Upał - Marcin Ciszewski - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Upał ebook i audiobook

Marcin Ciszewski

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Stadion Narodowy. Sześćdziesiąt tysięcy kibiców. Najważniejsi politycy. Idealny cel!

Warszawę nawiedza fala upałów, a ulice są pełne kibiców, którzy przygotowują się do meczu Polska-Niemcy.
Podinspektor Jakub Tyszkiewicz nie ma łatwego zadania. Odpowiada za bezpieczeństwo zaplanowanej rozgrywki, a tymczasem ktoś zamierza rozpętać piekło. Problem w tym, że nie wiadomo, kto jest wrogiem.

Czy narodowe bezpieczeństwo wymaga ofiar? Jak daleko posuną się tajne służby?
Kto decyduje o tym, co jest najlepsze dla interesu państwa?

Marcin Ciszewski rysuje scenariusz zamachu terrorystycznego w dusznej atmosferze wielkiego miasta, w którym wszystko może się wydarzyć…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 456

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 53 min

Lektor: Krzysztof Plewako-Szczerbiński
Oceny
4,5 (226 ocen)
140
61
16
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mkotek

Nie oderwiesz się od lektury

Książka bardzo fajna, tylko nie rozumiem, dlaczego jest prezentowana w nowościach. dla niezorientowanych, Legimi I autor z wydawnictwem oszukują, podając, że książka jest z 2024 roku. Nie jest to prawda, bo pochodzi z 2012 roku, o czym informacji nie ma nigdzie, także na stronie redakcyjnej w książce. Zagranie nie fair.
Doro_ty

Nie oderwiesz się od lektury

Treść super. Jak zawsze. Jednak trzeba było pozostać przy Panu Jarosławie Łukomskim jako lektorze.
10
Krystosiak

Nie oderwiesz się od lektury

warta zapoznać się z meritum , a Warto do przemyślenia 😈
00
beatapesko

Nie oderwiesz się od lektury

Elementy SF nie tylko na ostatniej, ale i pierwszych stronach, 27 letnia Barbara, szczęśliwa mężatka od lat... Kilkunastu...?!? Noo, czepiam się. Książkę się łyka, nie czyta.....
00
szpaczek_czyta1992

Dobrze spędzony czas

⭐RECENZJA⭐ Powieść "Upał" to kolejny już tom serii "Cykl meteo" od autora Marcin Ciszewski. Polubiłam tą część, jak i inne. Książka napisana jest bardzo dobrym językiem oraz przejrzystym stylem. Każda strona czyta się wręcz sama. Troszkę przeszkadzało mi, że niektóre opisy były zbyt długie i jakoś wydawało mi się, że nie koniecznie były potrzebne. Ale luzik, przeczytałam, przyjęłam i poszłam dalej. Historia daje nam kolejną katastrofę meteorologiczną, a chodzi tu o skrajny upał, który atakuje z ogromną siłą. Na domiar złego w mieście Warszawa ma odbyć się mecz Polska - Niemcy, który może przynieść za sobą kolejną katastrofę. Chodzi tutaj o mnóstwo kibiców na ulicach miasta, którzy niekoniecznie chcą być spokojni zarówno przed meczem, jak i po. W tej fabule cały czas coś się dzieje, mam akcje i jej zwroty, wiele wątków, które na końcu łącza się w całość, dając rewelacyjny obraz całej lekturze. W niektórych fragmentach, gdy był opis tej fali upałów, topiłam się wręcz 🥵 Nie lubię, gdy ...
00

Popularność




Re­dak­cjaRa­fał Biel­ski
Ko­rektaJa­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2024 © Co­py­ri­ght by Mar­cin Ci­szew­ski, War­szawa 2024
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-22-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DZIEŃ „D” MI­NUS TRZY

Męż­czy­zna nie rzu­cał się w oczy.

Może dla­tego prze­szedł przez wszyst­kie kon­trole. Może wła­śnie z tego po­wodu ża­den z funk­cjo­na­riu­szy wy­spe­cja­li­zo­wa­nych służb po­rząd­ko­wych nie zwró­cił na niego uwagi.

Po­cząt­kowo sie­dział na jed­nej z głów­nych try­bun, mniej wię­cej po­środku. Zda­wał się bez reszty po­chło­nięty ob­ser­wa­cją to­czą­cego się na mu­ra­wie po­je­dynku. Jak ty­siące in­nych lu­dzi do­okoła.

Jed­nak to nie spor­towe emo­cje przy­wio­dły go tu­taj.

Nie­spiesz­nym ru­chem wy­jął z wiel­kiego ple­caka ka­ra­bin ma­szy­nowy. Czerń lufy od­bi­jała blask re­flek­to­rów, wy­cho­dzące z po­jem­nika i nik­nące w ko­mo­rze na­boje lśniły me­ta­li­zu­jąco. Męż­czy­zna ro­zej­rzał się, chcąc naj­do­kład­niej wy­brać cel.

Dwa rzędy wy­żej do­strzegł, młodą, cał­kiem ładną, mod­nie ubraną blon­dynkę. Le­ni­wie pod­niósł broń na wy­so­kość bio­der.

Po­cią­gnął za spust.

Stłu­miony huk uto­nął we wrza­wie wy­wo­ły­wa­nej przez pod­nie­cony go­lem tłum. Ko­bieta do­stała se­rię pro­sto w pierś, krew za­mgliła szkar­ła­tem, ochla­pu­jąc sie­dzą­cych obok są­sia­dów. Blon­dynka przez chwilę sie­działa bez ru­chu, jakby ani na mo­ment nie chciała stra­cić z oczu roz­gry­wa­ją­cego się na bo­isku wi­do­wi­ska, po czym po­woli, nie­mal z nie­do­wie­rza­niem osu­nęła się na be­to­nowe pod­łoże.

Broń ospale prze­su­nęła się w lewo. Są­siad ko­biety zo­stał po­czę­sto­wany dwu­krot­nie więk­szą por­cją na­boi – był po­tęż­nie zbu­do­wany, na­le­żało mu się wię­cej.

Męż­czy­zna ru­szył wzdłuż rzędu po­kry­tych czer­wo­nym ma­te­ria­łem sie­dzeń. Łu­ski ryt­micz­nie wy­ska­ki­wały z ko­mory, na pły­cie bo­iska na­dal trwała za­cięta walka, dwu­dzie­stu dwóch współ­cze­snych gla­dia­to­rów wal­czyło do ostat­niego tchu, by za­spo­koić gu­sta pu­blicz­no­ści.

A na try­bu­nach szła se­ria za se­rią.

W końcu tłum się ock­nął. Ktoś zwró­cił uwagę na ha­łas, ko­muś krew ochla­pała ubra­nie, na ko­goś bez­wład­nie osu­nął się za­strze­lony są­siad. I tłum ru­szył. Ze­rwał się do biegu w cał­ko­wi­tej ci­szy. W sku­pie­niu. Byle szyb­ciej. Byle da­lej od nie­po­zor­nego męż­czy­zny z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym grzmią­cym ni­czym wio­senna bu­rza. Po­tężne gło­śniki sta­dionu zda­wały się prze­no­sić dźwięk wy­strza­łów, wzmac­niać go, uwznio­ślać...

Ja­kub obu­dził się zlany po­tem. Jesz­cze długo po otwar­ciu oczu i spusz­cze­niu bo­sych stóp na pod­łogę sie­dział na brzegu łóżka i nie mógł uspo­koić osza­la­łego bi­cia serca. Na­dal był na sta­dio­nie, na­dal pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie po­wstrzy­mać sza­leńca...

