ale wy­cią­gnął rękę, przy­wo­łu­jąc na twarz coś w ro­dzaju uśmie­chu.

– Nad­ko­mi­sarz Ja­kub Tysz­kie­wicz – po­wie­dział.

Tam­ten uści­snął dłoń.

– Miło mi – miał głę­boki, ni­ski głos.

Ide­alny do sek­ste­le­fonu dla na­pa­lo­nych eme­ry­tek, po­my­ślał Ja­kub.

– Ko­mi­sarz Sta­ni­sław Krzep­tow­ski.

– Aspi­rant Ja­dwiga Stec.

– Pod­ko­mi­sarz An­toni Smo­trycz.

Zu­zanna po­de­szła nie­chęt­nie i wy­cią­gnęła rękę. Jej mina świad­czyła wy­raź­nie, że uważa całą tę pre­zen­ta­cję za zbędną bzdurę.

– Ko­mi­sarz Zu­zanna Ce­hak – po­wie­działa przez zęby.

Nie­praw­do­po­dobne, zie­lone, ko­cie oczy Zu­zanny wy­warły jed­nak na fa­ce­cie wra­że­nie, bo oży­wił się nieco.

– Bar­dzo mi miło – po­wie­dział gło­śniej niż po­przed­nio i uśmiech­nął się. Przy­stojna twarz stała się jesz­cze przy­stoj­niej­sza. – Jan To­lak.

Zu­zanna szybko wy­co­fała dłoń i wy­dęła nieco wargi, aby wy­raź­nie dać do zro­zu­mie­nia, że nie bę­dzie to­le­ro­wała żad­nych bzde­tów w przy­szłych re­la­cjach. Ko­nieczne mi­ni­mum, oto obo­wią­zu­jący mo­del.

Szef nie zwra­cał uwagi na niu­anse.

– Nad­ko­mi­sarz Tysz­kie­wicz jest sze­fem ze­społu – po­wie­dział to­nem cier­pli­wego na­uczy­ciela. Było to nie­zwy­kłe, po­nie­waż na ogół prze­ma­wiał szybko i gwał­tow­nie, wy­bu­cha­jąc zło­ścią, gdy ktoś nie na­dą­żał. – Ko­mi­sa­rze Krzep­tow­ski i Ce­hak z Wy­działu do walki z Ter­ro­rem Kry­mi­nal­nym i Za­bójstw. Pod­ko­mi­sarz Smo­trycz – nasz ge­niusz kom­pu­te­rowy. A pani aspi­rant jest naj­lep­szym tech­ni­kiem od śla­dów, ja­kiego mamy w War­sza­wie. Z ko­lei ko­mi­sarz To­lak wszystko to, co znaj­dzie­cie, prze­łoży na do­wody pro­ce­sowe.

– Aż z Kra­kowa? – wy­rwało się Tysz­kie­wi­czowi.

In­spek­tor spoj­rzał na niego su­rowo.

– Przyda wam się spoj­rze­nie z ze­wnątrz.

Krzep­tow­ski, wi­dząc, że Ja­kub zbiera się do od­po­wie­dzi, mach­nął ręką.

– Kra­ków od Ko­ście­li­ska rzut be­re­tem. Do­ga­damy się – wy­szcze­rzył zęby w uśmie­chu, co nie­ocze­ki­wa­nie spra­wiło, że jego twarz stała się pra­wie przy­ja­zna. Na­wet nie zna­jąc ko­mi­sa­rza, To­lak po­wi­nien wpaść w błogi na­strój.

To, że nie wpadł, świad­czyło tylko na jego nie­ko­rzyść. Przy­naj­mniej zda­niem Tysz­kie­wi­cza.

– Ju­tro o dzie­sią­tej pan nad­ko­mi­sarz się u mnie za­mel­duje. Z kon­cep­cją. A naj­le­piej ze sprawcą – po­wie­dział in­spek­tor. Po­rzu­cił już uprzejmy ton, mó­wił szybko, po­ły­ka­jąc koń­cówki.

– Tak jest – od­parł Ja­kub. Sprawca? Ju­tro? Ce­nił an­giel­skie po­czu­cie hu­moru szefa. – W ta­kim ra­zie my spo­ty­kamy się o ósmej trzy­dzie­ści – zwró­cił się do ze­społu. – Jak ro­zu­miem, pan ko­mi­sarz też bę­dzie obecny.

To­lak ski­nął głową. Ruch zmie­rzy­łaby jed­nak tylko pre­cy­zyjna suw­miarka, z po­działką do dzie­sią­tych czę­ści mi­li­me­tra.

