Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Porywająca i pełna zwrotów akcji opowieść o tym, czy jest możliwe wpłynięcie na bieg historii, którą tak dobrze znamy!
Doborowa polska batalionowa grupa bojowa z udziałem amerykańskiego komponentu, uzbrojona w najnowszą i najbardziej zaawansowaną technologicznie broń XXI wieku, przenosi się do roku 1939, by włączyć się do walki. Czy mając nie tylko sprzęt, ale także wiedzę na temat wydarzeń z przyszłości uda się odmienić losy Polski, Europy i świata? Czy jednak prawda kryje się zupełnie gdzie indziej, a przyszłość nadal będzie malować się w ciemnych barwach? Czy da się spełnić odwieczny sen o władzy nad rzeczywistością?
Marcin Ciszewski powraca w nowej, zrewidowanej i poprawionej odsłonie legendarnej powieści www.1939.com.pl !
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 14 godz. 2 min
I. BRYGADA
1.
– Zabij Ruska!
Łatwo powiedzieć!
– Urwij mu łeb!
Aha! Dajcie mi czołg.
– Skop mu jego tłustą sowiecką dupę!
Skopię, a jakże. Jak będzie mnie czterech. Albo sześciu.
Ryk sali dochodził jakby zza grubej szyby, właściwie sam nie wiem, jakim sposobem rozróżniałem słowa. Za plecami czułem chłodną stal prętów klatki. Ten dotyk chyba powinien uspokajać. Może uspokajał, a może nie – w każdym razie bez niego pewnie bym zwariował.
Powoli podniosłem głowę. Chociaż oktagon oświetlono nie najgorzej, wszystko było jakieś nieostre, szare i rozmazane. Przede mną kilka metrów wolnej przestrzeni, dalej pręty tworzące przeciwległą ścianę. Na podłodze szara mata z niedoczyszczonymi do końca plamami. Chyba rdzawymi albo szarymi. Albo czarnymi. Krew?
Skupiłem wzrok.
Witalij Geliadze stał naprzeciwko mnie i uśmiechał się – trochę uprzejmie, a trochę łobuzersko – jak dobrze wychowany starszy pan, obiecujący swemu młodszemu koledze same przyjemności tego pogodnego wieczoru. Miał szczere spojrzenie, miły uśmiech, przyjemną fizjonomię, na pewno uczciwych rodziców i wspaniałe dzieci. Porządny z niego gość. Amen.
Gong.
Na dobrych kilkadziesiąt sekund wrzaski publiczności umilkły. W absolutnej ciszy Geliadze bez pośpiechu, dystyngowanym krokiem ruszył do przodu. Powoli podniósł obandażowane ręce, ot tak, żeby podkreślić, że szanuje i docenia swego vis-à-vis.
Podszedł na jakieś dwa kroki i niegłośno, głębokim, niemal aksamitnym głosem zapytał:
– Nu maładiec, pajechali?
Pajechali, sukinsynu, ale nie tam, gdzie chcesz.
Gwałtownie odbiłem się od ściany klatki i silnym, niesygnalizowanym ruchem wyprowadziłem płaskie kopnięcie prawą nogą. Miało trafić w bok kolana przeciwnika. I trafiłoby, gdyby nie to, że Wujek Witalij okazał się pomimo swych gabarytów piekielnie szybki i zdołał mi trochę zejść z linii strzału. Kop wszelako doszedł i faceta przestawiło o dobre ćwierć metra w bok. Nawet się nie skrzywił.
Nie miałem jednak czasu na obserwację mimiki przeciwnika. Tuż po kopnięciu posłałem mu bowiem prawego sierpowego na szczękę. Gdyby wszystko przebiegło zgodnie z planem, dwie minuty później popijałbym whisky w garderobie, a Witalija G. odwożono by na pogotowie. Niestety, niestety, Wujek był za stary wróbel na takie szczeniackie zagrywki – wykonał podręcznikową kontrę bezpośrednią i tak oto, po raz pierwszy tego pięknego wieczoru, wylądowałem na deskach.
Muszę sprawiedliwie przyznać, że wyglądał na szczerze zmartwionego. Walczyłem ze stadem gwiazd tańczących mi przed oczami i ogólnie słabo się czułem, ale on był zmartwiony – głowę daję. Może mu płacono z godziny, a nie za dzieło?
„Do roboty! Jureczku, do roboty... No Dżazi, jak powiadają nabąblowani whiskaczem Angole. Rusz dupę, ty leniwy sukinsynu, przecież nie będziesz się wylegiwał jak jakaś laska na plaży. Nie za to ci płacą grubą forsę”.
Dałem się przekonać i jakoś się podniosłem. Ryk tłumu złożonego z kilkuset dżentelmenów i dam o nieskazitelnych manierach, którzy zapłacili za ten wieczór po tysiąc funtów i chcieli zobaczyć coś więcej niż pięciosekundowe zwarcie, wzmógł się. Chyba wyraźnie byli po mojej stronie.
Witalij, całkiem zadowolony z tego, że zdołałem się podnieść, stał grzecznie nieopodal. Zabawa potrwa dłużej – a dobra zabawa to jest to, na co zawsze warto poczekać. Znów podniósł ręce do bokserskiej gardy. Podniosłem i ja – form przestrzegaliśmy starannie.
Wejście w nogi. Stało się dla mnie jasne, że właśnie tę starą zapaśniczą technikę Wujek zamierza za chwilę wykonać. Patrząc mi głęboko w oczy, odbije się lekko i, jakby skakał szczupakiem do wody, zagarnie ramionami moje nogi pod kolanami, błyskawicznie uderzy barkiem w biodro i obaj pofruniemy w siną dal – z tym że ja w charakterze podwozia. Po czym usiadłszy sobie na mnie wygodnie, zbije na kwaśne jabłko w ciągu dziesięciu sekund, a w ciągu następnych dziesięciu pozbawi przytomności. I tak zostanie przegrana pierwsza poważna wojna polsko-sowiecka od tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.
Nie mam pojęcia, skąd wiedziałem, co zrobi. Szczęśliwy przypływ jasnowidztwa? Intuicja?
W każdym razie wiedziałem i już.
Uprzedził mnie o ataku minimalnym zwężeniem oczu.
Mocno oparł się na potężnych stopach i ułamek sekundy później wystrzelił do przodu z przyspieszeniem startującego odrzutowca. Przygotowując się na spotkanie, cofnąłem lekko biodra i kiedy dojeżdżał już prawie na miejsce, gwałtownie wyrzuciłem nogi w tył – jakbym stał na dywanie i ktoś mi go wyrwał spod nóg – jednocześnie objąłem go od spodu za szyję, prawą dłoń położyłem na swoim bicepsie i zacisnąłem lewą rękę. Tym samym szyja Wujka znalazła się pod moją prawą pachą i chyba raczej nie było takiej siły, która mogła ją stamtąd wyrwać. Upadliśmy z hukiem na matę.
Wujek nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Zamiast na górze niespodziewanie znalazł się pode mną, na dodatek zaczął już odczuwać przykre skutki duszenia gilotynowego – bowiem bez zbędnej zwłoki najpierw klęknąłem, a potem ze wszystkich sił, nie bacząc na furię uderzeń, które bębniły po moich żebrach i nerkach – zacząłem się podnosić.
– Panie majorze. – Głos jak zza światów. – Panie majorze, chyba lecą.
Panował straszny upał, który otulał mnie jak watą cukrową. Zapadłem się w nim tak głęboko, że minęła dobra chwila, nim się ocknąłem ze starych wspomnień i zerknąłem w stronę, z której dochodził głos.
Kapral nadterminowy Józef Galaś stał dwa metry dalej i mówił coś, pokazując punkt za moimi plecami. Na Brzydko-Przystojnej, szarawej gębie miał jak zawsze wymalowany ironiczny uśmieszek. Dopasowałem ruch ust do dźwięków i usłyszałem:
– Melduję posłusznie, że lecą te jankeskie patałachy. – Galaś żuł gumę i mrugał do mnie całkowicie nieregulaminowo. – I nawet nic im nie nawaliło ani nie zestrzelił ich afgański Scud, i chłopcy od Osamy też im nie dali rady. Widzi pan major? A spóźnili się tylko cztery godziny.
Spojrzałem na niego krzywo. Kevlarowy hełm pokryty maskującą tkaniną, polowy mundur, amerykańska kamizelka kuloodporna, karabinek szturmowy beryl, pas z zapasowymi magazynkami i granatami – kapral wystrojony był jak na wojnę. Stojący za nim żołnierze – trzecia drużyna z piątej kompanii – także. A powagi dodawały dwa transportery BRDM z groźnie sterczącymi lufami kaemów. Ja również dźwigałem sporo sprzętu i uzbrojenia – byliśmy przygotowani, gdyby coś.
– Scudy nie służą do zestrzeliwania samolotów, kapralu, nie wiecie o tym? – Przygadałem dobrodusznie. – Wątpicie w punktualność najważniejszego sojusznika? Kapitan Sanchez dałby wam popalić, gdyby usłyszał takie opinie o nim i jego ludziach.
– Kapitan Sanchez? – zdziwił się mój elokwentny rozmówca. – Już swoich nie mają? Muszą Meksykańców brać?
– Kapitan Sanchez jest Amerykaninem – powiedziałem autorytatywnie. – Nie martwcie się, kapralu.
Rozkaz dowództwa rzucił nas na lotnisko grubo przed siódmą rano. O ósmej dostaliśmy z wieży meldunek, że samolot, na który czekamy nieco się opóźni („nieco” było właśnie sformułowaniem, którego użyły typki z kontroli lotów). Teraz dochodziła jedenasta i jakoś miałem wrażenie, że dźwięk, który usłyszał Galaś, to raczej senne brzęczenie much niż oczekiwana przesyłka. Stąd leniwe pogaduszki, bo naprawdę nie mieliśmy nic do roboty na tym martwym, betonowym placu.
Swoją drogą, to skandal trzymać ludzi przez tyle godzin na palącym słońcu. Zwłaszcza jeżeli nieszczęśnikiem, którego rozkaz dowództwa rzucił w ten piekielny upał, byłem przede wszystkim ja: Jerzy Grobicki, major Wojska Polskiego. Lat 36. Oddelegowany przez dowództwo Brygady do przeprowadzenia Bardzo Ważnej Misji Służbowej, Która Polegała Na Sterczeniu Na Cholernym Lotnisku Nie Wiadomo Jak Długo.
Kevlarowy hełm, tkwiący na mojej głowie, miał wiele zalet: dość lekki, ogromnie odporny na uszkodzenia mechaniczne i dobrze leżący na głowie. Ale niestety posiadał też i wadę: nie został zaprojektowany jako słomkowy kapelusz. Po trzech godzinach prażenia się w temperaturze niewiele mniejszej od tej na równiku rozgrzał się i zaczął służyć jako dodatkowe, tanie i wydajne źródło energii; założę się, że gdybym go wstawił w tej chwili do zimowego domu w górach, przez parę godzin byłoby tam całkiem ciepło.
Nieoceniony kapral, Sokole Oko i Sherlock Holmes w jednej osobie, miał jednak, zdaje się, rację: sojusznicy rzeczywiście nadlatywali. Na horyzoncie pojawiła się maleńka kropeczka, która mrucząc energicznie, dość szybko się powiększyła, by w końcu przyjąć gigantyczne rozmiary transportowca C-5 Galaxy. W tkwiącej w moim uchu słuchawce, która była zakończeniem przytroczonego do pasa supernowoczesnego cyfrowego systemu łączności, zatrzeszczało jak w antycznej łącznicy polowej, po czym wśród buczenia i trzasków usłyszałem słaby głosik:
– Orzeł 1, tu wieża, przesyłka podchodzi do lądowania.
Nareszcie się zorientowali. Pewnie myśliwiec rozbijający się o tę cholerną wieżę, zostałby zaraportowany jako „potencjalna możliwość drobnej awarii”.
W każdym razie transportowiec rzeczywiście zbierał się do lądowania. Pilot ostrożnie okrążył lotnisko i, ustawiając się pod wiatr, usiadł gigantyczną, stutonową maszyną na lekko wklęsłym i przykrótkim runwayu lotniska.
Amerykanin znał się na rzeczy. Samolot wyhamował i zatrzymał się niemal na wprost mojego oddziałku. Silniki zwolniły bieg, hałas przeszedł w rejony akceptowalne dla ucha. Z lekkim zgrzytem zaczęła opadać rampa ładunkowa – nie zdążyła nawet wykonać do końca swego krótkiego biegu w dół, gdy na jej szczycie pojawiła się grupka ludzi i zaczęła niespiesznie opuszczać samolot.
Kiedy w końcu rampa bezpiecznie zakotwiczyła na betonie lotniska i grupa piechurów znalazła się poza maszyną, z wnętrza doleciał dźwięk odpalanego wielkiego diesla i potężna, ośmioosiowa ciężarówka zjechała na beton.
Dowództwo nie raczyło poinformować mnie o zawartości przesyłki, więc czułem się zaskoczony wprost proporcjonalnie do niewiedzy. W życiu nie widziałem takiego samochodu. Bardzo szeroki, z maleńką szoferką i umieszczonym na naczepie gigantycznym kontenerem. Na dachu kontenera leżała na płask wielka antena – o ile to była antena – zajmująca całą szerokość i pokaźną część długości pojazdu. Oliwkowa farba nie odbijała promieni słonecznych, dzięki czemu maszyna właściwie wtapiała się w otoczenie.
Tymczasem grupka pieszych podeszła do nas i wtedy zdumiałem się jeszcze bardziej.
Ekipa ubrana była w mundury US Marines i objuczona jak na wyprawę do buszu. Wszyscy, łącznie z idącym na czele oficerem, uzbrojeni byli w karabinki szturmowe M-4 – lżejszą i mniejszą wersję słynnego M-16. Ciężkie plecaki zawierały zapewne wszystko, co niezbędne do przeżycia w dalekim i dzikim kraju: zapasową amunicję, tabletki do odkażania wody, błyskotki i paciorki dla tubylców, prezerwatywy dla ochrony przed AIDS i tym podobne akcesoria.
Nie byłem w stanie zgadnąć, czy prowadzący oficer miał w ogóle prezerwatywy w swoim plecaku. Oficer ten był bowiem kobietą. W dodatku najładniejszą kobietą, jaką dane mi było spotkać w swoim krótkim życiu. Workowaty mundur skrywał szczegóły sylwetki, ale i tak dało się dostrzec, że figury mogłaby jej pozazdrościć niejedna aktorka. Blond czupryna wymykająca się spod hełmu, niebieskie, roześmiane oczy, lekko nieregularne rysy twarzy i usta jakby stworzone do całowania – wszystko składało się na zapierający dech w piersi obraz. Znieruchomiałem, bojąc się, że najmniejsze poruszenie przegna tę fatamorganę.
Amerykanka też wyglądała na zaskoczoną. Trudno się dziwić – po długiej podróży zobaczyć dzielnych, odzianych w nowe mundury junaków z trzeciej drużyny, sprawnie dowodzonych przez przystojnego i energicznego majora – to dla jankesów musiało być coś!
Choć liderka peletonu zwolniła nieco przed metą, nastąpił w końcu moment prezentacji. Dłonie miała drobne i długopalce, jednak uścisk należał do silnych i zdecydowanych. W końcu w piechocie morskiej nie tolerują mdlejących panienek o wątłej budowie ciała.
– Kapitan Nancy Sanchez. – Obdarzona przyjemnym dla ucha sopranem, mówiła po angielsku ze śpiewnym amerykańskim akcentem prosto z dalekiego południa Stanów. – Miło mi.
– Sanchez? – wydukałem. – Nancy... Sanchez? Emmm... mnie również miło panią powitać, kapitan Sanchez. Major Jerzy Grobicki. Mam za zadanie bezpiecznie dostarczyć was do bazy.
Po początkowym zaskoczeniu zdumiewająco szybko odzyskała pewność siebie, czego z pewnością nie dało się powiedzieć o mnie. Uśmiechnęła się, ja również wykrzywiłem się w grymasie, który od biedy można było uznać za przyjemny. Z boku musiało to wyglądać dziwnie: dwoje oficerów sojuszniczych armii spotyka się na betonowym placu i patrzy na siebie w sposób daleki od profesjonalnych standardów.
Na ciąg dalszy powitania nie starczyło czasu. Z samolotu na płytę lotniska zjechały dwa terenowe hummery z zamontowanymi nad szoferką sześciolufowymi karabinami maszynowymi Minigun oraz ciężarówka z zapasami. Dwunastu marines szybko zajęło miejsca w hummerach, kilku członków załogi samochodu-radaru wsiadło do niego przez niewielkie drzwi z boku kontenera, moi ludzie też już wskoczyli do transporterów.
– No cóż, kapitan... Sanchez – powiedziałem. – Wygląda na to, że możemy ruszać. Ja pojadę czołowym transporterem. Drugi będzie zamykał kolumnę. Czy zechciałaby pani mi towarzyszyć?
– Dziękuję za propozycję, majorze, ale zostanę ze swoimi ludźmi. – Odmowę złagodziła promiennym uśmiechem. – Muszę ich pilnować. Są pierwszy raz w Polsce, nie chciałabym, żeby się już na wstępie pogubili...
– Dobrze. – Udałem, że biorę wykręt za dobrą monetę. – Jedźmy zatem.
Odwróciłem się i szybkim krokiem podszedłem do transportera.
– Galaś! – krzyknąłem, zły jak chrzan. – Gotowi?
Kapral wychylił się z wieżyczki.
– Melduję posłusznie, że tak jest, panie majorze. Jesteśmy gotowi, możemy ruszać, naboje w lufach, a rączki na kołderce, panie majorze. – Pomimo moich surowych reprymend i kar, kapral nie mógł się do końca przestawić na bardziej oficjalny styl.
– Nocna warta za takie odzywki, kapralu. – Jednym susem wskoczyłem na pancerz, a z niego na wieżyczkę. Galasiowi trochę mina zrzedła – nigdy nie był pewien, czy żartuję czy mówię poważnie.
– Posuniecie się trochę czy mam jechać na zewnątrz? – Galaś, urażony, przesunął się prawie o pięć centymetrów. Opuściłem nogi do wnętrza kabiny i uchwyciwszy się mocno klapy zamykającej właz, dałem sygnał do odjazdu. Ruszyliśmy.
2.
– Proszę majorze, niech pan wejdzie. – Sekretarka generała przyzwalająco skinęła dłonią, po czym skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę. – Szef nie bardzo w humorze...
Hiobowe wieści o złym humorze generała zwykle działały na mnie wysoce deprymująco. Z reguły odczuwałem ucisk w żołądku i drżały mi ręce, prezentowałem także podejrzaną chrypkę. Tym razem jednak, dzięki niedawnemu spotkaniu na lotnisku i kwadransowi poświęconemu na rozlokowanie Amerykanów w przydzielonych kwaterach, byłem przekonany, że z każdym nastrojem dowódcy poradzę sobie śpiewająco. Decyzja, dojrzewająca we mnie od wielu miesięcy, właśnie została podjęta.
Bez większego sukcesu spróbowałem wygładzić pognieciony mundur i lekko zapukałem do drzwi.
– Wejść – usłyszałem ze środka.
– Panie generale, major Grobicki melduje się...
– Dobra, dobra. – Generał nawet nie podniósł głowy zza biurka.
W niedużym, urządzonym w stylu późnego Gierka gabinecie bywałem nieczęsto. Ustawione pod ścianami regały uginały się od książek – Clausewitz, Napoleon, Sun Tzu, Kutrzeba, taktyka, strategia, filozofia, medycyna. Sporo tego było. Poza książkami pokój prezentował się zgoła nikczemnie. Stare biurko, lampa na cienkim metalowym patyku z poprzepalanym abażurem, dwa krzesła i pokaźnych rozmiarów sejf składały się na to ponure i zakurzone miejsce. Piąta Brygada Pancerna może i była jednostką skazaną na nowoczesność, kompatybilną z NATO-wskimi standardami, dostającą największe przydziały amunicji na ostre strzelania, ale jej dowódca najwyraźniej hołdował zasadzie, że spartański wystrój miejsca pracy pomaga w koncentracji. Jedynie stojący na biurku laptop stanowił niechętne odstępstwo na rzecz nowoczesności. Zacząłem już rozglądać się za telefonem na korbkę, kiedy szef przywołał mnie do porządku.
– No, niechże się pan tak nie czai. – Niecierpliwym ruchem wskazał niewygodne krzesło pośrodku pokoju.
To, co miałem generałowi do zakomunikowania, można było powiedzieć na stojąco. Usiadłem jednak i zacząłem przyglądać się swojemu dowódcy. Jeszcze wtedy miałem nadzieję, że patrzę na niego po raz ostatni.
Generał Lucjan Dreszer był niski, bardzo szczupły i zwykł mierzyć rozmówców ostrym spojrzeniem wyblakłych oczu. Rozmawiając z nim, za każdym razem czułem się jak student zawalający najważniejszy egzamin na roku. W zamierzchłej przeszłości, będąc świeżo upieczonym absolwentem Wyższej Szkoły Wojsk Pancernych, snuł się po mocno zapyziałych garnizonach Polski B. Chociaż prezentował – zdaniem peerelowskich generałów wychowanych na sowieckich wzorach – zbyt samodzielne i elastyczne podejście do ścisłych rozkazów, udało mu się parokrotnie, jako dowódcy kompanii czy batalionu, błysnąć na ćwiczeniach. Jego kariera nabrała przyspieszenia po osiemdziesiątym dziewiątym roku, a zwłaszcza po wejściu Polski do NATO. Dowódcą Piątej Brygady Pancernej został dwa lata temu. Od tej pory brygada modernizowała się w przyspieszonym tempie.
Na trzecim krześle siedział pułkownik Karski, dowódca batalionu. Mój, jak to się mówi, Bezpośredni – Już Całkiem Niedługo – Przełożony. Kompletne przeciwieństwo Dreszera – gruby, gęba nalana, włos rzadki. Ten z pewnością niczego nie czytał, może poza donosami na mnie. Mógłby z powodzeniem grywać sowieckich funkcjonariuszy bezpieczeństwa państwowego, podejrzewam zresztą, że jednym z nich nawet był swego czasu. Dreszer, podobnie jak ja, serdecznie go nienawidził – Karski był typowym wychowankiem sowieckiej szkoły, tępym, trzymającym się kurczowo rozkazów służbistą. Stanowiło dla mnie nierozwiązywalną zagadkę, jakim cudem dotąd uchował się na stanowisku. Zapewne Dreszer po prostu musiał go tolerować ze względu na układ sił politycznych w brygadzie.
Karski siedział jak mumia egipska i, o ile go znam, będzie tak trwał do końca spotkania. Odbije to sobie później. Sam na sam ze mną.
– Udało się panu dostarczyć naszych amerykańskich przyjaciół bez szwanku? – Dreszer po raz pierwszy podniósł głowę znad papierów i zaczął świdrować mnie tymi swoimi oczkami.
– Tak jest. – Pozwoliłem sobie na poufały uśmiech. – Umieściłem ich w kwaterach drugiej kompanii, tamtejsze toalety chyba jako jedyne nadają się do pokazania komuś obcemu.
Karski poruszył się niespokojnie, ale generał nawet nie zwrócił na to uwagi.
– Świetnie. A... pojazd?
– Zgodnie z rozkazem zamknęliśmy go w hangarze B, którego pilnuje drużyna alarmowa z ostrą amunicją. Oprócz tego Amerykanie zorganizowali sześciogodzinne warty i przynajmniej dwóch z nich na krok nie rusza się od wozu.
Dreszer kiwnął głową, ale myślał chyba o czymś innym.
– Wie pan, dlaczego pana tu wezwałem, majorze?
Pokręciłem przecząco głową, po czym zebrałem się na odwagę.
– Panie generale, chciałbym zameldować, że...
– Później – przerwał, właściwie nie słuchając. Zamilkłem. Zacząłem przeczuwać, że ta rozmowa niczego dobrego nie przyniesie. – O Afganistanie pan słyszał? – Uznałem pytanie za retoryczne i milczałem obrażony. Minęło pół minuty i już mnie zdążył wkurzyć. – Niech pan się tak nie nadyma i słucha. Jak pan wie, nasi chłopcy tam walczą i – choć opinii publicznej wmawia się co innego – dostają niezłe baty, próbując w tych cholernych górach pomóc Amerykanom złapać Osamę. Talibowie ostatnio wzmocnili się znacznie – zaczęli używać lekkiego sprzętu pancernego i śmigłowców, którymi w nocy przerzucają małe oddziałki piechoty na nasze tyły. Muszą mieć w Rosji bardzo dobre źródła zaopatrzenia, bo ich uzbrojenie nie pozostawia wiele do życzenia. Armia talibów coraz bardziej przypomina regularne wojsko, przy czym nie rezygnują oni z technik terrorystycznych. W związku z tym jankesi doszli do wniosku, że potrzebują niewielkich, ale potężnych ogniowo oddziałów pancernych, wspartych piechotą, operatorami, artylerią i śmigłowcami bojowymi zdolnymi do zwalczania komunikacji powietrznej. Tak więc czołgi wracają do łask. Zaproponowali nam udział w tej zabawie, a nasz rząd i pan prezydent ochoczo wyrazili zgodę. Amerykanom tak bardzo zależy na utworzeniu możliwie szerokiej koalicji antytalibskiej, że są skłonni sfinansować sporą część kosztów polskiego udziału. Już to zresztą robią od jakiegoś czasu. Dają sprzęt, ludzi i pieniądze. MDS, który pan tak dzielnie konwojował z lotniska do koszar, jest właśnie częścią tej pomocy.
W pokoju zapanowała kompletna cisza. Aż się bałem poruszyć, żeby przypadkowe skrzypnięcie krzesła nas nie zdekoncentrowało.
– Jak pan wie, od pewnego czasu intensywnie pracujemy w jednostce nad podniesieniem standardów szkolenia i uzbrojenia. W ramach przygotowań do operacji dostaliśmy specjalne dotacje sprzętowe – zmodernizowane czołgi Twardy, transportery Rosomak z nowymi wieżami artyleryjskimi, armatohaubice Krab, moździerze Amos i tak dalej. Większość to prototypy. Najlepsi mechanicy dopinają ostatnie szczegóły. Przydzielono nam również śmigłowce szturmowe wyposażone w nową awionikę, uzbrojenie i silniki. Słowem – będziemy, w przybliżeniu, dysponowali tym, czym dysponują Amerykanie.
Cisza.
– Oczywiście nie wyślemy całej brygady – mimo wszystko nie stać nas na to. Pojedzie oddział wydzielony, w sile wzmocnionego batalionu, który po odpowiednim przeszkoleniu i zgraniu zostanie podporządkowany operacyjnemu dowództwu któregoś z amerykańskich korpusów. Chociaż formalnie oddział dostanie status batalionu, chcemy, aby był uniwersalny taktycznie i naprawdę potężny. Żeby mógł sobie poradzić z oddziałem wielkości brygady – co najmniej. W tym celu otrzyma własną artylerię i śmigłowce. Jednostka została całkowicie zintegrowana z amerykańskim systemem świadomości sytuacyjnej – między innymi w tym celu przybyli do nas ich specjaliści. Dzięki temu oraz nowym systemom łączności batalion będzie w pełni kompatybilny z wojskami amerykańskimi.
Karski i ja pokiwaliśmy głowami. Taki oddział to było coś. Dreszer wstał zza biurka i podniósł z niego papierową teczkę.
– Majorze, zapadła decyzja, aby powierzyć panu dowództwo tej jednostki. Otrzyma ona nazwę 1 Samodzielny Batalion Rozpoznawczy, a pan awansuje na podpułkownika. Gratuluję.
Stanął przede mną – już w trakcie poprzedniego zdania poderwałem się na równe nogi – i energicznie potrząsnął moją dłonią. Upał mocno zwolnił moje możliwości percepcyjne, może dlatego nie zdążyłem nawet pomyśleć, że poważny oficer na wysokim stanowisku robi sobie bolesne żarty.
– Dziękuję... – wydukałem. – To jest, ku chwale ojczyzny, panie generale! Ale...
Nie zwrócił najmniejszej uwagi na to, co miałem do powiedzenia.
– Awansu panu gratuluję, chociaż od razu muszę powiedzieć, że dowództwo daję bez entuzjazmu. Z ludzi, których mam pod ręką, pan jeden zna biegle angielski i może poradzi sobie z naszymi amerykańskimi przyjaciółmi, aczkolwiek pewności nie mam. Pańscy poprzedni zwierzchnicy piszą, co prawda, o dużych zdolnościach taktycznych i charyzmie, równocześnie jednak wspominają o skłonnościach do samowoli i improwizacji, a także kilku istotnych niesubordynacjach. No cóż, znam pana prawie dwa lata i jakoś tych zdolności nie zaobserwowałem, ale może nie znam się na ludziach, co, pułkowniku Grobicki? Naprawdę mocno się zastanawiałem, czy przydzielić panu to zadanie...
Przezornie milczałem, chociaż przez głowę przebiegało mi tysiąc myśli na sekundę. Niestety, żadna z nich nie nadawała się do przekazania wysokiemu rangą oficerowi Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. Dreszer westchnął i kontynuował.
– W teczce znajdzie pan specyfikację wyposażenia i strukturę oddziału. W jego skład wejdą: sztab, kompania Twardych, kombinowany dywizjon artylerii, kompania piechoty, klucz śmigłowców Mi-24, bateria przeciwlotnicza, pluton rozpoznawczy, zespół bojowy operatorów Gromu, pluton saperów, nasi Amerykanie, czyli MDS wraz z drużyną ochrony, pluton łączności i kompania logistyczna. Ze szczegółami zapozna się pan później. Załogi ukończyły już szkolenie, ale w warunkach bojowych będą tego sprzętu używały pierwszy raz, zatem zapowiada się niezła zabawa.
A więc to były te nieustanne korowody starannie zamaskowanych transportów wjeżdżających co noc na teren koszar. Stąd znikanie najlepszych ludzi oraz tłumy cywilnych i mundurowych ekspertów, pętających się po całej jednostce.
Dreszer zamilkł na chwilę, jakby dla zebrania myśli, a ja przypomniałem sobie o oddychaniu. Wdech, wydech. Wdech, wydech. Pomogło, chociaż upał w pokoju nadal był nie do zniesienia. Po mojej stanowczej decyzji sprzed piętnastu minut zostało tylko odległe wspomnienie.
– Opis systemu świadomości sytuacyjnej znajdzie pan w dokumentacji. Będzie pan mógł dzięki niemu monitorować stan wszystkich pojazdów batalionu. Oprogramowanie i sprzęt zostały już zamontowane, a załogi przeszkolone.
W głowie regularnie rozbłyskiwało mi czerwone światło: „Alarm! Kłopoty! Alarm! Kłopoty!”. Generał jednak nie zwracał uwagi na panikę w moich oczach i dalej spokojnie pogrążał siebie i mnie.
– To jeszcze nie koniec, pułkowniku. W ciągu najpóźniej miesiąca, o ile wcześniej nie wyruszycie na wojnę, na poligon przyjedzie delegacja, która oceni stan przygotowań jednostki oraz przydatność sprzętu. Musimy udowodnić, że umiemy się tym wszystkim posługiwać, że haubice Krab to nie były wyrzucone pieniądze, że warto wyposażyć wozy bojowe w nowe wieże artyleryjskie, a moździerz Amos jest tym, czego trzeba polskiej armii. Że tworzenie małych oddziałów, wysoce mobilnych, które będą działały zgodnie z nowymi zadaniami i nową doktryną, ma sens. Krótko mówiąc, trzeba politykom dać do ręki argument, który podniesie wartość naszego kraju jako niezłomnego ogniwa w walce ze światowym terroryzmem. Dreszer uśmiechnął się, ale kompletnie nie wiedziałem, czy żartował czy mówił poważnie. – Na pokazie zabraknie tylko Claudii Schiffer, poza tym będą wszyscy: prezydent, premier, minister obrony, reszta zainteresowanych i niezainteresowanych ministrów. Generałów na pewno wystarczy na średniej wielkości wojnę. Przyjadą też Amerykanie z szefostwa Połączonych Sztabów i kto tam jeszcze tylko zdoła wepchnąć się do autobusu.
Cudownie. Kupa nieznanego sprzętu, jacyś Amerykanie ze swoimi tajemniczymi technologiami, do tego banda umundurowanych tyłowników, a także horda polityków, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, żeby wściubić nos w nieswoje sprawy. Pomyślałem, że muszę szybko coś zrobić: na przykład przebiec dwadzieścia okrążeń dookoła placu apelowego albo udać się na długotrwałe zwolnienie lekarskie. Może wtedy spojrzałbym na świat nieco optymistyczniej. Generał jednak nie zarządzał żadnej przerwy i niezrażony moim wymownym milczeniem kontynuował:
– Chcę, aby pan osobiście upewnił się, że wybraliśmy najlepsze załogi do obsadzenia Twardych, wybrał dowódców pozostałych oddziałów, dopilnował wszelkich szkoleń, a także przeglądów i napraw. Większość załóg już jest gotowa. Szef sztabu batalionu, major Łapicki, powie panu, czego i kogo jeszcze brakuje. W teczce znajdzie pan dokładny spis sprzętu i amunicji. Jednostka ma najwyższy status tajności i będzie od nas całkowicie niezależna. Zabierzecie ze sobą kompletne zapasy – łącznie z amunicją – na dwa miesiące pobytu na poligonie. Możliwe, że do Afganistanu wyruszycie bezpośrednio stamtąd, a wiadomo, jak u nas jest z logistyką. Radzę wziąć znacznie więcej niż potrzeba, ma pan w tej kwestii wolną rękę. Na miejscu zostały już zorganizowane kwatery oraz zainstalowane kontenery z amunicją i cysterny z zapasami paliw. Poligon będzie silnie ubezpieczany przez żandarmerię i oddziały naszej brygady. Rozkaz o wyjeździe do Afganistanu może nadejść w każdej chwili. Niniejszym wychodzi pan z podporządkowania służbowego pułkownikowi Karskiemu. Szefem sztabu batalionu mianowałem majora Łapickiego, pańskiego dobrego znajomego z batalionu. Raporty proszę składać bezpośrednio mnie – codziennie o ósmej wieczorem oczekuję meldunku o wykonaniu zadań ku chwale ojczyzny. Proponowaną obsadę oficerską batalionu chcę zobaczyć na swoim biurku dziś popołudniu. Podkreślam, że wszyscy żołnierze jednostki mają być ochotnikami. I muszą podpisać oświadczenie, że w misji biorą udział dobrowolnie, świadomi niebezpieczeństwa utraty zdrowia i życia, a także specjalne zobowiązanie o dochowaniu tajemnicy. Wyjazd na poligon – jutro. To wariactwo, ale myślę, że da się zrobić – sprzęt i większość ludzi jest gotowa. Od pojutrza rano proszę zarządzić ostre strzelanie i jakąś próbę zgrania tych oddziałów. Ma pan Amerykanów do pomocy – na czas misji będą panu podlegać – i dwa, najwyżej trzy tygodnie na szkolenie. Jakieś pytania?
Tak! Dlaczego ja??? Co ja takiego, kurwa, zrobiłem?!
– Jaka jest rola tego MDS-a i Amerykanów?
– No, pułkowniku, jestem z pana dumny. Świetne pytanie.
Dreszer podniósł z biurka jakiś dokument i wstał. Był niższy o głowę. Wyczułem, że jest lekko zdenerwowany, co było zastanawiające, bo facet zwykle miał nerwy ze stali.
– MDS to skrót od Mobile Defence System – powiedział. – System wykrywania, identyfikacji i śledzenia celu, naprowadzania własnych rakiet i antyrakiet, a jednocześnie, a nawet przede wszystkim, tarcza chroniąca macierzyste oddziały. Technologiczny przełom, o czym nikt nie ma prawa wiedzieć, bo, rzecz jasna, urządzenie objęte jest ścisłą tajemnicą wojskową. Nie znam szczegółów, ale w skrócie: tarcza w kształcie kopuły tworzona jest z pola magnetycznego o ogromnej mocy. To tak, jakby skupiony w jednym miejscu oddział przykryć miednicą o półkilometrowej średnicy. Z tym że ta akurat miednica wykonana została z czegoś znacznie lepszego niż stal; a ponieważ nie istnieje obiekt materialny będący w stanie przebić pole magnetyczne, zatem ukrytym pod parasolem ludziom i sprzętowi nie zagrażają żadne konwencjonalne środki. Tarcza wytrzyma nawet eksplozję nuklearną do dwudziestu megaton z odległości kilometra. Niech mnie pan nie pyta, co z promieniowaniem, bo nie wiem. Zresztą i tak nie będziemy się na razie bawić w żadną wojnę atomową, prawda? – Generał uśmiechnął się krzywo. – Przysłanie nam MDS-a jest dowodem sojuszniczego zaufania do Polski w ogólności, Piątej Brygady w szczególności, no a pan stanowi clou tego zaufania.
Zbędna ironia. I tak byłem out.
– Eemmm – wyjąkałem, całkowicie przytłoczony spoczywającą na mnie odpowiedzialnością. – To oczywiście wielkie wyróżnienie, panie generale, ale... czy dwa tygodnie na nauczenie się nowej taktyki walki, obsługi sprzętu i tych cholernych systemów nie jest, eemm, troszkę za krótkim okresem?
– Oczywiście, że jest. – Dreszer zaczynał być zniecierpliwiony. – Tyle że nie mamy innego wyjścia. Wszystkim zależy na czasie. I albo zrobimy wszystko w takim terminie, albo nie zrobimy w ogóle i zapewniam pana, że wtedy zarówno moja, jak i pańska kariera nie będą warte złamanego grosza. A teraz, jeżeli pan nie ma mądrzejszych pytań, proszę się odmeldować i zabierać do roboty.
Posłuchałem tej światłej rady. Niestety, skorzystał z niej także Karski. Miałem taki kołowrotek myśli w głowie, że dopiero na schodach zorientowałem się, że generał nawet nie zapytał mnie, czy zgadzam się na tę cholerną awanturę. Po prostu dał dowództwo, krzyknął: „Wykonać!”, a ja jak idiota posłusznie się zgodziłem. Z tego wszystkiego nie zauważyłem, kiedy weszliśmy do pokoju Karskiego.
Było to pomieszczenie znacznie bardziej od gabinetu Dreszera naznaczone osobistym piętnem. Maleńki, ciasny pokoik, wszędzie udekorowany zdjęciami, świadczył o świetnej przeszłości bojowej mojego pułkownika. Przepraszam. Mojego byłego pułkownika. Karski z towarzyszami radzieckimi. Karski wśród radzieckich czołgistów. Karski z radzieckim generałem. Karski w radzieckim czołgu. Roześmiany Karski z roześmianymi towarzyszami radzieckimi. Poważny i marsowy Karski z poważnymi i marsowymi towarzyszami radzieckimi. I tak dalej.
– Słuchajcie no pan, panie majo... wniku Grobicki. – W jego ustach zdanie brzmiało jak „towariszcz majownik Grobickij”. – Wiecie, jaki was zaszczyt spotkał, a? Ja zupełnie nie wiem czemu, zupełnie. – Bezradnie rozłożył ręce. – Wy jesteście lawirant i anarchista. Ja nie wiem, co wy w ogóle w wojsku naszym polskim robicie. Ale gienierał was wybrał i w ogóle argumentów moich słuchać nie chciał. Trudno.
Patrzyłem na tego grubego osła i zachodziłem w głowę, o co mu może chodzić. Nie była to pierwsza taka rozmowa. Przed każdymi ćwiczeniami, przed każdym najbłahszym zadaniem albo po każdym najdrobniejszym incydencie Karski wygłaszał do mnie przemowy, przeważnie zresztą tej samej treści. Że jego zdaniem kompletnie się nie nadaję. Zaczął typowo, ale teraz już mógł mnie cmoknąć, z czego zresztą nie zdawał sobie najprawdopodobniej sprawy, bo z namaszczeniem zaczął wyłuszczać swój plan.
– Tak, ja myślę, wiesz pan, panie Grobicki, że wy nie powinniście byli tak odpowiedzialnego zadania brać, bo rady sobie na pewno nie dacie i wstyd ojczyźnie naszej polskiej przyniesiecie. Ale skoro się stało, mówi się trudno. Wy dobrać macie sobie dowódcę kompanii czołgów. Dobrego żołnierza wziąć musicie, odpowiedzialnego. Takiego, co to przed rządem naszym i prezydentem – tu pułkownik skrzywił się nieznacznie, dając do zrozumienia, że taki on tam prezydent – was i nas nie skompromituje. Taki, co wam pomoże oddziałem dowodzić.
Oho.
– Więc wy wiecie, że najlepszy tankista u nas to Poklewski porucznik jest, ha? Więc wy go dowódcą kompanii czołgów zrobicie i on wam to zadanie pięknie przygotuje.
Bingo.
Porucznik Stanisław Poklewski – ukochany oficer Karskiego! Świeżo upieczony absolwent szkoły, podejrzanie szybko awansował na pełnego porucznika. Stanowił doskonałe ucieleśnienie popularnego hasła: „Nie matura, lecz chęć szczera...”. Chłopski syn, gęba rumiana, niebieskie oczka pod wiechą jasnych włosów. Był tak tępy, że chyba od pryncypała swego głupszy, co zważywszy na kondycję intelektualną Karskiego stanowiło nieliche osiągnięcie. Tylko ambicji mu nie brakowało. Karski wcisnął go na dowódcę plutonu w batalionie; jakoś musiałem to znosić. Poklewski, ufny w siłę protekcji i swój chłopski rozum, nawet ze mną swego czasu wojenkę chciał wszczynać, ale szybko go usadziłem. Od tej pory pałał do mnie żywą i bezinteresowną nienawiścią, a ja ignorowałem go kompletnie.
– Panie pułkowniku, oczywiście, również uważam porucznika Poklewskiego za najlepszego kandydata na tę funkcję... chociaż ranga nie za wysoka...
– To go tu zaraz zawołać każę. – Karski aż podskoczył z zadowolenia, bo pewnie większego oporu z mojej strony się spodziewał. – I się szybciutko dogadacie.
– ...i sądzę, że doskonale da sobie radę z obsługą systemu świadomości sytuacyjnej oraz GPS-em. Jak pan wie, panie pułkowniku, ten dowódca czołgistów będzie kluczową postacią w naszym oddziale. Będzie obsługiwał główny komputer i wszystkie zainstalowanie na nim aplikacje: NavStar, Positioning Block, mapy cyfrowe w formacie Mapinfo, cały program sterujący i tak dalej. Niestety, ci cholerni Amerykanie nie kwapili się specjalnie, aby wszystkie instrukcje obsługi przetłumaczyć na polski. Dlatego trzeba parę książek po angielsku przeczytać na jutro. Ale nie są na szczęście bardzo grube, tyle że takim informatycznym językiem napisane.
Trudno sobie wyobrazić, z jaką wściekłością patrzył mój były bezpośredni przełożony. Nie zauważył nawet, że połowę nazw i funkcji zmyśliłem – bo skąd niby mogłem je znać pięć minut po wyjściu od Dreszera?
– Przecież wy świetnie wiecie, że Poklewski angliskij zna ledwo co i kompiuter obsługiwać umie też ledwo co. Nie róbcie sobie jaj, dobra?
Pewnie, pewnie. Po co czołgiście obsługa komputera. On tylko „Odłamkowym ładuj” i „Ognia” krzyczeć głośno umieć musi.
– No, ja nic na to nie poradzę. – Bezradnie rozłożyłem ręce. – Czyli sądzi pan, panie pułkowniku, że porucznik Poklewski nie nadaje się? – Spojrzałem na niego z obawą.
– A niech was chaliera jasna!! Idźcie wy do diabła!
– To ja, jeśli pan pułkownik pozwoli, odmeldować się chciałbym...
– Wooooooon!! – ryknął Karski. – Wy mi się na oczy nie pokazujcie, won, ale już.
Wyprostowałem się dziarsko, bardzo starannie oddałem honory wojskowe, odwróciłem się i wyszedłem. Po przejściu bezpiecznego dystansu roześmiałem się głośno. Łatwo poszło. Za łatwo – powinno mi to dać do myślenia.