Upał - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Upał ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Stadion Narodowy. Sześćdziesiąt tysięcy kibiców. Najważniejsi politycy. Idealny cel!

Warszawę nawiedza fala upałów, a ulice są pełne kibiców, którzy przygotowują się do meczu Polska-Niemcy.
Podinspektor Jakub Tyszkiewicz nie ma łatwego zadania. Odpowiada za bezpieczeństwo zaplanowanej rozgrywki, a tymczasem ktoś zamierza rozpętać piekło. Problem w tym, że nie wiadomo, kto jest wrogiem.

Czy narodowe bezpieczeństwo wymaga ofiar? Jak daleko posuną się tajne służby?
Kto decyduje o tym, co jest najlepsze dla interesu państwa?

Marcin Ciszewski rysuje scenariusz zamachu terrorystycznego w dusznej atmosferze wielkiego miasta, w którym wszystko może się wydarzyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 53 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,4 (172 oceny)
102
51
12
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mkotek

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo fajna, tylko nie rozumiem, dlaczego jest prezentowana w nowościach. dla niezorientowanych, Legimi I autor z wydawnictwem oszukują, podając, że książka jest z 2024 roku. Nie jest to prawda, bo pochodzi z 2012 roku, o czym informacji nie ma nigdzie, także na stronie redakcyjnej w książce. Zagranie nie fair.
Doro_ty

Nie oderwiesz się od lektury

Treść super. Jak zawsze. Jednak trzeba było pozostać przy Panu Jarosławie Łukomskim jako lektorze.
10
ewakurz

Dobrze spędzony czas

fajna fabuła. moze być
00
breeAnna

Dobrze spędzony czas

Polecam
00
magosiazygmunt

Nie polecam

Przez lektora nie do przebrnięcia
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-22-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DZIEŃ „D” MI­NUS TRZY

Męż­czy­zna nie rzu­cał się w oczy.

Może dla­tego prze­szedł przez wszyst­kie kon­trole. Może wła­śnie z tego po­wodu ża­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­spe­cja­li­zo­wa­nych służb po­rząd­ko­wych nie zwró­cił na niego uwagi.

Po­cząt­kowo sie­dział na jed­nej z głów­nych try­bun, mniej wię­cej po­środku. Zda­wał się bez reszty po­chło­nięty ob­ser­wa­cją to­czą­cego się na mu­ra­wie po­je­dynku. Jak ty­siące in­nych lu­dzi do­okoła.

Jed­nak to nie spor­towe emo­cje przy­wio­dły go tu­taj.

Nie­spiesz­nym ru­chem wy­jął z wiel­kiego ple­caka ka­ra­bin ma­szy­nowy. Czerń lufy od­bi­jała blask re­flek­to­rów, wy­cho­dzące z po­jem­nika i nik­nące w ko­mo­rze na­boje lśniły me­ta­li­zu­jąco. Męż­czy­zna ro­zej­rzał się, chcąc naj­do­kład­niej wy­brać cel.

Dwa rzędy wy­żej do­strzegł, młodą, cał­kiem ładną, mod­nie ubraną blon­dynkę. Le­ni­wie pod­niósł broń na wy­so­kość bio­der.

Po­cią­gnął za spust.

Stłu­miony huk uto­nął we wrza­wie wy­wo­ły­wa­nej przez pod­nie­cony go­lem tłum. Ko­bieta do­stała se­rię pro­sto w pierś, krew za­mgliła szkar­ła­tem, ochla­pu­jąc sie­dzą­cych obok są­sia­dów. Blon­dynka przez chwilę sie­działa bez ru­chu, jakby ani na mo­ment nie chciała stra­cić z oczu roz­gry­wa­ją­cego się na bo­isku wi­do­wi­ska, po czym po­woli, nie­mal z nie­do­wie­rza­niem osu­nęła się na be­to­nowe pod­łoże.

Broń ospale prze­su­nęła się w lewo. Są­siad ko­biety zo­stał po­czę­sto­wany dwu­krot­nie więk­szą por­cją na­boi – był po­tęż­nie zbu­do­wany, na­le­żało mu się wię­cej.

Męż­czy­zna ru­szył wzdłuż rzędu po­kry­tych czer­wo­nym ma­te­ria­łem sie­dzeń. Łu­ski ryt­micz­nie wy­ska­ki­wały z ko­mory, na pły­cie bo­iska na­dal trwała za­cięta walka, dwu­dzie­stu dwóch współ­cze­snych gla­dia­to­rów wal­czyło do ostat­niego tchu, by za­spo­koić gu­sta pu­blicz­no­ści.

A na try­bu­nach szła se­ria za se­rią.

W końcu tłum się ock­nął. Ktoś zwró­cił uwagę na ha­łas, ko­muś krew ochla­pała ubra­nie, na ko­goś bez­wład­nie osu­nął się za­strze­lony są­siad. I tłum ru­szył. Ze­rwał się do biegu w cał­ko­wi­tej ci­szy. W sku­pie­niu. Byle szyb­ciej. Byle da­lej od nie­po­zor­nego męż­czy­zny z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym grzmią­cym ni­czym wio­senna bu­rza. Po­tężne gło­śniki sta­dionu zda­wały się prze­no­sić dźwięk wy­strza­łów, wzmac­niać go, uwznio­ślać...

Ja­kub obu­dził się zlany po­tem. Jesz­cze długo po otwar­ciu oczu i spusz­cze­niu bo­sych stóp na pod­łogę sie­dział na brzegu łóżka i nie mógł uspo­koić osza­la­łego bi­cia serca. Na­dal był na sta­dio­nie, na­dal pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać sza­leńca...

Cho­lerny sen.

Spoj­rzał na śpiącą He­lenę.

Po­woli wra­cała pa­mięć.

Wczo­raj­szy mecz, de­cy­du­jący o wyj­ściu z grupy. I karny. Ten karny.

Tuż po tym kar­nym i koń­co­wym gwizdku Pol­ska eks­plo­do­wała, a na­stęp­nie uto­nęła w ra­mio­nach eks­ta­tycz­nej ra­do­ści.

Na­resz­cie!

Na­resz­cie się udało!

Po­ło­żył się z po­wro­tem, ale nie mógł za­snąć. Le­żał bez ru­chu i my­ślał o męż­czyź­nie z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, mo­rzu krwi i swo­jej cał­ko­wi­tej bez­rad­no­ści.

DZIEŃ „D” MI­NUS DWA

1

Wielka ni­czym trans­por­to­wiec pięść z pod­dźwię­kową pręd­ko­ścią mi­nęła twarz Tysz­kie­wi­cza.

O włos.

Za­sta­na­wiał się, za które aku­rat grze­chy przy­szło mu po­ku­to­wać tym ra­zem.

– Ręce wy­żej, wy­moczku – mruk­nął tań­czący na ugię­tych no­gach Krzep­tow­ski.

Miał nad Tysz­kie­wi­czem miaż­dżącą prze­wagę wzro­stu, wagi, umie­jęt­no­ści i bo­jo­wego in­stynktu. Wy­glą­dał jak przy­oble­czony w gim­na­stiorkę Ter­mi­na­tor.

– Sam je­steś wy­mo­czek. – Mó­wie­nie, a zwłasz­cza wy­gła­sza­nie cię­tych ri­post przy­cho­dziło Ja­ku­bowi z tru­dem. Już po pro­wa­dzo­nej przez Krzep­tow­skiego roz­grzewce my­ślał, że wy­pluje płuca. Po kilku mi­nu­tach spa­ringu zy­skał pew­ność, że za chwilę umrze.

– Wy­nik nie­zgor­szy. – Wielki gó­ral na­wet nie za­czął szyb­ciej od­dy­chać. Ru­chy miał mięk­kie i cho­ler­nie szyb­kie. Ciosy celne i mocne. – Ale ge­ne­ral­nie far­ci­kiem pod­szyty...

– Do­brze grali po pro­stu.

Tysz­kie­wicz za­sło­nił się przed kom­bi­na­cją dwóch pro­stych i sier­po­wego. Od­rzu­ciło go o metr. Na­dal nie mógł dojść, co tu robi. Po­tem so­bie przy­po­mniał: fi­zyczny ból i zmę­cze­nie po­zwa­lały choć na chwilę za­po­mnieć o in­nych spra­wach.

Wczo­raj przez cały mecz wła­ści­wie stał. To zna­czy w tym sen­sie, że nie sie­dział. Trudno bo­wiem jego za­cho­wa­nie na­zwać sta­niem w peł­nym tego słowa zna­cze­niu – ak­tyw­ność ży­ciowa Ja­kuba skła­dała się przede wszyst­kim z pod­sko­ków, za­ła­my­wa­nia rąk, wy­gra­ża­nia pię­ścią albo rzu­ca­nia się w ra­miona rów­nie jak on nie­spo­koj­nej żony.

Oczy­wi­ście w tym cza­sie po­wi­nien być w fir­mie.

Jed­nak Krzep­tow­ski, w znacz­nie mniej­szym stop­niu owład­nięty pił­kar­ską ma­nią, wy­pchnął go do domu. Wszyst­kie sek­cje peł­niły dy­żur non stop (fak­tem jest, że na ogół z no­sem w te­le­wi­zyj­nych ekra­nach), Ja­kub mu­siał więc być po pro­stu pod te­le­fo­nem. Ła­two się zgo­dził: obie­cał mieć włą­czoną ko­mórkę i pięć mi­nut póź­niej sie­dział już w sa­mo­cho­dzie. He­lena, chwi­lowo za­po­mi­na­jąc o co­dzien­nych pro­ble­mach, po­wi­tała go już od progu ra­por­tu­jąc po­dany nie­dawno skład Po­la­ków oraz wy­stę­pu­jące jej zda­niem szanse zwy­cię­stwa. Po­wie­dzieć, że He­lena Be­re­zo­wiec, naj­wy­bit­niej­sza w Pol­sce ma­larka, żona Ja­kuba i przy­szła matka jego dziecka, jest ki­bi­cem piłki noż­nej, to nie po­wie­dzieć ni­czego. He­lena żyła piłką, eks­cy­to­wała się nią, po­tra­fiła po blady świt dys­ku­to­wać o niu­an­sach tak­tycz­nych pra­wi­dłowo dzia­ła­ją­cej obrony i spo­so­bach szyb­kiego prze­cho­dze­nia do kontr­ataku. A przy tym miała ty­pową dla praw­dzi­wego ki­bica umie­jęt­ność trzy­ma­nia na po­do­rę­dziu ró­żo­wych oku­la­rów, co aku­rat w przy­padku pol­skiej re­pre­zen­ta­cji przy­da­wało się, nie­stety, za­ska­ku­jąco czę­sto. Sta­no­wiła kli­niczny przy­kład ki­bica to­tal­nego.

Na czas me­czu za­po­mniała o swoim sta­nie. Nie­mal pła­kała, gdy Po­lacy prze­gry­wali, za to każda strze­lona przez nich bramka przy­pra­wiała ją o eks­tazę. Tysz­kie­wicz mu­siał wręcz ha­mo­wać te wy­bu­chy nad­mier­nego en­tu­zja­zmu. Po ostat­nim gwizdku sę­dziego rzu­cili się so­bie w ra­miona, pi­jani ra­do­ścią (Ja­kub nie tylko). Po­tem, po wy­słu­cha­niu cha­otycz­nych ko­men­ta­rzy i wy­wia­dów z nie­mo­gą­cymi zła­pać tchu, ale uśmiech­nię­tymi pił­ka­rzami, po­szli do sy­pialni i dawno nie było im ze sobą tak do­brze.

To działo się wczo­raj.

Dzi­siej­szy ra­nek nie przy­no­sił żad­nej ta­ryfy ulgo­wej.

– Do­brze za­grają, jak będą mieli przy­naj­mniej kilku do­brych pił­ka­rzy – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Na­wet naj­bar­dziej za­żarta walka – a pro­wa­dzona w tym mo­men­cie z pew­no­ścią nie na­le­żała do tej ka­te­go­rii – nie mo­gła od­wieść go od sta­ran­no­ści wy­mowy i pra­wi­dło­wej in­to­na­cji. Żad­nego szar­pa­nia frazy, skra­ca­nia wy­ra­zów czy nie­chluj­nej składni.

Ter­mi­na­tor się za­mach­nął.

Cios do­szedł.

Tysz­kie­wicz stęk­nął głu­cho, po czym in­stynk­tow­nie od­sko­czył: na tyle jesz­cze star­czyło sił. Roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wał chwili od­po­czynku.

– Głu­piś – jęk­nął po chwili, bo bar­dziej niż od­po­czynku po­trze­bo­wał zwy­cię­stwa. A kon­ty­nu­owa­nie roz­mowy w ta­kich wa­run­kach po­czy­ty­wał so­bie za suk­ces. Krzep­tow­ski przy­glą­dał się mu jak rzad­kiemu oka­zowi owada. Nie ata­ko­wał. Na­wet opu­ścił ręce. – Może mieli tro­chę farta, ale ak­cje się kle­iły. Od­dali kil­ka­na­ście strza­łów na bramkę...

Tysz­kie­wicz z wy­sił­kiem ru­szył do przodu i wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Pisz­czel tra­fiła w udo prze­ciw­nika. Rów­nie do­brze mo­głaby tra­fić w be­to­nowy słup.

Krzep­tow­ski sko­czył i zła­pał Ja­kuba za głowę. Bez więk­szego trudu zgiął mu kark. Tysz­kie­wicz do­sko­nale, nie­stety, zda­wał so­bie sprawę, co za chwilę na­stąpi: ko­lano na­past­nika pój­dzie w górę i że­gnaj, matko zie­mio...

– Co? – za­py­tał Tysz­kie­wicz kilka se­kund póź­niej.

Ko­lano zo­stało tam, gdzie było, Krzep­tow­ski nie skoń­czył tech­niki. Stał metr da­lej i przy­glą­dał się Ja­ku­bowi.

– Mó­wię, że twój te­le­fon dzwoni.

– Ach. Te­le­fon.

Ja­kub wy­pro­sto­wał się z naj­wyż­szym tru­dem. Sala tre­nin­gowa ko­ły­sała się ni­czym okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. Wpa­da­jące przez duże okna ja­sne świa­tło po­ranka nie­mal ra­ziło. Po­przed­niej nocy Ja­kub spał cztery go­dziny. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie naj­wy­żej po pięć. Ża­den or­ga­nizm, zwłasz­cza po trzy­dzie­stce, nie lubi, gdy go tak trak­to­wać.

– Mógł­byś w końcu zmie­nić re­per­tuar – jęk­nął Krzep­tow­ski.

Na­wet się nie spo­cił. A spać nie mu­siał w ogóle. Naj­bar­dziej pan­cerny su­kin­syn, ja­kiego Ja­kub znał. A może i naj­bar­dziej pan­cerny su­kin­syn w ogóle.

Tysz­kie­wicz sku­pił się. Rze­czy­wi­ście. Riff Smoke on the wa­ter roz­le­gał się co­raz gło­śniej.

– Masz coś prze­ciwko Pur­plom? – za­py­tał pod­cho­dząc do ławki chwiej­nym kro­kiem. Cał­kiem jesz­cze nowa ko­mórka pod­ska­ki­wała, jakby miała ochotę uciec i wię­cej nie oglą­dać że­nu­ją­cych wy­czy­nów swo­jego wła­ści­ciela. Ale grała pięk­nie. Po­li­fo­niczne brzmie­nie od­wzo­ro­wano nie­zwy­kle wier­nie.

– Coś taki zdy­szany? Dzwo­nię nie w porę? – Głos Smo­try­cza brzmiał rześko i mocno.

Dość nie­ty­powe, bio­rąc pod uwagę, że do­piero kilka mi­nut temu wy­biła siódma rano. Smo­trycz z re­guły miał kło­poty, by wejść na ob­roty przed dwu­na­stą w po­łu­dnie.

– Sta­szek pró­buje mnie za­bić. – Tysz­kie­wicz sta­rał się zła­pać od­dech.

Krzep­tow­ski skrzy­wił się i roz­po­czął rundę z wi­szą­cym nie­opo­dal wor­kiem tre­nin­go­wym. Trudno było uchwy­cić wzro­kiem bły­ska­wiczne ru­chy rąk. Aż dziwne, że wo­rek nie padł nie­przy­tomny na de­ski.

– Po­gra­tu­lo­wać am­bi­cji. Mnie, od­kąd skoń­czy­łem z tymi wy­głu­pami, mocno ulżyło.

– Je­steś w ro­bo­cie?

– Ow­szem. Słu­chaj... te po go­dzi­nach to nad­go­dziny. A te przed?

– O czym ty mó­wisz?

– Pod­go­dziny? Wiesz, ten czas, kiedy czło­wiek, za­miast le­żeć w łóżku, od­gniata dupę przed służ­bo­wym kom­pu­te­rem.

– Prze­cież wiesz, że nie pra­cu­jemy dla pie­nię­dzy, tylko dla ochrony na­szych ro­da­ków, by mo­gli w spo­koju żyć i pra­co­wać...

Śmiech Smo­try­cza za­brzmiał na­prawdę szcze­rze.

– Lu­bię twoje po­czu­cie hu­moru – po­wie­dział po chwili.

Tysz­kie­wi­czowi w tym cza­sie udało się wy­rów­nać od­dech, choć w ko­ściach łu­pało i mię­śnie pa­liły. No cóż, przy­naj­mniej czuł, że żyje. Kon­kret z ga­tunku kon­tro­wer­syj­nych, ale za­wsze.

– Może byś przy­je­chał do firmy?

– Mój dzień pracy za­czyna się za trzy kwa­dranse. – Już wie­dział, że musi się zbie­rać. Znał Smo­try­cza od lat. Za pa­ra­wa­nem wy­głu­pów z re­guły kryło się coś waż­nego.

– Przy­jedź. – Smo­trycz spo­waż­niał. – Zna­la­złem szajs, który mi się bar­dzo nie po­doba.

Trzask.

– No? – za­py­tał Krzep­tow­ski, po czym przy­ło­żył wor­kowi pra­wym sier­po­wym, od któ­rego za­drżały ściany.

– Zbie­ramy się. – Ja­kub wes­tchnął i ru­szył w stronę szatni.

– Na­wet po­tre­no­wać nie można. – Krzep­tow­ski skrzy­wił się, przyj­rzał kry­tycz­nie wor­kowi (ko­ły­szą­cemu się w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, po­mi­ja­jąc lek­kie zgrzy­ta­nie łań­cu­chem, na któ­rym był za­wie­szony), po czym za­czął ścią­gać piąst­kówki.

2

Słońce roz­świe­tlało upalną i nieco przy­ku­rzoną pa­no­ramę war­szaw­skiego po­ranka. Ko­mu­ni­katy me­teo brzmiały cał­ko­wi­cie jed­no­znaczne: choć do­tych­cza­sowe dzienne tem­pe­ra­tury prze­kra­czały trzy­dzie­ści stopni, praw­dziwe upały do­piero miały na­dejść. Dziś, naj­póź­niej ju­tro. Ra­dzono trzy­mać się miejsc za­cie­nio­nych i wle­wać w sie­bie znaczne ilo­ści pły­nów.

Tym ra­zem nikt nie zwra­cał uwagi ani na wy­soką tem­pe­ra­turę, ani na smród roz­grza­nego as­faltu, ani na kurz. Ulica w dal­szym ciągu żyła wczo­raj­szym zwy­cię­stwem. Kie­rowcy po­ro­zu­mie­wali się wy­łącz­nie za po­mocą klak­so­nów i wy­cią­gnię­tych ku gó­rze kciu­ków. Zde­cy­do­wana więk­szość po­jaz­dów przy­ozdo­biona zo­stała na­ro­do­wymi bar­wami: od ma­leń­kich cho­rą­gie­wek, przy­cze­pio­nych pla­strem do fra­mugi drzwi, po po­tężne sztan­dary, któ­rych nie po­wsty­dziłby się krą­żow­nik. Obcy lu­dzie pa­dali so­bie w ra­miona i po­kle­py­wali się po ple­cach, uśmie­cha­jąc się, wy­mie­nia­jąc mniej lub bar­dziej fa­chowe uwagi, a na ko­niec ży­cząc so­bie wszyst­kiego naj­lep­szego. Z otwar­tych okien do­bie­gały ra­do­śnie pod­nie­cone głosy ko­men­ta­to­rów i ce­le­bry­tów, za­pro­szo­nych w cha­rak­te­rze eks­per­tów do wy­gło­sze­nia swo­jego zda­nia. Pierw­szy raz od dawna i dzien­ni­ka­rze, i wy­posz­czeni wie­lo­let­nim ocze­ki­wa­niem ro­dacy byli zgodni: osią­gnięto hi­sto­ryczny, nie­wy­obra­żalny suk­ces, po­rów­ny­walny tylko do słyn­nej war­szaw­skiej bi­twy sprzed nie­mal stu lat.

Nad­cho­dzący mecz z Niem­cami anon­so­wano jako wiel­kie święto fut­bolu. Nie­któ­rzy pu­bli­cy­ści ude­rzali na­wet w wy­so­kie tony: oto nada­rza się oka­zja ce­le­bro­wa­nia fe­sti­walu praw­dzi­wej przy­jaźni; po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów ry­wa­li­za­cja może to­czyć się wy­łącz­nie na zie­lo­nym bo­isku, gdzie pił­ka­rzy bę­dzie do­pin­go­wać wielki mię­dzy­na­ro­dowy tłum, złą­czony wspól­nym prze­ży­wa­niem wspa­nia­łego spor­to­wego wi­do­wi­ska.

Tysz­kie­wicz jed­nym uchem słu­chał do­cho­dzą­cego z ra­dia ko­men­ta­rza. Po­mimo ko­lo­sal­nej mi­ło­ści do piłki noż­nej my­ślał o czymś in­nym.

– Tak tego nie za­głu­szysz – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Ści­szył ra­dio. Wy­le­wa­jąca się z eteru rzeka ra­do­snej pa­pla­niny mo­gła wy­czer­pać cier­pli­wość świę­tego.

– Słu­cham? – Ja­kub ode­rwał na mo­ment wzrok od świa­teł sa­mo­chodu przed nimi.

– Choć­byś nie wiem ja­kie si­niaki ho­do­wał, nie za­głu­szysz stra­chu.

– Zu­peł­nie nie mogę zgad­nąć, o czym mó­wisz.

– Ku­buś, Ku­buś, Ku­buś. – Krzep­tow­ski prze­krę­cił się w fo­telu pa­sa­żera. Sie­dział te­raz bo­kiem do kie­runku jazdy, a twa­rzą do kie­rowcy.

Tysz­kie­wicz jesz­cze pil­niej wy­glą­dał przez przed­nią szybę.

– Nie truj dupy. Wiesz do­brze. Ro­bisz wszystko, jak na­leży.

– Od­ważne stwier­dze­nie. – Tysz­kie­wicz prze­stał uda­wać, że nie wie, o czym mowa.

– Nie twoja wina, że po­dział kom­pe­ten­cji jest, jaki jest. Nie ty wy­bie­ra­łeś sze­fów. W swo­jej działce ro­bisz wszystko, jak trzeba. A na­wet le­piej. Mak­si­mum za ten bu­dżet i z tymi ludźmi.

– Tego nie wiesz, Sta­siu. Do­póki się coś nie wy­da­rzy, ga­damy o teo­rii.

– Są teo­rie lep­sze i gor­sze. Twoja jest do­bra. Masz lu­dzi, któ­rzy ci ufają. Część z nich jest na­prawdę nie­zła w tym, co robi.

– To się do­piero okaże, kiedy coś się spie­przy. Z tego punktu wi­dze­nia wolę żyć w nie­świa­do­mo­ści.

Sa­mo­chód przed nimi wresz­cie ru­szył i Ja­kub mógł skrę­cić na pod­jazd przy Ra­ko­wiec­kiej. Mach­nię­cie prze­pustką i ra­mię szla­banu po­szło w górę. Czarna te­re­nówka po­woli wto­czyła się na par­king. Gmach sie­dziby Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przy­tła­czał swoim ogro­mem i spra­wiał po­nure wra­że­nie. Tysz­kie­wicz nie zno­sił tego bu­dynku.

Gdyby kwe­stia sym­pa­tii do miej­sca pracy sta­no­wiła główne kry­te­rium, ni­gdy by się nie zgo­dził na ob­ję­cie obec­nie zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska. Spo­tka­nie, które o tym za­de­cy­do­wało, od­było się nie­mal równo pięć mie­sięcy temu i na­le­żało do, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, ory­gi­nal­nych. We­zwa­nie otrzy­mał z Kan­ce­la­rii Pre­zesa Rady Mi­ni­strów. Pre­mier, nie­mal stary zna­jomy, po­wi­tał go nie­zwy­kle ser­decz­nie w drzwiach ma­łego sa­lo­niku. Po wy­gło­sze­niu, ko­lejny raz, po­dzię­ko­wań za zli­kwi­do­wa­nie spi­sku, który pół roku temu, dzięki Ja­ku­bowi, zo­stał wy­kryty i zli­kwi­do­wany, wska­zał le­żącą na stole kar­to­nową teczkę i wy­szedł. Tysz­kie­wicz rzu­cił okiem na okładkę: „Cen­tralne Biuro Śled­cze. Biuro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu. Pro­po­no­wana struk­tura”. Wy­jął ze środka plik spię­tych spi­na­czem kar­tek. Osiem­dzie­siąt stron prze­czy­tał nie wia­domo kiedy. Po­rząd­nie zło­żył opra­co­wa­nie, otwo­rzył drzwi i wol­nym kro­kiem wszedł do ga­bi­netu pre­miera, który sie­dział przy biurku, za­głę­biony w jed­nym z nie­zli­czo­nych za­le­ga­ją­cych blat do­ku­men­tów.

 – Pa­nie pre­mie­rze, czemu za­wdzię­czam dzi­siej­sze za­pro­sze­nie?

– Biuro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu po­wo­łano już do ży­cia, na­to­miast do ob­sa­dze­nia po­zo­staje kilka sta­no­wisk kie­row­ni­czych... To by­łoby pierw­sze za­da­nie szefa Biura. Uwa­żam, że naj­od­po­wied­niej­szym kan­dy­da­tem... jest pan. Ma pan w so­bie za­wzię­tość ko­nieczną w ta­kiej służ­bie. Uczci­wość. Sku­tecz­ność. Sta­no­wi­sko jest do ob­ję­cia od za­raz.

W pierw­szym od­ru­chu Ja­kub od­mó­wił. Nie pla­no­wał zmian w ży­ciu służ­bo­wym, po­nie­waż jego uwagę w zu­peł­no­ści po­chła­niały pry­watne kło­poty. Pre­mier, rzecz ja­sna, nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać, co Ja­kub, zna­jąc go nieco z po­przed­nich spo­tkań, w za­sa­dzie mógł prze­wi­dzieć. Usły­szaw­szy sta­no­wi­sko Tysz­kie­wi­cza, we­zwał cze­ka­ją­cego w są­sied­nim po­koju mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych, który wy­gło­sił coś w ro­dzaju krót­kiego exposé w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla po­li­ty­ków stylu. Euro 2012 jest wiel­kim wy­zwa­niem, rów­nież, a może przede wszyst­kim, w za­kre­sie bez­pie­czeń­stwa. Me­cze pił­kar­skie roz­gry­wane w świe­tle ju­pi­te­rów i oglą­dane przez setki mi­lio­nów wi­dzów są wy­ma­rzo­nym ce­lem po­ten­cjal­nych ter­ro­ry­stów. Za­pa­dła za­tem do­nio­sła de­cy­zja o stwo­rze­niu wy­spe­cja­li­zo­wa­nej struk­tury, dys­po­nu­ją­cej naj­lep­szymi ludźmi i sprzę­tem, a także po­sia­da­ją­cej od­po­wiedni do za­dań bu­dżet i ogromne upraw­nie­nia. Tysz­kie­wicz, o ile zgo­dzi się zo­stać sze­fem Biura, otrzyma awans na sto­pień pod­in­spek­tora i bar­dzo roz­le­głe kom­pe­ten­cje. Zda­niem mi­ni­stra – de­kla­mu­ją­cego okrą­głe zda­nia ni­czym wiersz wy­uczony na lek­cję pol­skiego – ce­chy cha­rak­teru i umie­jęt­no­ści oraz wro­dzona uczci­wość w pełni pre­de­sty­nują pod­in­spek­tora in spe do ob­ję­cia tego od­po­wie­dzial­nego sta­no­wi­ska.

Ja­kub za­czął się wa­hać. Nie pod wpły­wem ar­gu­men­ta­cji, rzecz ja­sna, ta bo­wiem nie wy­cho­dziła poza znane z te­le­wi­zji sche­maty. Po­my­ślał, że być może po pro­stu jest to szansa wy­pły­nię­cia na szer­sze wody. Nie brał pod uwagę za­szczy­tów i pędu ku wła­dzy; te atry­buty do­ro­sło­ści, od­kąd pa­mię­tał, miał gdzieś. My­ślał ra­czej o moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, kon­kret­nego dzia­ła­nia we­dług, przy­naj­mniej w pew­nym za­kre­sie, wła­snych za­sad. Prze­ciw­dzia­ła­nie współ­cze­snej pla­dze egip­skiej, jaką sta­no­wił ter­ro­ryzm, zda­wało się ide­alną oka­zją. Po dłuż­szym na­my­śle wy­ra­ził zgodę, kom­plet­nie nie zda­jąc so­bie sprawy, w co się pa­kuje.

Już na­stęp­nego ranka wpadł w wir, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czył. Nie­zwy­kle in­ten­sywne i wy­czer­pu­jące, acz na swój spo­sób fa­scy­nu­jące szko­le­nia – nie wy­łą­cza­jąc trzy­ty­go­dnio­wego stażu w USA – prze­pla­tały się z nu­żą­cymi, cią­gną­cymi się w nie­skoń­czo­ność spo­tka­niami or­ga­ni­za­cyj­nymi. Struk­tura do­piero się two­rzyła, przy­by­wali nowi lu­dzie, przy­cho­dził par­tiami sprzęt i opro­gra­mo­wa­nie. Czter­na­sto­go­dzinny dzień pracy czę­sto oka­zy­wał się nie­wy­star­cza­jący, so­boty i nie­dziele naj­czę­ściej także nie słu­żyły od­po­czyn­kowi na ło­nie ro­dziny.

Mimo wszystko mniej wię­cej dwa mie­siące przed roz­po­czę­ciem mi­strzostw sprawy za­częły się ukła­dać. Wa­katy ob­sa­dzone (Sta­ni­sław Krzep­tow­ski awan­so­wany na sto­pień nad­ko­mi­sa­rza, zo­stał jed­nym z za­stęp­ców Nowo Wy­bra­nego Nie­zwy­kle Kom­pe­tent­nego Szefa Biura), za­da­nia wy­zna­czone, a sprzęt po­mimo po­cząt­ko­wych pro­ble­mów za­czął słu­żyć ce­lom, dla któ­rych go wy­pro­du­ko­wano.

Roz­po­częła się ru­tyna dnia co­dzien­nego, od­mie­rzana ner­wo­wym wy­ry­wa­niem ko­lej­nych kar­tek z ka­len­da­rza.

Data roz­po­czę­cia mi­strzostw ja­wiła się nie­mal jako po­czą­tek bi­blij­nej apo­ka­lipsy.

Jed­nak poza na­dej­ściem fali afry­kań­skiego po­wie­trza przez pierw­szy ty­dzień nie wy­da­rzyło się nic god­nego uwagi.

Kiedy Tysz­kie­wicz z Krzep­tow­skim we­szli na dru­gie pię­tro i po­ko­nali za­bez­pie­cze­nia strze­gące do­stępu do Biura (karta ma­gne­tyczna, kod PIN, ska­no­wa­nie od­ci­sku palca), zza rogu wy­sko­czył Se­li­wa­now. Miał czer­woną, na­laną twarz czło­wieka skłon­nego do nad­uży­wa­nia al­ko­holu, nie­chlujną ple­rezę si­wo­sza­rych wło­sów, roz­bie­gany wzrok i za­wsze lekko spo­cone dło­nie. Od razu za­czął szar­pać Tysz­kie­wi­cza za rę­kaw.

W fir­mie już od po­nad mie­siąca ob­sta­wiano za­kłady, w któ­rym mo­men­cie Ja­kub da Se­li­wa­no­wowi w zęby.

– Te­raz. Te­raz. Musi pan przyjść te­raz, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Sys­tem prze­szedł wszyst­kie te­sty. Po­myśl­nie prze­szedł.

Ja­kub zmo­bi­li­zo­wał zgro­ma­dzone gdzieś bar­dzo głę­boko resztki em­pa­tii i do­brej woli i spró­bo­wał ode­rwać dłoń Se­li­wa­nowa od swo­jego rę­kawa. Przy­brał moż­li­wie neu­tralny wy­raz twa­rzy, ale nim zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć słowo, na­tręt kon­ty­nu­ował na­tar­cie.

– W końcu, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Pełne ob­cią­że­nie i wszystko po­szło zgod­nie z in­struk­cją...

– Brawo – wark­nął Krzep­tow­ski. Uznał, że w od­róż­nie­niu od szefa nie obo­wią­zują go za­sady służ­bo­wego sa­voir-vi­vre’u. – Osiem dni po roz­po­czę­ciu im­prezy działa sys­tem. Duży suk­ces, na­prawdę.

Se­li­wa­now ode­rwał wzrok od twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, na któ­rej do­szu­ki­wał się wła­śnie wy­ra­zów po­dziwu i uzna­nia i spoj­rzał z od­razą na Krzep­tow­skiego. Pre­cy­zyj­nie rzecz uj­mu­jąc: z mie­szanką wiel­kiej od­razy i stra­chu, czy może ra­czej obawy. Mina nad­ko­mi­sa­rza sku­tecz­nie po­wstrzy­mała go bo­wiem przed wy­gło­sze­niem ja­kiej­kol­wiek ri­po­sty.

Tysz­kie­wicz, ko­rzy­sta­jąc z chwili nie­uwagi Se­li­wa­nowa, zdo­łał w końcu wy­swo­bo­dzić rę­kaw.

– To na­prawdę bar­dzo do­bra wia­do­mość; wspa­niale, że Pro­teus po­myśl­nie prze­szedł te­sty – po­wie­dział moż­li­wie neu­tral­nym to­nem.

I w grun­cie rze­czy wia­do­mość rze­czy­wi­ście go ucie­szyła. Nie­pełna go­to­wość jed­nego z klu­czo­wych sys­te­mów za­bez­pie­cza­ją­cych im­prezę sta­no­wiła po­rażkę (rzecz dys­ku­syjna, czy ob­cią­żała oso­bi­ście Tysz­kie­wi­cza i Se­li­wa­nowa; obaj pa­dli ofia­rami trybu i pro­ce­dur przy­go­to­wa­nia im­prezy, co zresztą było do prze­wi­dze­nia) i przy­czynę cią­głego nie­za­do­wo­le­nia zwierzch­ni­ków.

– Tak, pa­nie pod­in­spek­to­rze, tak, musi pan to ko­niecz­nie bez­zwłocz­nie zo­ba­czyć. Bez­zwłocz­nie.

Se­li­wa­now tym ra­zem nie rzu­cił się na rę­kaw, za to zbli­żył swoją twarz do twa­rzy Tysz­kie­wi­cza nie­mal do­ty­ka­jąc go no­sem. Ten kosz­marny zwy­czaj na­le­żał do sta­łego spo­sobu pro­wa­dze­nia przez Se­li­wa­nowa kon­wer­sa­cji. Ja­kub szcze­rze tego nie zno­sił, więc od­su­nął się o krok. Roz­mówca nie­mal na­tych­miast przy­su­nął się z po­wro­tem.

– Póź­niej. – Ja­kub pod­niósł dłoń, by uciąć wszel­kie dys­ku­sje.

Ta­kie ge­sty nie naj­go­rzej mu wy­cho­dziły: zde­cy­do­wana po­stawa i chłodny au­to­ry­tet wła­dzy. W każ­dym ra­zie na ko­mi­sa­rza Wi­tolda Se­li­wa­nowa to dzia­łało – cof­nął się o mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, co w jego wy­padku sta­no­wiło świa­dec­two nie­mal cał­ko­wi­tej ka­pi­tu­la­cji.

– Spie­szę się. Przyjdę do pana póź­niej, ko­mi­sa­rzu.

– Ale...

– Nie sły­sza­łeś? – włą­czył się do roz­mowy Krzep­tow­ski. – Pan pod­in­spek­tor jest za­jęty. Przyj­dzie, jak znaj­dzie chwilę.

Obaj z Tysz­kie­wi­czem mi­nęli za­sty­głego w po­zie obu­rze­nia Se­li­wa­nowa i po­szli da­lej. Jesz­cze z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów sły­szeli pełne zło­ści sa­pa­nie.

Po­kój sek­cji ana­liz kom­pu­te­ro­wych znaj­do­wał się nie­mal na sa­mym końcu ko­ry­ta­rza. Drzwi otwo­rzyły się pra­wie bez­gło­śnie.

Przy biurku sie­działa dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia ko­bieta o twa­rzy tak bla­dej, że wręcz spra­wia­jąca wra­że­nie cho­rej. Pa­pie­rowa, nie­mal prze­zro­czy­sta cera, szkli­ste szaro-sza­fi­rowe oczy, fi­li­gra­nowa, drobna syl­wetka i krótko przy­cięte blond włosy – gdyby pod­ko­mi­sarz Bar­bara Ra­ko­czy była po­sta­cią li­te­racką, na pierw­szy rzut oka mo­głaby sta­no­wić pol­ski od­po­wied­nik po­wie­ścio­wej bo­ha­terki naj­po­pu­lar­niej­szego szwedz­kiego pi­sa­rza kry­mi­na­łów. Co wię­cej, po­dob­nie jak de­mo­niczna panna Sa­lan­der, Bar­bara Ra­ko­czy była ge­nial­nym in­for­ma­ty­kiem.

Zna­la­złyby się jed­nak i róż­nice: pod­ko­mi­sarz od kil­ku­na­stu lat po­zo­sta­wała szczę­śliwą mę­żatką i matką trojga roz­bry­ka­nych dzieci. Jej uroda, mocno skryta za nie­śmia­ło­ścią i do­mi­nu­jącą ce­chą oso­bo­wo­ści, jaką była prze­można po­trzeba po­zo­sta­wa­nia w cie­niu, nie rzu­cała się w oczy. Dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu fa­ce­tom na stu przez głowę na­wet nie prze­mknęła myśl, by się za nią obej­rzeć, mózg bo­wiem, jej naj­więk­szy, naj­cen­niej­szy atry­but, ukry­wał się we­wnątrz czaszki i na pierw­szy rzut oka po­zo­sta­wał nie­wi­doczny. Na drugi zresztą też. Bar­bara Ra­ko­czy była in­tro­wer­ty­kiem do­sko­na­łym.

Ja­ku­bowi za­jęło kilka mie­sięcy, by prze­ko­nać się, z ja­kim skar­bem ma do czy­nie­nia.

– Dzień do­bry – po­wie­dział wcho­dząc do roz­grza­nego po­miesz­cze­nia.

Bar­bara Ra­ko­czy nie spra­wiała wra­że­nia, jakby za­uwa­żyła wej­ście obu prze­ło­żo­nych. Pa­trzyła w ekran kom­pu­tera z nie­mal ka­ta­to­nicz­nym na­tę­że­niem.

Za to tkwiący przy są­sied­nim biurku Smo­trycz pod­niósł wzrok.

An­toni Smo­trycz, in­for­ma­tyk o pre­cy­zyj­nym umy­śle na­ukowca, pa­trzył z za­sę­pioną miną. Po­wo­dów do nie­za­do­wo­le­nia zna­lazł kilka:

że musi sie­dzieć w pracy o tak bar­ba­rzyń­skiej go­dzi­nie,

że jego kom­pu­ter po­trafi prze­twa­rzać znacz­nie mniej­szą ilość da­nych, niżby Smo­trycz so­bie ży­czył,

że Mał­go­sia, aspi­rantka pra­cu­jąca w CBŚ dwa pię­tra wy­żej, ostat­nio dwu­krot­nie nie ode­brała te­le­fonu. A Mał­go­sia, oprócz tego, że in­te­li­gentna i w od­po­wied­nim wieku, miała jesz­cze wy­wo­łu­jący ciarki biust oraz uśmiech przy­pra­wia­jący o dreszcz. I Smo­trycz cał­ko­wi­cie nie ro­zu­miał na­głej i nie­spo­dzie­wa­nej re­zerwy, jaką za­częła wo­bec niego pre­zen­to­wać, zwłasz­cza, że jej sta­tus w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych gło­sił: stan wolny.

Jed­nak tak na­prawdę praw­dziwy po­wód za­sę­pie­nia był nieco inny. Mar­twił go nie­dawno od­kryty trop. Sy­tu­acje, które tej pory roz­wa­żano tylko w teo­re­tycz­nych sce­na­riu­szach, jego zda­niem wła­śnie za­czy­nały się ma­te­ria­li­zo­wać.

– Co tam, Nie­an­toś? – Krzep­tow­ski przy­ja­ciel­sko klep­nął Smo­try­cza w ra­mię.

Wła­ści­ciel przy­ja­ciel­sko klep­nię­tego ra­mie­nia po­ma­so­wał je, spoj­rzał na Krzep­tow­skiego z wy­rzu­tem i skrzy­wił się.

– Prze­cież wiesz, że nie lu­bię...

– Czego? – Krzep­tow­ski wy­szcze­rzył zęby w gry­ma­sie, który w jego za­mie­rze­niu miał być za­pewne życz­li­wym uśmie­chem.

No nie­stety. To, co uwa­żał za uśmiech, wy­glą­dało jak po­kaz uzę­bie­nia kro­ko­dyla. Krzep­tow­ski już dawno po­wi­nien był wpaść na to, by się życz­li­wie nie uśmie­chać.

– Na­zy­wa­nia mnie An­toś.

– Prze­cież nie mó­wię: „An­toś”.

– Mó­wisz.

– Nie. Mó­wię: „Nie­an­toś”. To nie to samo.

– Coś taki spięty? – za­gad­nął An­to­niego Tysz­kie­wicz, wie­dząc z do­świad­cze­nia, że tego typu roz­mowy mogą się cią­gnąć dłu­gie kwa­dranse.

– Wła­śnie. Co ta­kiego się wy­da­rzyło, że nie mo­gli­śmy do­koń­czyć tre­ningu? Ku­buś może by na­wet na­uczył się le­wego pro­stego...

Smo­trycz okrę­cił się na zde­ze­lo­wa­nym biu­ro­wym fo­telu i spoj­rzał na nich uważ­nie. Tysz­kie­wicz znał to spoj­rze­nie. Dla­tego od razu za­czął roz­glą­dać się za czymś do sie­dze­nia. Krzep­tow­ski też ja­koś stra­cił kon­te­nans. W po­koju po­wie­trze stało. Choć pa­no­wała du­chota, z nie­zna­nych przy­czyn okna po­zo­stały za­mknięte na głu­cho.

– Da­cie radę ogar­nąć trzy fakty na­raz? – za­py­tał Smo­trycz.

Po­ważne sprawy po­waż­nymi spra­wami, a kon­wen­cja kon­wen­cją.

Tysz­kie­wicz zna­lazł so­bie krze­sło. Usiadł i za­ło­żył nogę na nogę. Nie mógł po­wstrzy­mać się od syk­nię­cia. Udo, po­trak­to­wane nie­daw­nym low­kic­kiem, gwał­tow­nie po­skar­żyło się na nie­ludz­kie trak­to­wa­nie. Ja­kub po raz ko­lejny za­dał so­bie py­ta­nie o po­wód bra­nia udziału w po­ran­nych tre­nin­gach.

– Dwa może by­śmy spró­bo­wali. Ale trzy? – Krzep­tow­ski do­lał so­bie kawy. Po­kój wy­peł­nił się in­ten­syw­nym aro­ma­tem.

Upalny, lepki, zwy­cię­ski dla pol­skiego fut­bolu po­ra­nek roz­krę­cał się na do­bre.

– Po­sta­ram się po­woli.

– Jak po­woli, mo­żemy spró­bo­wać trzy. – Krzep­tow­ski za­czął osten­ta­cyj­nie sior­bać.

Ja­sny sy­gnał, że czas naj­wyż­szy przejść do kon­kre­tów.

– Wyż­sza Szkoła Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tingu w Ko­lusz­kach.

– Ład­nie się za­czyna.

– Pry­watna wyż­sza uczel­nia. Za­rzą­dza­nie, mar­ke­ting, za­soby ludz­kie...

– No, no... wy­kształ­ce­nie na wy­pa­sie!

– Ci­cho bądź. Dwu­stu stu­den­tów na roku.

– Nor­mal­nie ko­los. Edu­ka­cyjny li­der.

– Stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu stu­den­tów, po­rząd­nie i po ludzku uro­dzo­nych z Po­lek i Po­la­ków... – Smo­trycz za­wie­sił głos i spoj­rzał w stronę ekranu kom­pu­tera, jakby mu­siał so­bie coś przy­po­mnieć. Gest cał­ko­wi­cie zbędny: pa­mięci Smo­try­czowi mógłby po­zaz­dro­ścić nie­je­den kom­pu­ter.

– Fa­cet po­wi­nien pi­sać kry­mi­nały – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Skąd wiesz, może już pi­sze. Ze­brał ma­te­riały i te­stuje fa­bułę. – Tysz­kie­wicz sta­rał się sku­pić. Chciał wresz­cie usły­szeć po­wód, dla któ­rego obaj tu sie­dzieli.

– A do tego je­den Pa­ki­stań­czyk.

– No?

– Ab­dul­la­tif al-Za­hiri. Lat dwa­dzie­ścia cztery. Przy­je­chał do nas stu­dio­wać mar­ke­ting i uczyć się pol­skiego. Do­stał kartę sta­łego po­bytu. Za­pła­cił cze­sne za rok z góry. ...tyle że na­wet na je­den dzień nie po­ja­wił się na za­ję­ciach.

Krzep­tow­ski od­sta­wił ku­bek. Nieco kawy roz­lało się na stół. Pod­ko­mi­sarz Ra­ko­czy ode­rwała wzrok od ekranu i spoj­rzała nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Ósma pięt­na­ście, a Ja­kub już czuł się zmę­czony. Wła­śnie zro­zu­miał, że czeka go długi dzień. Wi­dok gwał­tow­nie opa­da­ją­cych ra­mion Krzep­tow­skiego utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że to, nie­stety, nie jest fał­szywe prze­świad­cze­nie. Smo­trycz zda­wał się nie zwra­cać na to uwagi.

– Ko­ja­rzę na­zwi­sko – po­wie­dział Ja­kub.

– Brawo. Od­ro­bi­łeś lek­cje.

– Bali? Dwa ty­siące drugi?

– Do­kład­nie. Za­mach zor­ga­ni­zo­wali Pa­ki­stań­czycy pod wo­dzą al-Za­hi­riego.

– Bez sensu. – Krzep­tow­ski się po­ru­szył. – To się stało dzie­sięć lat temu, czyli ko­leś mu­siałby mieć wtedy czter­na­ście lat.

– O ile po­dał wła­ściwą datę uro­dze­nia, co nie zda­rza się czę­sto. Ale tym ra­zem masz ra­cję. Głów­nym or­ga­ni­za­to­rem za­ma­chu był Mu­ham­mad al-Za­hiri. Stryj. Stryj­cio. Uko­chany krewny.

Mil­cze­nie jest cza­sami naj­lep­szym wyj­ściem z sy­tu­acji. Po­zwala prze­gru­po­wać się i ze­wrzeć szyki w no­wym usta­wie­niu. Ja­kub, mil­cząc, my­ślał in­ten­syw­nie.

– Mów da­lej – wy­du­sił po chwili, spo­cony na­gle jak mysz, co nie zda­rzało mu się czę­sto.

– Mamy Ab­dul­la­tifa al-Za­hi­riego, bra­tanka Mu­ham­mada al-Za­hi­riego, stu­denta Wyż­szej Szkoły Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tingu w Ko­lusz­kach, w któ­rej nasz La­tif nie prze­stu­dio­wał ani mi­nuty, choć wy­kosz­to­wał się na cze­sne.

– Jezu, już to mó­wi­łeś.

– Mamy też Fun­da­cję No­wych Cza­sów, bar­dzo no­bliwą fun­da­cję po­żytku pu­blicz­nego, dzia­ła­jącą na rzecz uchodź­ców z Cze­cze­nii. Or­ga­ni­za­cja funk­cjo­nuje nie­całe pół roku. Bar­dzo ak­tyw­nie. Zor­ga­ni­zo­wała wiele ak­cji cha­ry­ta­tyw­nych. Ogól­nie nie ma się do czego przy­cze­pić.

– Pół roku?

– Kło­poty ze słu­chem? Otóż, pan stu­dent w tym cza­sie wpła­cił na jej konto kil­ka­na­ście ty­sięcy zło­tych. Wpłaty ni­gdy nie prze­kra­czały dwóch, trzech ty­siów. Nic, na czym mógłby za­wie­sić oko urząd skar­bowy czy nad­zór fi­nan­sowy. Ko­leś for­mal­nie jest czy­sty jak łza.

– Co ma Pa­ki­stań­czyk do Cze­czeń­ców?

– No wła­śnie. Co?

– To ja się py­tam. A ta fun­da­cja?

– Sama szla­chetna dzia­łal­ność. – Po raz pierw­szy ode­zwała się Bar­bara (nikt jej ina­czej nie na­zy­wał, ni­komu nie przy­szłoby to na­wet do głowy). Głos miała ci­chy, rów­nie de­li­katny jak jej uroda i spo­sób by­cia. – Ma spory bu­dżet, po­nad trzy mi­liony. Pra­cow­nicy fun­da­cji pro­wa­dzą kursy ję­zy­kowe dla uchodź­ców, po­ma­gają w or­ga­ni­zo­wa­niu kart sta­łego po­bytu, je­śli ktoś zde­cy­do­wał się zo­stać u nas, cza­sami fi­nan­sują wy­na­jem miesz­ka­nia, szu­kają pracy, po­ma­gają wy­cią­gać lu­dzi z Cze­cze­nii w ra­mach łą­cze­nia ro­dzin. Prze­pro­wa­dzili wiele zbió­rek pie­nię­dzy.

– Sporo jak na pół roku – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Jedna wielka pral­nia pie­nię­dzy. Wszyst­kie ich ak­cje są pi­cem na wodę, za­słoną dymną ro­bioną wy­łącz­nie na po­kaz. – Smo­trycz nie dał się zrzu­cić z pie­de­stału pre­le­genta nu­mer je­den. – Ale jedną trans­ak­cję prze­pro­wa­dzili na­prawdę.

– Tak?

– Trzy mie­siące temu. Ku­pili pół­to­rej tony środ­ków ochrony ro­ślin, na­wo­zów i ta­kich tam. A z tego, moi dro­dzy, je­śli ktoś do­brze by się po­sta­rał, można mieć cał­kiem sporo na przy­kład... pen­trytu albo ja­kie­goś in­nego świń­stwa. Ol­brycht chęt­nie zrobi wam cały wy­kład na ten te­mat. Można śmiało wy­sa­dzać ho­tel Mar­riott. Albo Urząd Rady Mi­ni­strów.

– Po co? – za­py­tał Ja­kub.

– Co po co? Mar­riotta wy­sa­dzić? Może im się ta, no, ar­chi­tek­tura nie po­doba. Mnie, szcze­rze mó­wiąc, też nie za bar­dzo...

– Bar­dzo śmieszne. Po co fun­da­cja zaj­mu­jąca się uchodź­cami z Cze­cze­nii ku­piła środki ochrony ro­ślin i na­wozy? Ofi­cjal­nie zna­czy. Jak to uza­sad­niają?

– Ofi­cjal­nie po to, aby zor­ga­ni­zo­wać szkółkę rol­ni­czą gdzieś na Po­mo­rzu. Na pierw­szy rzut oka wszystko się zga­dza, to są rze­czy­wi­ście środki rol­ni­cze. Tyle, że pra­wie ta­kie same, ja­kie ku­pił ten cały Bre­ivik.

Ja­kub spoj­rzał na Krzep­tow­skiego. Sę­katy gó­ral sie­dział przy­gar­biony, pod­bró­dek opie­ra­jąc na za­ci­śnię­tych pię­ściach. Czoło prze­dzie­lała mu pio­nowa bruzda.

– Co my­ślisz? – za­py­tał Tysz­kie­wicz.

Krzep­tow­ski wy­pro­sto­wał się. Mars na czole się po­głę­bił.

– Do tej pory nam się uda­wało. I wła­śnie prze­stało.

Syn­te­tyczna kon­klu­zja.

Osiem pierw­szych dni tur­nieju prze­bie­gło spo­koj­nie. Ot, kilka bó­jek po pi­jaku, ja­kieś śpiewy do póź­nej nocy, parę stłu­czek sa­mo­cho­do­wych spo­wo­do­wa­nych przez nie­na­wy­kłych do war­szaw­skiego spo­sobu jazdy Cze­chów czy Ro­sjan. Spły­wa­jące do służb za­bez­pie­cza­ją­cych im­prezę in­for­ma­cje były ra­czej uspo­ka­ja­jące: żadna roz­po­znana or­ga­ni­za­cja ter­ro­ry­styczna nie prze­ja­wiała ak­tyw­no­ści, nic o ja­kich­kol­wiek przy­go­to­wa­niach, śro­do­wi­ska zi­den­ty­fi­ko­wane jako po­ten­cjal­nie nie­bez­pieczne za­cho­wy­wały się osten­ta­cyj­nie po­praw­nie.

Ja­kub od po­czątku czuł, że to ci­sza przed bu­rzą; im­preza sta­nowi zbyt do­godny cel, zbyt atrak­cyjne me­dial­nie wiel­kie zbio­ro­wi­sko ludz­kie, by ciemne siły miały ją prze­ga­pić. I na­wet nie cho­dziło o ude­rze­nie w pań­stwo pol­skie; mi­strzo­stwa Eu­ropy w piłce noż­nej są im­prezą mię­dzy­na­ro­dową, nie­zwy­kle mocno obecną w me­diach. A o co, jak nie o zwró­ce­nie na sie­bie uwagi świata, cho­dzi wszel­kiej ma­ści eks­tre­mi­stom?

To­też Tysz­kie­wi­cza uspo­ka­ja­jące mel­dunki wcale nie uspo­ka­jały.

In­tu­icyj­nie cze­kał, aż coś się w końcu wy­da­rzy, bo we­dle wszel­kiej lo­giki wy­da­rzyć się po­winno. Dzia­łal­ność Ab­dul­la­tifa al-Za­hi­riego – jak­kol­wiek nie stało się jesz­cze nic po­waż­nego, fakty przed­sta­wione przez Smo­try­cza mo­gły oka­zać się cał­kiem nie­winne – do­brze z tymi po­dej­rze­niami ko­re­spon­do­wała.

Ja­kub nie za­sta­na­wiał się długo. Przy­go­to­wy­wał się do ta­kiej sy­tu­acji od kilku mie­sięcy.

– Są wszy­scy? – za­py­tał. Nie spre­cy­zo­wał, o kogo cho­dzi. Nie mu­siał.

– Po­winni być. – Krzep­tow­ski wstał. – Za­wo­łam ich.

– Za trzy mi­nuty w sali kon­fe­ren­cyj­nej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki