Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Paul Theroux spędził życie, przemierzając świat i wysłuchując niezwykłych opowieści ludzi z odłegych zakątków globu, by w końcu odkryć, że najciekawsze historie można nieraz usłyszeć tuż za płotem. Poruszony medialną burzą związaną z napływem meksykańskich imigrantów wyrusza na południe i na początek przemierza pas amerykańsko-meksykańskiego pogranicza. Na każdy aspekt życia w tej pustynnej okolicy pada cień granicznego muru. To kolonia taniej siły roboczej dla USA, kontrolowana przez kartele narkotykowe i niszczona przez wojny gangów. Gdy zapuszcza się w głąb kraju, sytuacja wygląda niewiele lepiej. Rozmówcy Theroux opowiadają o narkotykach, przemocy, wyzysku, braku pracy i niesprawiedliwości, która spotyka mniejszości etniczne.
Jednak współczesny Meksyk w oczach Theroux ma nie tylko ciemne barwy – to kraj pełen kolorów i energii, a jego mieszkańcy znajdują sposoby, by mierzyć się z trudnościami. Znajdzie się tu też miejsce na humor i ironię – znaki firmowe wielkiego pisarza podróżnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 707
SERIA ORIENT EXPRESS
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu. Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”
Colin Thubron, Po Syberii
Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata
Colin Thubron, Utracone serce Azji
Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku
Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu
Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę
Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt
Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji
John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków
Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach
Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny
Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli
Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)
Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)
Paul Theroux, Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik
John Gimlette, Dzikie Wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej
Magdalena Gołębiowska, Daleko. Buddyjskie Królestwo Mustangu
Donald Richie, Morze wewnętrzne
Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego On the Plain of Snakes. A Mexican Journey
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Al Schaben / Los Angeles Times / Getty Images
Copyright © 2019 by Paul Theroux
All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2021
Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2021
Opieka redakcyjna Tomasz Zając
Redakcja Anna Brynkus-Weber
Konsultacja hiszpańska dr Marcin Sarna
Korekta Krystyna Stobierska, Katarzyna Juszyńska
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8191-312-6
A mis queridos amigos que me acompañaron por los caminos de México. No los olvidaré
[Drogim Przyjaciołom, którzy towarzyszyli mi na szlakach Meksyku. Nigdy Was nie zapomnę]
Stary wieśniak w wysłużonym kapeluszu i zdartych butach wlókł się drogą na jałowym płaskowyżu w posępnej pustce stanu Oaxaca w Meksyku. Był sam na szlaku z zapadłego miasteczka Santa María Ixcatlán do rozstaju wiele kilometrów stamtąd. Niewątpliwie biedny i utrudzony wydał mi się ikoną mieszkańca Meksyku, symbolem życia tego kraju. Mógł być głodnym chłopem idącym na jarmark, robotnikiem, który chce podjąć pracę w fabryce, migrantem wyruszającym w stronę granicy albo po prostu człowiekiem szukającym pomocy. Dokądkolwiek zmierzał, czekała go trudna podróż.
Zatrzymaliśmy półciężarówkę i zawołaliśmy, żeby wskakiwał. Po godzinie telepania się dotarliśmy do rozstaju. Mężczyzna wyciągnął rękę i powiedział:
– Wielkie dzięki.
– Jak się nazywa to miasto, señor?
– San Juan Bautista Coixtlahuaca – odparł. – Widzicie, stary klasztor.
Kościół był ogromny, zrujnowany, pusty i nieodwiedzany.
– Co znaczy „Coixtlahuaca”?
– El llano de las serpientes.
Równina węży.
Granica meksykańska to skraj znanego świata, dalej już tylko cienie, groza i mroczne widma – głodni, zbrodniczy, drapieżni, zbrojni w zęby jadowe, zaciekli wrogowie, złowroga i samowolna hałastra, która tylko czyha, żeby dopaść lekkomyślnego wędrowca. Funkcjonariusze Policía Federal są diaboliczni, uzbrojeni po zęby, niby nieugięci i ponurzy, a tu nagle wrzask, wściekłość wykrzywia przekrwione gęby, żeby wziąć w łapę, tak jak ode mnie.
Przysyłajcie adwokatów, broń i szmal! Sami jednak nie przyjeżdżajcie! Zginiecie!
Ale poczekajmy – w głębi Meksyku (opadające wysoko sklepione sombrera, muzyka mariachi, fałszujące trąbki, szerokie uśmiechy) są względnie bezpieczne kurorty, dokąd można wyskoczyć na tydzień, żeby upijać się jak świnia tequilą, nabawić obezwładniającej biegunki, a w końcu wrócić do domu z ręcznie tkanym poncho lub malowaną ceramiczną czaszką. Gdzieniegdzie są tam też słoneczne wysypiska dla amerykańskich emerytów – wszelkiego rodzaju szpakowatych gringos zakładających całe miasteczka na wybrzeżu i mieszkających na ogrodzonych osiedlach i w artystycznych koloniach w głębi kraju.
Och, w stolicy są grube ryby i petrokraci, trzydziestu miliarderów – w tym señor Carlos Slim, siódmy na liście najbogatszych ludzi świata – którzy w sumie mają więcej pieniędzy od całej reszty Meksykanów. A znowu wieśniacy w niektórych południowych stanach takich jak Oaxaca i Chiapas pod względem dochodów są biedniejsi od wieśniaków w Bangladeszu lub Kenii, usychają w aurze niewzruszonej melancholii na pozbawionych gleby stokach wzgórz, chociaż od czasu do czasu urządzają fantastyczne maskarady, żeby na chwilę zaprzeczyć nędzy i odrętwieniu wiejskiego życia. Ofiary głodu, desperados i sybaryci współistnieją w jednej ogromnej przestrzeni – pejzażu meksykańskim, nędznym, przepysznym, pierwotnym i majestatycznym.
Są jeszcze sezonowe skupiska odrętwiałych, spalonych słońcem Kanadyjczyków, a także resztki piętnastu kolonii poligamicznych mormonów, którzy umknęli do Meksyku z Utah, aby zachować liczny harem pokornych, noszących czepki żon, perlących się od potu na pustyni Chihuahua, bo muszą mieć na sobie pikowaną bieliznę, nazywaną szatą obrzędową. W wiejskich Cuauhtémoc i Zacatecas istnieją odizolowane siedliska menonitów, którzy wyemigrowali z tak zwanej starej kolonii w Rosji i nadal mówią w języku plautdietsch. Wypasają krowy, a z mleka robią półmiękki ser – zwany Chihuahua lub queso menonita – topliwy, maślany, pyszny w zapiekankach i kulkach drożdżowych.
Kalifornia Dolna jest zarazem elegancka i biedna. Rejonem frontera po obu stronach władają kartele i przemytnicy, stanem Guerrero rządzą gangi narkotykowe, w Chiapas pierwsze skrzypce grają utajeni idealistyczni zapatyści, a marginesy to niebieskie ptaki, surferzy, wędrowcy, zrzędliwi emeryci, nowożeńcy, wyrzutki, uciekinierzy, przemytnicy broni, szpicle i szuje z CIA, goście piorący forsę i ich „słupy”, a w końcu – o, tam – stary gringo w samochodzie, który zezując na drogę, myśli: „Meksyk to nie kraj, lecz świat, nawet tak bardzo un mundo, że nie da się w pełni uchwycić, a chociaż tak różny od stanu do stanu pod względem radykalnej niezależności kultury, temperamentu, kuchni i każdego innego aspektu meksykańskości, to przecież jest doskonałym przykładem bycia tym, czym się jest”.
To ja byłem tym starym gringo. Jechałem prostą nachyloną drogą przez słabo zaludnione doliny Sierra Madre Oriental. Cały poszarpany kręgosłup Meksyku tworzą góry. Rozległe i surowe doliny są porośnięte tysiącami osobnych drzew Yucca filifera, którą my zwiemy juką smoczą, a Meksykanie „palma china”. Zjechałem z drogi, żeby przyjrzeć im się bliżej. Zapisałem w notatniku: „Nie wiem czemu, ale w pustce kilometrów tych dróg czuję się młody”.
Właśnie wtedy spostrzegłem, że leżąca na ziemi cienka gałązka drgnęła. Znajdowała się pod juką na ziemi podobnej do skały. Poruszyła się. Wąż, motek błyszczących łusek, zaczął się kurczyć i zwijać. Gładkie i smukłe ciało, brązowawe jak żwir i ziemia, pulsowało ogarnięte wężową perystaltyką strachu. Cofnąłem się, ale wąż nadal powoli się zwijał. Niejadowity, jak się potem dowiedziałem. Nie był to pierzasty wąż ani agresywny grzechotnik, którego szarpie dzikooki orzeł z godła w centrum flagi Meksyku, lecz zwykły połoz Masticophis flagellum, tak samo liczny na tej równinie jak grzechotnik, reprezentowany w Meksyku przez dwadzieścia sześć rodzajów. Prócz tego występują tam lancetogłowy mleczne, ślepuchy, nieduże dusiciele polujące na gryzonie, ślimaczarze nie większe od dżdżownicy, a także trzymetrowe boa dusiciele.
Radość jazdy otwartą drogą – radość granicząca z uniesieniem.
Za plecami zostawiliśmy całą Amerykę i wszystko, co Dean i ja wiedzieliśmy dotąd o życiu, o życiu w drodze – pisze Kerouac w W drodze o wjeździe do Meksyku. – Wreszcie, na końcu drogi, znaleźliśmy magiczną ziemię, nigdy nam się nie śniło, że ta magia może być tak olbrzymia[1].
Później, dalej, dumam nad starymi pokręconymi pniami juk i ich kulistymi koronami spiczastych, podobnych do miecza liści („Młode liście są proste i sterczące, a z wiekiem coraz bardziej się wyginają” – czytam w opisie botanicznym, którego autor najwyraźniej podsuwa skojarzenie z ramoleniem człowieka). Każda juka to samotny przedstawiciel rodziny szparagowatych – wyglądający niczym wyrośnięty szparag zakorzeniony w piasku i zamieniony w pustynną palmę, mocną, ale uginającą się pod ciężarem lat. Jednocześnie myślę o tym, że miałem ciężkie lato. Nieszanowany, odtrącany, wzgardzony, lekceważony, uznawany za oczywistość, umniejszany, wyszydzany, trochę śmieszny, stereotypowy, już nieciekawy, pasożyt, niewidzialny dla młodych – starzec w Stanach Zjednoczonych, człowiek i pisarz taki jak ja jest właściwie jak juka, jak Meksykanin. Łączy nas piętno zramolenia i zbędności.
Tak więc mam się z czym utożsamić. Ale wyjazd do Meksyku w czasie, gdy czuję się szczególnie deprecjonowany i poniżany, wcale nie jest smutny ani godny politowania. To najzupełniej normalne. No i owo poczucie tryumfu związane z wyruszeniem w długą podróż, gdy po prostu wymknąłem się, nic nikomu nie mówiąc, i całkiem pewny, że nikt nie zauważy.
Tak, jestem jak pogardzany Meksykanin, człowiek, któremu skrupulatnie dają do zrozumienia, że nie jest mile widziany, człowiek, za którym nikt nie tęskni. Trudno o głębszą wspólnotę odczuwania. Jestem tą juką z rozczochranym włosem i zgiętym karkiem. Jestem też podejrzanym migrantem, chociaż jadę w drugą stronę. „Yo soy tú” – pomyślałem. Jestem tobą.
W oczach większości Amerykanów jestem starcem, a więc kimś bez znaczenia, kimś, kogo czas minął, kimś cichnącym w żałosnym diminuendo, podczas gdy wymachuje legitymacją związku emerytów, człowiekiem, tak jak wszyscy starcy w Ameryce, jeżeli nie niewidzialnym, to raczej lekceważonym niż szanowanym, człowiekiem, który wkrótce umrze i zostanie zapomniany. Gringo w trakcie degringolady.
Naturalnie obraża mnie to, ale duma nie pozwala tego okazywać. Odpowiedzią są moje książki, podróż jest moim sprzeciwem. I myślę o sobie na modłę meksykańską, nie jako o starcu, lecz zgodnie z postawą większości Meksykanów wobec osoby starszej jako o hombre de juicio, człowieku mądrym, nie ruco, kimś zużytym, nieważnym, kogo trzeba traktować protekcjonalnie, lecz jako o kimś, kto zgodnie z tradycją zasługuje na szacunek należny starszym, kimś (żeby użyć meksykańskiego eufemizmu) w la tercera edad, trzecim wieku, do kogo wypada się zwracać z szacunkiem „don Pablo” albo „tío” – „wuju”. Zwyczaj każe meksykańskiej młodzieży ustępować miejsca starszym. Młodzi znają przysłowie: Más sabe el diablo por viejo, que por diablo. Diabeł jest mądry, bo jest stary, a nie dlatego, że jest diabłem. Amerykanin powie raczej: „Usuń się, stary, zrób miejsce młodym”.
Jako swego rodzaju stary żeglarz pragnę chwycić niedowiarków kościstą ręką, przyszpilić ich płomiennym wzrokiem i rzec: „Byłem w miejscu, w którym nikt z was nie był i dokąd nawet nie może się udać. To przeszłość. Spędziłem tam długie lata i powiem wam, że nic nie wiecie”.
Podczas swojej pierwszej długiej podróży – do Afryki Środkowej, pięćdziesiąt pięć lat temu – cieszyłem się tym, że jestem obcy w obcym kraju, daleko od domu, zmuszony uczyć się nowego języka, zobowiązany do przebywania przez dwa lata w głuszy jako nauczyciel bosych uczniów. Zostałem w Afryce przez sześć lat i uczyłem się, jak to jest być outsiderem. Następnie przez trzy lata uczyłem w Singapurze, po czym zrezygnowałem z wszelkiej pracy na etacie i przez siedemnaście lat mieszkałem w Wielkiej Brytanii, zmuszony nosić dowód osobisty obcokrajowca.
Po części z powodu namiętnej ciekawości, po części po to, żeby zarobić na życie, nadal podróżowałem. Ryzykowne wyprawy, które odbywałem, mając trzydzieści–czterdzieści lat, dzisiaj mnie zdumiewają. Pewnej zimy byłem na Syberii. Wybrałem się w podróż lądową do Patagonii. Tłukłem się każdym rozklekotanym pociągiem po Chinach i pojechałem samochodem do Tybetu. Pięćdziesiąt lat skończyłem, wiosłując samotnie w kajaku na Pacyfiku – zagrożony przez wyspiarzy, miotany przez fale, spychany w morze przez wicher opodal Wyspy Wielkanocnej. Nawet odbyta w 2001 roku podróż z Kairu do Kapsztadu, z przystankiem w Johannesburgu w sześćdziesiąte urodziny, wydaje mi się nie do powtórzenia – w każdym razie przeze mnie, który pamiętam, jak na pustyni Kajsut, niedaleko od Marsabit, strzelali do mnie bandyci shifta i jak w Johannesburgu ukradziono mi torbę i wszystko, co miałem. Dziesięć lat później, szykując sequel do książki o tamtej podróży, znowu przemierzałem Afrykę, wyruszyłem z Kapsztadu, zmierzałem do granicy Konga, a po drodze skończyłem siedemdziesiąt lat na pustyni Kalahari i broniłem się przed prostakami w smrodzie i nędzy północnej Angoli. Dziesięć było tych podróży, a każda stała się kanwą książki.
„Napisać historię człowieka współczesnego uleczonego z rozdarć samą tylko długą kontemplacją pejzażu”[2] – czytamy w Notatnikach Camusa. Pamiętając o tym zaleceniu (które stało się dla mnie swoistą mantrą) w okresie, kiedy wydawało mi się, że mam dość długich podróży, wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w rozciągniętą na dwa lata podróż po bocznych drogach Głębokiego Południa, z myślą, rzecz jasna, o książce. Odmłodziło mnie to w najzupełniej dosłownym sensie, bo włócząc się samochodem, w istocie czułem się znowu młody.
W trakcie tych jazd po Głębokim Południu nadłożyłem drogi i pierwszy raz, w Nogales, przekroczyłem granicę Meksyku. Była to prawdziwa podróżnicza epifania, która odsłoniła całkiem nowy świat. Jakże się zdziwiłem, gdy przeszedłszy przez kołowrót w bramie wyspawanej w dziewięciometrowym żelaznym płocie, momentalnie zanurzyłem się w obcym kraju – w aromacie i skwierczeniu ulicznego jadła, brzęczeniu gitar, nagabywaniu domokrążców.
„Po drugiej stronie ulicy zaczynał się Meksyk – pisał Kerouac. – Rozejrzeliśmy się z ciekawością. Ku naszemu zdumieniu wszystko zgadzało się dokładnie z naszym wyobrażeniem o Meksyku”[3].
Spotkałem wtedy migrantów, Meksykanów zamierzających się prześlizgnąć przez granicę i takich, których deportowano, i widziałem kobietę w średnim wieku modlącą się przed posiłkiem w schronisku dla migrantów El Comedor, prowadzonym przez organizację Iniciativa Kino para la Frontera [Inicjatywa imienia Ojca Kiny na rzecz Granicy]. Była to Zapotekijka z górskiej wioski w Oaxace, która zostawiła ze swoją matką trójkę dzieci i ruszyła do granicy, żeby przedostać się do Stanów, zatrudnić jako posługaczka w jakimś hoteliku i wysyłać pieniądze biednej rodzinie. Zabłądziła jednak na pustyni, gdzie amerykańscy strażnicy w końcu ją zauważyli, zatrzymali, poturbowali i wysadzili w Nogales. Obraz tej modlącej się kobiety wrył mi się w pamięć i służył umocnieniu woli. Ilekroć w trakcie podróży napotykałem przeszkody albo czułem zniechęcenie, przywoływałem wspomnienie tej dzielnej Zapotekijki i ruszałem dalej.
Świadomość ryzyka podejmowanego przez migrantów dodała mi odwagi, a że zewsząd, poczynając od głowy państwa, a kończąc na szarej masie pijaczków i ksenofobów (ośmielonych chyba przez ich bigoteryjnego wodza), słyszałem wyłącznie prostackie opinie o Meksykanach, postanowiłem jechać do Meksyku. Przestudiowałem mapę. Mój status był żaden, z wyjątkiem wieku, ale w kraju, w którym szanuje się starszych, wiek wystarczy – a może i tego nie trzeba.
Wiek jednak był sam w sobie istotny. Bo i jak długo jeszcze będę w stanie sam pokonywać samochodem wielkie odległości, odwiedzać miasta, przemierzać pustynie i góry Meksyku? Po skończeniu siedemdziesięciu sześciu lat ważność prawa jazdy trzeba przedłużać co dwa lata. Jeżeli następnym razem nie przejdę pomyślnie badania wzroku, moje dni za kółkiem się skończą. Miałem więc mało czasu – prawo jazdy z nieodległym terminem ważności nagliło mnie do drogi. Przymierzyłem się do improwizowanej podróży wzdłuż granicy i przez cały Meksyk, od granicy do Chiapas, a myśląc o tym, czułem taką samą ekscytację jak wówczas, gdy byłem młody.
Chodziła mi po głowie książka o Meksyku, ale istnieją setki dobrych książek na ten temat pióra cudzoziemców. Jedną z najwcześniejszych napisał Anglik Job Hortop, który był marynarzem na statku do transportu niewolników, a potem przez dwanaście lat sam galernikiem na statkach hiszpańskich. O Meksyku i swoich przejściach pisał w wydanym w 1591 roku dziełku The Rare Travales of an Englishman Who Was Not Heard of in Three-and-twenty Years’ Space [Niezwykłe podróże pewnego Anglika, o którym na dwadzieścia trzy lata słuch zaginął], które Hakluyt włączył do swoich Voyages [Wypraw]. Pierwszy obszerny opis Meksyku ukazał się mniej więcej pół wieku później, a jego autorem był Anglik Thomas Gage, który jako dominikanin w 1625 roku wylądował w Veracruz[4]. Jego opowieść o podróżach i o cudach Nowej Hiszpanii wydano w 1648 roku. Blisko połowy XIX wieku ukazała się doniosła książka epistolarna Life in Mexico (1843) [Życie w Meksyku], obfitujący w szczegóły obraz tego kraju pióra Fanny Erskine Inglis, piszącej pod nazwiskiem po mężu jako Marquesa de Calderón de la Barca (będąc szkocką żoną ambasadora Hiszpanii, Fanny miała wstęp wszędzie, a była nałogowo niedyskretna). Inna ponadczasowa i wnikliwa książka podróżnicza o Meksyku (której autor chwali dzieło Fanny) to wydane przeszło sto lat temu ¡Viva México! [Niech żyje Meksyk!] pióra Charlesa Macomba Flandraua.
O Meksyku pisali Stephen Crane, D. H. Lawrence, Evelyn Waugh, Malcolm Lowry, John Dos Passos, Aldous Huxley, B. Traven, Jack Kerouac, Katherine Anne Porter, John Steinbeck, Leonora Carrington, Sybille Bedford, William Burroughs, Saul Bellow, Harriet Doerr i wielu innych – lista jest długa. Meksyk ma szczęście do odwiedzin wybitnych pisarzy, a chociaż każdy z nich widział coś innego, kraj ten w oczach ich wszystkich ucieleśnia to, co egzotyczne, barwne, pierwotne i niepoznawalne. Jeden ze wspólnych niedostatków tych pisarzy polegał na słabej znajomości hiszpańskiego.
Graham Greene, który w 1938 roku na krótko, bo na pięć tygodni, odwiedził Meksyk, w ogóle nie mówił po hiszpańsku. Niektórzy krytycy chwalą jego The Lawless Roads [Drogi bezprawia], ale to książka pełna irytacji i niechęci, smętna, przerysowana, oskarżycielska i pogardliwa wobec Meksyku. Greene podróżował po Tabasco i Chiapas w okresie prześladowania Kościoła katolickiego przez władze (a w innych regionach kraju armia walczyła z dobrze uzbrojonymi katolickimi cristeros).
Pisarz, nawrócony katolik, odbierał tę walkę z religią osobiście. „Znienawidziłem Meksyk” – wyzna w pewnej chwili. Dalej: „Jakże człowiek zaczyna nienawidzić tych ludzi”. I jeszcze: „Nie znam kraju, w którym człowiek cały czas jest świadom aż takiej nienawiści”. Greene opisuje w Chiapas modlących się chłopów „o twarzach jaskiniowców” (zapewne rodzimych Tzeltalów) i żali się na „niewymownie okropne jedzenie”. Pod koniec książki przyznaje się do „niemal patologicznej nienawiści”, jaką zaczął odczuwać do Meksyku. Mimo to zainspirowana podróżą meksykańską powieść Moc i chwała należy do najlepszych dzieł Greene’a.
Somerset Maugham odwiedził Meksyk w 1924 roku, w tym samym czasie co D. H. Lawrence, z którym się kłócił. Maugham pojechał tam, żeby napisać artykuł zamówiony przez pewne pismo. Później stworzył kilka smutnych opowiadań zainspirowanych tą podróżą, ale żadnej książki. Kiedy Frieda Lawrence zapytała go, co sądzi o Meksyku, Maugham odparł: „Chcesz, żebym podziwiał ludzi w wielkich kapeluszach?”.
Nienawiść do Meksyku lub pogarda dla niego to motyw przewodni mało znanej i pełnej urazy książki podróżniczej Evelyna Waugh Robbery Under Law. The Mexican Object Lesson [Rozbój w majestacie prawa. Meksykańska lekcja poglądowa], a także lepiej znanej pracy Aldousa Huxleya Nad Zatoką Meksykańską. Waugh pisał: „Rok po roku [Meksyk] staje się bardziej głodny, bardziej nikczemny i bardziej beznadziejny”. Huxley: „Wschód słońca – kiedy już nadszedł – stał się sprawą pospolitą i krótkotrwałą” i „spod olbrzymich kapeluszy lub ciasno obciągniętych chust widać jaszczurczy błysk indiańskich oczu”[5].
Książki o Meksyku nadal się ukazują, w tym wiele znakomitych. Są to książki o kartelach, zdumiewających ruinach, granicy, barbarzyńskim handlu narkotykami, sztuce i kulturze meksykańskiej, kuchni, polityce, gospodarce, książki wprowadzające, książki obrazkowe, przewodniki po hotelach i nadmorskich kurortach, książki z sugestiami i podpowiedziami dla emerytów, przewodniki dla surferów, autostopowiczów i turystów z kamperami, książki, które upiększają Meksyk, i takie, które są oskarżycielskie i pełne przestróg, jak naprawdę niezły przewodnik z 2012 roku zatytułowany Don’t Go There. It’s Not Safe. You’ll Die, and Other More Rational Advice for Overlanding Mexico and Central America [Nie jedź tam. To niebezpieczne. Zginiesz, i inne bardziej racjonalne rady dla podróżujących drogą lądową po Meksyku i Ameryce Środkowej].
Jakkolwiek niechętni są pisarze cudzoziemscy, nikt nie jest bardziej wrogo nastawiony do Meksyku od samych Meksykanów. Najlepiej znany w świecie pisarz meksykański Carlos Fuentes był tak skłócony z kolegami po piórze i tak przez nich postponowany, że uciekł do Paryża. Meksykańscy pisarze z reguły starają się zaczepić na jakimś amerykańskim uniwersytecie lub na jakiejkolwiek innej zasadzie wynieść się za granicę. Trudno ich za to potępiać – pieniądz to rzecz istotna. Gorzkie i zjadliwe lamentacje literatów nad ojczyzną zajęłyby długą półkę, a ich charakter oddaje opasły i pouczający zbiór The Sorrows of Mexico. An Indictment of Their Country’s Failings by Seven Exceptional Writers [Smutki Meksyku. Siedmiu wybitnych pisarzy wytyka wady ojczyzny]. Labirynt samotności, tom refleksji Octavia Paza o śmierci i samotności, maskach i historii, to bezlitosna, ale i jedna z najbardziej przenikliwych znanych mi książek o meksykańskich postawach i wierzeniach. („Skądże – zaoponował mój meksykański znajomy, z którego zdaniem się liczę – to zlepek stereotypów”).
Nie znalazłem jednak podróżnika ani pisarza, czy to zagranicznego, czy krajowego, który potrafiłby uchwycić istotę Meksyku, chociaż tego rodzaju zamysł może być ideą daremną i przestarzałą. Meksyk wymyka się uogólnieniom i podsumowaniom, jest zbyt wielki, zbyt złożony, zbyt różnorodny pod względem geografii i kultury, zbyt poplątany i wielojęzyczny – tamtejsze władze uznają urzędowo sześćdziesiąt osiem języków i trzysta pięćdziesiąt dialektów. Niektórzy autorzy próbują pisać wyczerpująco. Rebecca West w późnym okresie życia (miała siedemdziesiąt lat, ale nie straciła apetytu na podróże) zaczęła zbierać notatki do książki o Meksyku, która miała być równie encyklopedyczna, jak jej barwny, liczący czterysta tysięcy słów portret Jugosławii Black Lamb and Grey Falcon [Czarna owca i szary sokół]. Wprawdzie West zarzuciła ten zamiar, ale zebrane fragmenty, wydane pośmiertnie jako Survivors in Mexico [Ocaleni w Meksyku], są pouczające, a miejscami odważne i wnikliwe.
Wszystkie książki na temat Meksyku dają do zrozumienia, że chociaż Europejczyk może wyemigrować do Meksyku i zostać Meksykaninem, Amerykanin w żadnym razie nie jest w stanie pójść za jego przykładem: gringo na zawsze zostanie gringo. W praktyce wcale nie jest to nieszczęście, lecz wyzwolenie. Zważmy chociażby na zrytualizowany humor, który antropolodzy społeczni nazywają „stosunkiem żartobliwej poufałości”. Ta błazenada przyjęła w Meksyku wyrafinowane formy. Meksykanie pozwalają gringo być sobą i tylko miotają żartobliwe obelgi uwypuklające różnice, a przywilej udawanego braku szacunku służy zapobieganiu konfliktom. Według A. R. Radcliffe’a-Browna, który ukuł pojęcie „stosunku żartobliwej poufałości”, jest to „stosunek między dwojgiem ludzi polegający na tym, że jeden ma zwyczajowe prawo, a niekiedy obowiązek, drażnić drugiego i wyśmiewać się z niego, a drugi z kolei jest zobowiązany, by się nie obrażać”.
Dzięki wielkoduszności i poczuciu humoru Meksykanów i dzięki kulturze, która nakazuje cenienie obyczajów, zwłaszcza obyczajów rządzących żartobliwym droczeniem się, Amerykanin uznający rolę gringo ma prawo kultywować swoje gringoismo. Gringo, który nie narusza tego statusu, ma swobodę bycia innym. Słowa „gringo” Meksykanie używają na ogół bez wielkiej złośliwości. (W Meksyku obelżywym określeniem gringo jest „gabacho”, słowo, które w Hiszpanii służy do zmieszania z błotem Francuza). Tak oto tradycja osiedlania się gringo w Meksyku jest długa, a dzisiaj kwitnie. Obecnie w całym Meksyku istnieją zasiedziałe społeczności gringos, emerytów i eskapistów, którzy w ogóle nie zamierzają wracać do ojczyzny i którzy bez przeszkód pokazują się wszędzie i mieszkają w Meksyku długie lata. Meksykańska gościnność wobec gringo ironicznie kontrastuje z amerykańskim demonizowaniem wszechobecnych Meksykanów, od których Ameryka się odgradza, których piętnuje jako niepożądanych, uważa za podejrzanych i nie chce u siebie.
Również te jaskrawe paradoksy i uporczywość stereotypów popychały mnie do tej podróży, a wyruszając w nią, miałem nadzieję, że zrozumiem to wszystko lepiej w obcym kraju za bramą w wysokim ogrodzeniu na końcu drogi. No i bałem się, że moje dni za kółkiem są policzone, a moje życie pisarskie gaśnie. Stale przypominano mi o wieku, ale wiedziałem, że wyprawa samochodowa podniesie mnie na duchu, uwolni od bezsensownej obsesji autoanalizy i wprawi – jak w książce Pack My Bag [Pora się zwijać] rzekł angielski autor Henry Green – „w ów błogosławiony stan, w którym człowiek w końcu gwiżdże na wszystko”.
Planowałem przemierzenie Meksyku od krańca do krańca, a więc podróż będącą antytezą bierności, upadku czy degrengolady. Miał to być raczej skok w nieznane, wyprawa daleko od domu, do granicy, a potem aż skończy się droga. Nawet najbardziej niefrasobliwa podróż po Meksyku staje się sprawą poważną – niebezpieczną, dramatyczną, ryzykowną, pouczającą, chwilami porażającą. Moja miała wszystkie te cechy.
Ale za kierownicą siadłem dopiero wtedy, kiedy naszło mnie poczucie, jak gdyby pieścił mnie kosmiczny wiatr, przypomnienie, co podróż może zrobić z człowiekiem – zostałem wyzwolony.
Jazda z Cape Cod do granicy zajęła mi cztery i pół dnia. Dom opuszczałem w pośpiechu, po południu, pod wpływem nagłego impulsu dzień przed zaplanowanym terminem, niecierpliwie opróżniwszy lodówkę do dużego kartonu, który wrzuciłem do samochodu, żeby posilać się w drodze. Przed nocą dotarłem do Nyack w stanie Nowy Jork. Nazajutrz prawie tysiąc kilometrów przez przyjemną jesień w Dixielandzie, smutek południowej scenerii, melancholię stron lekceważonych, wszystko swojskie niczym twarz starego przyjaciela, bo przecież przez dwa lata wałęsałem się po tutejszych zaściankach, zbierając materiały do Głębokiego Południa. Trzeciego dnia pokonałem osiemset kilometrów, aż w końcu późno w nocy w pokoju motelu opodal Montgomery w Alabamie gotowałem w mikrofali makaron i oglądałem mecz futbolowy.
Z biernego, ospałego Południa ruszyłem ku Zatoce, przez Biloxi, Pascagoulę i taplający się w rozlewiskach Nowy Orlean do Beaumont w Teksasie, gdzie wszystkie motele, duże i małe, pękały w szwach wypełnione ludźmi, którzy stracili domy w niedawnym huraganie. Bezdomni, półnadzy młodzi i rodziny polegujący w holu, palacze konferujący na parkingu, nie zrozpaczeni, lecz zagubieni, żałośni, fatalistyczni niczym wygnańcy sądnego dnia, przebłysk tego, jak będzie wyglądał koniec świata: biedni, głodni ludzie koczujący w kucki w przepełnionych hotelach, niemający dokąd pójść.
Bliżej Houston – w większej dziurze Winnie (3254 mieszkańców) – spory kawałek od głównej drogi, dostałem pokój i wysłuchałem pijackiego wykładu motocyklisty, który przyjechał z Billings w Montanie.
– Billings, miłe? Ha, ni cholery. Ale mówisz, że jedziesz do granicy? Kiedyś byłem w Laredo. Pomyliłem cholerną drogę. Nagle widzę ci ja znak „Do Meksyku” i od razu zamiatam motorem, zawracam, chociaż to droga jednokierunkowa, do diabła z glinami. Ani myślałem się zbliżyć do tego pierdolonego kraju. Meksy zaraz by mi ukradli motor i spuścili wpierdol. W życiu nie przekroczę tej granicy.
Prawie bezzębny, wytatuowany, z przetłuszczonymi włosami, przygarbiony od kulenia się nad kierownicą harleya, rozparty na swym krążowniku na parkingu przed motelem, pociągający piwko – z pewnością najtwardszy gość, jakiego widziałem w ciągu tygodnia, cwany, wiedzący sporo o latających spodkach, piłach łańcuchowych, bocznych drogach i obeznany z rewersami życia. W Montanie odebrał syna z więzienia.
– Odsiedział półtora roku, będzie się to za nim ciągnąć do końca życia.
Na koniec poczęstował mnie następującą refleksją:
– Wybierasz się do Meksyku? Nie jedź tam! Zginiesz!
Jeszcze jedna lekcja. Lepiej nie zdradzać, że pragnie się dokądś jechać, bo każdy wskaże dziesięć powodów, żeby się tam nie wybierać. Wszyscy chcą, żebyś został w domu i tak jak oni wcinał mielonkę i grał na komputerze. Ten refren usłyszałem nazajutrz w Corpus Christi, gdzie z oczyma zaczerwienionymi od jazdy przez półpustynię między Victorią a Refugio pobłądziłem i na stacji benzynowej pytałem, którędy do McAllen.
Krępy facet, tankujący potwornego tira, kolejny twardziel, tyle że trzeźwy, zmierzył mnie spojrzeniem przymrużonych oczu i zahuczał:
– Nie przekraczaj pan granicy w Bronsville. W ogóle jej pan nie przekraczaj, nigdzie. Kartele zaraz pana namierzą, pojadą za panem. Jak będziesz pan miał fart, zabiorą samochód i zostawią pana na poboczu. Jak będziesz pan miał niefart, zabiją. Lepiej trzymaj się pan z dala od Meksyku.
Koniecznie chciałem zobaczyć płot, więc ruszyłem w dolinę Rio Grande, na południe do Harlingen, stamtąd do McAllen, a tam Twenty-Third Street do International Boulevard i granicy w Hidalgo, gdzie przedmiot mojego zainteresowania prezentował się w całej okazałości i okropieństwie. Oznaczając skraj naszego wielkiego państwa, okropny stalowy płot górował nad restauracją Whataburger, pchlim targiem i sklepem HomeGoods. Wysoki na siedem i pół metra, kojarzył się z ogrodzeniem więzienia – niczego podobnego nie widziałem w żadnym innym kraju. Pewien teksaski kongresman nazwał ten płot „nieskutecznym czternastowiecznym rozwiązaniem dwudziestopierwszowiecznego problemu”. Słusznie, bo niczym średniowieczny mur jest tylko symbolem wykluczenia, a nie prawdziwą zaporą. Można przecież przeleźć górą albo tunelem pod spodem. W epoce nadzoru lotniczego i rozwiniętych technik ochrony to jakiś niepotrzebny zabytek przestarzałego kowalstwa, stary zardzewiały płot ciągnący się długimi kilometrami, widoma oznaka narodowego obłędu.
– Zabijają tylko dziesięć osób dziennie – powiedział Jorge („Proszę mówić do mnie George”), kelner w sali śniadaniowej hotelu, zwracając ku mnie trupio bladą twarz.
– To było w Juárez – odparłem. – Ale słyszałem, że teraz jest tam spokojniej.
Opowieści o krwiożerczych Meksykanach ciągną się od czasów pierwszych kronikarzy, choćby Francisca Lópeza de Gómary, autora Hispania victrix (1553), którego w eseju O umiarkowaniu cytuje Montaigne, zauważając w odniesieniu do mieszkańców Nowego Świata, że „wszystkie ich bożki napawają się krwią ludzką”[6]. Dotyczy to również Daniela Defoe, który w Przypadkach Robinsona Kruzoe (1719) pisał o okrucieństwach Hiszpanów, ale i o barbarzyńcach, których Hiszpanie masakrowali w Ameryce za to, że są „bałwochwalcami […] praktykującymi niekiedy krwawe obrzędy z ofiar ludzkich”. Kruzoe powiada, że „pamięć tego okrucieństwa uczyniła imię Hiszpana godnym złorzeczenia i wzgardy u wszystkich narodów”[7].
– I ta pani, co się rozbiła – dodał Jorge, grożąc palcem – bo trup zwisający z mostu spadł na jej samochód.
– Tijuana – rzekłem spokojnie. – I bynajmniej nie ostatnio.
– Czterdziestu trzech studentów porwanych i zamordowanych w Guerrero.
– Chwytam, George.
– Proszę lecieć samolotem. Proszę nie jechać.
– Jadę, taki mam plan.
– Ale czemu samochodem?
– Z wielu powodów.
– Mucha suerte, señor.
Powodzenia, proszę pana.
Przestrogi Jorgego sprowadzały się w gruncie rzeczy do „uważaj”, banalnego ostrzeżenia, które podróżnik zawsze słyszy przed wyprawą – przestrogi, która zazwyczaj wydaje mi się nierzeczowa, podszyta urazą i zazdrością, jest ostrzeżeniem, które leniwemu i zgorzkniałemu domatorowi ma dać potem prawo do chełpliwego okrzyku: „Widzisz, a nie mówiłem?!”.
– Me vale madre – powiedziałem do Jorgego, co jest raczej wulgarnym meksykańskim sposobem stwierdzenia „mam to gdzieś” i na co on najpierw się roześmiał, potem jęknął i w końcu pokręcił głową.
Pewnie pomyślał, że jestem nierozsądny.
No i słusznie, bo właściwie nie miałem pojęcia o przestępczości w Meksyku. Jak wszyscy wiedziałem, że działalność karteli i walka z nimi pociągają za sobą wiele ofiar, ale nie znałem okropnych faktów ani konkretów. A może je ignorowałem, aby nie straszyły mnie i nie zniechęcały w podróży. Fakty i liczby, które przytoczę, poznałem później. Na przykład od strony czysto statystycznej wygląda to tak, że od grudnia 2006 roku, gdy władze meksykańskie wypowiedziały wojnę przestępczości zorganizowanej, zginęło lub zaginęło przeszło dwieście tysięcy osób. Na początku 2017 roku nie wiedziałem, że przez pierwsze dziesięć miesięcy tego roku dojdzie w Meksyku do siedemnastu tysięcy sześćdziesięciu trzech zabójstw, a w Ciudad Juárez odnotują przeciętnie jedno morderstwo dziennie, ponieważ kartele Sinaloa i Juárez toczyły w tym mieście wojnę o panowanie nad handlem narkotykami. W całym 2017 roku w Meksyku doszło do dwudziestu dziewięciu tysięcy stu sześćdziesięciu ośmiu zabójstw, z których większość była związana z działalnością karteli.
W Reynosie, po drugiej stronie granicy w stosunku do McAllen, gdzie sobie stałem nieświadom tego wszystkiego, przemoc była zjawiskiem powszednim, a na ulicy zawsze mogły zaświstać kule – skutek nagłych krwawych utarczek, porwań, zabójstw i taktyki walki zwanej narcobloqueo, która upowszechniła się wśród narcos, a polega na blokowaniu ulicy ukradzionymi, niekiedy podpalanymi, samochodami tworzącymi coś w rodzaju barykady mającej chronić narcos przed nacierającymi siłami policji lub wojska. W maju 2018 roku, gdy znowu przekraczałem granicę meksykańską, główny artykuł na stronie internetowej „Proceso” nosił nagłówek Reynosa amanece con narcobloqueos, persecuciones y balaceras (Reynosę budzą narcobloqueos, pościgi i strzelaniny), ale przegapiłem ten artykuł, a w Reynosie widziałem tylko posterunki uliczne uzbrojonych po zęby policjantów i noszących czarne maski żołnierzy w ciemnych kanciastych wozach pancernych.
Reynosa stała się wówczas jednym z najbardziej niebezpiecznych miast w Meksyku. Sukcesy armii w zwalczaniu karteli osłabiły ich władzę, co skutkowało chaosem i natężeniem walk wewnętrznych wśród narcos. W kwietniu 2017 roku wojsko zlokalizowało i zlikwidowało Juliána Loisę Salinasa („Comandante Toro”), jednego z szefów kartelu Del Golfo. W 2018 roku żołnierze zabili w Reynosie innego bosa Del Golfo, Humberta Lozę Méndeza („Betita”) i jeszcze trzech innych ważnych narcos.
Właśnie w Reynosie Los Zetas, czyli egzekutorzy ze zbrojnego ramienia Del Golfo, zaczęli tworzyć własny kartel, a chełpili się, że są bezlitośni. Większość z nich była dezerterami z meksykańskich sił specjalnych, którzy zwrócili się przeciwko dowódcom i postanowili wykorzystać swe kwalifikacje zabójców jako zarabiający wielkie pieniądze sicarios – płatni mordercy. Od maja 2017 roku do stycznia 2018 roku, kiedy kursowałem tam i z powrotem, telepiąc się po bocznych uliczkach Reynosy i dziurawych drogach, w samochodzie oznaczonym rzucającą się w oczy tablicą rejestracyjną z napisem: „Massachusetts – The Spirit of America [Duch Ameryki]”, ta wojna na ulicach Reynosy pociągnęła za sobą czterysta ofiar.
Fasada Reynosy mnie oczarowała: malowniczy główny plac, ładny kościół, uprzejmi sklepikarze, dobre restauracje i stragany z tacos, kwitnący rynek, uczniowie w mundurkach i z tornistrami. Potrzebowałem kilku wizyt, żeby zobaczyć to, co kryło się za tymi ujmującymi przejawami zdrowej meksykańskości: biedne uliczki, dorywczy handlarze narkotyków zwani narcomenudistas, kręcący się w pobliżu slumsów na obrzeżach miasta, wygłodniałe złe psy, blokady drogowe, ustawione jeden przy drugim opancerzone samochody, wrzeszczący żołnierze z karabinami maszynowymi i mający obłęd w oczach uzbrojeni po zęby policjanci, jedni i drudzy zwykle zamaskowani, tak aby nie mogli ich później rozpoznać, zwabić w zasadzkę i zabić mściwi narcos od mokrej roboty.
Meksykańskie gangi odzwierciedlają politykę Meksyku, jego stany, geografię i całą tkankę życia kraju, el mundo Meksyk. Ich działanie ma zbyt wiele aspektów i niuansów, żeby dało się je zamknąć w jednej formule. Przemoc związana z gangami bynajmniej nie ogranicza się do wojny między rządem a kartelami, lecz obejmuje także wojny między kartelami, a dodatkowo sprawę komplikują różnice ideologiczne w łonie karteli – różnice ideologiczne w ogólnym i brutalnym sensie, bo wyrażające się sporami zwolenników dekapitacji z rzecznikami wypruwania wnętrzności i obcinania rąk i nóg, zwolennikami wieszania wrogów na latarniach, rzecznikami zastraszania i niewolenia migrantów czy zwolennikami niedawno wymyślonej taktyki polegającej na wyrzucaniu trupów na ulicę, jak się to zdarzyło we wrześniu 2011 roku, gdy siepacze Joaquína Guzmána, żeby zastraszyć przeciwników i pokazać, kto rządzi, wyrzucili z dwóch furgonetek trzydzieści pięć zakrwawionych trupów (w tym ciała dwunastu kobiet) przy centrum handlowym na bulwarze Manuela Ávili Camacho, w jednym z ładniejszych zakątków Veracruz. Jeżeli żaden z karteli nie ma pełni władzy nad danym terytorium, oznacza to wojnę wielu band i szczególne natężenie przemocy.
Okaleczenie jest wiadomością. Obcięty język wskazuje, że ofiara za dużo gadała, a że „dedo” (palec) to eufemizm dla zdrajcy, trupy kapusiów pozbawia się palców. W Ameksyce, najbardziej autorytatywnej książce o przygranicznych kartelach, Ed Vulliamy cytuje lekarza sądowego, który tłumaczy: „Ucięta ręka może oznaczać, że ofiara ukradła przemycany towar, a ucięte nogi to znak, że ktoś chciał odejść z kartelu”. Ucięcie głowy to wymowny „pokaz siły, ostrzeżenie dla wszystkich, jak publiczne egzekucje w dawnych czasach”[8].
Skąd tak krwawa rywalizacja między kartelami? Stąd, że skuteczny meksykański gang narkotykowy w ciągu roku może osiągnąć zysk idący w miliardy dolarów. Najbardziej przedsiębiorcze kartele inwestują zyski w infrastrukturę. Przed drugim aresztowaniem Guzmán, z powodu niskiego wzrostu zwany El Chapo (Konus), kierował największą flotą powietrzną w Meksyku. Miał więcej samolotów od narodowego przewoźnika Aeromexico. W latach 2006–2015 władze zarekwirowały kartelowi Sinaloa pięćset osiemdziesiąt sześć samolotów i trzynaście helikopterów. Aeromexico miały śmieszne sto dwadzieścia siedem samolotów. Flota El Chapo (który twierdził, że ma też łodzie podwodne) służyła głównie do zaspokajania narkotykowych potrzeb Amerykanów, którzy są największymi na świecie konsumentami prochów i według raportu RAND Corporation z 2014 roku na szmuglowane przez granicę meksykańską kokainę (w tym crack), heroinę, marihuanę i metamfetaminę wydają rocznie przeszło sto miliardów dolarów.
