Na prastarej ziemi - Amitav Ghosh - ebook

Na prastarej ziemi ebook

Amitav Ghosh

2,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Egipt to zdumiewające miejsce, gdzie przeszłość uparcie wdziera się w teraźniejszość. Życie codzienne jest kolażem dziejów następujących po sobie cywilizacji wraz z ich wspaniałościami i niepokojami. Jego gorące piaski zachowały ślady bogatego dziedzictwa, które czas próbował zatrzeć...

Od  starożytnych osadnictw, przez wyprawy krzyżowe, po współczesność –  każda strona tej niezwykłej książki Amitava Ghosha aż pęka w szwach od smakowitych szczegółów historycznych, egzotycznych anegdot i kulturowych ciekawostek. Autor jako młody doktorant z Indii z fascynacją otworzył się na jakże inny i obcy mu surowy świat islamu. A że głęboko zżył się z mieszkańcami Egiptu, jego sugestywne i wnikliwe opisy daleko wykraczają poza ramy zwykłej książki podróżniczej.

To magiczna, pobudzająca wyobraźnię biografia Egiptu o ludzkim obliczu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 439

Oceny
2,5 (2 oceny)
0
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dla Debbie

Prolog

Niewolnik z rękopisu H.6 wkroczył na scenę dziejów nowożytnych[1] w roku 1942. Zadebiutował krótko, w najmniejszym prowincjonalnym teatrze, wynurzył się zza kulis na chwilę – podobny bardziej do szeptu suflera niż znanej twarzy aktora.

Figurował w krótkim artykule naukowym E. Straussa w hebrajskojęzycznym dzienniku „Zion”, który wychodził w Jerozolimie. Artykuł nosił tytuł Nowe źródła do dziejów bliskowschodnich Żydów i przytaczał teksty kilku średniowiecznych dokumentów. Znajdował się wśród nich list od kupca zamieszkałego w Adenie – porcie usadowionym, jak mucha na czubku lejka, dokładnie w punkcie, gdzie wąski strumień Morza Czerwonego wlewa się do Oceanu Indyjskiego. List, dziś skatalogowany w Narodowej i Uniwersyteckiej Bibliotece w Jerozolimie z sygnaturą MS H.6, wyszedł spod ręki kupca nazwiskiem Kalaf Ibn Iszchak i był adresowany do jego przyjaciela, Abrahama Ben Jidżu. Adres na odwrocie listu wskazuje, że Ben Jidżu mieszkał wówczas w Mangalore – porcie na południowo-zachodnim wybrzeżu Indii. Zdaniem Straussa list powstał latem 1148 roku.

W tym czasie przez Palestynę maszerowały obce wojska. W kwietniu zjawiły się siły niemieckie[2] pod wodzą starzejącego się króla Konrada III Hohenstaufa, przez Arabów nazywanego Almanem. Królowi towarzyszył bratanek, młody i charyzmatyczny Fryderyk Szwabski. Niemcy napełniali lękiem miejscową ludność. „Owego roku przybyli Frankowie germańscy – pisał arabski historyk – szczególnie groźny szczep Franków”[3]. Niebawem do Jerozolimy zjechał król Francji Ludwik VII z wojskami i świtą panów. Towarzyszyła mu żona, nadobna Eleonora Akwitańska, najwspanialsza dziedziczka w Europie, której dane było zostać kolejno królową Francji i Anglii.

Owego roku w Palestynie bardzo dużo się działo. 24 czerwca pod Akrą w Galilei zgromadziło się wiele koronowanych głów z Europy. Przyjmowali ich król Baldwin i królowa Melisanda z najważniejszymi baronami i prałatami, jak również wielcy mistrzowie zakonu templariuszy i szpitalników. Konrad znajdował się w otoczeniu krewniaków, Henryka Jasimirgotta Austriackiego, Ottona z Freising, Fryderyka Szwabskiego, księcia Bawarii Welfa oraz margrabiów Werony i Montferrat. Wśród panów[4] towarzyszących monarchom Francji znajdowali się hrabia Dreux Robert, Henryk z Szampanii i hrabia flandryjski Thierry. W przerwach między uroczystościami wodzowie krzyżowców obmyślali strategię na najbliższą przyszłość. „Wygłaszano rozbieżne poglądy – notowali ich wrogowie – lecz ostatecznie zapadła decyzja o uderzeniu na Damaszek (…)”[5]. Dla muzułmańskich władców Jordanii i Syrii, z trudem dochodzących do siebie po pierwszym stuleciu krucjat, wieść ta była jak nieoczekiwany dar niebios, gdyż Damaszek był wówczas jedynym państwem muzułmańskim w regionie, które utrzymywało przyjazne stosunki z monarchiami krzyżowców.

24 lipca 1148 roku największa armia w dziejach krucjat rozłożyła się w sadach okalających Damaszek. W ciągu kilku pierwszych dni krzyżowcy mogli pochwalić się niejakimi sukcesami, lecz mieszkańcy Damaszku zaciekle się bronili i niebawem napastnicy musieli zwijać obóz. Nękała ich przy tym turkomańska jazda, zasypując rycerzy strzałami, i wkrótce odwrót zmienił się w klęskę. Po tej bitwie – jak pisał arabski dziejopis, który tak bardzo obawiał się ich nadejścia – „Frankowie germańscy powrócili do swej krainy, położonej za siedmioma morzami, i Bóg wybawił wiernych od tej plagi”[6].

Bliski Wschód miał ujrzeć kolejne zgromadzenie tak wielkiej i zróżnicowanej ciżby cudzoziemców dopiero latem 1942 roku, kiedy to list Kalafa dyskretnie zajął swoje miejsce na łamach dwudziestowiecznej prasy. Nigdzie nie było ich więcej niż w okolicach Aleksandrii: Afrika Korps i włoska VI Armia, dowodzone przez Erwina Rommla, zajęły pozycję zaledwie około sześćdziesięciu kilometrów od miasta, czekając na rozkaz ostatecznego uderzenia na Egipt, podczas gdy do miasta wciąż nadciągały ze wszystkich stron świata – z Indii, Australii, RPA, Anglii i Ameryki – oddziały brytyjskiej VIII Armii. Latem owego roku, gdy ważyły się losy obu formacji, Aleksandria stała się świadkiem ostatnich, najbardziej spektakularnych fajerwerków kosmopolitycznej zabawy, z której niegdyś słynęła.

Pośród tornada wielkich planów i historycznych przeznaczeń list Kalafa Ibn Iszchaka staje się rodzajem wejścia do labiryntu podziemnych korytarzy, w których trwa nieprzerwanie prawdziwe życie. Kalaf prawdopodobnie doskonale zdawał sobie sprawę z biegu wypadków na północy: port, w którym mieszkał, Aden, stanowił jeden z głównych etapów handlu pomiędzy basenem śródziemnomorskim a Oceanem Spokojnym, a Kalaf i inni kupcy mieli rozległe znajomości na terenie całej Afryki Północnej, Bliskiego Wschodu i południa Europy. Musieli być dobrze poinformowani: śledzili sezonowe wahania cen żelaza, pieprzu i kardamonu na targach w Kairze. Niezwłocznie przekazywali najświeższe wiadomości znajomym[7], z pewnością więc orientowali się, jaki był tok wydarzeń w Syrii i Palestynie.