Cho­lerny sen.

Spoj­rzał na śpiącą He­lenę.

Po­woli wra­cała pa­mięć.

Wczo­raj­szy mecz, de­cy­du­jący o wyj­ściu z grupy. I karny. Ten karny.

Tuż po tym kar­nym i koń­co­wym gwizdku Pol­ska eks­plo­do­wała, a na­stęp­nie uto­nęła w ra­mio­nach eks­ta­tycz­nej ra­do­ści.

Na­resz­cie!

Na­resz­cie się udało!

Po­ło­żył się z po­wro­tem, ale nie mógł za­snąć. Le­żał bez ru­chu i my­ślał o męż­czyź­nie z ka­ra­bi­nem ma­szy­no­wym, mo­rzu krwi i swo­jej cał­ko­wi­tej bez­rad­no­ści.

DZIEŃ „D” MI­NUS DWA

1

Wielka ni­czym trans­por­to­wiec pięść z pod­dźwię­kową pręd­ko­ścią mi­nęła twarz Tysz­kie­wi­cza.

O włos.

Za­sta­na­wiał się, za które aku­rat grze­chy przy­szło mu po­ku­to­wać tym ra­zem.

– Ręce wy­żej, wy­moczku – mruk­nął tań­czący na ugię­tych no­gach Krzep­tow­ski.

Miał nad Tysz­kie­wi­czem miaż­dżącą prze­wagę wzro­stu, wagi, umie­jęt­no­ści i bo­jo­wego in­stynktu. Wy­glą­dał jak przy­oble­czony w gim­na­stiorkę Ter­mi­na­tor.

– Sam je­steś wy­mo­czek. – Mó­wie­nie, a zwłasz­cza wy­gła­sza­nie cię­tych ri­post przy­cho­dziło Ja­ku­bowi z tru­dem. Już po pro­wa­dzo­nej przez Krzep­tow­skiego roz­grzewce my­ślał, że wy­pluje płuca. Po kilku mi­nu­tach spa­ringu zy­skał pew­ność, że za chwilę umrze.

– Wy­nik nie­zgor­szy. – Wielki gó­ral na­wet nie za­czął szyb­ciej od­dy­chać. Ru­chy miał mięk­kie i cho­ler­nie szyb­kie. Ciosy celne i mocne. – Ale ge­ne­ral­nie far­ci­kiem pod­szyty...

– Do­brze grali po pro­stu.

Tysz­kie­wicz za­sło­nił się przed kom­bi­na­cją dwóch pro­stych i sier­po­wego. Od­rzu­ciło go o metr. Na­dal nie mógł dojść, co tu robi. Po­tem so­bie przy­po­mniał: fi­zyczny ból i zmę­cze­nie po­zwa­lały choć na chwilę za­po­mnieć o in­nych spra­wach.

Wczo­raj przez cały mecz wła­ści­wie stał. To zna­czy w tym sen­sie, że nie sie­dział. Trudno bo­wiem jego za­cho­wa­nie na­zwać sta­niem w peł­nym tego słowa zna­cze­niu – ak­tyw­ność ży­ciowa Ja­kuba skła­dała się przede wszyst­kim z pod­sko­ków, za­ła­my­wa­nia rąk, wy­gra­ża­nia pię­ścią albo rzu­ca­nia się w ra­miona rów­nie jak on nie­spo­koj­nej żony.

Oczy­wi­ście w tym cza­sie po­wi­nien być w fir­mie.

Jed­nak Krzep­tow­ski, w znacz­nie mniej­szym stop­niu owład­nięty pił­kar­ską ma­nią, wy­pchnął go do domu. Wszyst­kie sek­cje peł­niły dy­żur non stop (fak­tem jest, że na ogół z no­sem w te­le­wi­zyj­nych ekra­nach), Ja­kub mu­siał więc być po pro­stu pod te­le­fo­nem. Ła­two się zgo­dził: obie­cał mieć włą­czoną ko­mórkę i pięć mi­nut póź­niej sie­dział już w sa­mo­cho­dzie. He­lena, chwi­lowo za­po­mi­na­jąc o co­dzien­nych pro­ble­mach, po­wi­tała go już od progu ra­por­tu­jąc po­dany nie­dawno skład Po­la­ków oraz wy­stę­pu­jące jej zda­niem szanse zwy­cię­stwa. Po­wie­dzieć, że He­lena Be­re­zo­wiec, naj­wy­bit­niej­sza w Pol­sce ma­larka, żona Ja­kuba i przy­szła matka jego dziecka, jest ki­bi­cem piłki noż­nej, to nie po­wie­dzieć ni­czego. He­lena żyła piłką, eks­cy­to­wała się nią, po­tra­fiła po blady świt dys­ku­to­wać o niu­an­sach tak­tycz­nych pra­wi­dłowo dzia­ła­ją­cej obrony i spo­so­bach szyb­kiego prze­cho­dze­nia do kontr­ataku. A przy tym miała ty­pową dla praw­dzi­wego ki­bica umie­jęt­ność trzy­ma­nia na po­do­rę­dziu ró­żo­wych oku­la­rów, co aku­rat w przy­padku pol­skiej re­pre­zen­ta­cji przy­da­wało się, nie­stety, za­ska­ku­jąco czę­sto. Sta­no­wiła kli­niczny przy­kład ki­bica to­tal­nego.

Na czas me­czu za­po­mniała o swoim sta­nie. Nie­mal pła­kała, gdy Po­lacy prze­gry­wali, za to każda strze­lona przez nich bramka przy­pra­wiała ją o eks­tazę. Tysz­kie­wicz mu­siał wręcz ha­mo­wać te wy­bu­chy nad­mier­nego en­tu­zja­zmu. Po ostat­nim gwizdku sę­dziego rzu­cili się so­bie w ra­miona, pi­jani ra­do­ścią (Ja­kub nie tylko). Po­tem, po wy­słu­cha­niu cha­otycz­nych ko­men­ta­rzy i wy­wia­dów z nie­mo­gą­cymi zła­pać tchu, ale uśmiech­nię­tymi pił­ka­rzami, po­szli do sy­pialni i dawno nie było im ze sobą tak do­brze.

To działo się wczo­raj.

Dzi­siej­szy ra­nek nie przy­no­sił żad­nej ta­ryfy ulgo­wej.

– Do­brze za­grają, jak będą mieli przy­naj­mniej kilku do­brych pił­ka­rzy – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Na­wet naj­bar­dziej za­żarta walka – a pro­wa­dzona w tym mo­men­cie z pew­no­ścią nie na­le­żała do tej ka­te­go­rii – nie mo­gła od­wieść go od sta­ran­no­ści wy­mowy i pra­wi­dło­wej in­to­na­cji. Żad­nego szar­pa­nia frazy, skra­ca­nia wy­ra­zów czy nie­chluj­nej składni.

Ter­mi­na­tor się za­mach­nął.

Cios do­szedł.

Tysz­kie­wicz stęk­nął głu­cho, po czym in­stynk­tow­nie od­sko­czył: na tyle jesz­cze star­czyło sił. Roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wał chwili od­po­czynku.

– Głu­piś – jęk­nął po chwili, bo bar­dziej niż od­po­czynku po­trze­bo­wał zwy­cię­stwa. A kon­ty­nu­owa­nie roz­mowy w ta­kich wa­run­kach po­czy­ty­wał so­bie za suk­ces. Krzep­tow­ski przy­glą­dał się mu jak rzad­kiemu oka­zowi owada. Nie ata­ko­wał. Na­wet opu­ścił ręce. – Może mieli tro­chę farta, ale ak­cje się kle­iły. Od­dali kil­ka­na­ście strza­łów na bramkę...

Tysz­kie­wicz z wy­sił­kiem ru­szył do przodu i wy­pro­wa­dził kop­nię­cie. Pisz­czel tra­fiła w udo prze­ciw­nika. Rów­nie do­brze mo­głaby tra­fić w be­to­nowy słup.

Krzep­tow­ski sko­czył i zła­pał Ja­kuba za głowę. Bez więk­szego trudu zgiął mu kark. Tysz­kie­wicz do­sko­nale, nie­stety, zda­wał so­bie sprawę, co za chwilę na­stąpi: ko­lano na­past­nika pój­dzie w górę i że­gnaj, matko zie­mio...

– Co? – za­py­tał Tysz­kie­wicz kilka se­kund póź­niej.

Ko­lano zo­stało tam, gdzie było, Krzep­tow­ski nie skoń­czył tech­niki. Stał metr da­lej i przy­glą­dał się Ja­ku­bowi.

– Mó­wię, że twój te­le­fon dzwoni.

– Ach. Te­le­fon.

Ja­kub wy­pro­sto­wał się z naj­wyż­szym tru­dem. Sala tre­nin­gowa ko­ły­sała się ni­czym okręt na wzbu­rzo­nym mo­rzu. Wpa­da­jące przez duże okna ja­sne świa­tło po­ranka nie­mal ra­ziło. Po­przed­niej nocy Ja­kub spał cztery go­dziny. Przez ostat­nie dwa ty­go­dnie naj­wy­żej po pięć. Ża­den or­ga­nizm, zwłasz­cza po trzy­dzie­stce, nie lubi, gdy go tak trak­to­wać.

– Mógł­byś w końcu zmie­nić re­per­tuar – jęk­nął Krzep­tow­ski.

Na­wet się nie spo­cił. A spać nie mu­siał w ogóle. Naj­bar­dziej pan­cerny su­kin­syn, ja­kiego Ja­kub znał. A może i naj­bar­dziej pan­cerny su­kin­syn w ogóle.

Tysz­kie­wicz sku­pił się. Rze­czy­wi­ście. Riff Smoke on the wa­ter roz­le­gał się co­raz gło­śniej.

– Masz coś prze­ciwko Pur­plom? – za­py­tał pod­cho­dząc do ławki chwiej­nym kro­kiem. Cał­kiem jesz­cze nowa ko­mórka pod­ska­ki­wała, jakby miała ochotę uciec i wię­cej nie oglą­dać że­nu­ją­cych wy­czy­nów swo­jego wła­ści­ciela. Ale grała pięk­nie. Po­li­fo­niczne brzmie­nie od­wzo­ro­wano nie­zwy­kle wier­nie.

– Coś taki zdy­szany? Dzwo­nię nie w porę? – Głos Smo­try­cza brzmiał rześko i mocno.

Dość nie­ty­powe, bio­rąc pod uwagę, że do­piero kilka mi­nut temu wy­biła siódma rano. Smo­trycz z re­guły miał kło­poty, by wejść na ob­roty przed dwu­na­stą w po­łu­dnie.

– Sta­szek pró­buje mnie za­bić. – Tysz­kie­wicz sta­rał się zła­pać od­dech.

Krzep­tow­ski skrzy­wił się i roz­po­czął rundę z wi­szą­cym nie­opo­dal wor­kiem tre­nin­go­wym. Trudno było uchwy­cić wzro­kiem bły­ska­wiczne ru­chy rąk. Aż dziwne, że wo­rek nie padł nie­przy­tomny na de­ski.

– Po­gra­tu­lo­wać am­bi­cji. Mnie, od­kąd skoń­czy­łem z tymi wy­głu­pami, mocno ulżyło.

– Je­steś w ro­bo­cie?

– Ow­szem. Słu­chaj... te po go­dzi­nach to nad­go­dziny. A te przed?

– O czym ty mó­wisz?

– Pod­go­dziny? Wiesz, ten czas, kiedy czło­wiek, za­miast le­żeć w łóżku, od­gniata dupę przed służ­bo­wym kom­pu­te­rem.

– Prze­cież wiesz, że nie pra­cu­jemy dla pie­nię­dzy, tylko dla ochrony na­szych ro­da­ków, by mo­gli w spo­koju żyć i pra­co­wać...

Śmiech Smo­try­cza za­brzmiał na­prawdę szcze­rze.

– Lu­bię twoje po­czu­cie hu­moru – po­wie­dział po chwili.

Tysz­kie­wi­czowi w tym cza­sie udało się wy­rów­nać od­dech, choć w ko­ściach łu­pało i mię­śnie pa­liły. No cóż, przy­naj­mniej czuł, że żyje. Kon­kret z ga­tunku kon­tro­wer­syj­nych, ale za­wsze.

– Może byś przy­je­chał do firmy?

– Mój dzień pracy za­czyna się za trzy kwa­dranse. – Już wie­dział, że musi się zbie­rać. Znał Smo­try­cza od lat. Za pa­ra­wa­nem wy­głu­pów z re­guły kryło się coś waż­nego.

– Przy­jedź. – Smo­trycz spo­waż­niał. – Zna­la­złem szajs, który mi się bar­dzo nie po­doba.

Trzask.

– No? – za­py­tał Krzep­tow­ski, po czym przy­ło­żył wor­kowi pra­wym sier­po­wym, od któ­rego za­drżały ściany.

– Zbie­ramy się. – Ja­kub wes­tchnął i ru­szył w stronę szatni.

– Na­wet po­tre­no­wać nie można. – Krzep­tow­ski skrzy­wił się, przyj­rzał kry­tycz­nie wor­kowi (ko­ły­szą­cemu się w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, po­mi­ja­jąc lek­kie zgrzy­ta­nie łań­cu­chem, na któ­rym był za­wie­szony), po czym za­czął ścią­gać piąst­kówki.

2

Słońce roz­świe­tlało upalną i nieco przy­ku­rzoną pa­no­ramę war­szaw­skiego po­ranka. Ko­mu­ni­katy me­teo brzmiały cał­ko­wi­cie jed­no­znaczne: choć do­tych­cza­sowe dzienne tem­pe­ra­tury prze­kra­czały trzy­dzie­ści stopni, praw­dziwe upały do­piero miały na­dejść. Dziś, naj­póź­niej ju­tro. Ra­dzono trzy­mać się miejsc za­cie­nio­nych i wle­wać w sie­bie znaczne ilo­ści pły­nów.

Tym ra­zem nikt nie zwra­cał uwagi ani na wy­soką tem­pe­ra­turę, ani na smród roz­grza­nego as­faltu, ani na kurz. Ulica w dal­szym ciągu żyła wczo­raj­szym zwy­cię­stwem. Kie­rowcy po­ro­zu­mie­wali się wy­łącz­nie za po­mocą klak­so­nów i wy­cią­gnię­tych ku gó­rze kciu­ków. Zde­cy­do­wana więk­szość po­jaz­dów przy­ozdo­biona zo­stała na­ro­do­wymi bar­wami: od ma­leń­kich cho­rą­gie­wek, przy­cze­pio­nych pla­strem do fra­mugi drzwi, po po­tężne sztan­dary, któ­rych nie po­wsty­dziłby się krą­żow­nik. Obcy lu­dzie pa­dali so­bie w ra­miona i po­kle­py­wali się po ple­cach, uśmie­cha­jąc się, wy­mie­nia­jąc mniej lub bar­dziej fa­chowe uwagi, a na ko­niec ży­cząc so­bie wszyst­kiego naj­lep­szego. Z otwar­tych okien do­bie­gały ra­do­śnie pod­nie­cone głosy ko­men­ta­to­rów i ce­le­bry­tów, za­pro­szo­nych w cha­rak­te­rze eks­per­tów do wy­gło­sze­nia swo­jego zda­nia. Pierw­szy raz od dawna i dzien­ni­ka­rze, i wy­posz­czeni wie­lo­let­nim ocze­ki­wa­niem ro­dacy byli zgodni: osią­gnięto hi­sto­ryczny, nie­wy­obra­żalny suk­ces, po­rów­ny­walny tylko do słyn­nej war­szaw­skiej bi­twy sprzed nie­mal stu lat.

Nad­cho­dzący mecz z Niem­cami anon­so­wano jako wiel­kie święto fut­bolu. Nie­któ­rzy pu­bli­cy­ści ude­rzali na­wet w wy­so­kie tony: oto nada­rza się oka­zja ce­le­bro­wa­nia fe­sti­walu praw­dzi­wej przy­jaźni; po raz pierw­szy od nie­pa­mięt­nych cza­sów ry­wa­li­za­cja może to­czyć się wy­łącz­nie na zie­lo­nym bo­isku, gdzie pił­ka­rzy bę­dzie do­pin­go­wać wielki mię­dzy­na­ro­dowy tłum, złą­czony wspól­nym prze­ży­wa­niem wspa­nia­łego spor­to­wego wi­do­wi­ska.

Tysz­kie­wicz jed­nym uchem słu­chał do­cho­dzą­cego z ra­dia ko­men­ta­rza. Po­mimo ko­lo­sal­nej mi­ło­ści do piłki noż­nej my­ślał o czymś in­nym.

– Tak tego nie za­głu­szysz – po­wie­dział Krzep­tow­ski.

Ści­szył ra­dio. Wy­le­wa­jąca się z eteru rzeka ra­do­snej pa­pla­niny mo­gła wy­czer­pać cier­pli­wość świę­tego.

– Słu­cham? – Ja­kub ode­rwał na mo­ment wzrok od świa­teł sa­mo­chodu przed nimi.

– Choć­byś nie wiem ja­kie si­niaki ho­do­wał, nie za­głu­szysz stra­chu.

– Zu­peł­nie nie mogę zgad­nąć, o czym mó­wisz.

– Ku­buś, Ku­buś, Ku­buś. – Krzep­tow­ski prze­krę­cił się w fo­telu pa­sa­żera. Sie­dział te­raz bo­kiem do kie­runku jazdy, a twa­rzą do kie­rowcy.

Tysz­kie­wicz jesz­cze pil­niej wy­glą­dał przez przed­nią szybę.

– Nie truj dupy. Wiesz do­brze. Ro­bisz wszystko, jak na­leży.

– Od­ważne stwier­dze­nie. – Tysz­kie­wicz prze­stał uda­wać, że nie wie, o czym mowa.

– Nie twoja wina, że po­dział kom­pe­ten­cji jest, jaki jest. Nie ty wy­bie­ra­łeś sze­fów. W swo­jej działce ro­bisz wszystko, jak trzeba. A na­wet le­piej. Mak­si­mum za ten bu­dżet i z tymi ludźmi.

– Tego nie wiesz, Sta­siu. Do­póki się coś nie wy­da­rzy, ga­damy o teo­rii.

– Są teo­rie lep­sze i gor­sze. Twoja jest do­bra. Masz lu­dzi, któ­rzy ci ufają. Część z nich jest na­prawdę nie­zła w tym, co robi.

– To się do­piero okaże, kiedy coś się spie­przy. Z tego punktu wi­dze­nia wolę żyć w nie­świa­do­mo­ści.

Sa­mo­chód przed nimi wresz­cie ru­szył i Ja­kub mógł skrę­cić na pod­jazd przy Ra­ko­wiec­kiej. Mach­nię­cie prze­pustką i ra­mię szla­banu po­szło w górę. Czarna te­re­nówka po­woli wto­czyła się na par­king. Gmach sie­dziby Mi­ni­ster­stwa Spraw We­wnętrz­nych przy­tła­czał swoim ogro­mem i spra­wiał po­nure wra­że­nie. Tysz­kie­wicz nie zno­sił tego bu­dynku.

Gdyby kwe­stia sym­pa­tii do miej­sca pracy sta­no­wiła główne kry­te­rium, ni­gdy by się nie zgo­dził na ob­ję­cie obec­nie zaj­mo­wa­nego sta­no­wi­ska. Spo­tka­nie, które o tym za­de­cy­do­wało, od­było się nie­mal równo pięć mie­sięcy temu i na­le­żało do, de­li­kat­nie rzecz uj­mu­jąc, ory­gi­nal­nych. We­zwa­nie otrzy­mał z Kan­ce­la­rii Pre­zesa Rady Mi­ni­strów. Pre­mier, nie­mal stary zna­jomy, po­wi­tał go nie­zwy­kle ser­decz­nie w drzwiach ma­łego sa­lo­niku. Po wy­gło­sze­niu, ko­lejny raz, po­dzię­ko­wań za zli­kwi­do­wa­nie spi­sku, który pół roku temu, dzięki Ja­ku­bowi, zo­stał wy­kryty i zli­kwi­do­wany, wska­zał le­żącą na stole kar­to­nową teczkę i wy­szedł. Tysz­kie­wicz rzu­cił okiem na okładkę: „Cen­tralne Biuro Śled­cze. Biuro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu. Pro­po­no­wana struk­tura”. Wy­jął ze środka plik spię­tych spi­na­czem kar­tek. Osiem­dzie­siąt stron prze­czy­tał nie wia­domo kiedy. Po­rząd­nie zło­żył opra­co­wa­nie, otwo­rzył drzwi i wol­nym kro­kiem wszedł do ga­bi­netu pre­miera, który sie­dział przy biurku, za­głę­biony w jed­nym z nie­zli­czo­nych za­le­ga­ją­cych blat do­ku­men­tów.

 – Pa­nie pre­mie­rze, czemu za­wdzię­czam dzi­siej­sze za­pro­sze­nie?

– Biuro Zwal­cza­nia Ter­ro­ry­zmu po­wo­łano już do ży­cia, na­to­miast do ob­sa­dze­nia po­zo­staje kilka sta­no­wisk kie­row­ni­czych... To by­łoby pierw­sze za­da­nie szefa Biura. Uwa­żam, że naj­od­po­wied­niej­szym kan­dy­da­tem... jest pan. Ma pan w so­bie za­wzię­tość ko­nieczną w ta­kiej służ­bie. Uczci­wość. Sku­tecz­ność. Sta­no­wi­sko jest do ob­ję­cia od za­raz.

W pierw­szym od­ru­chu Ja­kub od­mó­wił. Nie pla­no­wał zmian w ży­ciu służ­bo­wym, po­nie­waż jego uwagę w zu­peł­no­ści po­chła­niały pry­watne kło­poty. Pre­mier, rzecz ja­sna, nie za­mie­rzał re­zy­gno­wać, co Ja­kub, zna­jąc go nieco z po­przed­nich spo­tkań, w za­sa­dzie mógł prze­wi­dzieć. Usły­szaw­szy sta­no­wi­sko Tysz­kie­wi­cza, we­zwał cze­ka­ją­cego w są­sied­nim po­koju mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych, który wy­gło­sił coś w ro­dzaju krót­kiego exposé w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla po­li­ty­ków stylu. Euro 2012 jest wiel­kim wy­zwa­niem, rów­nież, a może przede wszyst­kim, w za­kre­sie bez­pie­czeń­stwa. Me­cze pił­kar­skie roz­gry­wane w świe­tle ju­pi­te­rów i oglą­dane przez setki mi­lio­nów wi­dzów są wy­ma­rzo­nym ce­lem po­ten­cjal­nych ter­ro­ry­stów. Za­pa­dła za­tem do­nio­sła de­cy­zja o stwo­rze­niu wy­spe­cja­li­zo­wa­nej struk­tury, dys­po­nu­ją­cej naj­lep­szymi ludźmi i sprzę­tem, a także po­sia­da­ją­cej od­po­wiedni do za­dań bu­dżet i ogromne upraw­nie­nia. Tysz­kie­wicz, o ile zgo­dzi się zo­stać sze­fem Biura, otrzyma awans na sto­pień pod­in­spek­tora i bar­dzo roz­le­głe kom­pe­ten­cje. Zda­niem mi­ni­stra – de­kla­mu­ją­cego okrą­głe zda­nia ni­czym wiersz wy­uczony na lek­cję pol­skiego – ce­chy cha­rak­teru i umie­jęt­no­ści oraz wro­dzona uczci­wość w pełni pre­de­sty­nują pod­in­spek­tora in spe do ob­ję­cia tego od­po­wie­dzial­nego sta­no­wi­ska.

Ja­kub za­czął się wa­hać. Nie pod wpły­wem ar­gu­men­ta­cji, rzecz ja­sna, ta bo­wiem nie wy­cho­dziła poza znane z te­le­wi­zji sche­maty. Po­my­ślał, że być może po pro­stu jest to szansa wy­pły­nię­cia na szer­sze wody. Nie brał pod uwagę za­szczy­tów i pędu ku wła­dzy; te atry­buty do­ro­sło­ści, od­kąd pa­mię­tał, miał gdzieś. My­ślał ra­czej o moż­li­wo­ści dzia­ła­nia, kon­kret­nego dzia­ła­nia we­dług, przy­naj­mniej w pew­nym za­kre­sie, wła­snych za­sad. Prze­ciw­dzia­ła­nie współ­cze­snej pla­dze egip­skiej, jaką sta­no­wił ter­ro­ryzm, zda­wało się ide­alną oka­zją. Po dłuż­szym na­my­śle wy­ra­ził zgodę, kom­plet­nie nie zda­jąc so­bie sprawy, w co się pa­kuje.

Już na­stęp­nego ranka wpadł w wir, ja­kiego ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czył. Nie­zwy­kle in­ten­sywne i wy­czer­pu­jące, acz na swój spo­sób fa­scy­nu­jące szko­le­nia – nie wy­łą­cza­jąc trzy­ty­go­dnio­wego stażu w USA – prze­pla­tały się z nu­żą­cymi, cią­gną­cymi się w nie­skoń­czo­ność spo­tka­niami or­ga­ni­za­cyj­nymi. Struk­tura do­piero się two­rzyła, przy­by­wali nowi lu­dzie, przy­cho­dził par­tiami sprzęt i opro­gra­mo­wa­nie. Czter­na­sto­go­dzinny dzień pracy czę­sto oka­zy­wał się nie­wy­star­cza­jący, so­boty i nie­dziele naj­czę­ściej także nie słu­żyły od­po­czyn­kowi na ło­nie ro­dziny.

Mimo wszystko mniej wię­cej dwa mie­siące przed roz­po­czę­ciem mi­strzostw sprawy za­częły się ukła­dać. Wa­katy ob­sa­dzone (Sta­ni­sław Krzep­tow­ski awan­so­wany na sto­pień nad­ko­mi­sa­rza, zo­stał jed­nym z za­stęp­ców Nowo Wy­bra­nego Nie­zwy­kle Kom­pe­tent­nego Szefa Biura), za­da­nia wy­zna­czone, a sprzęt po­mimo po­cząt­ko­wych pro­ble­mów za­czął słu­żyć ce­lom, dla któ­rych go wy­pro­du­ko­wano.

Roz­po­częła się ru­tyna dnia co­dzien­nego, od­mie­rzana ner­wo­wym wy­ry­wa­niem ko­lej­nych kar­tek z ka­len­da­rza.

Data roz­po­czę­cia mi­strzostw ja­wiła się nie­mal jako po­czą­tek bi­blij­nej apo­ka­lipsy.

Jed­nak poza na­dej­ściem fali afry­kań­skiego po­wie­trza przez pierw­szy ty­dzień nie wy­da­rzyło się nic god­nego uwagi.

Kiedy Tysz­kie­wicz z Krzep­tow­skim we­szli na dru­gie pię­tro i po­ko­nali za­bez­pie­cze­nia strze­gące do­stępu do Biura (karta ma­gne­tyczna, kod PIN, ska­no­wa­nie od­ci­sku palca), zza rogu wy­sko­czył Se­li­wa­now. Miał czer­woną, na­laną twarz czło­wieka skłon­nego do nad­uży­wa­nia al­ko­holu, nie­chlujną ple­rezę si­wo­sza­rych wło­sów, roz­bie­gany wzrok i za­wsze lekko spo­cone dło­nie. Od razu za­czął szar­pać Tysz­kie­wi­cza za rę­kaw.

W fir­mie już od po­nad mie­siąca ob­sta­wiano za­kłady, w któ­rym mo­men­cie Ja­kub da Se­li­wa­no­wowi w zęby.

– Te­raz. Te­raz. Musi pan przyjść te­raz, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Sys­tem prze­szedł wszyst­kie te­sty. Po­myśl­nie prze­szedł.

Ja­kub zmo­bi­li­zo­wał zgro­ma­dzone gdzieś bar­dzo głę­boko resztki em­pa­tii i do­brej woli i spró­bo­wał ode­rwać dłoń Se­li­wa­nowa od swo­jego rę­kawa. Przy­brał moż­li­wie neu­tralny wy­raz twa­rzy, ale nim zdą­żył wy­po­wie­dzieć choć słowo, na­tręt kon­ty­nu­ował na­tar­cie.

– W końcu, pa­nie pod­in­spek­to­rze. Pełne ob­cią­że­nie i wszystko po­szło zgod­nie z in­struk­cją...

– Brawo – wark­nął Krzep­tow­ski. Uznał, że w od­róż­nie­niu od szefa nie obo­wią­zują go za­sady służ­bo­wego sa­voir-vi­vre’u. – Osiem dni po roz­po­czę­ciu im­prezy działa sys­tem. Duży suk­ces, na­prawdę.

Se­li­wa­now ode­rwał wzrok od twa­rzy Tysz­kie­wi­cza, na któ­rej do­szu­ki­wał się wła­śnie wy­ra­zów po­dziwu i uzna­nia i spoj­rzał z od­razą na Krzep­tow­skiego. Pre­cy­zyj­nie rzecz uj­mu­jąc: z mie­szanką wiel­kiej od­razy i stra­chu, czy może ra­czej obawy. Mina nad­ko­mi­sa­rza sku­tecz­nie po­wstrzy­mała go bo­wiem przed wy­gło­sze­niem ja­kiej­kol­wiek ri­po­sty.

Tysz­kie­wicz, ko­rzy­sta­jąc z chwili nie­uwagi Se­li­wa­nowa, zdo­łał w końcu wy­swo­bo­dzić rę­kaw.

– To na­prawdę bar­dzo do­bra wia­do­mość; wspa­niale, że Pro­teus po­myśl­nie prze­szedł te­sty – po­wie­dział moż­li­wie neu­tral­nym to­nem.

I w grun­cie rze­czy wia­do­mość rze­czy­wi­ście go ucie­szyła. Nie­pełna go­to­wość jed­nego z klu­czo­wych sys­te­mów za­bez­pie­cza­ją­cych im­prezę sta­no­wiła po­rażkę (rzecz dys­ku­syjna, czy ob­cią­żała oso­bi­ście Tysz­kie­wi­cza i Se­li­wa­nowa; obaj pa­dli ofia­rami trybu i pro­ce­dur przy­go­to­wa­nia im­prezy, co zresztą było do prze­wi­dze­nia) i przy­czynę cią­głego nie­za­do­wo­le­nia zwierzch­ni­ków.

– Tak, pa­nie pod­in­spek­to­rze, tak, musi pan to ko­niecz­nie bez­zwłocz­nie zo­ba­czyć. Bez­zwłocz­nie.

Se­li­wa­now tym ra­zem nie rzu­cił się na rę­kaw, za to zbli­żył swoją twarz do twa­rzy Tysz­kie­wi­cza nie­mal do­ty­ka­jąc go no­sem. Ten kosz­marny zwy­czaj na­le­żał do sta­łego spo­sobu pro­wa­dze­nia przez Se­li­wa­nowa kon­wer­sa­cji. Ja­kub szcze­rze tego nie zno­sił, więc od­su­nął się o krok. Roz­mówca nie­mal na­tych­miast przy­su­nął się z po­wro­tem.

– Póź­niej. – Ja­kub pod­niósł dłoń, by uciąć wszel­kie dys­ku­sje.

Ta­kie ge­sty nie naj­go­rzej mu wy­cho­dziły: zde­cy­do­wana po­stawa i chłodny au­to­ry­tet wła­dzy. W każ­dym ra­zie na ko­mi­sa­rza Wi­tolda Se­li­wa­nowa to dzia­łało – cof­nął się o mniej wię­cej trzy­dzie­ści cen­ty­me­trów, co w jego wy­padku sta­no­wiło świa­dec­two nie­mal cał­ko­wi­tej ka­pi­tu­la­cji.

– Spie­szę się. Przyjdę do pana póź­niej, ko­mi­sa­rzu.

– Ale...

– Nie sły­sza­łeś? – włą­czył się do roz­mowy Krzep­tow­ski. – Pan pod­in­spek­tor jest za­jęty. Przyj­dzie, jak znaj­dzie chwilę.

Obaj z Tysz­kie­wi­czem mi­nęli za­sty­głego w po­zie obu­rze­nia Se­li­wa­nowa i po­szli da­lej. Jesz­cze z od­le­gło­ści kil­ku­na­stu me­trów sły­szeli pełne zło­ści sa­pa­nie.

Po­kój sek­cji ana­liz kom­pu­te­ro­wych znaj­do­wał się nie­mal na sa­mym końcu ko­ry­ta­rza. Drzwi otwo­rzyły się pra­wie bez­gło­śnie.

Przy biurku sie­działa dwu­dzie­sto­sied­mio­let­nia ko­bieta o twa­rzy tak bla­dej, że wręcz spra­wia­jąca wra­że­nie cho­rej. Pa­pie­rowa, nie­mal prze­zro­czy­sta cera, szkli­ste szaro-sza­fi­rowe oczy, fi­li­gra­nowa, drobna syl­wetka i krótko przy­cięte blond włosy – gdyby pod­ko­mi­sarz Bar­bara Ra­ko­czy była po­sta­cią li­te­racką, na pierw­szy rzut oka mo­głaby sta­no­wić pol­ski od­po­wied­nik po­wie­ścio­wej bo­ha­terki naj­po­pu­lar­niej­szego szwedz­kiego pi­sa­rza kry­mi­na­łów. Co wię­cej, po­dob­nie jak de­mo­niczna panna Sa­lan­der, Bar­bara Ra­ko­czy była ge­nial­nym in­for­ma­ty­kiem.

Zna­la­złyby się jed­nak i róż­nice: pod­ko­mi­sarz od kil­ku­na­stu lat po­zo­sta­wała szczę­śliwą mę­żatką i matką trojga roz­bry­ka­nych dzieci. Jej uroda, mocno skryta za nie­śmia­ło­ścią i do­mi­nu­jącą ce­chą oso­bo­wo­ści, jaką była prze­można po­trzeba po­zo­sta­wa­nia w cie­niu, nie rzu­cała się w oczy. Dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu fa­ce­tom na stu przez głowę na­wet nie prze­mknęła myśl, by się za nią obej­rzeć, mózg bo­wiem, jej naj­więk­szy, naj­cen­niej­szy atry­but, ukry­wał się we­wnątrz czaszki i na pierw­szy rzut oka po­zo­sta­wał nie­wi­doczny. Na drugi zresztą też. Bar­bara Ra­ko­czy była in­tro­wer­ty­kiem do­sko­na­łym.

Ja­ku­bowi za­jęło kilka mie­sięcy, by prze­ko­nać się, z ja­kim skar­bem ma do czy­nie­nia.

– Dzień do­bry – po­wie­dział wcho­dząc do roz­grza­nego po­miesz­cze­nia.

Bar­bara Ra­ko­czy nie spra­wiała wra­że­nia, jakby za­uwa­żyła wej­ście obu prze­ło­żo­nych. Pa­trzyła w ekran kom­pu­tera z nie­mal ka­ta­to­nicz­nym na­tę­że­niem.

Za to tkwiący przy są­sied­nim biurku Smo­trycz pod­niósł wzrok.

An­toni Smo­trycz, in­for­ma­tyk o pre­cy­zyj­nym umy­śle na­ukowca, pa­trzył z za­sę­pioną miną. Po­wo­dów do nie­za­do­wo­le­nia zna­lazł kilka:

że musi sie­dzieć w pracy o tak bar­ba­rzyń­skiej go­dzi­nie,

że jego kom­pu­ter po­trafi prze­twa­rzać znacz­nie mniej­szą ilość da­nych, niżby Smo­trycz so­bie ży­czył,

że Mał­go­sia, aspi­rantka pra­cu­jąca w CBŚ dwa pię­tra wy­żej, ostat­nio dwu­krot­nie nie ode­brała te­le­fonu. A Mał­go­sia, oprócz tego, że in­te­li­gentna i w od­po­wied­nim wieku, miała jesz­cze wy­wo­łu­jący ciarki biust oraz uśmiech przy­pra­wia­jący o dreszcz. I Smo­trycz cał­ko­wi­cie nie ro­zu­miał na­głej i nie­spo­dzie­wa­nej re­zerwy, jaką za­częła wo­bec niego pre­zen­to­wać, zwłasz­cza, że jej sta­tus w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych gło­sił: stan wolny.

Jed­nak tak na­prawdę praw­dziwy po­wód za­sę­pie­nia był nieco inny. Mar­twił go nie­dawno od­kryty trop. Sy­tu­acje, które tej pory roz­wa­żano tylko w teo­re­tycz­nych sce­na­riu­szach, jego zda­niem wła­śnie za­czy­nały się ma­te­ria­li­zo­wać.