Byli towarzysze w obrębie Los Zetas się poróżnili i wyłoniły się dwie frakcje, Vieja Escuela Zeta (Stara Szkoła Z) i Cártel del Noreste (Kartel Północnowschodni), które walczyły o władzę nad głównymi szlakami handlu narkotykami i ludźmi. Zetas są szczególnie niebezpieczni i nieprzewidywalni nie tylko dlatego, że zabijają w wyjątkowo nikczemny sposób, lecz także dlatego, że w odróżnieniu od większości gangów meksykańskich nie ograniczają terenu swej działalności. Meksykańscy gangsterzy zwykle działają w granicach swojego regionu, na określonych szlakach i w określonych plazas. „Plaza” w języku narcos oznacza teren wartościowy z punktu widzenia interesów. Nuevo Laredo i Tijuana to bardzo pożądane plazas – dlatego są tak niespokojne. Mówiono, że Zetas są wszędzie, nawet w stanie Sinaloa, gdzie wojują z kartelem Sinaloa, podzielonym i osłabionym po aresztowaniu El Chapo. Vulliamy cytuje w Ameksyce znającego się na rzeczy biznesmena z McAllen, który stwierdził: „Na razie Los Zetas i inne kartele przenikają na amerykańską stronę, są w Houston, są w Nowym Jorku, są w rezerwatach Indian”[9].
Jedna z potworności Zetas, o której nie wiedziałem, wydarzyła się w 2010 roku w San Fernando, na południe od Reynosy. Wałęsająca się grupa Zetas zatrzymała dwa autobusy z migrantami – mężczyznami, kobietami i dziećmi z Ameryki Środkowej i Południowej, którzy uciekali przed przemocą w ojczyźnie. Gangsterzy zażądali pieniędzy. Migranci ich nie mieli. Gangsterzy zażądali, żeby migranci pracowali dla nich jako zabójcy, agenci i mrówki przenoszące narkotyki przez granicę. Migranci odmówili. Gangsterzy zagonili migrantów do budynku w wiosce El Huizachal, zawiązali im oczy, związali ręce i nogi i każdemu strzelili w głowę. Zginęło siedemdziesięcioro dwoje migrantów. Pewien mężczyzna (z Ekwadoru) udawał trupa, po czym uciekł i podniósł alarm.
Potworne szczegóły tej rzezi wyszły na jaw po aresztowaniu jednego ze sprawców, Édgara Huerty Montiela, dezertera z armii, znanego jako El Wache, czyli Dzieciak. Montiel przyznał się do zamordowania jedenaściorga migrantów, co jak powiedział, zrobił dlatego, że był przeświadczony, iż pracują dla konkurencyjnego gangu. Rok później opodal tego samego miasta policja odkryła czterdzieści siedem zbiorowych grobów, w których pogrzebano ciała stu dziewięćdziesięciu trzech osób – głównie migrantów i pasażerów busów porwanych i złupionych w trakcie przejazdu przez ten rejon stanu Tamaulipas, około stu trzydziestu kilometrów na południe od granicy z USA.
Szukając pieniędzy, przymusowych pracowników, kobiet do sprzedaży za granicę, Zetas i inne gangi regularnie napadały na busy i furgonetki i porywały podróżujących nimi migrantów, robotników dojeżdżających do pracy i podróżnych takich jak ja. Takie porwanie w języku karteli nazywa się „levantón”, dźwignięciem. W Reynosie działały setki zakładów firm amerykańskich i europejskich, które przenosiły tam produkcję ze względu na niskie płace (pracownik zaczyna z reguły od dziesięciu dolarów dziennie). W colonias, które wyrosły wokół miasta, mieszkało co najmniej sto tysięcy pracowników tych firm.
– Był tu pewien gringo, kierownik w fabryce – opowiadał mi facet w McAllen, które od Reynosy dzieli kwadrans jazdy. – Co rano przekraczał granicę, ubrany w garnitur i pod krawatem, a jeździł wielkim SUV-em. Pewnego dnia złapali go w levantón i firma musiała zapłacić duży okup. No więc zmienili samochody. Teraz kierownicy ubierają stare ciuchy i jeżdżą obtłuczonymi pikapami.
Ten facet to meksykański imigrant, z Monterrey, który mieszkał w Stanach tuż przy granicy meksykańskiej i jak mi powiedział, nie przekroczył jej od przeszło dwudziestu lat.
– Dobrze mi tu, w Teksasie. I nie chcę kłopotów – mówił. – Mamy niecałe dwa kilometry do centrum Reynosy i wie pan co? Nie dochodzą do nas stamtąd żadne wiadomości. O tym nie piszą w gazetach. Wiem tylko to, o czym ludzie gadają, tutejsi. Pogłoski, plotki. Nic oficjalnego.
Ale to było na znacznie późniejszym etapie mojej podróży.
Do schizmy doszło również w kierowanym przez El Chapo kartelu Sinaloa, gdy grupa cyngli utworzyła nowy gang – Cártel de Jalisco Nueva Generación, czyli Nowe Pokolenie Jalisco, o którym szybko stało się głośno za sprawą bestialskich rzezi i zabójstw policjantów, a także faktu, że narcos z tego gangu jako pierwsi zaczęli używać granatników przeciwpancernych do strącania policyjnych helikopterów. Jalisco Nueva Generación zalicza się do gangów, które wzbudzają największy strach. Na jego czele stał psychopata Nemesio Oseguera Cervantes, znany jako El Mencho, były hodowca awokado i policjant. Jego dążenie do opanowania handlu narkotykami i marginalizacji kartelu Sinaloa spowodowało ogromny wzrost liczby zabójstw. Na przykład w 2017 roku w Tijuanie doszło do tysiąca siedmiuset osiemdziesięciu jeden morderstw, więcej niż w którymkolwiek wcześniejszym roku. Większości z nich dokonał miejscowy gang handlarzy narkotyków i ludźmi, który jest sprzymierzony z kartelem Sinaloa i bronił swojego terenu przed Jalisco Nueva Generación. Kiedy w styczniu 2018 roku na pewnym osiedlu w Tijuanie znaleziono podziurawione kulami ciała mężczyzny i kobiety, zwłoki były opatrzone kartkami z tak zwanym narcomensaje (wiadomością od narcos). Wiadomość głosiła: „Witamy w 2018 roku – ta plaza nie należy do Sinaloa, należy do Nueva Generación”. Na koniec roku liczba zabójstw wyniosła niemal dwa tysiące, a więc znowu więcej niż kiedykolwiek przedtem.
Kolejny horror: W marcu 2018 roku trzech studentów szkoły filmowej w Guadalajarze przyjechało do Tonali w Jalisco, gdzie zamierzali nakręcić film. Malownicza Tonalá słynie z ceramiki, kolorowych sklepów i kolonialnych kościołów. Mający skromne fundusze studenci zatrzymali się u babki jednego z nich, a kiedy chodzili po mieście, poszukując odpowiednich plenerów, narcos z Nueva Generación wzięli ich za członków konkurencyjnego Cártel Nueva Plaza. Studentów uprowadzono, torturowano i zamordowano, a znany raper Christian Omar Palma Gutiérrez (występujący jako QBA) przyznał się, że wspólnie z kilkoma innymi najemnikami gangu sprzątnął ciała, rozpuszczając je w kadzi z kwasem. W tym samym roku trzech Włochów sprzedających chińskie towary handlarzom na prowincjonalnych targowiskach zniknęło w Tecalitlán w Jalisco. Na stacji benzynowej porwała ich grupa miejscowych policjantów na motocyklach, którzy sprzedali ich za pięćdziesiąt trzy dolary jednemu z gangów, a narcos koniec końców zabili ich, ciała zaś spalili.
Dekapitacja i okaleczanie to zjawiska stosunkowo nowe w meksykańskiej wojnie gangów, chociaż w 1908 roku Charles Macomb Flandrau pisał w ¡Viva México!, że „najbardziej przekonującym argumentem jest maczeta”. Kartele wolały kulę, ulokowaną w sposób znaczący, tiro de gracia [strzał łaski] – strzał w tył głowy, oznaczający, że zabity był zdrajcą, lub strzał w skroń, wskazujący, że zabity należał do wrogiego gangu. Na początku XXI wieku zaczęły się jednak pojawiać zwłoki bez głów, a głowy porzucano w miejscach publicznych, na skrzyżowaniach czy na dachach przypadkowych samochodów. Uważa się, że tę jatkę zainspirowały metody elitarnej jednostki komandosów gwatemalskich Kaibiles.
W trakcie podróży wzdłuż granicy spotkałem w Matamoros faceta, który opowiadał mi, w jaki sposób dowódcy hartują Kaibiles. Na przykład zachęcają rekrutów do hodowania psa od szczeniaka, aby na pewnym etapie szkolenia kazać zabić psa i go zjeść. Na podstawie tego, co słyszałem o Kaibiles, można powiedzieć, że zasługują oni na miano „drapieżnika szczytowego”, czyli stworzenia w królestwie zwierząt znajdującego się na samej górze łańcucha pokarmowego (podobnie jak tygrys, grizzly, lew), któremu nie zagraża inny drapieżnik i który dominuje nad pozostałymi. Do pierwszych dekapitacji doszło po tym, jak Kaibiles zaczęli zostawać najemnikami w meksykańskich kartelach. Pierwszy znany przypadek odnotowano w 2006 roku w Michoacán, gdzie gangsterzy wdarli się do pewnego klubu i rzucili pięć ludzkich głów na parkiet taneczny. Jak powiedział mi pewien znawca tego tematu, dzisiaj dekapitacja to „istotna kategoria w słowniku przemocy gangów meksykańskich”.
Zamiast zakopywać trupy w zbiorowych grobach, zaczęto je tryumfalnie eksponować, jak wtedy, gdy we wrześniu 2011 roku Jalisco Nueva Generación (jeszcze jako część kartelu Sinaloa El Chapo) wyrzucili trzydzieści pięć trupów na alei w Veracruz. W odpowiedzi Zetas rozrzucili dwadzieścia sześć trupów w Jalisco i dwanaście w Sinaloa. Okazało się, że były to ciała zwykłych obywateli, nie kryminalistów, trupy porwanych i zamordowanych robotników i studentów, które eksponowano po to, aby wzbudzić strach w sercu każdego, kto wątpił w bezwzględność Zetas.
Zdarzają się morderstwa zaplanowane z tak diaboliczną przebiegłością, że wydają się niewyobrażalne. W To Die in Mexico. Dispatches from Inside the Drug War [Umrzeć w Meksyku. Historie z wnętrza wojny narkotykowej] John Gibler opisał ciąg zadziwiających wydarzeń, do których doszło w Torreón, w graniczącym z Teksasem stanie Coahuila.
Któż by uwierzył, że strażnik w więzieniu stanowym wypuści nocą skazanych morderców i użyczy im urzędowych samochodów, karabinów maszynowych i kamizelek kuloodpornych, żeby więźniowie mogli zabić dziesiątki niewinnych osób w sąsiednim stanie, szybko wrócić przez granicę do więzienia i mieć żelazne alibi? Któż by uwierzył, że zbrojna organizacja handlu narkotykami stworzona przez byłych żołnierzy meksykańskich sił specjalnych porwie lokalnego policjanta, torturami zmusi go do opowiedzenia o wyżej wspomnianym komandzie śmierci złożonym z więźniów, sfilmuje to wyznanie, zabije policjanta przed kamerą strzałem w serce i zamieści film na YouTubie? Któż wpadłby na to, że prokurator federalny w kilka godzin po pojawieniu się tego filmu na YouTubie aresztuje strażnika, a po paru dniach zwoła konferencję prasową, na której oświadczy, że komando śmierci złożone z więźniów działało od miesięcy, zabijając w styczniu 2010 roku dziesięć osób w barze, w maju osiem osób w barze i w lipcu siedemnaście osób na przyjęciu urodzinowym?
Otóż wszystko to się zdarzyło.
Nieraz zachęcano mnie do przekraczania granicy w Laredo, które przylega do Nuevo Laredo. W kwietniu 2012 roku, kiedy El Chapo wojował z Zetas, w Nuevo Laredo w samochodzie na skraju drogi znaleziono czternaście tułowi – trupów bez rąk i nóg. Niektóre z tych tułowi upchnięto w kufrze, co ma swoją nazwę w żargonie narcos – „encajuelado” („włożony do kufra”). Miesiąc później znaleziono dziewięć trupów powieszonych w centrum Nuevo Laredo na wiadukcie nad autostradą 85, a wypisana na transparencie narcomensaje głosiła, że to zabici przez Zetas członkowie kartelu Del Golfo. Nazajutrz przed eleganckim ratuszem w Nuevo Laredo odkryto czternaście trupów bez głów umieszczonych w skrzyniach chłodniczych. Tym razem byli to Zetas, a dołączoną narcomensaje sygnował El Chapo, oświadczywszy, że tych ludzi uśmiercił jego kartel na znak, że plaza Nuevo Laredo należy do niego.
Nie zastraszyło to Zetas. 9 maja 2012 roku w Chapali w Jalisco porzucili w dwóch samochodach okaleczone ciała osiemnastu mężczyzn (niektóre encajuelados), wszystkie bez głów, które jednak również zostawiono w tych samochodach. Niedługo potem Zetas napotkali w stanie Michoacán godnego rywala w osobie Nazaria Moreny (zwanego El Más Loco, Najbardziej Szalony), przywódcy bezwzględnych Templarios, Templariuszy, u których rytuał inicjacyjny rekruta obejmował zjedzenie mięsa zabitego przez siebie człowieka. Po tym, jak w 2014 roku wojsko zabiło Morena, Zetas wzięli górę i do dziś tam rządzą. Najbardziej Szalony doczekał się jednak pośmiertnej nagrody, a mianowicie został świętym. W Apatzingán, gdzie się urodził, i w okolicy naiwni mieszkańcy Michoacán modlą się do zmarłego capo, wznoszą kaplice i ołtarze ku czci Nazaria i przedstawiają go jako prawdziwego świętego w pięknej szacie.
W 2014 roku w stanie Guerrero doszło do masakry, która wstrząsnęła wieloma osobami i o której nawet ja co nieco wiedziałem, ponieważ z powodu wyjątkowo absurdalnego bestialstwa bardzo ją nagłośniono. Uprowadzono i zamordowano czterdziestu trzech studentów szkoły wyższej w Ayotzinapie. Znaleziono zwłoki tylko jednej ofiary. Pomimo wytężonej kampanii na rzecz osieroconych rodziców zbrodni nie wyjaśniono. Prokurator stanowy stwierdził, że skorumpowana lokalna policja przekazała studentów gangsterom, którzy ich zabili, a ciała spalili. Twierdzenie to obalił John Gibler w złożonej z ustnych relacji o tej zbrodni książce I Couldn’t Even Imagine That They Would Kill Us [Nawet mi do głowy nie przyszło, że nas zabiją], w której cytuje też kobietę opowiadającą o korupcji łączącej policję z gangami narkotykowymi w swoim nękanym przez morderców stanie Veracruz. „Es que ya sin terror no hay negocio” (Nie ma już biznesu bez terroru) – powiedziała ta kobieta. Ta ostra ocena wyraża jeden z głównych aspektów burzliwego życia Meksyku.
Podczas meksykańskich podróży spędziłem kilka miłych tygodni w Kalifornii Dolnej, jednym z regionów Meksyku, które pozostały spokojne i są chętnie odwiedzane ze względu na ich plaże, łowiska wędkarskie, przyjemne kurorty i hotele. Parę miesięcy po moim wyjeździe (a nadal chwaliłem tamtejszą gościnność i wspaniałe jedzenie), w grudniu 2017 roku, w Los Cabos powieszono na wiaduktach sześć trupów, dwa opodal lotniska międzynarodowego w Las Veredas, dwa na wiadukcie nad autostradą łączącą Cabo San Lucas z San José del Cabo i dwa na innym wiadukcie w pobliżu wspomnianego portu lotniczego. Dokonały tego gangi narkotykowe, które w ten sposób oznajmiały, że Los Cabos – w którym rozwijała się zyskowna turystyka i rósł rynek narkotyków – jest ich terytorium.
Przestępczość i niepewność panujące w Meksyku popchnęły Departament Stanu USA do opracowania w 2018 roku nowego, czteropoziomowego systemu zasad bezpieczeństwa dla osób wybierających się do tego kraju. Poprzednio formułowano tylko ogólne ostrzeżenia i ogłaszano alarmy, w nowym systemie zaś wyróżniono poziom pierwszy (obejmujący większość Meksyku), co do którego zalecano „zachowywać zwykłą ostrożność”, poziom drugi (obejmujący Cancún, Cozumel i miasto Meksyk), co do którego zalecano „zachowywać szczególną ostrożność”, poziom trzeci (obejmujący Guadalajarę, Puerto Vallarta, Jalisco), co do którego zalecano „raczej wstrzymać się przed podróżą”, i poziom czwarty (obejmujący Acapulco, Zihuatanejo, Taxco), co do którego zalecano „stanowczo nie jechać”. System ten wprowadzono już po moim powrocie, ale w trakcie podróży ustawicznie przestrzegano mnie, żebym nie jechał do stanu Guerrero, do czego się zastosowałem.
Barrancas del Cobre, Miedziany Kanion w stanie Chihuahua, znajduje się w strefie pierwszego poziomu, w której zaleca się zwykłą ostrożność i która jest chętnie odwiedzana przez turystów i wędrowców. Już po zakończeniu swojej meksykańskiej podróży przeczytałem o młodym amerykańskim nauczycielu Patricku Braxtonie-Andrew, który wędrował z plecakiem po Meksyku i 28 września 2018 roku wyszedł w sandałach z hotelu w Urique, tuż przy Miedzianym Kanionie, na krótką przedobiednią przechadzkę. Został wtedy zabity przez członka kartelu Sinaloa, którego zidentyfikowano jako El Chueco (Krzywy), a który mimo to pozostał na wolności.
W Meksyku w wiele zabójstw i uprowadzeń jako pomocnicy lub sprawcy zamieszane są policja lub wojsko. W ogłoszonym w 2018 roku raporcie Human Rights Watch na temat Meksyku czytamy, że w sierpniu 2017 roku rząd meksykański przyznał, iż nadal nie ma wiadomości o losie trzydziestu dwóch tysięcy zaginionych po 2006 roku. W sierpniu 2016 roku Comisión Nacional de los Derechos Humanos [Krajowa Komisja Praw Człowieka] (CNDH) ustaliła, że policja federalna dokonała w istocie mordu na dwudziestu trzech z czterdziestu dwóch zabitych w starciu, do którego doszło w 2015 roku w Tanhuato w stanie Michoacán. Tanhuato, które słynie z fiest, jest ważnym punktem prowadzącego na północ szlaku handlu narkotykami.
Przynajmniej trzynaście ofiar policja zabiła strzałami w plecy – czytamy w raporcie CNDH – torturowała dwóch zatrzymanych, jednego spaliła żywcem, a w końcu zmieniła wygląd miejsca zdarzenia, przesuwając ciała i kładąc przy nich pistolety, żeby usprawiedliwić zabójstwa. Nikomu nie postawiono zarzutów w związku z tymi morderstwami, a śledztwo władz federalnych w tej sprawie nie zostało zamknięte.
Ponadto meksykańskie policja i wojsko z reguły torturują podejrzanych. Od 2000 roku CNDH otrzymała prawie dziesięć tysięcy skarg na znęcanie się wojskowych. Instituto Nacional de Estadística y Geografía ogłosił, że przeprowadzone w 2016 roku badanie ankietowe sześćdziesięciu czterech tysięcy osadzonych w trzystu siedemdziesięciu więzieniach w kraju wykazało, że ponad połowa więźniów w okresie uwięzienia została poddana jakiejś formie przemocy fizycznej:
[…] dziewiętnaście procent skarżyło się, że zostało poddanych wstrząsom elektrycznym, trzydzieści sześć procent było duszonych, bądź to pod wodą, bądź inaczej, pięćdziesiąt dziewięć procent skarżyło się na bicie lub kopanie. Ponadto dwadzieścia osiem procent więźniów twierdziło, że grożono im, że coś złego spotka ich rodziny.
Zarówno kartele, jak i policja mają na celowniku dziennikarzy, którzy o nich piszą. Według prokuratury krajowej od 2000 roku do października 2017 roku w Meksyku zamordowano stu czterech dziennikarzy, dwudziestu pięciu zaginęło, a od stycznia do lipca 2017 roku zabito ośmiu dziennikarzy, jednego uprowadzono. Wszyscy oni pisali o zbrodniach karteli i korupcji policji, więc co bardziej mściwi Meksykanie uważają, że dostali to, na co zasłużyli, i cytują prezydenta Trumpa, który powiedział, że „prasa jest wrogiem ludu”. W raporcie z grudnia 2017 roku Międzynarodowy Instytut Prasy uznał, że Meksyk jest „krajem najbardziej niebezpiecznym na świecie dla dziennikarzy i przewyższył pod tym względem Irak i Syrię”.
Tak oto przedstawiała się najnowsza historia przestępczości i ogólna sytuacja w Meksyku, kiedy jechałem ku granicy, nieświadomy tego wszystkiego, uśmiechając się do słońca, patrząc zmrużonymi oczyma na otwartą drogę, błogosławiąc swe szczęście i myśląc: „Masticophis flagellum wcale nie jest jadowity!”. Co więcej, jak miałem się przekonać, nikt w Meksyku nie używa słowa „cártel” ani nie wymawia nazw gangów – „Zetas”, „Golfo” ani żadnej innej. Za wypowiedzenie takich zakazanych słów można zginąć. Kiedy pytałem o te sprawy, odpowiadano mi przejętym szeptem, nie głośniejszym od płytkiego oddechu, a szeptano słowo „mafia”, otwierając przy tym szerzej oczy ku przestrodze. Przekonałem się również, że powszechny strach przed tą tak zwaną mafią – gangami handlarzy narkotyków – zjednoczył dobrych ludzi i wytworzył przezorne społeczności.
Im bliżej granicy, tym bardziej alarmujące przestrogi, aż w końcu na samej granicy amerykański urzędnik imigracyjny na jedno z moich pytań odpowiedział:
– Nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia. Nigdy tam nie byłem. – Uniósł rękę i owłosionym palcem z zażółconym paznokciem wskazał Meksyk, od którego dzieliło nas piętnaście metrów zalanej słońcem szosy.
Skoro właściwie wszyscy przejmują się tą granicą, chciałem wyrobić sobie o niej pojęcie, więc postanowiłem, że zamiast przejechać z McAllen do Reynosy, ruszę prosto do Tijuany, żeby potem powoli przemierzyć całą frontera z zachodu na wschód, z San Ysidoro w Kalifornii do Brownsville w Teksasie czy też z Tijuany do Matamoros, robiąc po drodze wypady ze Stanów do Meksyku i z powrotem, z jednego przygranicznego miasta do drugiego. Dopiero później chciałem ze wschodniego krańca granicy pojechać naprawdę na południe od Reynosy.
Teksaskie McAllen i pobliskie Hidalgo, Mission, Progreso i Pharr to miasta, w których mieszkający blisko granicy Meksykanie chętnie robią zakupy. Co rano tłumy mających wizy meksykańskich pracowników ze stanów Nuevo León i Tamaulipas przechodzą przez mosty i wracają wieczorem po pracy. Podobnie jak większość innych dużych miast granicznych ośrodki te są dwujęzyczne i kwitnące, a dźwignią ich prosperity są wydatki meksykańskich gości i wytrwałość meksykańskich robotników rolnych, bez których niewiele by zebrano z tamtejszych pól w porze żniw. Teksańczycy nie jeżdżą do McAllen, żeby się zabawić, natomiast Meksykanie jak najbardziej.
Należy dodać, że do McAllen i okolicznych miast docierają również zastępy migrantów z głębi Meksyku, z biedniejszych stanów Oaxaca i Michoacán, ludzi przemyconych z Reynosy przez Rio Grande za sprawą handlarzy zwanych kojotami albo „polleros” (co oznacza hodowców kurczaków). Bywa, że migranci zmykają przez podmiejskie ogrody gonieni przez straż graniczną, czasem tłoczą się po trzydziestu w „dziuplach” na osiedlach klasy średniej, czekając, aż kartele i handlarze zorganizują przerzut dalej na północ, co wymaga ominięcia posterunków. Handlarze nieraz traktują migrantów jak zakładników i każą im dzwonić do rodzin w Meksyku, żeby bliscy przysłali okup.
Przespałem się w McAllen, a rano ruszyłem na zachód biegnącą wzdłuż granicy – którą jest tutaj Rio Grande – drogą numer 83, mijając najpierw Romę (gdzie mogłem pomachać piknikowiczom po drugiej stronie, w Ciudad Miguel Alemán), a potem wodny skraj Zapaty, szeroki na przeszło trzy kilometry Falcon Lake, spiętrzony zaporą Falcon na południowo-wschodnim końcu. Za Laredo droga oddaliła mnie od rzeki ku rolniczym miastom południowego Teksasu, a potem powiodła na zachód ku niemal białym glinianym urwiskom i głębokim wąwozom Box Canyon i ku rozciągniętemu na przeszło trzydzieści kilometrów zbiornikowi Amistad Reservoir, który wzdłuż przepoławia granica i który otaczają nie lasy, lecz niebieskozielone sięgające głowy jałowce i karłowate dęby. Dalej prawdziwa dzicz, nie Teksas pustynnego stereotypu, lecz niski las jadłoszynów i cedrów, który wydaje się gęsty nie do przebycia i niezamieszkany, wyjąwszy strażników z psami tropiącymi w pojazdach na drogach dojazdowych i na nielicznych posterunkach, którzy wypatrują migrantów, a także strażników, którzy przy znaku stopu na dzień dobry pytają przejezdnych: „Jest pan obywatelem amerykańskim?”.
Po zapadnięciu zmroku wspinałem się na wysokie równiny dalej od granicy, ponieważ od Langtry aż po Park Narodowy Big Bend graniczna Rio Grande płynie przez tereny nienadające się do budowy dróg, pustynie pocięte wąwozami i zębatymi urwiskami, obszary, które tym samym są też większym wyzwaniem dla nielegalnych imigrantów. Ostatecznie, po przejechaniu dziewięciuset kilometrów z McAllen, dotarłem do Fort Stockton, w którym motele były pełne robotników, wykończonych i patrzących szklistymi oczyma po dniu harówki na polach naftowych na północny zachód od miasta.
Nazajutrz rano ruszyłem autostradą międzystanową 10, przemknąłem wzdłuż zamożnej aglomeracji El Paso, skąd rozciąga się widok na szarą panoramę osiedli Ciudad Juárez, i dalej drogą prostą jak strzała przez pustynny płaskowyż Nowego Meksyku dojechałem do klasycznych wzgórz i spokojnych lesistych dolin południowej Arizony. Upajałem się pustką, nawet poboczami szosy, na których kładły się wzorzyste cienie listowia drzew, minąłem Tucson, potem samotne góry, aż znalazłem się na szarej równinie, gdzie na chybił trafił wybrałem miasto Gila Bend i motel na nocleg.
Nazajutrz droga podkradła się bliżej granicy i w Yumie i Calexico na horyzoncie znowu ukazał się Meksyk, blask Mexicali za zielonymi polami Date City. Minąłem El Centro – prostokątną siatkę nędznych gorących uliczek i spłowiałych parterowych domów – a potem Imperial, które William T. Vollmann uwiecznił w opasłej i dogłębnej kronice Imperial, owocu zmysłu obserwacji społecznej, uczoności i zamiłowania do włóczęgi. Pomiędzy kamienistymi wzgórzami dojechałem do Ocotillo i do rezerwatu Jacumba Wilderness, gdzie góry wydają się usypane z gładkich głazów, a w końcu zjechałem w boczną pustą drogę, która przywiodła mnie do Potrero, Dulzury i wreszcie małego, biednego, cichego San Ysidro – z tętniącą życiem hałaśliwą Tijuaną po drugiej stronie granicznego płotu.
W splątanym gąszczu kwitnących wiotkich krzewów Baccharis salicifolia i patykowatych wierzb kryły się szczebioczące, ćwierkające i żałośnie kwilące ptaszki. Przekraczanie granicy zacząłem od spaceru piaszczystym skrajem Border Field State Park w San Ysidro, południowej dzielnicy San Diego. Już na tym wczesnym etapie podróży było dla mnie oczywiste, że granica meksykańska tylko w wyobraźni polityków i kartografów bywa wyraźną linią, bruzdą wyrytą w ziemi, w rzeczywistości zaś, podobnie jak większość innych granic międzynarodowych, jest rozmyta; w wielu miejscach rzuca się w oczy, że Meksyk bynajmniej nie przylega do granicy, lecz się przelewa i chcąc nie chcąc – troche y moche, jak mawiają Meksykanie – sprawia, że pod względem kulturowym wiele miast granicznych jawi się dwuznacznie.
San Ysidro wyglądało tak meksykańsko i biednie jak którekolwiek miasto w Meksyku. Według ostatniego spisu ludności – w 2010 roku – dziewięćdziesiąt trzy procent mieszkańców stanowili Latynosi. W porównaniu ze skromnymi domami w zbiedniałym San Ysidro wille przy Calle Cascada w Tijuanie prezentowały się dumnie na wysokich skałach. Właśnie tam, przy końcu granicznego płotu, mieszkaniec Tijuany rozplątywał ogrodowy wąż, a wokół niego biegały w podskokach dwa duże psy. Przyglądałem mu się, a on spostrzegł, że stoję i się gapię, i pomachał do mnie ze swojego kraju jak do sąsiada zza płotu.
Stałem przy zachodnim krańcu granicy, gdzie rzuca się w oczy wysoki, pomalowany na rdzawo płot ze stalowych prętów, pokryty pęcherzami z powodu korozji. Jest zbudowany równolegle do starego niższego płotu i ciągnie się poniżej linii odpływu, tak że jego koniec zanurza się w Pacyfiku. Tamtego ranka właśnie był odpływ, co – jak niedługo sam się przekonałem – ma tam znaczenie. Odpływ sprawia, że migranci mogą obejść płot, brodząc w morzu, po czym wystarczy przebiec sprintem zabrudzoną olejami plażę, by schować się w już amerykańskich krzakach.
Tak oto obok świergoczących ptaków często są tam również zdesperowani ludzcy uchodźcy. Jeszcze niedawno odtworzono na tym terenie zagrożone wymarciem trzy gatunki ptaków i dzięki staraniom ekologów znowu dość licznie tam gniazdują. Są to rybitwa mała, która woła „kip-kip-kip-kiddik”, sieweczka jasna ćwierkająca „o-łi-ah” i wodnik karoliński, którego rzadko da się zobaczyć, ale jego głośne skrzeczenie „ik-ik-ik” rozbrzmiewa echem w zaroślach. Migranci nie wydają żadnych dźwięków.
Obowiązuje zakaz wjazdu do tego parku, który nie jest szczególnie zielony ani nawet nie wygląda jak park – to piaszczysty nieużytek ze żwirowymi ścieżkami pośród niskich wydm i błotnistych mokradeł. Gdzieniegdzie porastają go kruche zarośla, wysokie zaledwie na tyle, że człowiek może się ukryć w gęstwinie, a bliżej ujścia rzeki Tijuany staje się tylko słonym mokradłem. W ten upalny dzień szedłem tam sam. Słyszałem jedynie śpiew ptaków, który wkrótce utonął w ryku quadów dwóch strażników przejeżdżających obok mnie o wiele za szybko, tak że wielkie koła pojazdów wyrzucały w górę mokry piach.
– Szukają kogoś, kto przeszedł, korzystając z odpływu – powiedział parkowy strażnik w służbowej półciężarówce, którego zatrzymałem, żeby zapytać o drogę. – Jest gdzieś tam.
Migrant zniknął w zaroślach w północnej części parku, na mokradle w pobliżu rzeki Tijuany, ukrywszy się w wysokich trawach, które widać z Imperial Beach. Strażnicy na quadach przeczesywali ten teren, a w górze pośród jastrzębi, sokołów i błotniaków wkrótce zawisł helikopter.
– Jeśli uda mu się zwodzić ich do zmroku, to w ciemności dopnie swego – powiedział strażnik. Po chwili uśmiechnął się, coś sobie przypomniawszy. – Dawniej było inaczej. Trzydziestu albo i czterdziestu facetów szturmowało płot w nadziei, że dwóm albo trzem się uda. Teraz już się tego nie widzi.
Idąc dalej w stronę płotu, zauważyłem po stronie meksykańskiej tego tijuańczyka z dokazującymi psami, trzymającego oburącz wąż ogrodowy, podczas gdy psy poszczekiwały na niego, jak gdyby chciały zachęcić go do zabawy. Z wężem w ręku spojrzał w stronę płotu i mnie spostrzegł.
Pomachałem. I on pomachał. Potem odłożył skręcony wąż i zaczął się bawić z psami. Doszedłem najdalej, jak można, tam, gdzie sięga płot ze stalowych prętów i zaraz się kończy, jakieś sto metrów dalej, na wpół zanurzony w oceanie. Nade mną po meksykańskiej stronie majaczyły korona Plaza Monumental, areny walk byków i mural ukazujący połączone flagi amerykańską i meksykańską z napisami odpowiednio: „LOVE TRUMPS HATE” [„Miłość przebija nienawiść”] i „EL AMOR VENCE AL ODIO” [„Miłość zwycięża nienawiść”]. Quady strażników nadal ryczały, helikopter uparcie trajkotał bez sensu, przy charakterystycznym czarno-białym samochodzie stał jeszcze jeden strażnik i lustrował zarośla przez lornetkę. Gdzieś w trawach na mokradle, między rzeką a szlakiem Sunset Spur, ukrywał się człowiek niczym królik w gęstwinie, z głową przy ziemi, bez ruchu jak martwy, ale z szaleńczo łomoczącym sercem.
Nie zrobił nic wielkiego. Wiedząc, kiedy będzie odpływ, w taki lub inny sposób przemierzył Tijuanę i przez dzielnicę willową Jardines Playas de Tijuana dotarł na zachodni kraniec miasta, przeszedł przez nadmorską ulicę Avenida del Pacífico, zszedł na promenadę Paseo Costero i malecón przy plaży, zeskoczył z niewysokiego muru na piasek i idąc plażą na północ, doszedł do przedzielającego ją płotu granicznego. Gdyby był bardzo dobrym pływakiem, mógłby wypłynąć kawałek w morze, zawinąć się wokół końca płotu i przeciąć ukosem prąd odpływowy, by wylądować na plaży w International Friendship Park w USA.
Ale celowo wyruszył w porze odpływu, więc zapewne szedł w morze i wracał do brzegu, cały czas trzymając się płotu, brodząc, pobiegł ku plaży i w końcu pognał w krzaki, gdzie zauważono go mniej więcej w porze, gdy ja wyruszałem na spacer, a więc około dziesiątej przed południem. Teraz kulił się, mrużył oczy, pociągał nosem i niecierpliwie czekał na kamuflaż nocy, która skryje jego przemoczone ubranie, instynktownie napięty, póki nie minie niebezpieczeństwo. Czekał na zapadnięcie ciemności, tak żeby móc się przebić w głąb hrabstwa San Diego. Jeżeli zdoła się przeprawić przez rzekę i dostać na ulice Imperial Beach, przed świtem dotrze co najmniej do Chula Vista.
Ten tropiony migrant był sam i zdany tylko na siebie. Inni migranci, mający pieniądze, korzystają z pomocy karteli lub przemytników zwanych kojotami. Przez siedem miesięcy do czasu, gdy spacerowałem przy płocie granicznym, aresztowano sześciuset sześćdziesięcioro trzech obywateli chińskich, którzy próbowali nielegalnie przedostać się z Tijuany do Stanów, a pewną ich liczbę złapano przy wyjściu z długiego tunelu wykopanego pod płotem. Oceniano, że każdy z nich zapłacił pięćdziesiąt–siedemdziesiąt tysięcy dolarów za przeprowadzenie do Stanów. Obok rozmaitych oportunistów i migrantów ekonomicznych z Bliskiego Wschodu i południowej Azji to właśnie Chińczycy są dzisiaj najliczniejszą grupą nielegalnych imigrantów.
Niedługo po moim pobycie w okolicy tej części granicy meksykańskiej jeden z kalifornijskich kongresmanów odwiedził więzienie federalne w Victorville i oczekiwał, że zobaczy tam starających się o azyl przybyszy z Ameryki Środkowej. Ze zdumieniem przekonał się, że trzystu osiemdziesięcioro spośród sześciuset osiemdziesięciorga aresztantów było obywatelami indyjskimi, którzy przylecieli z Indii do stołecznego Meksyku, gdzie zapłacili kojotom tysiące dolarów za przeszmuglowanie do USA. W areszcie Immigration and Customs Enforcement [Służb Imigracyjnych i Celnych] (ICE) w Adelanto Detention Center opodal Victorville obywatele indyjscy stanowili dwadzieścia procent zatrzymanych. 13 sierpnia 2018 roku „Los Angeles Times” informował, że w pierwszym półroczu tego roku schwytano ponad cztery tysiące obywateli indyjskich próbujących nielegalnie przekroczyć granicę USA. Po zatrzymaniu migranci twierdzili, że szukają azylu politycznego (mimo że Indie są przecież znane jako „największa demokracja świata”). Mniej więcej w tym samym okresie pojmano sześciuset siedemdziesięcioro jeden obywateli Bangladeszu podczas próby przekroczenia granicy USA w okolicy Laredo w Teksasie. Jak twierdzili zatrzymani, w przeprawie przez rzekę pomagał im kartel Los Zetas, któremu za tę usługę każdy z nich zapłacił co najmniej dwadzieścia siedem tysięcy dolarów.
Ci nie-Meksykanie to tak zwani SIA, Special Interest Aliens [obcokrajowcy wymagający szczególnej uwagi]. Oprócz Chińczyków SIA to Irakijczycy, Afgańczycy, Pakistańczycy, Syryjczycy i Afrykanie (zwłaszcza Nigeryjczycy). Większości z nich pomagają kojoci pracujący dla karteli. Niektórzy wybierają bardziej pomysłowe sposoby przekraczania granicy – na skuterach wodnych albo po kilkunastu w łodziach panga (prostych odkrytych łódkach o zadartych dziobach, napędzanych przypinanym silnikiem, powszechnie używanych przez rybaków w Trzecim Świecie, somalijskich piratów i handlarzy ludźmi). Kalifornijska straż graniczna konfiskuje wiele takich łodzi po tym, jak wysadziły migrantów, którzy puścili się sprintem przez Imperial Beach.
Helikopter nadal krążył nad Border Field Park, kiedy wróciłem do wejścia i pojechałem – niedaleko – na parking przed przejściem do Tijuany. Przeszedłem przez granicę, wypełniłem formularz imigracyjny i przybito mi pieczątkę w paszporcie. Taksówką pojechałem na Avenida Revolución, w sercu Tijuany, i wszedłem do restauracji Cenaduría La Once Antojitos, którą polecono mi ze względu na jej pozole. Siedząc tam i uzupełniając notatki, byłem szczęśliwy – smacznie nakarmiony, zadziwiony łatwością przekroczenia granicy i zadowolony z pouczającej rozmowy, którą odbyłem w restauracji z pewnym facetem.
– Stale jeździmy do Kalifornii – mówił. – Kupujemy dżinsy, koszule, telewizory. Wiele z tego jest produkowane w Meksyku. Ale nawet po zapłaceniu meksykańskiego cła, które musimy uiścić, wracając, wychodzi taniej niż u nas.
Wyjaśniało to tłumy objuczonych Meksykanów, które stale widywałem na przejściach granicznych, teraz i potem przez całą drogę do Brownsville. W samej Tijuanie zaś, podobnie jak w większości meksykańskich miast granicznych, które później odwiedzałem, roiło się od aptek, dentystów, lekarzy i optyków wabiących ekstrazniżkami.
Posiadłości, urzędy celne, działki budowlane – pisze Carlos Fuentes w cyklu opowiadań Kryształowa granica, których fabuła rozgrywa się przy granicy meksykańsko-amerykańskiej – bogactwo i władza dające kontrolę nad granicą, iluzoryczną, kryształową, pełną porów, przez które każdego roku przepływają miliony osób, pomysłów, towarów, wszystko (szeptem: przemyt, narkotyki, fałszywe pieniądze…)”[10].
W Tijuanie spacerowałem w ruchliwej, na pozór bezpiecznej części miasta – i taki pomysł na poznawanie Meksyku przez kilka następnych tygodni stał się rutyną. Podobnie jak w innych miastach przygranicznych witano mnie jako nieszkodliwego starego gringo, który być może kupi sombrero, skórzaną kurtkę albo sprzączkę ze skorpionem zatopionym w wielkiej bulwie żywicy epoksydowej.
– Co państwo myślicie o Donaldzie Trumpie? – pytałem często.
Trump, rzecz jasna, nie jest ulubieńcem Meksykanów, których uważa za gwałcicieli i morderców. Natomiast wielu pracowników US Customs and Border Protection [Urzędu Ceł i Ochrony Granic], których indagowałem w tej sprawie, przyznawało, że głosowali na niego, a ich związek National Border Patrol Council [Rada Krajowa Straży Granicznej] (mający przeszło osiemnaście tysięcy członków) pierwszy raz zaangażował się w wybory prezydenckie i poparł kandydaturę Trumpa.
Handel detaliczny w Tijuanie szedł słabo, a chociaż dentyści mieli pełne ręce roboty, w aptekach panował ruch (viagra po pięć dolarów za tabletkę), to bary, lokale ze striptizem i burdele na północnym krańcu miasta – Zona Norte wokół Calle Coahuila – miały tak niewielu klientów, że gdy wszedłem do pewnego pubu, wzbudziłem szmer zainteresowania jako jeden z kilku gringos w tym miejscu. Były to posępne przybytki, przesycone wonią piwa, zadymione i hałaśliwe; dziewczyny, młode i stare, siedziały grupkami na długich kanapach, wypatrując klienta, którego uda im się usidlić, który kupi drogiego drinka, a potem zgodzi się zapłacić stawkę za godzinę amorów w jednym z pokoi na górze, w instytucji występującej pod szyldem hotelu.
– Solo mirando – mówiłem w każdym z tych miejsc. „Tylko patrzę”, prawdziwa treść mojego podróżniczego życia.
Zona de Tolerancia – Zona Norte w Tijuanie, Boys’ Town [Miasto Chłopaków] gdzie indziej na granicy i Zona Rosa w głębi Meksyku – to meksykański sposób na uregulowanie prostytucji, wyodrębniona dzielnica, zwykle na obrzeżach metropolii lub dużego miasta, w której prostytucja jest legalna. Na tych ulicach, w tych zapyziałych barach prostytutkom wolno uprawiać swój zawód. Mają licencje i przechodzą okresowe badania lekarskie. Chociaż wydaje się to rozsądnym rozwiązaniem odwiecznego problemu, było oczywiste, że tijuańska strefa tolerancji przyciągała alfonsów, pasożytów, handlarzy narkotyków, natrętów i naciągaczy.
W środku popołudnia bary i miejsca spotkań cuchnęły pleśnią, rozlanym piwem i były prawie puste. Nie miałem wątpliwości, że po zmroku ożyją. Stale radzono mi jednak, że jeżeli już chcę oglądać granicę, powinienem to robić za dnia. Po zmroku wylądowałem w kolejce może i czterystu osób, w ogóle bez gringos, tłoczących się, by czym prędzej opuścić Meksyk, podczas gdy szorstki amerykański oficer imigracyjny przy turnikiecie pokrzykiwał na nas.
– Cofnąć się! Hej, paniusiu! Tak, pani! Czy powiedziałem, żeby się pani ruszyła?!
Podszedłem do niego z paszportem w ręku, ale gestem odesłał mnie z powrotem.
– Do kolejki!
Granica nie jest zwykłą linią, jaką się wydaje, i trudno uwierzyć, że granica meksykańska z czasem – jak nam obiecano – stanie się ciągiem umocnień Murus Hadrianus Trumpus. Ta granica bardzo się zmieniła przez minionych sto siedemdziesiąt kilka lat, spierano się o nią i wytyczano ją na nowo. Stany Zjednoczone się powiększyły, Meksyk – skurczył. Znaczna część terenów, które dzisiaj są naszym zachodem i południowym zachodem – Teksas, Nowy Meksyk, cała Arizona i większa część Kalifornii – dawniej należała do Meksyku. Tę północną jedną trzecią dawnego Meksyku oddano Stanom po wojnie amerykańsko-meksykańskiej (1846–1848), którą w 1845 roku wywołały Stany aneksją Teksasu. Podówczas Kalifornia była słabo zaludniona – ot, łańcuch osad misjonarskich wzdłuż drogi zwanej Camino Real, łączącej San Diego z San Francisco, co w Dwóch latach pod żaglami opisał Richard Henry Dana, kiedy w 1834 roku jako marynarz pokładowy płynął w górę meksykańskiego wybrzeża Alta California. (Gdy po dwudziestu czterech latach przybył drugi raz do Kalifornii, zobaczył, że za sprawą gorączki złota misja San Francisco zamieniła się w wielkie miasto).
Kiedy Teksas stał się częścią Unii, jego południową granicę wyznaczała Rio Grande. Arizona została stanem dopiero w 1912 roku, a wcześniej, kiedy była częścią Nowego Meksyku, jej terytorium południowe poszerzył zakupGadsdena (1854) – i stąd dzisiejsza jej granica z Meksykiem, biegnąca po linii prostej przez kamienne wzgórza i suche doliny na pustyni, a więc niewygodna i trudna do strzeżenia.