Ale pisząc latem 1148 roku do Abrahama Ben Jidżu w Mangalore, Kalaf nie poświęca uwagi wypadkom na północy. Na początku wspomina przyjacielowi o jego bracie Mubaszirze (który niespodziewanie wyruszył do Syrii), informując, że u tamtego wszystko dobrze. Potem przechodzi do interesów: potwierdza odbiór pewnych towarów od Ben Jidżu – transportu orzechów betelowych, dwóch zamków wyprodukowanych w Indiach i dwóch mis z wytwórni mosiądzu, której Ben Jidżu jest współwłaścicielem. Oznajmia Ben Jidżu, że wraz z pismem śle mu podarki – „rzeczy bez ceny i bez wartości”[8]. Ze spisu wynika, że Ben Jidżu lubił słodycze: „dwa słoje cukru, słój migdałów i dwa rodzynek, w sumie pięć słoików”[9].

Niewolnik pojawia się na samym końcu listu: Kalaf Ibn Iszchak przesyła mu osobne „gorące pozdrowienia”[10].

To wszystko: tylko imię, nazwisko i pozdrowienia. Ale wzmianka pochodzi z okresu, w którym naprawdę ludzkim, indywidualnym istnieniem jesteśmy w stanie obdarzyć tylko osoby piśmienne i znaczące, wezyrów i sułtanów, kronikarzy i kapłanów – ludzi, którzy mieli władzę odciśnięcia na czasie swojego fizycznego piętna. Jednak niewolnik z listów Kalafa nie zaliczał się do tego grona: tylko zwykłemu przypadkowi zawdzięczamy zachowanie ledwie widocznych śladów, jakie zwykli ludzie pozostawiają po sobie. Fakt, że w ogóle cokolwiek o nim wiemy, doprawdy graniczy z cudem.

Musiało upłynąć trzydzieści jeden lat, zanim współczesny świat na nowo ujrzał niewolnika z rękopisu H.6: zakończyła się właśnie tak zwana Wojna Jom Kippur i w ciągu jednego roku cena ropy naftowej wzrosła o trzysta siedemdziesiąt procent.

Niewolnik pojawia się drugi raz[11] również w pisanym w Adenie liście Kalafa Ibn Iszchaka – który trafił do zbioru pod tytułem „Korespondencja średniowiecznych kupców żydowskich” w tłumaczeniu i pod redakcją profesora S.D. Goiteina z Princeton University. Podobnie jak poprzedni list zaadresowano go do Abrahama Ben Jidżu w Mangalore, jednak w ciągu trzydziestu jeden lat, jakie minęły pomiędzy ogłoszeniem obu listów, niewolnik cofnął się w czasie niczym pakunek niemieszczący się na taśmociągu. Ma dziewięć lat mniej – Kalaf Ibn Iszchak pisał ten list w 1139 roku.

W tym roku na Bliskim Wschodzie znowu wiele się działo[12]: atabeg Damaszku zginął w zamachu, a Lewant rozdzierają wojny między księstwami muzułmańskimi. Lecz siedzący w Adenie Kalaf jak zwykle nie przejmuje się polityką: jeszcze więcej uwagi niż w drugim liście poświęca interesom. Transport indyjskiego pieprzu, w który wraz z Ben Jidżu wspólnie zainwestowali, zatonął w katastrofie okrętu, który rozbił się w wąskich cieśninach u wejścia do Morza Czerwonego. Tamtejsze prądy znane są ze swej zdradliwości, co przyniosło cieśninom złowróżbną nazwę Bab al-Mandab, „Wrota Łez”. Nurkowie wydobyli ledwie kilka sztabek żelaza. Tymczasem do Adenu dotarła nadana przez Ben Jidżu partia kardamonu, a w drogę powrotną ruszył transport jedwabiu. Następują też rozliczenia licznych artykułów domowych, o które prosił Ben Jidżu, uzupełnione przeprosinami za nieszczęśliwe zakończenie losów patelni: „Prosiłeś o zakup kamiennej patelni w obudowie. Obudowa niestety pękła i dlatego kupiłem patelnię żelazną do nisafi, która jest przecież lepsza od patelni kamiennych”.

Jednak pomimo wzmianek o licznych towarach duch tego listu ma niewiele wspólnego z materializmem: bije z niego ciepło, które zimnym drukiem oddaje tłumaczenie Goiteina. „Ucieszyłem się – pisze Kalaf Ibn Iszchak – na widok listu od Ciebie, jeszcze nim zapoznałem się z jego treścią. Potem go przeczytałem, z zadowoleniem, i ogarnął mnie radosny nastrój. (…) Wspomniałeś, panie, że za mną tęsknisz. Możesz mi wierzyć, że siła moich uczuć jest co najmniej dwukrotnie większa (…)”.

Wzmianka o niewolniku znów pojawia się pod koniec: Kalaf ponownie przesyła „serdeczne pozdrowienia”, wymieniając go z imienia. Niewolnik pojawia się na krótką chwilę, tak jak za pierwszym razem. Nabrał jednak znaczenia: do tego stopnia, że zasłużył sobie na objaśniający przypis.

Przypis jest bardzo krótki i stwierdza po prostu, że jest on pochodzącym z Indii „niewolnikiem i przedstawicielem handlowym Ben Jidżu, szanowanym członkiem jego rodziny”.

List poprzedza kilka zdań poświęconych Ben Jidżu. Opisuje się go tutaj jako żydowskiego kupca, z pochodzenia Tunezyjczyka, który jako handlarz przewędrował przez Egipt do Indii, gdzie przebywał siedemnaście lat. Był człowiekiem niepoślednich zdolności, doskonałym kaligrafem, uczonym i poetą. Po zebraniu w Indiach dużego majątku powrócił do Egiptu. Schyłek życia upłynął mu w Egipcie, a jego dokumenty znalazły się w kairskiej synagodze: w końcu odkryto je w pomieszczeniu znanym pod nazwą genizy.

Natrafiłem na książkę z tłumaczeniami profesora Goiteina w oksfordzkiej bibliotece zimą 1978 roku. Byłem dwudziestodwuletnim studentem i stypendystą fundacji[13] założonej przez rodzinę hinduskich emigrantów. Z Indii wyjechałem kilka miesięcy wcześniej i może właśnie dlatego orientowałem się w swoim nowym położeniu nie bardziej niż większość studentów. Na temat swojej przyszłości wiedziałem tylko tyle, że mam podjąć badania, dzięki którym uzyskam doktorat z antropologii społecznej[14]. Nigdy przedtem nie słyszałem o kairskiej genizie, ale po kilku miesiącach znalazłem się już w Tunezji i uczyłem się arabskiego. Po mniej więcej roku, w 1980, znalazłem się w egipskiej wiosce Latajfa[15], kilka godzin drogi na południowy wschód od Aleksandrii.

O niewolniku z rękopisu H.6 wiedziałem tylko tyle, że dał mi prawo się tam znaleźć, uzasadnił mój pobyt.

[1] E. Strauss (potem Ashtor), Documents for the Economic and Social History of the New East („Zion” n.s. VII, Jerusalem 1942).

[2] Ibn al-Qalânisî, The Damascus Chronicle of the Crusades, s. 280 (red. i tł. H.A.R. Gibb, Luzac & Co. Ltd., London 1967).

[3] Historykiem tym był słynny Ibn al-Asir (cytowany przez Amina Maaloufa w The Crusades Through Arab Eyes, tł. Jon Rothschild, Al Saqi Books, London 1984).

[4] Por. Steven Runciman, History of the Crusades, t. II, s. 279-280 (Cambridge University Press, Cambridge 1952).

[5] Ibn al-Qalânisî, The Damascus Chronicle, op. cit., s. 282.

[6] Ibn al-Asir, cytowany przez Amina Maaloufa w The Crusades Through Arab Eyes. Ibn al-Qalânisî w żywych barwach odmalował tę utarczkę w The Damascus Chronicle, s. 281-284. Patrz również Steven Runciman, History of the Crusades, t. II, s. 281-284; Virginia G. Berry, The Second Crusade, [w:] A History of the Crusades, t. I, s. 508-510 (red. K.M. Setton, University of Wisconsin Press, Madison 1969). Hans Eberhard Mayer omawia decyzję krzyżowców o oblężeniu Damaszku w The Crusades, s. 103 (tł. John Gillingham, Oxford University Press, Oxford 1988).

[7] Jedną z przysług, jakie świadczyli sobie w tamtych czasach kupcy, było przekazywanie informacji (por. artykuł Normana Stillmana, The Eleventh Century Merchant House of Ibn 'Awkal (A Geniza Study), s. 24 („Journal of the Economic and Social History of the Orient”, XVI, cz. 1, 1973). W czasach niewiele późniejszych od Kalafa Ibn Iszchaka pewien arabski uczony miał powiedzieć synowi sułtana Saladyna, al-Malikowi al-Zahirowi, że „kupcy są zwiadowcami świata”. Por. S.D. Goitein, Changes in the Middle East (950-1150), as illustrated by the documents of the Cairo Geniza, s. 19, [w]: Islamic Civilisation, red. P. Richards, Cassirer, Oxford 1973.

[8] Moje tłumaczenie na podstawie zapisu Straussa w Documents for the Economic and Social History of the Middle East. Słowa te padają w wierszu 17.

[9] Ibidem, w. 18.

[10] Ibidem, w. 23.

[11] S.D. Goitein, Letters of Medieval Jewish Traders, Princeton University Press, Princeton 1973 (dalej: Letters). Cytaty z listu Kalafa Ibn Iszchaka w czterech następnych akapitach pochodzą z tłumaczenia Goiteina, zamieszczonego w tym tomie na stronach 187-192.

[12] Por. Steven Runciman, History of the Crusades, t. II, s. 226. Patrz także H.A.R. Gibb, Zengi and the Fall of Edessa, [w]: A History of the Crusades, t. 1.

[13] Chodzi o londyńską Fundację Inlaka i chciałbym skorzystać z okazji, by im podziękować. Szczególnie wdzięczny za pomoc i zachętę jestem dyrektorowi Fundacji, hr. Nicoló Sella di Monteluce.

[14] Chciałbym tu wspomnieć śp. dr. Petera Lienhardta z Instytutu Antropologii Społecznej, promotora mojego doktoratu na Oksfordzie. Szczęśliwa gwiazda zesłała mi takiego promotora: nigdy nie szczędził słów zachęty, bez lęku tępił pretensjonalność i niezmordowanie organizował wsparcie logistyczne. Ale gdy myślę o nim dzisiaj jako o opiekunie, nie skupiam się na wszystkich tych z pewnością cennych zaletach, lecz na czymś jeszcze bardziej wartościowym, a tak unikatowym w świecie akademickim: jak najstaranniej dbał o to, bym miał swobodę zajmowania się interesującymi mnie sprawami w wybrany przeze mnie sposób. Po prostu nie umiem wyrazić swojej wdzięczności słowami.

[15] Ani ta, ani inne nazwy okolicznych osiedli nie są prawdziwe, podobnie jak imiona i nazwiska ich mieszkańców, o których mowa na kolejnych stronach.

Latajfa

1

Zacząłem marzyć o Kairze, siedząc w swoim pokoju i nasłuchując, podczas gdy Abu-'Ali karcił żonę lub krzyczał na jakiegoś nieszczęsnego klienta, który naraził się na jego gniew, ośmielając się robić u niego zakupy. Próbowałem zignorować hałas i skupić się na lekturze czy zapiskach bądź pogłaśniając tranzystorowe radio, lecz głos Abu-'Alego zawsze wygrywał, przebijając się przez grube ściany z mułu, przez kwakanie kaczek i gęganie gęsi biegających wokół mojego pokoju.

Nikt w Latajfie nie lubił Abu-'Alego: ani rodzina, ani sąsiedzi, w ogóle nikt w przysiółku – chyba łącznie z żoną i dziećmi. Niektórzy jawnie go nie znosili, inni po prostu starali się schodzić mu z drogi. Trudno było mieć im to za złe: zupełnie nie dało się go lubić.

Mimo całej niechęci krewni i sąsiedzi Abu-'Alego bardzo się go bali. Miejscowe dzieci musiały zachować dyskrecję, gdy chciały go przedrzeźniać: rozglądały się na wszystkie strony, czy nie widać jego lub jego gburowatego najstarszego syna 'Alego, po czym krzywiły się, naśladując jego grymas, składały palce, by wyglądały jak okulary przeciwsłoneczne, wyginały grzbiet i wlokły się po drodze, zgięte od ciężaru ogromnego brzucha.

Wszyscy w okolicy znali humory Abu-'Alego i w miarę możliwości starali się go unikać. Ja sam nie miałem wyboru: poznałem opinię o Abu-'Alim, gdy byłem już jego lokatorem, a on sam podjął się roli nie tylko gospodarza, ale i zastępczego ojca.

Nie byłem we wsi pierwszą osobą zmuszoną, chcąc nie chcąc, do przebywania w pobliżu Abu-'Alego. Tak się złożyło, że jego dom stał przy jedynej ważnej drodze w okolicy, wąskiej, zrytej koleinami, na której dwa lekkie pojazdy z trudem się mieściły, nie wpadając do biegnącego obok kanału. Droga łączyła szereg wiosek w pobliżu Latajfy i cały dzień sunęły po niej rozklekotane pick-upy, wiozące ludzi do i z Damanhuru, stolicy prowincji i największego miasta w regionie.

Z domu Abu-'Alego doskonale widać było wszystko, co się dzieje na drodze, a właściciel skwapliwie wykorzystywał to strategiczne położenie. Dużo czasu spędzał na małej werandzie przed domem, leżąc na sofie i bacznym okiem lustrując przejeżdżających. W porach większego ruchu leżał na boku, z ręką na gigantycznym biodrze, i przyglądał się ciężarówkom przez posrebrzane okulary; po obiedzie zwalał się na plecy i drzemał z przymkniętymi oczami jak pyton odpoczywający po comiesięcznym posiłku.

Jeden ze starszych wioski, Szajch Musa, opowiadał mi kiedyś, gdy jadłem u niego obiad, że Abu-'Ali był zawsze otyły, nawet w dzieciństwie. Nie pracował w polu, bo jako dziecko zrobił sobie coś w nogę i wkrótce stał się znacznie cięższy od rówieśników. Początkowo ludzie mu współczuli, ale z czasem kontuzja zaczęła mu przynosić tyle korzyści, że wszyscy zaczęli się zastanawiać nad jej autentycznością: dzięki niej mógł nie pracować na roli i ojciec pozwolił mu iść do szkoły. Potem słuch o urazie zaginął. Poszedł nawet do liceum w Damanhurze, co było wówczas rzadkością w przypadku syna fellacha, niepiśmiennego chłopa. Rzecz jasna nie zmarnował lat nauki: nawiązał znajomości z uczniami z wpływowych rodzin oraz z urzędnikami w Damanhurze. Nikt się nie zdziwił, gdy chłopak dostał zezwolenie na otwarcie dotowanego przez rząd sklepu, w którym sprzedawał podstawowe artykuły po kontrolowanych cenach.

To zezwolenie stało się dla Abu-'Alego przepustką do bogactwa: prowadził jedyny sklep tego rodzaju w okolicy (zadbał o to). Wszyscy musieli kupować u niego cukier, herbatę, oliwę i tym podobne towary po urzędowych cenach. Klienci często zmieniali się w proszalników, bo mógł bez skrępowania wybierać, komu będzie sprzedawał: osoby, które jakoś mu się naraziły, często się dowiadywały, że akurat skończyła się herbata, nafta lub inne potrzebne im artykuły. Abu-'Alemu było wszystko jedno: klientów nie brakowało – mogli albo przyjść do niego, albo do odległej o mniej więcej dwa i pół kilometra następnej wioski, Naszawy.

Właśnie w ten sposób Abu-'Ali strasznie się rozrósł – opowiadał Szajch Musa (zwykle nie chciał mówić o Abu-'Alim, ale tym razem pozwolił sobie na śmiech) – przez całe lata jadł mięso tak, jak inni jedli fasolę, i w końcu spasł się jak jedna z tuczonych gęsi, które jego żona hodowała na dachu.

– Kobiety palcami wskazującymi wpychają kukurydzę w gardła tych gęsi – odezwał się Ahmed, syn Szajcha Musy, poważny młodzieniec, który pamiętał o moich obowiązkach zbieracza informacji o wiele skrupulatniej ode mnie. – Musi pan wiedzieć, że zbiory kukurydzy przypadają zaraz przed zimą i początkiem roku koptyjskiego, który zaczyna się miesiącem tut...

Abu-'Ali od dawna szczycił się, że posiada więcej – zwłaszcza więcej gadżetów – niż inni mieszkańcy Latajfy. Dlatego musiał przełknąć gorzką pigułkę, gdy się okazało, że to nie on pierwszy kupił sobie odbiornik telewizyjny. Uprzedził go jego brat przyrodni, nauczyciel.

Często przypominał mu o tym syn jednego kuzyna, Dżabir, dobiegający dwudziestki chłopak o złośliwym błysku oka i ciętym języku. Czasem, gdy wieczorami siedzieliśmy w pokoju gościnnym Abu-'Alego, Dżabir zwracał się do mnie z pytaniami w rodzaju: „Jak nazywa się kapitan reprezentacji piłkarskiej Algierii?” czy „Kto jest radżą Indii? Czy nie Indira Gandhi?”. Pytania były czysto retoryczne, sam udzielał sobie na nie odpowiedzi, po czym, wzdychając z rozkoszy, spoglądał na wujka i wołał: „Z telewizji można się tyle dowiedzieć. Na szczęście możemy ją oglądać u sąsiadów”.

Zawsze dopinał swego.

– Nie wiem, po co komu ta telewizja – burczał Abu-'Ali. – Jaki sens ma kupowanie telewizora, kiedy we wsi nie ma nawet elektryczności?

Dżabir uśmiechał się pogodnie i zauważał, że telewizor może spokojnie działać na samochodowych akumulatorach.

– Akumulatorach? – Abu-'Ali ział pogardą. – Po co spalać w ten sposób pieniądze? Mówię ci, i dobrze to sobie zapamiętaj, że gdy tylko zgodnie z obietnicami rządu do wsi doprowadzą elektryczność, największy telewizor, jaki w życiu widziałeś, stanie w tym tutaj pokoju, jeśli Bóg pozwoli. Lepszy od najlepszego odbiornika w Naszawy, inszallah, w dodatku kolorowy.

Na tępych rysach twarzy, porośniętej młodzieńczym zarostem, pojawiał się chytry uśmiech.

– Niedługo będą tutaj inne kolorowe telewizory – stwierdzał, wygodniej opierając się na wałkach kanapy. – Wujek Mustafa ma sobie sprawić jeden, inszallah.

Abu-'Alego stać było tylko na groźne spojrzenie; wiedział, że w starciu z tak ostrym językiem nie ma szans. Najchętniej zakazałby Dżabirowi wstępu do swojego domu, ale tak się złożyło, że ten był synem kuzyna po mieczu, a tym samym członkiem rodu, którego nominalną głową był Abu-'Ali: nie mógłby wyrzucić Dżabira z domu, nie obrażając tym samym swoich krewniaków. W dodatku Dżabir był najlepszym kolegą jednego z synów Abu-'Alego, ucznia w wieku około szesnastu lat. Byli nierozłączni, chodzili z rękami zarzuconymi na ramiona drugiego, chichocząc albo ukradkiem poszeptując. Abu-'Ali nijak nie mógł się go pozbyć; wskutek rodzinnych zobowiązań musiał co dzień zalewać się żółcią, słuchając o meczach, które Dżabir z synem oglądali po sąsiedzku.

– Co ludzie widzą w tej piłce? – wybuchał co jakiś czas Abu-'Ali. – Czy nie ma na świecie pracy? Allahu! Czy świat będzie żył z piłki? Co stanie się z…

Mimo że zaspał w sprawie telewizji, Abu-'Ali stał się niewątpliwie pierwszym w Latajfie posiadaczem zmotoryzowanego środka lokomocji – lekkiego japońskiego mopedu, który wyglądał na kruchy, ale był wyjątkowo solidnej budowy. Zwykle wsiadał na niego jeden ze starszych synów, który jeździł codziennie do szkoły w Damanhurze. Zazdrośnie strzegł swojego stanu posiadania i nigdy nie pozwalał braciom ani kuzynom na używanie mopedu – jednak ojciec to naturalnie zupełnie inna sprawa.

Co jakiś czas Abu-'Ali zwlekał się z sofy, wołał na żonę, żeby przyniosła najlepsze ciemne okulary i żeby wyprowadzono moped na podwórze. Podkasywał galabiję, unosił nogę i wskakiwał na siodełko motoroweru, trzymanego w tym czasie przez jednego z synów. Mnie, przyglądającemu się temu wszystkiemu z dachu, zdawało się niemożliwe, że taka delikatna maszyna jest w stanie przewieźć osobę postury Abu-'Alego po wyboistej drodze. Ku memu zdumieniu nigdy nie było z tym kłopotów: ruszał naprzód, za nim powiewał balon galabii, a widziany z profilu moped zmieniał się w wąską, ostrą kreskę – zupełnie jakby patrzeć na ogromny lizak wieziony przez patyk.

Majątek Abu-'Alego nie był dziełem przypadku: wszyscy zgodnie wskazywali na jego talent do wyciskania ze wszystkiego ostatniego piastra. Często się mówiło, że nie ma sensu targować się z Abu-'Alim: w końcu i tak dostanie dokładnie to, czego żąda. Niedługo miałem się przekonać o tym na własnej skórze. Pewnego popołudnia, jakiś miesiąc od chwili mojego przyjazdu do Latajfy, Abu-'Ali złożył mi wizytę w pokoju na górze. Było to zdarzenie niezwykłe, wymagające bowiem wspięcia się po wąskich schodach. Mieszkałem na dachu, w starym kurniku, gdzie jego żona trzymała kiedyś drób. Stado kaczek, kur, gołębi i gęsi zostało przeniesione do zagrody na drugim końcu dachu, a kurnik przerobiono na tymczasowy pokój dla mnie, z łóżkiem, biurkiem i krzesłem.

Zdążyłem się już przekonać, że popołudniowe odwiedziny Abu-'Alego nie wróżą nic dobrego. O tej porze leżał zwykle nieruchomo na sofie, odpoczywając po południowym posiłku; rzadko przekręcał się choćby na bok, a co tu mówić o wchodzeniu na schody? Dotychczas odwiedził mnie dwa razy i zawsze zależało mu na rozmowie na osobności, gdy dzieci były w pracy albo w szkole. Za pierwszym razem usiłował przywłaszczyć sobie tranzystor, mój ulubiony przedmiot, za drugim dał mi do zrozumienia, po długotrwałym kluczeniu, że kwota mojego czynszu go nie zadowala i że albo ja, albo „doktor”, który mnie do niego przywiózł, musimy coś na to zaradzić.

Do Abu-'Alego przywiózł mnie doktor Ali Issa z uniwersytetu w Aleksandrii, jeden z najwybitniejszych antropologów bliskowschodnich. Znajomy podpowiedział mu Abu-'Alego, który zakrzyknął: „Przysięgam, ja doktor, że będziemy opiekować się Hindusem jak własnymi synami, wszystko dla pana, ja doktor, tak bardzo pana szanujemy”.

Będąc człowiekiem wielkiej dobroci i szlachetności[1], doktor Issa wziął słowa Abu-'Alego za dobrą monetę. Wszystko ustalono bardzo szybko – z wyjątkiem kwoty, jaką miałem płacić. Profesor zbagatelizował mój niepokój:

– Załatwimy to bez trudności. Napiszę do niego list, proszę się nie przejmować.

Tak też uczynił, lecz Abu-'Alemu list profesora Issy nie przypadł do gustu. Po wejściu do pokoju usadowił się na brzegu łóżka, raz jeszcze wyjął z galabii zniszczoną kartkę i odczytał jej treść, mlaskając i marszcząc czoło.

– Powiedz – zaczął – gdzie zatrzymałeś się w Aleksandrii?

– W małym hotelu.

– Ile kosztował?

– Dwieście funtów za dobę.

Skinął głową, zadowolony, i schował list.

– Hotele są drogie – stwierdził. – Masz szczęście, że mieszkasz u nas. Będziemy ci gotować, prać ubrania i dbać o wszystko, czego ci potrzeba. Gdy tylko będziesz miał na coś ochotę, proś o to. Jesteś dla nas jak syn. Tak jest, możemy ci nawet dać pieniądze.

Wyciągnął z kieszeni portfel i mi go pokazał, uśmiechając się, a jego oczy zniknęły w mięsistych fałdach skóry. – Możesz wziąć – oświadczył. – Możesz korzystać z naszych pieniędzy.

Wpatrywałem się w portfel jak zaczarowany, nie wiedząc, czy obyczaj nakazuje mi go dotknąć albo wykonać jakiś inny symboliczny gest zgody czy posłuszeństwa, na przykład paść mu do nóg. Czułem, że się kurczę i zmieniam w skulonego ze strachu cudzoziemca w rodzaju tych, których faraonowie trzymają za włosy na płaskorzeźbach z czasów Nowego Królestwa.

Ale nie zdążyłem zareagować, bo portfel w okamgnieniu zniknął z powrotem w kieszeni.

– Sam widzisz, jak bardzo cię kochamy.

– Właśnie tak sobie myślałem – zdołałem w końcu wykrztusić – że mógłbym kupować sobie jedzenie.

– W jaki to niby sposób? – zapytał z oburzeniem. – Sklepy są daleko i doskonale wiesz, że kupowanie jedzenia w mieście kosztowałoby co najmniej funt dziennie. Nie, nie, musisz jeść u nas.

– Nie, chodziło mi o to, że mógłbym dawać pieniądze… – Mój arabski zaczynał się sypać od napięcia negocjacji i stopniowo a nieodwracalnie milkłem.

– Nie, nie, tutaj nie chodzi o pieniądze. Jesteś naszym szanownym gościem. Widzisz przecież, że nie dbam o pieniądze. Mam na parterze duży sklep, w którym sprzedaję różne rzeczy. W przyszłym roku dobuduję do domu drugie piętro, inszallah. Widzisz, że posłałem synów do szkół; w ogóle nie dbam o pieniądze.

– Powiedz mi – zapytałem – ile twoim zdaniem powinienem płacić?

Westchnął w zamyśleniu, pociągając się za wąsy.

– Nie – zaoponował – to ty powiedz, ile chciałbyś nam dać.

W ten sposób rozmowa toczyła się przez jakąś godzinę, po której dał się uprosić i wymienił konkretną sumę.

Tego dnia o zachodzie słońca stałem na dachu, spoglądając na spokojne, tonące w półmroku pola bawełny, kiedy na ganku rozległ się głos Abu-'Alego, łającego żonę. Wróciłem do siebie i chcąc zagłuszyć jazgot, zacząłem obracać pokrętłem radia, szukając stacji w jakimś znajomym języku, nasłuchując słów, dzięki którym nieco mniej mogłaby doskwierać mi samotność. W nocy myśl, że przyjdzie mi słuchać głosu Abu-'Alego przez całe miesiące, a może nawet lata, zaczęła wydawać się nieznośna. W takie noce Kair śnił mi się najbardziej wyraziście.

2

Kair jest jakby metaforą Egiptu.

Wszędzie, poza samym miastem, Kair jest tożsamy z Egiptem. Oba określa się mianem „Masr”[2], właściwym i równie starożytnym, wywiedzionym ze źródła o znaczeniu „zasiedlać” bądź „cywilizować”. Słowo to ma w arabskim długą historię; pojawia się w Koranie, choć było stosowane jeszcze przed narodzinami islamu. Nazywało się nim kraj przez co najmniej tysiąc lat i większość kultur i cywilizacji, z którymi od dawna się kontaktował, przejęło to rodzime miano Egiptu. Na przykład w językach Indii używa się odmian arabskiego masr: Miszor w bengalskim, Misar w hindi i urdu. Tylko Europa obstaje przy oglądaniu tego kraju w mrocznym zwierciadle. „Egipskie ciemności – podaje oksfordzki słownik języka angielskiego, cytując Pismo Święte – to ciemności gęste (patrz Ks. Wj 10, 22)”. Albo „dni egipskie: dwa dni każdego miesiąca, które miały przynosić nieszczęście” i „niewola egipska: niewola podobna do losu Izraelitów w Egipcie”.

W większości języków europejskich[3], podobnie jak w angielskim, nazwa Egiptu pochodzi od greckiego Aegyptos, słowa pokrewnego określeniu Koptów, czyli zamieszkałych w Egipcie wyznawców chrześcijaństwa. W ten sposób Niemcy mówią o Agypten, Duńczycy o Egypte, Polacy i Estończycy o Egipcie: stare słowa niosące skojarzenia i historie, które zwykle nie towarzyszą nazwom krajów. Na przykład siedemnastowieczny przepis prawa angielskiego stanowi: „Przewiezienie do Anglii oraz Walii ludzi występnych, co nazywają się Egipcjanami, podlega karze 40 funtów” – ślad tego, że słowa w rodzaju „Cygana” czy Gitane wywodzą się od „Egipcjanina”.

Tak więc pozornie niewinny „Egipt” jest przenośnią w tym samym stopniu co „Masr”, chociaż mniej łagodną: to bardziej broń niż słowo. W wersji egipskiej miasto jest nie do odróżnienia od kraju, co niesie ciekawe i niespodziewane analogie.

Tak jak Egipt, Kair na południowym krańcu przechodzi w wąskie pasmo osad; ku północy stopniowo się poszerza, tworząc gęsto zaludniony lejek, podobnie jak i cały kraj. Na południu znajduje się Egipt Górny, Sa'id, długi, zielony pas zieleni na obydwu brzegach Nilu; na północy rozpościera się utworzony przez rzekę naturalny trójkąt, delta. Metafora Egiptu, również zwana Egiptem, usadowiła się w środku na podobieństwo zawiasy łączącej dwie części kraju, znane od początków dziejów człowieka, odrębne, lecz doskonale się uzupełniające.

Większość Egipcjan spoza miasta stosuje nazwę „Masr” do całego miasta – nazwa urzędowa, al-Qahira, pojawia się sporadycznie. Jednak Kair, podobnie jak Delhi albo Rzym, nie jest w gruncie rzeczy jednością, tylko archipelagiem miast zakładanych przez rozmaite dynastie i władców.

Gdy mieszkańcy Kairu mówią o Masr, mają zwykle na myśli określoną dzielnicę, położoną na południu i znaną pod kilkoma nazwami. Czasem mówi się o niej jako o Starym Kairze, Masr al-Qadima czy Masr al-'Atiqa, czasem jako o Mari Gargis, lecz najczęściej jako o Fustat Masr albo po prostu Fustat. Na mapie część ta robi wrażenie bardzo małej, o wiele za małej, by obdarzać ją taką wielością nazw. Tymczasem dzielnica ta jest nie tyle pojedynczą wyspą, ile osobnym archipelagiem w obrębie archipelagu większego.

Abraham Ben Jidżu, pan niewolnika z rękopisu H.6, osiadł w końcu w niewielkiej enklawie wchodzącej w skład tego tworu: rzymskiej fortecy pod nazwą Babilon, wzniesionej w 130 roku naszej ery przez Trajana na miejscu budowli jeszcze wcześniejszej. Podobno Rzymianie nazwali ją Babilonem Egipskim dla odróżnienia od mezopotamskiego. Możliwe, iż nazwa ta wzięła się z arabskiego Bab il-On, „Bramy On”, starożytnego boga Słońca, czczonego w Heliopolis, ale istnieje na ten temat wiele spornych teorii i niczego nie udało się ustalić na pewno. Fort posiadał też inne nazwy[4], zwłaszcza Qasr al-Szama, „Forteca Lampy”, lecz nazwą „Babilon” posługiwano się najdłużej.

Wejścia do Babilonu strzegły kiedyś dwie solidne wieże z licznymi przyporami: z jednej ocalał kikut, druga stała się kilka wieków temu częścią prawosławnej świątyni. Dziś wieże i bramę pomiędzy nimi dzieli od Nilu odległość kilkuset metrów. Jednak gdy wznoszono fortecę, rzeka płynęła bezpośrednio przy niej: mocna konstrukcja miała stać się głównym wałem zabezpieczającym fort przed corocznymi wylewami Nilu[5]. W pierwszych latach historii fortu działał obok niego port. Z upływem stuleci i wzrostem wielkości znaczenia konurbacji rzeka ustępowała na zachód, a doki i składy rozrastały się na terenach uwolnionych od wody. Za czasów Ben Jidżu[6] był to jeden z najbardziej ruchliwych portów na Bliskim Wschodzie: podobno obsługiwał więcej statków niż Bagdad i Basra razem wzięte.

Dziś wieże Babilonu łączy stalowa brama, przez którą rocznie przepływają miliony zwiedzających. Za to drugie wrota, w południowym murze fortecy, nie są już używane: stoją w wodzie wskutek błyskawicznego podnoszenia się poziomu wód kairskich. Pod przepastnym sklepieniem lśni gruba warstwa zielonego szlamu, okrywająca wyrzucone opony i plastikowe butelki. Trudno uwierzyć, lecz ta butwiejąca jama była kiedyś świadkiem najważniejszego chyba wydarzenia w dziejach Kairu, a może i całego Egiptu: podobno tędy wkraczał do Babilonu w 641 roku naszej ery arabski wódz 'Amr Ibn al-'As, pieczętując rozstrzygające zwycięstwo w futuh, muzułmańskiej wojnie z chrześcijańskimi władcami Egiptu.

Dziwnym zbiegiem okoliczności chwila kapitulacji oznaczała dla Babilonu największy tryumf, raz na zawsze ustalając w niewielkiej fortecy środek ciężkości całego kraju. W chwili arabskiego najazdu najważniejszym miastem egipskim była Aleksandria; po założeniu przez Aleksandra Wielkiego w 332 roku przed naszą erą ponad tysiąc lat pełniła funkcję stolicy państwa. Babilon był w tym czasie zwykłym prowincjonalnym miasteczkiem z garnizonem. Dlatego to właśnie Aleksandrii wypadało przyjmować nowych przybyszów.

Jednak wódz zwycięskich muzułmanów, 'Amr Ibn al-'As, postanowił zerwać z tradycją i ustanowić główną kwaterę wojsk nie w stolicy, tylko w zupełnie nowej miejscowości. Wybór był prosty – miejsce obozowiska Arabów podczas oblężenia Babilonu. W ten sposób wokół twierdzy skupił się cały kairski archipelag: od tej pory stolica Egiptu, Masr, metafora całego państwa, zawsze znajdowała się w promieniu kilku kilometrów od Babilonu.

Legenda głosi, że rankiem dnia, w którym 'Amr miał ruszyć na Aleksandrię, ujrzał na swoim namiocie gniazdo gołębicy. Nie chcąc sprowadzać na swoją głowę nieszczęścia, pozostawił namiot z nienaruszonym gniazdem, a po zdobyciu Aleksandrii wrócił i założył nowe miasto wokół namiotu z gniazdem. Legenda jest powszechnie znana w Kairze i każdy, kto ją opowiada, dodaje, iż nazwa miasta 'Amra, al-Fustat, pochodzi od arabskiego określenia namiotu. Tak naprawdę podanie powstało długo po rzeczywistych wypadkach i jest niemal na pewno apokryfem. Być może nazwa w ogóle nie ma arabskich korzeni, natomiast spokrewniona jest z łacińskim słowem „fossaton”[7], przodkiem staroangielskiego fosse, czyli rowu [i polskiej fosy – przyp. J.S.].

Fustat był stolicą Egiptu przez ponad trzysta lat, po czym nowi zdobywcy przesunęli ośrodek władzy nieco na północ. Nowymi władcami byli Fatymidzi, dynastia z Afryki Północnej, z ezoterycznej sekty Szi'a, której wyznawców określano jako izmailitów. W 969 roku jeden z ich wodzów, były grecki niewolnik imieniem Dżawhar al-Rumi poprowadził sto tysięcy wojska na Egipt. Rozbił Egipcjan w bitwie w pobliżu Fustat[8] i mieszkańcy z miejsca poprosili o pokój. Podobnie jak 'Amr Ibn al-'As Grek Dżawhar wytyczył granice nowej miejscowości tuż obok podbitego miasta. Fama głosi, że wróżbici nadali miastu nazwę al-Qahira, „Marsowego” bądź „Zwycięskiego”, ponieważ w momencie uroczystości fundacyjnej Mars, czyli al-Qahir, znajdował się w ascendencie. Właśnie ta nazwa przyjęła się w językach europejskich jako Kair, Le Caire i tym podobne.

Pierwotnie al-Qahira była stolicą zakładaną planowo[9], tak jak miasta w rodzaju Nowego Delhi, Canberry, Brasilii i innych siedzib urzędniczych. Rezydował w niej kalif, znajdowało się tam wiele świetnych budowli, ale wszystko było prywatną własnością władców, sklepy zaś i bazary służyły potrzebom ich oraz ich otoczenia. Z czasem charakter al-Qahiry miał ulec diametralnej zmianie – stała się miejscem gorączkowej aktywności licznych mieszkańców, tętniącym życiem sercem metropolii kairskiej. Ale wszystko to działo się później: w początkach dwunastego wieku, gdy zjawił się tam Ben Jidżu, Masr był prawdopodobnie jeszcze dość oficjalnym siedliskiem biurokracji. Fatymidzi, którzy od dawna staczali się po równi pochyłej, kurczowo trzymali się resztek swojej władzy, a ich stolica pełniła przede wszystkim funkcje ceremonialne i administracyjne. Najpewniej Fustat był wtedy podobny do dzisiejszej al-Qahiry, hałaśliwego targowiska.

Jak na prężnie rozwijający się ośrodek średniowieczny Fustat raczej nie robił sympatycznego wrażenia. Z wykopalisk archeologicznych[10] wynika, że domostwa wznoszono z materiału, który do dziś przeważa na egipskiej wsi – suszonego błota ze słomą, co brzmi chyba bardziej atrakcyjnie, gdy opisuje się go jako „glinę namuloną”, po angielsku adobe, które to określenie jest tutaj właściwe, tym bardziej że prawdopodobnie wywodzi się z arabskiego al-tub, „cegła”. Całkiem możliwe, że Fustat miał wygląd typowy dla egipskich wsi: zmierzwionych strzech chat fellachów ze stogami słomy i wiązkami chrustu na dachach[11].

Mimo to średniowieczny Fustat nie miał w sobie nic z wsi. Wraz ze wzrostem potęgi Kalifatu Fatymidów zaczął odgrywać kluczową rolę w gospodarce światowej jako port przeładunkowy pomiędzy Morzem Śródziemnym a Oceanem Indyjskim: towary wystawiane na tutejszych bazarach pochodziły z obszarów tak odległych, jak wschodnia Afryka, południowa Europa, zachodnia Sahara, Indie, Chiny i Indonezja. W czasach Ben Jidżu Fustat dawno już zdobył pozycję największej wyspy w archipelagu Masr: połączenia najważniejszych szlaków handlowych znanego wówczas świata i centrum jednego z najbardziej kosmopolitycznych i najzamożniejszych miast na ziemi.

Co prawda do Masr przyciągnęły Ben Jidżu targowiska, ale duchowy dom odnalazł on raczej w Babilonie. Twierdza nie uległa w ciągu kilku stuleci istotniejszym zmianom, zamieszkiwali ją głównie chrześcijanie różnych wyznań, przede wszystkim Koptowie. W Babilonie funkcjonowały jednak także co najmniej trzy grupy żydowskie z własnymi synagogami – „Irakijczycy”, „Palestyńczycy” i Karaici. Zgromadzenie „palestyńskie”[12] stosowało obrządek szkoły jerozolimskiej i mimo nazwy obejmowało żydów egipskich. Ben Jidżu przystąpił do synagogi palestyńskiej.

Gdy Ben Jidżu przybywał do Masr, Babilon znajdował się w głębokim cieniu kwitnącego Fustatu. Ale w końcu próbę czasu lepiej przetrwał niewielki, acz solidny fort. Dziś wejście do pozostałości po Fustacie znajduje się niedaleko od wież Babilonu, lecz w tamtą stronę zapuszcza się niewielu turystów. Zapach Fustatu czuć jeszcze wtedy, gdy nie widzi się miejsca – to gigantyczne śmietnisko pod gołym niebem, ogromna góra odpadów.

Terenu strzeże wielka, stalowa brama, pasująca raczej do więzienia. Otwiera się jednak bez zbytniego wysiłku, odsłaniając krętą ścieżkę wśród stosów odpadów, która prowadzi dalej, ku podmokłym terenom porośniętym sitowiem. W punktach, gdzie rozkładająca się materia uległa samozapłonowi pod gorącym słońcem Kairu, ku niebu ociężale wznoszą się cienkie smugi dymu. Dzieci bawią się w kałużach szarej mazi, przez śmieci przedziera się kilka postaci w podartych, wystrzępionych galabijach, wlokąc za sobą sterty tektury i plastiku. Co najdziwniejsze, wykopaliska na tym ropiejącym pustkowiu odkryły olbrzymie ilości chińskiej porcelany i innych bogactw[13]: tu odnaleziono jedne z najstarszych i najcenniejszych fragmentów tkanin indyjskich.

Szkielet miasta, w którym handlowało się niegdyś najlepszymi towarami na świecie, leży nieco dalej przy ścieżce: zarysy fundamentów, trochę ceglanych murów i łuków, wynurzających się z oleistego szlamu, kurczowo wczepionych w ziemię. W oddali widać sklecone na ruinach rzędy lepianek, które powoli, niepostrzeżenie zlewają się z nierówną linią kairskich zabudowań – obrazem rozpadu i odrodzenia, metaforą Masr.

3

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

[1] Chciałbym złożyć wyrazy najgłębszej wdzięczności nieżyjącemu już profesorowi Ali Issa z Instytutu Antropologii Wydziału Humanistycznego na uniwersytecie w Aleksandrii. Profesor Issa uporał się w moim imieniu ze wszystkimi urzędowymi przeszkodami, jakie stoją na drodze do podjęcia „badań terenowych”, i dzięki niemu w kilka tygodni po przybyciu do Egiptu mogłem zamieszkać w Latajfie. Wspominam go z największym szacunkiem i niezmiernie żałuję, że nie doczekał chwili ukazania się tej książki drukiem. Winienem podziękowania wielu jeszcze innym pracownikom Wydziału Humanistycznego, dla których zawsze mam miejsce w sercu. Są to między innymi Hiszam Nofal, Mohammad Goneim, Mustafa Omar, Merwat al-Aszmawi Osman, Tajsser Hassan Ali Gomaa i Mustafa Awad Ibrahim, wówczas doktoranci antropologii. Niezmiernie pomogli mi poczuć się w Aleksandrii jak u siebie w domu. Chciałbym wszystkim im podziękować za życzliwość i gościnność, jakie okazali mi wtedy i podczas kolejnych przyjazdów. Szczególne podziękowania należą się profesorowi Ahmedowi Abu-Zaidowi z Wydziału Humanistycznego.

[2] Właściwie „Misr”.

[3] Wyjątkiem jest tu albański, gdzie mówi się zarówno o „Misir”, jak i „Egjypt” – prawdopodobnie dzięki znaczącej populacji muzułmańskiej.

[4] Patrz Stanley Lane-Poole, The Story of Cairo, s. 34-35 (J.M. Dent & Co., London 1902) oraz Desmond Stewart, Cairo, 5500 years, s. 28 (Thomas Y. Creswell & Co., New York 1968). A.J. Butler też omawia pokrótce nazwę twierdzy w monografii Arab Conquest of Egypt, Oxford University Press, Oxford 1902, s. 244-246.

[5] W. Kubiak zwraca na to uwagę w swojej doskonałej monografii Al-Fustat, Its Foundation and Early Urban Development, s. 43-47 i 177-178 (American University of Cairo Press, Cairo 1987). Por. też Oleg V. Volkoff, Le Caire 969-1969, s. 7 (L'Institut Français d'Archeologie Orientale du Caire, 1971); Janet L. Abu-Lughod, Cairo: 1001 Years of the City Victorious, s. 4-5 (Princeton University Press, Princeton 1971).

[6] Patrz Nâsir-e-Khosraw, Safarnama (Księga podróży), s. 55 (tł. W.M. Thackston Jr, Persian Heritage Series, red. Ehsan Yarshater, nr 36, Persian Heritage Foundation, New York 1986).

[7] Patrz W. Kubiak, Al-Fustat, s. 11; Janet L. Abu-Lughod, Cairo 1001 Years, s. 13; Desmond Stewart, Cairo, s. 42-43.

[8] Por. Stanley Lane-Poole, A History of Egypt in the Middle Ages, s. 102 (Frank Cass & Co. Ltd., nowe wydanie, London 1968); Oleg V. Volkoff, Le Caire, s. 44.

[9] Volkoff zwraca uwagę, że nazwa miasta nieprzypadkowo brzmiała Al-Qahira al-Mahrusa („Strzeżone”), porównując je do Pekinu i Moskwy (Le Caire, s. 49).

[10] Rozmaite rodzaje ziemi i błota, używane za materiały budowlane w średniowiecznym Egipcie, szczegółowo omawia Moshe Gil w artykule Maintenance, Building Operations, and Repairs in the Houses of Qodesh in Fustât, s. 147-152 („Journal of the Economic and Social History of the Orient”, XIV, cz. II, 1971). W Latajfie i Naszawy często określa się ziemię używaną do budowania takimi samymi terminami co w średniowiecznym Fustacie (np. tin aswad, tin asfar, turab).

[11] Spekulacje na temat wyglądu średniowiecznego Fustatu opieram przede wszystkim na opisie odkryć archeologicznych pióra Władysława Kubiaka (zawartych w jego monografii Al-Fustat). Proszę nie myśleć, że zdaniem Kubiaka Fustat wyglądał jak wieś; jednak odkrycia opisane przez niego zdecydowanie sugerują taką możliwość, zwłaszcza część poświęcona ulicom. Podróżnicy średniowieczni donosili, że Fustat robi wrażenie prowincjonalnego, lecz tętni życiem i roi się w nim od ludzi, inni z podziwem pisali o wspaniałych, wielopiętrowych budowlach, z czego wynika, że domy w niektórych dzielnicach miały imponujące rozmiary (por. Oleg V. Volkoff, Le Caire, s. 22; S.D. Goitein, Urban Housing in Fatimid and Ayyubid Times, s. 14, „Studia Islamica”, 46-47, 1978). Wygląda na to, że miasto obejmowało kilka zamożnych dzielnic, budowanych na skalę zupełnie inną niż części zamieszkane przez gros mieszkańców. Układ domów średniowiecznego Fustatu jest pod wieloma względami bardzo podobny do dzisiejszych osad wiejskich (Dolnego) Egiptu. Istniała wręcz wyraźna ciągłość pomiędzy trybem życia okolicznych wsi i samego miasta. W domach średniowiecznego Fustat przewidywano nawet miejsce na zagrody dla zwierząt, czyli zariby (por. S.D. Goitein, A Mansion in Fustat: a Twelfth-Century Description of a Domestic Compound in the Ancient Capital of Egypt, [w]: The Medieval City, red. H.A. Miskimin i in., Yale University Press, New Haven 1977). Słowo „zariba” trafiło rzecz jasna do współczesnej angielszczyzny. Jedna zariba odegra jeszcze pewną rolę w tej historii.

[12] Główny podział doktrynalny wewnątrz społeczności żydowskiej w średniowiecznym Fustacie przebiegał między karaitami i dwoma pozostałymi grupami, zwanymi łącznie rabbanitami; dla karaitów jedynym świętym tekstem była Biblia, pozostali zaś przypisywali autorytet świętego natchnienia również Talmudowi i innym pismom rabinackim, podobnie jak wielu współczesnych żydów. Spośród dwóch grup „rabbanickich” Irakijczycy pochodzili z obszaru Mezopotamii i postępowali zgodnie z obrządkiem zalecanym przez tamtejsze szkoły, Palestyńczycy zaś stosowali się naturalnie do nauk szkoły jerozolimskiej. Patrz S.D. Goitein, A Mediterranean Society, t. I, s. 18 (University of California Press, Berkeley 1967) oraz artykuł Normana Golba, Aspects of the Historical Background of Jewish Life in Medieval Egypt („Jewish Medieval and Renaissance Studies”, red. Alexander Altmann, Harvard University Press, Cambridge, Mass. 1967).

[13] Patrz G.T. Scanlon, Egypt and China: Trade and Imitation, s. 88, [w]: Islam and the Trade of Asia, red. D.S. Richards, Oxford i Philadelphia 1971; Ruth Barnes, Indian Trade Cloth in Egypt: The Newberry Collection („Proceedings of the Textile Society of America”, 1990).

Naszawy

Dostępne w wersji pełnej

Mangalore

Dostępne w wersji pełnej

Powrót

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału

IN AN ANTIQUE LAND

Copyright © by Amitav Ghosh, 1992 Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2013

Redakcja

Anna Kowalska

Projekt okładki

Paulina Radomska-Skierkowska

Zdjęcia na okładce

www.flickr.com

Wydanie 1

ISBN 978-83-7785-360-3

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com