– Co tam, Nie­an­toś? – Krzep­tow­ski przy­ja­ciel­sko klep­nął Smo­try­cza w ra­mię.

Wła­ści­ciel przy­ja­ciel­sko klep­nię­tego ra­mie­nia po­ma­so­wał je, spoj­rzał na Krzep­tow­skiego z wy­rzu­tem i skrzy­wił się.

– Prze­cież wiesz, że nie lu­bię...

– Czego? – Krzep­tow­ski wy­szcze­rzył zęby w gry­ma­sie, który w jego za­mie­rze­niu miał być za­pewne życz­li­wym uśmie­chem.

No nie­stety. To, co uwa­żał za uśmiech, wy­glą­dało jak po­kaz uzę­bie­nia kro­ko­dyla. Krzep­tow­ski już dawno po­wi­nien był wpaść na to, by się życz­li­wie nie uśmie­chać.

– Na­zy­wa­nia mnie An­toś.

– Prze­cież nie mó­wię: „An­toś”.

– Mó­wisz.

– Nie. Mó­wię: „Nie­an­toś”. To nie to samo.

– Coś taki spięty? – za­gad­nął An­to­niego Tysz­kie­wicz, wie­dząc z do­świad­cze­nia, że tego typu roz­mowy mogą się cią­gnąć dłu­gie kwa­dranse.

– Wła­śnie. Co ta­kiego się wy­da­rzyło, że nie mo­gli­śmy do­koń­czyć tre­ningu? Ku­buś może by na­wet na­uczył się le­wego pro­stego...

Smo­trycz okrę­cił się na zde­ze­lo­wa­nym biu­ro­wym fo­telu i spoj­rzał na nich uważ­nie. Tysz­kie­wicz znał to spoj­rze­nie. Dla­tego od razu za­czął roz­glą­dać się za czymś do sie­dze­nia. Krzep­tow­ski też ja­koś stra­cił kon­te­nans. W po­koju po­wie­trze stało. Choć pa­no­wała du­chota, z nie­zna­nych przy­czyn okna po­zo­stały za­mknięte na głu­cho.

– Da­cie radę ogar­nąć trzy fakty na­raz? – za­py­tał Smo­trycz.

Po­ważne sprawy po­waż­nymi spra­wami, a kon­wen­cja kon­wen­cją.

Tysz­kie­wicz zna­lazł so­bie krze­sło. Usiadł i za­ło­żył nogę na nogę. Nie mógł po­wstrzy­mać się od syk­nię­cia. Udo, po­trak­to­wane nie­daw­nym low­kic­kiem, gwał­tow­nie po­skar­żyło się na nie­ludz­kie trak­to­wa­nie. Ja­kub po raz ko­lejny za­dał so­bie py­ta­nie o po­wód bra­nia udziału w po­ran­nych tre­nin­gach.

– Dwa może by­śmy spró­bo­wali. Ale trzy? – Krzep­tow­ski do­lał so­bie kawy. Po­kój wy­peł­nił się in­ten­syw­nym aro­ma­tem.

Upalny, lepki, zwy­cię­ski dla pol­skiego fut­bolu po­ra­nek roz­krę­cał się na do­bre.

– Po­sta­ram się po­woli.

– Jak po­woli, mo­żemy spró­bo­wać trzy. – Krzep­tow­ski za­czął osten­ta­cyj­nie sior­bać.

Ja­sny sy­gnał, że czas naj­wyż­szy przejść do kon­kre­tów.

– Wyż­sza Szkoła Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tingu w Ko­lusz­kach.

– Ład­nie się za­czyna.

– Pry­watna wyż­sza uczel­nia. Za­rzą­dza­nie, mar­ke­ting, za­soby ludz­kie...

– No, no... wy­kształ­ce­nie na wy­pa­sie!

– Ci­cho bądź. Dwu­stu stu­den­tów na roku.

– Nor­mal­nie ko­los. Edu­ka­cyjny li­der.

– Stu dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu stu­den­tów, po­rząd­nie i po ludzku uro­dzo­nych z Po­lek i Po­la­ków... – Smo­trycz za­wie­sił głos i spoj­rzał w stronę ekranu kom­pu­tera, jakby mu­siał so­bie coś przy­po­mnieć. Gest cał­ko­wi­cie zbędny: pa­mięci Smo­try­czowi mógłby po­zaz­dro­ścić nie­je­den kom­pu­ter.

– Fa­cet po­wi­nien pi­sać kry­mi­nały – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Skąd wiesz, może już pi­sze. Ze­brał ma­te­riały i te­stuje fa­bułę. – Tysz­kie­wicz sta­rał się sku­pić. Chciał wresz­cie usły­szeć po­wód, dla któ­rego obaj tu sie­dzieli.

– A do tego je­den Pa­ki­stań­czyk.

– No?

– Ab­dul­la­tif al-Za­hiri. Lat dwa­dzie­ścia cztery. Przy­je­chał do nas stu­dio­wać mar­ke­ting i uczyć się pol­skiego. Do­stał kartę sta­łego po­bytu. Za­pła­cił cze­sne za rok z góry. ...tyle że na­wet na je­den dzień nie po­ja­wił się na za­ję­ciach.

Krzep­tow­ski od­sta­wił ku­bek. Nieco kawy roz­lało się na stół. Pod­ko­mi­sarz Ra­ko­czy ode­rwała wzrok od ekranu i spoj­rzała nie­wi­dzą­cym wzro­kiem.

Ósma pięt­na­ście, a Ja­kub już czuł się zmę­czony. Wła­śnie zro­zu­miał, że czeka go długi dzień. Wi­dok gwał­tow­nie opa­da­ją­cych ra­mion Krzep­tow­skiego utwier­dził go w prze­ko­na­niu, że to, nie­stety, nie jest fał­szywe prze­świad­cze­nie. Smo­trycz zda­wał się nie zwra­cać na to uwagi.

– Ko­ja­rzę na­zwi­sko – po­wie­dział Ja­kub.

– Brawo. Od­ro­bi­łeś lek­cje.

– Bali? Dwa ty­siące drugi?

– Do­kład­nie. Za­mach zor­ga­ni­zo­wali Pa­ki­stań­czycy pod wo­dzą al-Za­hi­riego.

– Bez sensu. – Krzep­tow­ski się po­ru­szył. – To się stało dzie­sięć lat temu, czyli ko­leś mu­siałby mieć wtedy czter­na­ście lat.

– O ile po­dał wła­ściwą datę uro­dze­nia, co nie zda­rza się czę­sto. Ale tym ra­zem masz ra­cję. Głów­nym or­ga­ni­za­to­rem za­ma­chu był Mu­ham­mad al-Za­hiri. Stryj. Stryj­cio. Uko­chany krewny.

Mil­cze­nie jest cza­sami naj­lep­szym wyj­ściem z sy­tu­acji. Po­zwala prze­gru­po­wać się i ze­wrzeć szyki w no­wym usta­wie­niu. Ja­kub, mil­cząc, my­ślał in­ten­syw­nie.

– Mów da­lej – wy­du­sił po chwili, spo­cony na­gle jak mysz, co nie zda­rzało mu się czę­sto.

– Mamy Ab­dul­la­tifa al-Za­hi­riego, bra­tanka Mu­ham­mada al-Za­hi­riego, stu­denta Wyż­szej Szkoły Ko­mu­ni­ka­cji Spo­łecz­nej i Mar­ke­tingu w Ko­lusz­kach, w któ­rej nasz La­tif nie prze­stu­dio­wał ani mi­nuty, choć wy­kosz­to­wał się na cze­sne.

– Jezu, już to mó­wi­łeś.

– Mamy też Fun­da­cję No­wych Cza­sów, bar­dzo no­bliwą fun­da­cję po­żytku pu­blicz­nego, dzia­ła­jącą na rzecz uchodź­ców z Cze­cze­nii. Or­ga­ni­za­cja funk­cjo­nuje nie­całe pół roku. Bar­dzo ak­tyw­nie. Zor­ga­ni­zo­wała wiele ak­cji cha­ry­ta­tyw­nych. Ogól­nie nie ma się do czego przy­cze­pić.

– Pół roku?

– Kło­poty ze słu­chem? Otóż, pan stu­dent w tym cza­sie wpła­cił na jej konto kil­ka­na­ście ty­sięcy zło­tych. Wpłaty ni­gdy nie prze­kra­czały dwóch, trzech ty­siów. Nic, na czym mógłby za­wie­sić oko urząd skar­bowy czy nad­zór fi­nan­sowy. Ko­leś for­mal­nie jest czy­sty jak łza.

– Co ma Pa­ki­stań­czyk do Cze­czeń­ców?

– No wła­śnie. Co?

– To ja się py­tam. A ta fun­da­cja?

– Sama szla­chetna dzia­łal­ność. – Po raz pierw­szy ode­zwała się Bar­bara (nikt jej ina­czej nie na­zy­wał, ni­komu nie przy­szłoby to na­wet do głowy). Głos miała ci­chy, rów­nie de­li­katny jak jej uroda i spo­sób by­cia. – Ma spory bu­dżet, po­nad trzy mi­liony. Pra­cow­nicy fun­da­cji pro­wa­dzą kursy ję­zy­kowe dla uchodź­ców, po­ma­gają w or­ga­ni­zo­wa­niu kart sta­łego po­bytu, je­śli ktoś zde­cy­do­wał się zo­stać u nas, cza­sami fi­nan­sują wy­na­jem miesz­ka­nia, szu­kają pracy, po­ma­gają wy­cią­gać lu­dzi z Cze­cze­nii w ra­mach łą­cze­nia ro­dzin. Prze­pro­wa­dzili wiele zbió­rek pie­nię­dzy.

– Sporo jak na pół roku – mruk­nął Krzep­tow­ski.

– Jedna wielka pral­nia pie­nię­dzy. Wszyst­kie ich ak­cje są pi­cem na wodę, za­słoną dymną ro­bioną wy­łącz­nie na po­kaz. – Smo­trycz nie dał się zrzu­cić z pie­de­stału pre­le­genta nu­mer je­den. – Ale jedną trans­ak­cję prze­pro­wa­dzili na­prawdę.

– Tak?

– Trzy mie­siące temu. Ku­pili pół­to­rej tony środ­ków ochrony ro­ślin, na­wo­zów i ta­kich tam. A z tego, moi dro­dzy, je­śli ktoś do­brze by się po­sta­rał, można mieć cał­kiem sporo na przy­kład... pen­trytu albo ja­kie­goś in­nego świń­stwa. Ol­brycht chęt­nie zrobi wam cały wy­kład na ten te­mat. Można śmiało wy­sa­dzać ho­tel Mar­riott. Albo Urząd Rady Mi­ni­strów.

– Po co? – za­py­tał Ja­kub.

– Co po co? Mar­riotta wy­sa­dzić? Może im się ta, no, ar­chi­tek­tura nie po­doba. Mnie, szcze­rze mó­wiąc, też nie za bar­dzo...

– Bar­dzo śmieszne. Po co fun­da­cja zaj­mu­jąca się uchodź­cami z Cze­cze­nii ku­piła środki ochrony ro­ślin i na­wozy? Ofi­cjal­nie zna­czy. Jak to uza­sad­niają?

– Ofi­cjal­nie po to, aby zor­ga­ni­zo­wać szkółkę rol­ni­czą gdzieś na Po­mo­rzu. Na pierw­szy rzut oka wszystko się zga­dza, to są rze­czy­wi­ście środki rol­ni­cze. Tyle, że pra­wie ta­kie same, ja­kie ku­pił ten cały Bre­ivik.

Ja­kub spoj­rzał na Krzep­tow­skiego. Sę­katy gó­ral sie­dział przy­gar­biony, pod­bró­dek opie­ra­jąc na za­ci­śnię­tych pię­ściach. Czoło prze­dzie­lała mu pio­nowa bruzda.

– Co my­ślisz? – za­py­tał Tysz­kie­wicz.

Krzep­tow­ski wy­pro­sto­wał się. Mars na czole się po­głę­bił.

– Do tej pory nam się uda­wało. I wła­śnie prze­stało.

Syn­te­tyczna kon­klu­zja.

Osiem pierw­szych dni tur­nieju prze­bie­gło spo­koj­nie. Ot, kilka bó­jek po pi­jaku, ja­kieś śpiewy do póź­nej nocy, parę stłu­czek sa­mo­cho­do­wych spo­wo­do­wa­nych przez nie­na­wy­kłych do war­szaw­skiego spo­sobu jazdy Cze­chów czy Ro­sjan. Spły­wa­jące do służb za­bez­pie­cza­ją­cych im­prezę in­for­ma­cje były ra­czej uspo­ka­ja­jące: żadna roz­po­znana or­ga­ni­za­cja ter­ro­ry­styczna nie prze­ja­wiała ak­tyw­no­ści, nic o ja­kich­kol­wiek przy­go­to­wa­niach, śro­do­wi­ska zi­den­ty­fi­ko­wane jako po­ten­cjal­nie nie­bez­pieczne za­cho­wy­wały się osten­ta­cyj­nie po­praw­nie.

Ja­kub od po­czątku czuł, że to ci­sza przed bu­rzą; im­preza sta­nowi zbyt do­godny cel, zbyt atrak­cyjne me­dial­nie wiel­kie zbio­ro­wi­sko ludz­kie, by ciemne siły miały ją prze­ga­pić. I na­wet nie cho­dziło o ude­rze­nie w pań­stwo pol­skie; mi­strzo­stwa Eu­ropy w piłce noż­nej są im­prezą mię­dzy­na­ro­dową, nie­zwy­kle mocno obecną w me­diach. A o co, jak nie o zwró­ce­nie na sie­bie uwagi świata, cho­dzi wszel­kiej ma­ści eks­tre­mi­stom?

To­też Tysz­kie­wi­cza uspo­ka­ja­jące mel­dunki wcale nie uspo­ka­jały.

In­tu­icyj­nie cze­kał, aż coś się w końcu wy­da­rzy, bo we­dle wszel­kiej lo­giki wy­da­rzyć się po­winno. Dzia­łal­ność Ab­dul­la­tifa al-Za­hi­riego – jak­kol­wiek nie stało się jesz­cze nic po­waż­nego, fakty przed­sta­wione przez Smo­try­cza mo­gły oka­zać się cał­kiem nie­winne – do­brze z tymi po­dej­rze­niami ko­re­spon­do­wała.

Ja­kub nie za­sta­na­wiał się długo. Przy­go­to­wy­wał się do ta­kiej sy­tu­acji od kilku mie­sięcy.

– Są wszy­scy? – za­py­tał. Nie spre­cy­zo­wał, o kogo cho­dzi. Nie mu­siał.

– Po­winni być. – Krzep­tow­ski wstał. – Za­wo­łam ich.

– Za trzy mi­nuty w sali kon­fe­ren­cyj­nej.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki