Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik - Paul Theroux - ebook

Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik ebook

Theroux Paul

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paul Theroux, wybitny pisarz i słynny podróżnik, wyrusza na jedną ze swoich najbardziej egzotycznych i intrygujących wypraw. W chybotliwym kajaku-składaku odwiedza wyspy południowego Pacyfiku. Podróż rozpoczyna w Nowej Zelandii, a kończy tysiące kilometrów dalej – na rajskich Hawajach. Po drodze szuka krokodyli w aborygeńskim rezerwacie w Australii, stara się odkryć prawdę o legendarnym życiu seksualnym mieszkańców Trobriandów, szuka jaj nogali na Wyspach Salomona, bada kult cargo w Vanautu, w polinezyjskim Królestwie Tonga wybiera się na audiencję do króla Taufa’ahau Tupou IV, a na Vava’u próbuje wcielić w życie fantazje o Robinsonie Crusoe na bezludnej wyspie. Zanim dotrze do celu, zwiedza jeszcze Samoa, Tahiti, Markizy, Wyspy Cooka i Wyspę Wielkanocną…

Błyskotliwy, wnikliwy, dowcipny, czasem nieco zgryźliwy – Theroux po raz kolejny zachwyci i rozbawi swoich czytelników.

„Tylko Theroux mógł ukazać Pacyfik jako wszechświat, a leżące na nim wyspy jako gwiazdy krążące po jego orbitach. To ogromne źródło informacji nie tylko dla globtroterów, ale również dla czytelników, którzy pragną oderwać się od zachodniej rzeczywistości i poznać nieznany i odległy świat oceanicznych wyspiarzy.” „Kirkus Review”

„Theroux jak nikt inny czujnie wyłapuje absurdy otaczającej go rzeczywistości. W swojej najnowszej książce zabiera nas w miejsca, w których życie toczy się niczym w Stanach Zjednoczonych kilka dekad wcześniej.” „The Library Journal”

„Tę wciągającą lekturę bez wątpienia można uznać za najlepszą książkę podróżniczą, jaka wyszła spod pióra Theroux. Pełna wnikliwych obserwacji, przygód i historii niezwykłych ludzi, a wszystko opisane z dużą dozą charakterystycznej dla autora ironii.” „The Publishers Weekly”

„Theroux odwiedza miejsca, w które nikt z nas nie miałby odwagi się zapuścić. Niejednokrotnie dopływa małym kajakiem do którejś z oceanicznych wysp, nie wiedząc, czy tubylcy przywitają go serdecznie, czy też zechcą mu przyłożyć […]. Błyskotliwa, wciągająca i warta lektury książka.” „USA Today”

„Kapitalna mieszanka wnikliwej obserwacji rzeczywistości z wyważoną opinią na jej temat. Theroux pokazuje, że oceaniczne wyspy to nie tylko turystyczny raj i jedno z najpiękniejszych miejsc na ziemi, ale przede wszystkim świat pełen fascynujących historii.” „Newsday”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 890

Oceny
4,0 (28 ocen)
10
10
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jstefanska

Dobrze spędzony czas

nieoczywiste i ciekawe spojrzenie na odległe krainy Pacyfiku
00
AroGlen

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa jak na tak długą lekturę.
00

Popularność




SERIA ORIENT EXPRESS

Już w księgarniach:

Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu.Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”

Colin Thubron, Po Syberii

Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata

Colin Thubron, Utracone serce Azji

Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku

Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu

Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę

John Gimlette, Dzikie wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej

Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku

Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan

Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt

Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji

John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze

Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków

Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach

Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny

Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli

Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)

Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)

Paul Theroux

Szczęśliwe wyspy Oceanii

Wiosłując przez Pacyfik

Przełożył Michał Szczubiałka

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego The Happy Isles of Oceania: Paddling the Pacific

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by John Bryson / Getty Images

Copyright © 1992, Cape Cod Scriveners Co. All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Michał Szczubiałka, 2017

Redakcja Anastazja Oleśkiewicz

Korekta Jan Seweryn / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-469-5

DlaMee Ling Loo i Sheili Donnelly

Błogosław, Boże, wyspom życzliwym,

Gdzie nie przychodzi nakaz ni wezwanie;

Błogosław, Boże, Republikom sprawiedliwym,

Co dają człowiekowi mieszkanie…

Rudyard Kipling, TheBrokenMen

Nie jest za późno, moi przyjaciele,

By świata jeszcze innego poszukać.

Odwiążcie cumy, chwyćcie wiosła w ręce,

W rozkołysane bruzdy bijcie nimi,

Bo jest mą wolą aż na skraj Zachodu,

Aż tam, gdzie gwiazdy się kąpią, żeglować,

Póki nie umrę. Może nas pochłoną

Wiry głębokie, a może dotkniemy

Błogosławionych Wysp…

Alfred Tennyson, Ulisses, przeł. Z. Kubiak

Część pierwsza

Meganezja

rozdział_pierwszy_

Nowa Zelandia: Kraj Długiej Białej Chmury

W angielszczyźnie brak słowa pożegnania na tak posępne okazje. Pewnego zimowego dnia w Londynie rozstałem się z żoną i obydwoje czuliśmy się podle, bo wyglądało na to, że to koniec naszego małżeństwa. W głowach kołatało się pytanie: „Co teraz?”. Rozdzierający smutek. Nie wyobrażałem sobie życia bez niej. Próbowałem się pocieszać, mówiąc sobie: „To właściwie tak, jak gdybym wyruszał w podróż”, bo przecież podróż, jeżeli nie pozbawia życia, to je przemienia, chociaż obawiałem się, że w trakcie tej podróży będę w istocie żył tylko w połowie.

Kiedy zostałem sam, z przyzwyczajenia spałem po lewej stronie łóżka i budząc się z pustką u boku, coraz boleśniej doświadczałem samotności. W końcu poczułem się tak okropnie, że uznałem, iż trzeba iść do lekarza.

– Ciśnienie krwi masz doskonałe – powiedziała pani doktor, u której stale się leczę – ale to mi się nie podoba.

Dotknęła przebarwienia na moim ramieniu. Użyła zwodniczo melodyjnej nazwy „melanoma”. Na dźwięk tego miana pomyślałem o Melanezji, Czarnych Wyspach. Ostatecznie lekarka wycięła czarne znamię, założyła cztery szwy i powiedziała, że da mi znać, jeżeli ten skrawek skóry, biopsja wielkości hors­-d’œuvre, coś wykaże.

– To znaczy, jeżeli to złośliwe.

Dlaczego te okropieństwa mają takie ładne nazwy?

Licząc na to, że pokrzepią mnie swojskie widoki i odgłosy miejsca urodzenia, pojechałem do Bostonu, ale byłem zbyt przybity, żeby zostać. W domu bywa tak smutno. Pewnego dnia odebrałem widomość z Melbourne, w której pytano: „Czy miałby Pan czas i ochotę na trasę promocyjną po Nowej Zelandii i Australii?”. Każdy pretekst jest dobry, pomyślałem. Ruszyłem więc dalej, wziąwszy namiot, śpiwór i składany kajak. Zmierzałem na zachód, samolotem, przez Chicago, San Francisco do Honolulu, gdzie, żeby się rozweselić, zdjąłem wielki bandaż chroniący szwy na ramieniu i zastąpiłem go żółciutkimi przylepcami z pudełka opatrzonego wizerunkiem kota Garfielda.

Leciałem dalej, coraz dalej w Pacyfik, dumając o tym, że samoloty są właściwie jak siedmiomilowe buty. Jutro mogę wylądować w Nowej Zelandii albo na Wyspie Wielkanocnej. Mimo to Pacyfik jest ogromny. Stanowi połowę otwartych wód świata, zajmuje jedną trzecią powierzchni Ziemi.

To więcej niż ocean, właściwie wszechświat, a jego mapa wygląda jak fotografia nocnego nieba. Ten ogrom wody przypomina niebiosa, odwrócenie ziemi i nieba, tak że wydaje się kosmosem, bezmierną pustką, w której niewydarzone wysepki migoczą niczym gwiazdy, archipelagi zaś są układami słonecznymi, a Polinezja to najprawdziwsza galaktyka.

– Byłem wszędzie na Pacyfiku – pochwalił się mężczyzna siedzący obok mnie. Mieszkał w Kalifornii, na imię miał Hap. – Bora­-Bora. Moora­-Moora. Tora­-Tora. Fudżi.

– Fidżi – powiedziała jego żona.

– I Haiti – dorzucił.

– Tahiti – poprawiła go znowu żona.

– O Boże – jęknął. – Johnston Island.

– Jak ona wygląda?

Ta złowroga wysepka, nad którą powiewa gwiaździsty sztandar, leży tysiąc trzysta kilometrów na zachód od Honolulu i kiedyś była poligonem doświadczalnym, gdzie dokonywano prób z bombą wodorową. Później wysepkę wykorzystywano do składowania odpadów radioaktywnych, gazów paraliżujących, a także bomb wodorowych. Stosunkowo niedawny wypadek spowodował radioaktywne skażenie części Johnston Island. Niewielu Amerykanów o tym słyszało. Antynuklearnie nastawieni Nowozelandczycy dobrze wiedzą, gdzie leży ta wysepka i dlaczego napawa ich przerażeniem.

– A kto powiedział, że wysiadłem z samolotu? – zapytał Hap.

– Należymy do Travelers’ Century Club – powiedziała jego żona. – Warunkiem członkostwa jest odwiedzenie co najmniej stu krajów.

– A co znaczy „odwiedzenie”? Przejście przez lotnisko? Spędzenie nocy? Nabawienie się biegunki?

– Od razu widać, że nie jest członkiem! – wesoło zawołał Hap.

Turysta nie wie, gdzie był – pomyślałem. – Podróżnik nie wie, dokąd zmierza.

Świtało, wąski pas ochrowego brzasku, stratosferyczny wschód słońca oznajmił nowy dzień, ale już pojutrze. Właśnie w tym rejonie Pacyfiku, na sto osiemdziesiątym południku zaczynają się dni świata. Kiedy wylądowaliśmy w Auckland, miałem wrażenie, jak gdybyśmy usiedli na dalekiej gwieździe.

– Co to? – zapytał inspektor z urzędu imigracji i spraw etnicznych, wskazując na wielkie brezentowe pokrowce.

– Łódka – odparłem. – Składana.

– A co panu jest w ramię? Mam nadzieję, że to niezaraźliwe.

„Być może rak”, chciałem powiedzieć, żeby przestał się uśmiechać.

– Witamy w Ne Zillen – powiedział spokojnie.

Była dziewiąta rano. O dziesiątej udzieliłem wywiadu („Czy pana powieść opowiada o prawdziwych ludziach?”), o jedenastej drugiego („Czy ta tak zwana powieść podobała się pana żonie?”), a w południe zapytano mnie:

– Jak się panu podoba Ne Zillen?

– Jestem tutaj od trzech godzin – odparłem.

– Och, śmiało.

Dobra, sami chcecie.

– To cudowny kraj, a właściwie archipelag, prawda? Nowozelandczycy na ogół chodzą w niewydarzonych kapeluszach. Często są brodaci, noszą podkolanówki. I swetry. Wznieśli okropnie dużo pomników upamiętniających wojnę.

Zaprowadzono mnie do sali balowej, gdzie wydano uroczysty obiad. Był to mój pierwszy posiłek od trzynastu godzin, ale żeby coś zjeść, musiałem wygłosić mowę. Tak, nie ma nic za darmo. Chcieli autobiografii, poczęstowałem ich chińską polityką.

Jeden ze słuchaczy zapytał:

– Czy pisze pan teraz nową książkę?

– Nie, ale chciałbym napisać o Pacyfiku – odpowiedziałem. – Może o migracjach. Jak to ludzie wędrują z wyspy na wyspę, zabierając ze sobą całą swoją kulturę, aż znajdą wyspę szczęśliwą, gdzie wszystko wypakowują, urządzając swoisty piknik, który będzie trwał do końca świata.

Wypowiedzenie tego na głos zabrzmiało jak obietnica, jak gdybym przyrzekał, że właśnie to zrobię. Potrzebowałem przyjaciela. Podróż stwarza idealną okazję do nawiązywania przyjaźni. Miejsce może nie było odpowiednie do dzielenia się tym spostrzeżeniem, ale Joseph Conrad w Tajnymagencie pisał: „czyż Alfred Wallace nie opowiada w swojej słynnej książce o Archipelagu Malajskim, jak to wśród mieszkańców Wysp Aru odkrył w pewnym starym, nagim dzikusie o skórze czarnej jak sadza osobliwe podobieństwo do kochanego przyjaciela w kraju?”[1].

Wyspy Aru leżą na południowy zachód od Nowej Gwinei, a wielki przyrodnik Wallace wyprawił się na nie w celu łowienia okazów rajskiego ptaka. I właśnie tam, jak pisał, jego uwagę zwrócił „zabawny staruszek, rozczulająco podobny do jednego z moich przyjaciół w kraju”.

Nic w tym zaskakującego. Rzecz naprawdę dziwna polega na tym, że to jedyne tego rodzaju zdarzenie opisane w całej książce. Mnie takie spotkania przytrafiają się ustawicznie. W Afryce, Indiach, Ameryce Południowej, Chinach i Tybecie stale natrafiałem na tubylców, na których widok rozdziawiałem gębę, bo tak przypominali mi kolegów z Roberts Junior High School, Medford High School i z Korpusu Pokoju. Od czasu do czasu spotykam nawet osoby podobne do moich bliskich.

Nagle zapragnąłem odwiedzić niesamowicie zielone i skąpane w słońcu wyspy Oceanii, gdzie nie dotarła nowoczesność, życie toczy się leniwie i gdzie można przysiąść pod drzewem na brzegu niebieskozielonej laguny, która zaprasza do wiosłowania. Duszę miałem zbolałą, serce rozdarte, czułem się samotny. Nie chciałem widzieć następnego wielkiego miasta. Pragnąłem oczyszczenia przez wodę i dzicz. Maorysi, którzy jakiś tysiąc lat temu przybyli do Nowej Zelandii z Tahiti przez Wyspy Cooka, nazywają Pacyfik Moana­-Nui­-o­-Kiva, czyli Wielkim Morzem Błękitnego Nieba. Przypomniałem sobie rojenia z ubiegłej nocy, rojenia o Pacyfiku jako wszechświecie i o wyspach niczym gwiazdy w bezkresnej przestrzeni.

Auckland jest największym na świecie miejskim skupiskiem Polinezyjczyków. Równo połowa ludności miasta to smagli wyspiarze, a patrząc na nich, człowiek gotów pomyśleć, że wszyscy pochodzą z Krainy Grubasów. Wielu należy do gangów ulicznych o nazwach takich jak Mongrel Mob [Kundle], Black Power Gang [Czarna Siła], Tongan Crypt Gang [Tongijska Banda Krypty], United Island Gang [Banda Zjednoczonej Wyspy] i Sons of Samoa [Synowie Samoa]. A gdzie kobiety? Te, które widziałem, okazywały się brzuchatymi mężczyznami, czasem tak otyłymi, że chodząc, kolebały się na boki niczym pingwiny albo kaczki. Poszarzeli w chłodnym klimacie Nowej Zelandii. W nalanych twarzach oczy zrobiły się jak szparki, spojrzenia świdrujące. Nie wyobrażałem ich sobie wiosłujących w łodzi. Mniej więcej co dziesiąty był ­Maorysem, potomkiem ludzi, którzy przed dziesięcioma wiekami przypłynęli tu z Tahiti przez Wyspy Cooka i nazwali te ziemie Aotearoa, czyli Krajem Długiej Białej Chmury.

Powiadano, że na ogół są łagodni jak baranki, ale że wielu to prawdziwi zbóje. Każdy miał o nich swoją opinię. Powiadano, żebym tylko zobaczył uda niektórych. Żebym tylko zobaczył tatuaże. Powiadano, że Maorysi nie lubią pracować. W rzeczywistości nie są nawet Maorysami czystej krwi. To mieszańcy, półkrwi, nawet ćwierćkrwi, no i utrapieńcy, wichrzyciele. Tongijczyk to przeważnie zacny chłop, ale Samoańczyk staje się postrachem, kiedy idzie w tango. Na widok podpitego Samoańczyka najlepiej się odwrócić i zmykać. Fidżyjczycy? Spójrzmy prawdzie w oczy, to ludożercy, po prostu, a Hindusi są strasznie pracowici, tyrają jak woły. Mahometanie to inna sprawa. Przykro stwierdzić, ale to napaleni sodomici. A kobiety wyspiarzy to nimfomanki, skoro już o tym mowa. Chciałyby od rana do wieczora. Rotoruanie, Niuańczycy, mieszkańcy Wysp Cooka – o, przedziwna zbieranina, bez dwóch zdań. Niektórzy świetnie sobie radzą, jeżdżą szybkimi samochodami, mają ziemię i porządne domy. Ale pojedź pan na jedną z ich cholernych wysepek i spróbuj kupić kawałek ziemi, a zobaczysz pan, co się stanie. Roześmieją się panu w twarz.

Powiadano, że wyspiarze są religijni, że są hazardzistami i pijakami, że są oddani rodzinie, że żebrzą o zasiłki, że walczą między sobą, że są uchodźcami ekonomicznymi, że są łajdakami. W nocy odholują człowiekowi samochód, by zjawić się rano z żądaniem forsy za przyprowadzenie go z powrotem. Zajmują się wymuszeniami, ściągają haracz za ochronę, dopuszczają się rozbojów, wszczynają zamieszki na tle rasowym – i wszystko to w pastoralnej republice, gdzie na sławetnych łąkach puszcza bąki siedemdziesiąt milionów owiec.

Kiedy wszakże przybyłem do Nowej Zelandii, na pierwszych stronach gazet pisano nie o wojnach gangów wyspiarzy, lecz o premierze Davidzie Lange’u, który właśnie rzucił żonę dla asystentki piszącej mu przemówienia, panny Margaret Pope. „Matka potępia Lange’a”, głosiły nagłówki. „Matka premiera oświadcza, że żałuje, iż go urodziła…” Żona pana Lange’a, ­Naomi, wypłakiwała się w radiu i w telewizji, żądała poszanowania swych praw, groziła. Doprawdy przeszedł mnie zimny dreszcz, kiedy zapowiedziała, że wkrótce ogłosi tomik poezji.

Środki przekazu trąbiły o separacji i rozwodzie, świat drżał w posadach. Postrzygacze owiec wszczęli strajk. Żądali czterdziestu sześciu nowozelandzkich dolarów za każde ostrzyżone sto owiec.

Taszcząc ze sobą składany kajak, pojechałem do Wellington, gdzie facet, który przeprowadzał ze mną wywiad telewizyjny, chełpił się, że starsza pani Lange właśnie w jego programie powiedziała, że żałuje dnia, w którym urodziła syna, że małżeństwo to rzecz święta i że wyrzeka się łajdaka, który uciekł z ladacznicą. Czy mam coś do powiedzenia o tej sprawie?

Nie, odparłem, jestem tylko przejazdem.

Inny facet, którego spotkałem, stwierdził:

– No tak, cały ten Lange. W końcu ma domieszkę krwi maoryskiej.

Wprawdzie to fałsz, ale doskonale wyjaśnia, że Lange rzucił żonę.

W hotelu czytałem Życieseksualnedzikich. Kiedy chciałem zamówić posiłek do pokoju, facet z kuchni warknął:

– A złożył pan wczoraj zamówienie?

Zdziwiony rzekłem, że nie, po co?

– Obsługę do pokoju trzeba zamawiać dzień wcześniej – oznajmił.

Cóż to za sprowadzające do parteru miasto, pomyślałem. W Wellington pełno parterowych domów, za nimi nic, tylko parterowe domy i chatynki, a żaden z tych budynków nie wyrasta nad otaczające je drzewa, wobec czego z dystansu człowiek widzi same dachy, na ogół kryte brunatnoczerwoną blachą. Poza tym nagie wzgórza i wiatr tak mocny, że zdaje się obdarzony kształtem i masą. Ten wiatr szoruje ulice, chłoszcze grafitowe morze w porcie.

Czytałem Malinowskiego. Próbowałem wyobrażać sobie Wyspy Trobrianda. Zauważyłem, że w większości sklepów w Wellington sprzedawano wyposażenie kempingowe, więc dokupiłem trochę sprzętu. Siedząc w pokoju hotelowym, patrzyłem na składany kajak i czułem się podle. Martwiłem się nawet Davidem Lange’em. Może i ja skończę jako rozwodnik chory na raka. Używałem teraz opatrunków z pudełeczka z wizerunkiem Betty Boop. Pewnej nocy, nie mając nic lepszego do roboty, doprowadziłem do porządku ramię, a mianowicie odwinąwszy opatrunek, wyskubałem szwy za pomocą jednorazowego zestawu do usuwania nici chirurgicznych.

Według Malinowskiego u Trobriandczyków „formalności rozwodowe są równie proste jak i przy zawieraniu małżeństwa. Żona opuszcza dom męża, zabiera swój dobytek i przenosi się do chaty matki lub najbliższej krewnej w linii matki. Tam zamieszkuje, czekając na dalszy rozwój wypadków, a tymczasem korzysta z pełni swobody seksualnej”[2].

Nazajutrz pojechałem do Christchurch na Wyspie Południowej. Miasto sprawiało wrażenie wymuskanego i wymarłego, niczym południowe przedmieścia Londynu, które wyszydzałem w niedzielne poranki, gdy przejeżdżałem przez nie z dziećmi po drodze do Brighton, myśląc w duchu: oto angielska martwota w pełnej krasie, niewypowiedziana nuda, która wzbudza desperacką chęć ucieczki. Życie jest gdzie indziej, myślałem w Christchurch, ale bawiąc w tym czyśćcu, czułem się dziwnie i wracały wspomnienia. Gapiłem się na te straszliwe parterowe domki, na zakurzone żywopłoty, ukradkiem uchylane zasłony, aż w końcu wieczorem w Merivale za szybą California Fried Chicken Family Restaurant przy Papanui Road zobaczyłem czteroosobową rodzinę: ojca, matkę i dwóch synów, którzy w gorejącym świetle lamp ze smakiem pałaszowali kolację, żartowali, śmiali się głośno i na widok owej pełni rodzinnego szczęścia zalałem się łzami.

Nadal prawie każdy, kogo spotykałem, pytał:

– Jak się panu podoba Ne Zillen?

– Jest cudowna – odpowiadałem.

Wzruszali ramionami i zaprzeczali. Nowozelandczycy, dumni jak diabli z antynuklearnej polityki Davida Lange’a, wydali mi się ludźmi, których nie sposób skomplementować. Z iście kalwińską pokorą odrzucali wszelkie pochwały, a czynili to tak konsekwentnie, że zacząłem podejrzewać, iż tylko się droczą, wystawiając na próbę pomysłowość pochlebcy.

Kiedy pochwali się zadbane miasta, skrzywią się i powiedzą, że w gruncie rzeczy są bezładne. Kiedy powinszuje się im wysokich i ośnieżonych gór, odrzekną, że wasze są wyższe i bardziej śnieżne.

– Nowozelandczycy to zaiste fanatycy sportu dla zdrowia – rzekłem z podziwem, rozmawiając z pewnym facetem.

– To mit – stwierdził stanowczo. – Stan zdrowotny naszego narodu jest zatrważający. Straszne z nas grubasy.

Kiedy zachwycałem się dobrobytem, od razu ripostowali, że to pozory, a w rzeczywistości kraj ginie. Kiedy podziwiałem wielokulturowość Wyspy Północnej, mówili:

– Uuu, ale jakie mamy napięcia etniczne. Siedzimy na beczce prochu, tylko patrzeć, jak to wszystko piernicznie.

– Ale mówią, że u was jest o wiele lepiej niż w Australii.

– Jak cholera, tylko nie wiem, z której strony.

Nie dzieliłem się wszystkimi spostrzeżeniami. Zauważyłem, że na ogół noszą stare i niedopasowane ubrania, ale porządne buty. Używają siatek na zakupy. Zaopatrują się w sklepach o nazwach takich jak Skład Bławatny Clarka czy Skład Żelaz­ny Edwina Mouldeya. Kultura przywodząca na myśl angielskie miasteczka nadmorskie z lat pięćdziesiątych XX wieku, istne ­Bexhill­-on­-the­-Pacific, kultura życia pod dachem, zacisza domowego z osobliwie kolorowymi talerzami na gzymsie kominka (pamiątka z Cheddar Gorge), przysadzistymi fotelami i elektrycznym kominkiem wstawionym w dawne palenisko. Starsi nudni i przyzwoici, młodzi tyleż gorliwie, ile daremnie goniący za modą, a studenci – Kiwi aż po czubek żółtego dzioba – buntowniczo niechlujni i nieobyci. Tam i sam widzi się Maorysa, najczęściej za kasą sklepową. Właściciele chcą mieć takiego kasjera zapewne po to, żeby budził respekt samą posturą, ale ci w istocie zwaliści ludzie w ogóle nie wyglądają groźnie, bo rozpływają się w uśmiechach. Spośród mieszkańców Nowej Zelandii właśnie oni sprawiali na mnie wrażenie ludzi, którzy są naprawdę u siebie.

Pojechałem do Dunedin, miasta zimnego, ascetycznego i w gruncie rzeczy nędznego, gdzie na uniwersytecie zbudowanym w stylu będącym żałosną imitacją gotyku spotkałem się ze studentami.

– Są bardzo nieśmiali – uprzedzono mnie.

Czyżby? Wydali mi się głupi, zadufani w sobie i brudni. Poczułem się, jakbym zbłądził na kraj świata, a kiedy spojrzałem na mapę, okazało się, że to prawda. Znajdowałem się ledwie dwadzieścia stopni na północ od koła podbiegunowego południowego, a kiedy opuścimy południowy cypel Nowej Zelandii, następnym stworzeniem chodzącym w postawie wyprostowanej, które zobaczymy, będzie najpewniej pingwin cesarski.

Znowu w Christchurch, siedziałem w pokoju hotelowym gapiąc się na swoje stopy. Włączyłem nowozelandzką wersję This Is Your Life [Oto twoje życie], odcinek poświęcony maoryskiemu piosenkarzowi w średnim wieku, a kiedy bohater po prostu się rozpłakał na widok rodziny wchodzącej do studio, tak mnie to przygnębiło, że prawie wysuszyłem minibarek. Hotel wybudowano w stylu imitującym architekturę Tudorów, miał więc fałszywe belkowania i wielodzielne okna. Pocieszał mnie tylko widok bagażu, łodzi, którą ze sobą taszczyłem, chociaż jeszcze jej nie użyłem.

Jaki jest ten Pacyfik? Na pożyczonym rowerze pojechałem jakieś osiem kilometrów nad Sumner Bay, gdzie niczym foki wylegiwali się surferzy, a zimne i czarniawe grzywacze okazały się za wielkie, abym mógł je pokonać moją łódką. Wiedziałem, że za wzgórzem jest inny port, a mianowicie Lyttelton. Ruszyłem stromą i krętą drogą i po godzinie dotarłem nad inną zatoczkę z wysokimi falami przyboju, ale nie było to Lyttelton, lecz Taylor’s Mistake.

W 1863 roku kapitan Taylor po opłynięciu świata sądził, że ma przed sobą Lyttelton, i nadział się na skałę, tracąc okręt. Ja też się pomyliłem. Wjechałem z powrotem na Port Hills i przez inne wzgórza dotarłem do Lyttelton Harbour, uroczego miasteczka z bezpiecznym portem, chińskimi sklepami i ładnymi domami. Stamtąd do Christchurch wiodła krótsza trasa, ale przez tunel pod wzgórzami, do którego nie wolno było wjeżdżać rowerem. Ociągając się z wyjazdem, krążyłem po miasteczku i minąłem zakrwawioną podpaskę, którą ktoś wyrzucił na ulicę. Ujrzawszy to obrzydlistwo, przysiągłem w duchu, że nigdy więcej tu nie wrócę.

Pedałując z mozołem, a chwilami pchając rower, wróciłem do Christchurch przez wzgórza, do cna zmordowany siedemdziesięciokilometrową jazdą i sfrustrowany, że nie znalazłem nieodległego od miasta miejsca nad Pacyfikiem, gdzie mógłbym powiosłować.

Zadzwoniłem do żony i pożaliłem się, jak to nic mi się nie układa. Obydwoje płakaliśmy. Jęknęła, że czuje się nieszczęśliwa. Powiedziałem to samo.

– Ale to dobrze, że się rozstaliśmy – dodała.

Na koniec żałośnie mnie poprosiła, żebym więcej nie ­dzwonił.

Powiedziała, że kiedy tak niespodzianie do niej dzwonię, dręczę ją i czuje się jak więzień, którego donkiszotowski strażnik poczęstował filiżanką herbaty. Ja wszakże byłem w stanie myśleć wyłącznie o sobie, jak samotnie, ze łzami w oczach pedałuję pod wiatr na rozklekotanym rowerze, wspinając się na strome wzgórza opodal Christchurch.

No i prawdopodobnie miałem raka. W obtłuczonym hotelu w stylu Tudorów spojrzałem znad Życiaseksualnegodzikich i zauważyłem, że lokatorzy z sąsiedniego pokoju się wynieśli, zostawili otwarte drzwi i że w tych samych fotelach siedzą i śmieją się inni ludzie, którzy tamtych zastąpili. Właśnie takie jest życie! