Może wiem - Agata Chmielewska - ebook

Może wiem ebook

Agata Chmielewska

3,1
12,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść "Może wiem" to kryminał.

Akcja dzieje się w niewielkiej mazurskiej miejscowości Ostaszewie.

Pewnego dnia miejscowość elektryzuje wiadomość o śmierci młodej dziewczyny, która została w brutalny sposób zamordowana. Mieszkańcy są przerażeni. Zawsze wydawało im się, że takie historie zdarzają się tylko w filmach. Nie potrafią uwierzyć, że wśród nich jest morderca.

Ogarnia ich jeszcze większy strach gdy dowiadują się o następnej zbrodni, zbrodni której nie potrafią zrozumieć. Miejscowi policjanci szukają jakiegokolwiek związku pomiędzy oba morderstwami. Jednak ich wysiłki nie dają rezultatu. Do pomocy zostaje im przydzielony komisarz z Warszawy, który też nie potrafi znaleźć żadnego dowodu, niczego co mogłoby naprowadzić na ślad mordercy lub morderców. Czas płynie zwierzchnicy naciskają, a tu nic. Śledztwo stoi w miejscu.

I gdyby nie pewne wydarzenie, morderca uniknąłby odpowiedzialności, a sprawa nie zostałaby wyjaśniona.

Agata Chmielewska

Będąc mała dziewczynką marzyłam, że zostanę wielką pisarką lub sławną malarką, lub bardzo dobrym adwokatem, który będzie stawał w obronie niesłusznie skazanych.

Życie jednak zweryfikowało moje marzenia. Nie jestem tym kim chciałam być, mimo to nie żałuję swoich marzeń, bo póki jeszcze żyję to wszystko może się zdarzyć.

Mam za to wspaniałe córki , kochającego męża, psa, kota, chomika, rybki w akwarium, pełne półki książek i to jest mój cały świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 165

Oceny
3,1 (24 oceny)
4
4
9
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Agata Chmielewska

Może wiem

© Copyright by

Agata Chmielewska & e-bookowo

 

Projekt okładki: e-bookowo

 

 

 

ISBN 978-83-7859-675-2

 

 

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Rozdział I

Kaśka otarła spoconą twarz, odrzuciła do tyłu warkocz i, mrużąc oczy, spojrzała w dal, tam gdzie las odcinał się ciemną wstęgą. Przez chwilę przyglądała się zacienionym drzewom, a kiedy nie dostrzegła niczego niepokojącego, ponownie pochyliła się nad bujnymi krzaczkami truskawek. Wybierała każdy kawałek komosy, mleczu i najbardziej znienawidzonego perzu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki po kilku dniach wypuszczał nowe pędy.

Mozolnie posuwała się do przodu, a kiedy dotarła do ostatniej kępki, zawracała i znów wygrzebywała trzymające się ziemi korzenie. Kończyła właśnie któryś z kolei rządek, kiedy ponownie usłyszała dziwny odgłos. Miała wrażenie, jakby ktoś krzyczał takim cienkim, rozpaczliwym głosem. Przypatrywała się ciemności między drzewami, ale nic się tam nie działo. Pomyślała, że to ptak. Co prawda, takie krzyki wydają puchacze, ale w nocy. Teraz zbliżała się dziewiąta godzina, słońce zaczynało niemiłosiernie grzać, więc to niemożliwe, aby puchacze błąkały się o tej porze po lesie.

Jeszcze raz popatrzyła w tamtym kierunku, a kiedy niczego niepokojącego nie spostrzegła, ponownie zabrała się za robotę.

– No – mruknęła do siebie – jeszcze godzinka i pora wracać. Słońce już wysoko na niebie. Matuchna znowu będzie marudziła, że za długo na polu jestem, że robota w domu czeka i że przy mojej chorobie nie powinnam tak długo przebywać na słońcu. Zawsze tylko: tego ci nie wolno, z tym to uważaj, a tego nie rusz. Cholera!– mruknęła ze złością i przeciągnęła brudną ręką po twarzy, ścierając drobniutkie kropelki potu.

Szara pręga została na policzku. Nie zwróciła na to uwagi, tylko mocniej zacisnęła dłoń na drewnianym trzonku, zawzięcie wycinając zielsko wokół sadzonek.

Kaśka lubiła pracę na polu. Uwielbiała wcześnie wstawać i obserwować jak słońce powoli wysuwa się zza horyzontu. Tu miała zupełną swobodę. Mogła podziwiać śpiewające ptaki i sama śpiewać ile dusza zapragnie, bo w pobliżu nikogo nie było, tylko las, pole i niewielkie bagno. W domu musiało być cicho, bo matka ciągle skarżyła się na ból głowy, a latem letnicy przyjeżdżali.

Wreszcie skończyła. Zebrała swoje narzędzia pracy i schowała je w niewielkiej szopie. Wzięła pusty koszyk po śniadaniu, obmyła dłonie w pobliskim bagienku i ruszyła w powrotną drogę do domu.

Słońce wspinało się po błękitnym niebie coraz wyżej i wyżej, smagając wszystko swymi gorącymi promieniami. Dziewczyna raz po raz ocierała kropelki potu zbierające się na czole. Jeszcze kilka kroków i już było widać skryty wśród drzew dom z czerwoną dachówką.

Matka pojechała do miasta, trzeba obiad zrobić, bo na pewno wróci dopiero po południu, a i jakiś lokator miał przyjechać – przypomniała sobie i przyspieszyła.

Kaśka była piękną dziewczyną. Mimo swoich niespełna siedemnastu lat, była bardzo zgrabna. Wysoka, smukła z burzą blond włosów, które zawsze nosiła zaplecione w warkocz. Duże błękitne oczy, namiętne wargi i piękny uśmiech niejednego mężczyznę przyprawiał o bicie serca.

Tak, Kaśka była piękna, o tym wiedzieli wszyscy mieszkańcy Ostaszewa. Niejeden miał na nią ochotę, gdyby nie jej choroba, która wszystkich skutecznie odstraszała. Niby to nic strasznego, niby dwudziesty pierwszy wiek, a wiarę w zabobony trudno wykorzenić. Od najmłodszych lat stroniła od rówieśników. Wolała siedzieć w domu, pomagać matce, niż uganiać się z innymi dzieciakami ze wsi. Jedyną jej rozrywką było patrzenie na konie. Kiedy była mała, tylko jeden gospodarz miał konie, Maciej Dobrowolski. Właściwie, to żaden był z niego rolnik. Miał kilka hektarów łąki. Kosił trawę, suszył i sprzedawał. Nie był z tego żaden zysk, ale jego koniom było za dużo, a szkoda, jak mawiał, żeby siano przez zimę się zmarnowało.

Dobrowolski raz w tygodniu w niedzielę zaprzęgał konie do powozu i jechał z żoną do pobliskiej wsi, gdzie mieszkała ich córka. Wracali wieczorem obok domu Sarneckich. Wówczas Kaśka biegła za nimi, próbując przegonić konie. Czuła ostrą woń końskiego potu, widziała mięśnie prężące się pod skórą i czarne, rozwiane grzywy. Kiedy tak pędziła, wydawało się jej, że sama jest koniem. Przymykała oczy, by lepiej wczuć się w rolę. A gdy powóz skręcał w stronę wsi padała na trawę i ciężko łapiąc oddech głośno się śmiała.

Niestety, Dobrowolski zmarł. Własne konie go stratowały. Kaśka dokładnie nie wiedziała jak zginął. Była za mała. Matka powiedziała, że Pan Maciej umarł, a konie ktoś zabrał. Dopiero niedawno dowiedziała się, że były to konie fryzyjskie. Widziała je w telewizji. Nie mogła od nich oczu oderwać. Były takie piękne, dostojne i gdy galopowały pęd wiatru rozwiewał ich długie, ciemne grzywy. Wyglądały jak czarne okręty płynące po zielonym morzu.

I o takim koniu marzyła. Wiedziała, że nigdy nie będzie miała konia, nie tylko dlatego, że nie mieli pieniędzy, ale dlatego że jest chora i nigdy nie wyzdrowieje. I tak marzenia o koniu stały się tylko marzeniami.

Rozdział II

Proboszcz parafii Trójcy Przenajświętszej w Ostaszewie Antoni Mazurkiewicz tej nocy prawie nie zmrużył oka. Blady świt zaglądał w okno kiedy udało mu się w końcu zasnąć. Ale sen miał niespokojny, coś dręczyło go w tym śnie, coś nie dawało spokoju. Podświadomie próbował wyrwać się z koszmaru. Kiedy w końcu przebudził się zlany potem, zerwał się z łóżka i rozejrzał nieprzytomnym wzrokiem po pokoju, jakby nie był pewien, czy znajduje się u siebie. Poczuł ulgę kiedy rozpoznał znajome wnętrze.

A więc to był tylko sen. Dzięki ci Panie – ciężko westchnął i przeżegnał się.

Poczuł na plecach dreszcze, kiedy pomyślał, że to co mu się śniło, mogło zdarzyć się naprawdę.

Chociaż majaki senne co chwilę napływały, nie pozwalając zapomnieć o sobie, to był już spokojny, bowiem blade światło poranka nieśmiało przedzierało się przez szczeliny w zasłonach, a więc i wszystkie senne koszmary rozmyły się w blasku dnia.

Sen mara, Bóg wiara – szepnął do siebie i wstał z łóżka.

Sięgnął po brewiarz i zaczął czytać półgłosem żywoty świętych. Jednak trudno mu było się skupić. Ciągle scena ze snu wdzierała się do jego świadomości, bowiem, to co wydarzyło się we śnie, było tak nieprawdopodobne i tak realne, jakby działo się naprawdę. Odrzucił książkę i wybiegł z pokoju.

Kroki głucho zadudniły na drewnianych schodach. Przez chwilę mocował się z zamkiem i kiedy w końcu udało mu się przekręcić klucz, otworzył szeroko drzwi i głęboko wciągnął świeże, majowe powietrze. Przysiadł na schodach, oparł głowę na dłoniach i ciężko westchnął.

Czyżby Bóg mnie opuścił? – pomyślał z rozpaczą, rozważając senny koszmar.

Sceny ze snu znów przewinęły się jak kadry z filmu. Straszny sen powrócił. Sen, w którym widzi siebie, jak stoi na stopniu przed ołtarzem, podnosi kielich do góry i wypowiada słowa, słowa, których nie słyszy, ale wie, że są to złe słowa, nie takie jakie wymawia podczas mszy. Klęczący parafianie patrzą na niego z wielką trwogą. Są przerażeni. A potem on przechyla kielich, z którego leje się purpurowa krew. Jest jej tak dużo, że zalewa cały kościół. Zebrani w nim parafianie próbują się ratować, jednak nie dają rady. Wszyscy topią się we krwi, tylko on stoi ponad nimi z przechylonym kielichem i śmieje się, śmieje…

Ocknął się, kiedy poczuł jak przez ciało przeszedł zimny dreszcz, a ostry ból wdarł się do głowy, jakby ktoś wbijał mu gwóźdź i jednostajnie uderzał młotkiem.

Przerażało go, że od kilku dni jego stan zdrowia pogarsza się. Obawiał się, czy nie popada w jakiś obłęd. Tym bardziej, że jego matka była schizofreniczką, a to niestety choroba dziedziczna. Ciągle dopadało go dziwne uczucie, że jest obserwowany. Najgorsze było to, że zdarzało się nawet wtedy gdy odprawiał mszę. Stojąc przy ołtarzu z podniesioną monstrancją czuł, że ktoś bacznie mu się przygląda. Dyskretnie spoglądał na pochylone głowy parafian, ale żadna z nich nigdy się nie podniosła. Zresztą nie mógł to być żaden mieszkaniec, bo kiedy był sam, to uczucie nie znikało.

Teraz też go nawiedziło. Podniósł głowę. Wokół nie było nikogo, tylko promienie słońca radośnie przebłyskiwały pośród gałęzi jabłoni, a gdzieś w oddali słychać było przejeżdżające drogą samochody. Nic więcej.

W miasteczku zaczynała się codzienna krzątanina. Mieszkańcy, jak każdego dnia, rozpoczynali toczyć swoje syzyfowe koło. Dzień za dniem przesuwał się po ich udręczonych twarzach.

Proboszcz często podczas niedzielnej mszy przyglądał się swoim parafianom. O jednych wiedział więcej, o innych mniej. Starał się być tolerancyjny i nie grzmiał z ambony, nie prosił o pieniądze, dlatego ludzie go polubili, a na tacy zawsze była niemała sumka. Jako wrażliwy człowiek potrafił pochylić się nad leżącym pijakiem, przygarnąć błąkającego się psa czy kota. Gospodyni krzyczała na niego, że nie stać go na dokarmianie, ale on nie zrażał się jej krzykiem, tylko szukał dla swych czworonożnych podopiecznych dobrego domu. I to mu się zawsze udawało. Uważał to za swój największy sukces. Z ludźmi mu to nie wychodziło. Chociaż nikomu się nie narzucał, starał się delikatnie rozmawiać, przekonywać, to czasem jego prośby rozbijały się o mur niechęci z ich strony. Pijacy nadal pili, małżeństwa nie mogły się pogodzić, a rozbrykane dzieci nadal robiły, co chciały. Jednak nie zrażał się tymi niepowodzeniami, tylko próbował dalej. Uważał, że po to został kapłanem.

Kiedy poczuł, że ból głowy zelżał, wstał, przeżegnał się, spojrzał w niebo jakby chciał tam dojrzeć Pana Boga i wszedł do domu, gdzie gospodyni przygotowała śniadanie. Anna Skrodzka wiedziała co lubił. Świeże bułeczki, masło i dżem z czarnych porzeczek, a do tego gorące kakao. Takie śniadanie jadał od czasu kiedy został mianowany proboszczem parafii w Ostaszewie, a pani Skrodzka została gospodynią.