Krzep­tow­ski zer­k­nął na Ja­dwigę, zo­ba­czył przy­ja­zne i pełne cie­pła spoj­rze­nie skie­ro­wane w stronę To­laka, po czym bły­ska­wicz­nie do­łą­czył do grona prze­ciw­ni­ków no­wej gwiazdy ze­społu.

Fa­cet miał prze­bim­bane już na star­cie.

2.

– Fa­cet ma prze­bim­bane – po­wie­dział Tysz­kie­wicz bli­sko kwa­drans póź­niej. Nie mógł otwo­rzyć drzwi sa­mo­chodu. Zwy­kle w tej klasy au­tach pro­blemy z zam­kami nie wy­stę­pują, ale tym ra­zem coś szwan­ko­wało. Wzdry­gnął się. – Zimno.

– A tam – mruk­nął Krzep­tow­ski, nie pre­cy­zu­jąc, do czego się od­nosi uwaga. – Daj, po­mogę ci.

Ja­kub po­dał mu klu­czyk zin­te­gro­wany z pi­lo­tem. Dłoń, mimo iż okryta rę­ka­wiczką, ze­sztyw­niała z zimna, choć na dwo­rze prze­by­wali od nie­spełna pię­ciu mi­nut. Krzep­tow­ski przy­tknął urzą­dze­nie bli­żej ma­ski i ener­gicz­nie na­ci­snął gu­zik.

Nic.

– Ba­te­rie kiedy zmie­nia­łeś?

– Dawno. Ale jesz­cze dwie go­dziny temu nie było pro­blemu.

– Dwie go­dziny temu było pięć stopni cie­plej. To zna­czy o pięć stopni mniej zimno. – Ogrze­wał pi­lota w wiel­kiej dłoni. – Du­pek. I to obcy. Po co on tu­taj?

Znali się od wielu lat. Na­głe zmiany te­matu sta­no­wiły dla nich chleb po­wsze­dni. Ni­gdy nie tra­cili wątku

– Szpi­cel.

– My­ślisz? – za­in­te­re­so­wał się Krzep­tow­ski. – Wiesz, co to zna­czy?

– Wiem. Że sprawa jest dużo po­waż­niej­sza, niż my­ślimy.

– I mamy prze­chla­pane...

– ...bo obo­jęt­nie, czy wy­gramy, czy prze­gramy...

– ...i tak nas udu­pią...

Pi­lot w końcu za­dzia­łał, za­mek od­sko­czył z trza­skiem. Sil­niej­szy niż inne po­dmuch wia­tru za­chwiał dys­ku­tan­tami. Płatki śniegu wi­ro­wały w świe­tle ulicz­nych la­tarni.

Drzwi dało się otwo­rzyć nie bez pew­nego oporu. Obaj z ulgą za­sie­dli w fo­te­lach. Sa­mo­chód, choć przy­je­chali nim nieco po­nad dwie go­dziny temu, zmarzł na kość. Tysz­kie­wicz prze­krę­cił klu­czyk. Sil­nik za­pa­lił po nieco dłuż­szej niż zwy­kle chwili.

Ja­kub spoj­rzał na ta­blicę roz­dziel­czą.

– Je­zus Ma­ria, mi­nus dwa­dzie­ścia. Jesz­cze w dzień było sie­dem stopni mrozu.

– Nie przej­muj się. To szwedzka fura. Na zi­mowy kli­mat ro­biona.

Tysz­kie­wicz ski­nął głową. Vo­lvo XC 90 z na­pę­dem na cztery koła wy­da­wało się stwo­rzone do jazdy w ta­kich wa­run­kach.

– Nie o au­cie mó­wi­łem, tylko o so­bie. A pan du­pek bę­dzie mu­siał się tro­chę wy­ka­zać.

– Bę­dzie mu­siał – przy­tak­nął Krzep­tow­ski. – Nie bę­dzie miał ła­two.

– Ja je­stem sze­fem i po­sta­ram się, żeby nie miał ła­two.

– Po­wi­nien mieć trudno.

– Ra­czej tak. Bę­dzie miał.

Krzep­tow­ski umilkł na chwilę. Sil­nik po­mału się roz­grze­wał, roz­ta­pia­jąc mróz na szy­bach Wiatr tar­gał sa­mo­cho­dem, a niebo sy­pało śnie­giem jesz­cze gwał­tow­niej niż przed chwilą.

– Mam pe­wien po­mysł...

– No? – za­chę­cił go Ja­kub. Prze­su­nął dźwi­gnię zmiany bie­gów na po­zy­cję „D”, skrę­cił kie­row­nicę i ru­szył.

– W spra­wie – wy­ja­śnił. Mó­wił o do­cho­dze­niu, które ze­spół pro­wa­dził od wczo­raj. – Może nie po­mysł na­wet, a po­dej­rze­nie. Cień po­dej­rze­nia.

– To do­brze. Ja na ra­zie nie mam żad­nego. Po­wiesz mi?

Krzep­tow­ski po­krę­cił głową.

– Ju­tro. Mu­szę jesz­cze coś prze­my­śleć.

– Do­bra. Po­wiesz mi ju­tro.

– No. I tylko to­bie, na ra­zie.

Tysz­kie­wicz zdu­miał się, cho­ciaż był przy­zwy­cza­jony do róż­nych, nie­raz dzi­wacz­nych po­my­słów Krzep­tow­skiego.

– Coś wiesz?

– Nie. Ale mam obawy. Po­wiem ci ju­tro – de­fi­ni­tyw­nie uciął ten wą­tek roz­mowy. – A ta cip­cia?

– Zu­zanna? Zo­staw ją. Sama nie wie, czego chce.

– Nie są­dzę. Da­łeś so­bie sko­pać ty­łek. Spe­cjal­nie?

– Zwa­rio­wa­łeś? Od­biło jej. Skła­dała się z sa­mej ad­re­na­liny.

– Nie­zbyt cię lubi. A jak ona ko­goś nie lubi, trza się bać.

– Może ma trudny mo­ment w ży­ciu. Dla­tego jest agre­sywna.

– Agre­sywna? To gra­nat. Od­bez­pie­czony. Chce wal­czyć z ca­łym świa­tem.

– Mimo wszystko, to do­bra dziew­czyna – po­wie­dział Tysz­kie­wicz. Ostat­nio sam w to nie wie­rzył. – Tro­chę po­pier­do­lona, ale na­prawdę okej.

– Nie – Krzep­tow­ski był po­ważny jak ni­gdy. – Chciała ci zro­bić krzywdę. Ona nie jest okej i ma coś do cie­bie. Wiesz może, o co cho­dzi?

– Nie mam po­ję­cia – od­parł Ja­kub, my­śląc o dwóch sple­cio­nych w przy­ja­ciel­skim uści­sku oso­bach, które nie­dawno przy­pad­kiem zo­ba­czył na ulicy.

– Masz.

– Nie.

Kła­mał.

3.

– Halo?

– Dzień do­bry. Czy roz­ma­wiam z pa­nią He­leną Be­re­zo­wiec?

– Przy te­le­fo­nie. Kto mówi?

– W imie­niu wspól­noty miesz­ka­nio­wej spraw­dzam pewne dane. A więc pani He­lena Be­re­zo­wiec?

– Już mó­wi­łam. Tak.

– Lat trzy­dzie­ści. Wzrost sto sie­dem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów. Zga­dza się?

– Nie po­do­bają mi się te py­ta­nia...

– Roz­miar gar­de­roby trzy­dzie­ści sześć. Roz­miar biu­sto­no­sza sie­dem­dzie­siąt pięć C. Mę­żatka?

He­lena od po­czątku wie­działa, że nie cho­dzi o żadną wspól­notę miesz­ka­niową.

– Pro­szę dać mi spo­kój...

– Nie mam naj­mniej­szego za­miaru dać pani spo­koju. Wprost prze­ciw­nie.

He­lena spoj­rzała na ekran te­le­fonu. Apa­rat nie iden­ty­fi­ko­wał nu­meru, z któ­rego dzwo­nił na­tręt.

– Pan mi się na­rzuca. Będę zmu­szona za­dzwo­nić na po­li­cję.

Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się gromko.

– Ależ bar­dzo pro­szę. Oni ni­gdy nie przy­jeż­dżają na czas. Ale nie od­po­wie­działa pani na moje py­ta­nie – mę­żatka? Jest pani sama w domu?

He­lena wci­snęła czer­wony gu­zik i prze­rwała po­łą­cze­nie. Ro­zej­rzała się. Po­kój to­nął w pół­mroku, za oknem śnieg pa­dał wiel­kimi, ci­chymi płat­kami. Wiatr na­pie­rał na szyby.

Za­sta­no­wiła się, czy jest go­towa na to, co ma wy­da­rzyć się w ciągu naj­bliż­szych mi­nut. Bo tego, że coś się wy­da­rzy, była ab­so­lut­nie pewna.

Cztery pię­tra ni­żej i pięć­dzie­siąt me­trów da­lej męż­czy­zna spoj­rzał w za­du­mie na za­mil­kły na­gle te­le­fon. Uśmiech­nął się do sie­bie.

To bę­dzie ła­twa zdo­bycz, po­my­ślał.

Wy­cią­gnął z kie­szeni pęk klu­czy i wy­brał je­den z nich. Już przy pierw­szej pró­bie za­mek drzwi wej­ścio­wych pod­dał się bez oporu. Męż­czy­zna wszedł do ja­sno oświe­tlo­nego hallu, z pewną miną ski­nął głową sie­dzą­cemu w prze­szklo­nej budce ochro­nia­rzowi, ukło­nił się mi­ja­ją­cej go ko­bie­cie, po czym wsko­czył do windy. Wy­brał przy­cisk czwar­tego pię­tra. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach ka­bina z ci­chym szu­mem za­koń­czyła swój bieg.

Wy­szedł i ro­zej­rzał się. Na klatce były tylko dwa miesz­ka­nia. Po­szedł w lewo. Za­trzy­mał się przed drzwiami, pil­nu­jąc, by nie zna­leźć się w polu wi­dze­nia wi­zjera. Po­now­nie wy­jął klu­cze, za­wa­hał się przez chwilę, po czym je­den z nich wło­żył do zamka. Prze­krę­cił naj­ci­szej, jak umiał. Na­ci­snął klamkę i pchnął lekko. Bingo. Ostroż­nie wszedł do środka. Za­mknął za sobą drzwi.

W miesz­ka­niu pa­no­wał mrok. Tylko blask ulicz­nych la­tarni, przy­tłu­miony pa­da­ją­cym śnie­giem, lekko roz­ja­śniał wnę­trze. Męż­czy­zna po­stą­pił krok do przodu. Pół se­kundy póź­niej po­czuł zimny, okrą­gły przed­miot uci­ska­jący skórę za uchem i zimny psi nos do­ty­ka­jący opusz­czo­nej dłoni.

– Trzy­mam w ręku Smith & We­ssona, ka­li­ber .38. Zro­bisz krok i nie masz mó­zgu. Obok stoi pies rasy Tosa Inu. Zro­bisz pół kroku i nie masz ręki. – Usły­szał miękki, ak­sa­mitny alt, bez wąt­pie­nia na­le­żący do nie­daw­nej roz­mów­czyni.

– Mó­zgu i ręki może nie. Ale mam coś in­nego. Znacz­nie lep­szego...

– Tak? Ja też mam.

– A co?

– Po­ka­zać?

– Po­każ.

Męż­czy­zna od­wró­cił się. Sto­jąca przed nim ko­bieta do­rów­ny­wała mu wzro­stem. Miała na so­bie tylko krótki je­dwabny szla­frok. Po­cią­gnął za pa­sek. Opu­ściła ra­miona, a wtedy szla­frok roz­chy­lił się i opadł na pod­łogę.

– Pięk­nie. Chcesz wie­dzieć, jak to jest u mnie?

– Tak.

– Sprawdź sama.

– Chęt­nie – He­lena wzięła Ja­kuba za rękę i po­wio­dła wprost w mrok, do sy­pialni.

Ol­brzymi, wa­żący dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów, płowy pies od­pro­wa­dził ich uważ­nym spoj­rze­niem.

4.

Dwa małe kin­kiety rzu­cały ra­czej chy­bo­tliwe cie­nie, niż roz­świe­tlały wnę­trze.

Ja­kub spoj­rzał na żonę. De­li­katny pro­fil, ciemne włosy i cała za­chwy­ca­jąca reszta były le­d­wie wi­docz­nymi w pół­mroku kon­tu­rami, po­zo­sta­wia­jąc wy­obraźni wiel­kie pole do po­pisu, z czego zresztą Ja­kub bar­dzo się cie­szył. Uwiel­biał grę wy­obraźni z He­leną w roli głów­nej.

– Pra­co­wa­łaś? – za­py­tał.

– Tak. Pra­wie cały dzień. W związku z czym przy­go­to­wa­nia do wi­gi­lii leżą. Może po­goda mnie tak na­stro­iła, ale mia­łam po­mysł.

Tysz­kie­wicz ro­zej­rzał się i za­uwa­żył sto­jący w ką­cie blejt­ram. Za­pa­lił nocną lampkę i przez chwilę przy­glą­dał się ob­ra­zowi. Miękko pa­da­jące świa­tło pod­kre­ślało pre­cy­zyjną kom­po­zy­cję i nie­spo­kojną, nie­mal de­mo­niczną formę. Barwy tań­czyły na płót­nie, żyły sa­mo­dziel­nym ży­ciem, choć były prze­cież ści­śle pod­po­rząd­ko­wane tre­ści. U He­leny forma była za­wsze ze­wnętrz­nym wy­ra­zem we­wnętrz­nych tre­ści dzieła.

Onie­miał.

– Świetne. To jest na­prawdę świetne. Lena, mó­wię po­waż­nie. Naj­lep­szy ob­raz, jaki do tej pory stwo­rzy­łaś.

– Miło – uśmiech­nęła się czule. Stały ry­tuał: dzieło, które zde­cy­do­wała się po­ka­zać światu, nie­do­koń­czone w szcze­gó­łach, ale prze­my­ślane co do kon­cep­cji, wsta­wiała do sy­pialni, a Ja­kub był pierw­szym re­cen­zen­tem. Nie­fa­cho­wym, czę­sto nie­umie­ją­cym wy­ra­zić sło­wami tar­ga­ją­cych nim uczuć, ale uważ­nym i prze­ni­kli­wym. Za­zwy­czaj sztuki żony nie ro­zu­miał, ale jego en­tu­zjazm sta­no­wił naj­lep­szy bo­dziec do pracy, jaki He­lena mo­gła so­bie wy­obra­zić.

– Nie mó­wię tego, aby było miło. Se­rio. To jest na­ma­lo­wane ja­koś ina­czej niż wszyst­kie do­tych­cza­sowe ob­razy. Mam na­dzieję, że Le­ster do­sta­nie spa­zmów z za­chwytu.

Jo­na­than Le­ster – wła­ści­ciel jed­nej z naj­więk­szych ga­le­rii sztuki w Lon­dy­nie. Trzy i pół roku temu He­lena spo­tkała go na jed­nym ze swo­ich war­szaw­skich wer­ni­saży. Ni­komu nie­znana, za­le­d­wie do­brze ro­ku­jąca ma­larka bez gro­sza przy du­szy za­chwy­ciła Bry­tyj­czyka. Le­ster pod­jął się zo­stać jej agen­tem. Od tej pory zmie­niło się wszystko.

– Na­wet dzwo­nił dzi­siaj. Chce mnie po No­wym Roku za­pro­sić do sie­bie. Ma dwóch klien­tów. Wi­dzieli wcze­śniej­sze rze­czy i nę­kają go co­dzien­nie. Tak się wy­ra­ził: „nę­kają”. Wiesz, co to zna­czy w ustach An­glika? – za­chi­cho­tała. – Aha i mó­wił o su­mach sze­ścio­cy­fro­wych. W fun­tach szter­lin­gach.

Ja­kub już dawno przy­zwy­czaił się do faktu, że w ich sta­dle to He­lena jest my­śli­wym przy­no­szą­cym zwie­rzynę do domu.

– Su­per. Na­prawdę bar­dzo się cie­szę. Do­my­ślam się, co może dla ar­ty­sty zna­czyć do­ce­nie­nie jego dzieł przez od­bior­ców. A pie­nią­dze...

– ...przy­da­dzą się – do­koń­czyła za niego.

Po­nie­waż He­lena pod­nio­sła się na łok­ciu, koł­dra opa­dła nieco i Tysz­kie­wicz za­czął z ogromną uwagą przy­glą­dać się żo­nie.

– Mu­szę coś spraw­dzić – po­wie­dział, do­ty­ka­jąc jej piersi. – Mały check in.

– Wszystko jest w po­rządku, ale sprawdź. Ostroż­no­ści ni­gdy dość.

Nie­zwłocz­nie przy­stą­pił do prze­glądu. Nie zga­siła lampki, po­zwa­la­jąc mu roz­ko­szo­wać się chwilą.

– Lu­bię swoje ży­cie – szep­nęła w ciem­ność po nie­zwy­kle wy­czer­pu­ją­cych trzech kwa­dran­sach. Ja­kub, wtu­lony w jej ra­mię, po­sa­py­wał lekko przez nos. Spał. – I lu­bię swoje ży­cie z pa­nem, nad­ko­mi­sa­rzu.

Jed­nak prze­bie­ga­jąca po chwili przez głowę myśl spo­wo­do­wała, że He­lena spo­chmur­niała i nie mo­gła za­snąć nie­mal do świtu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki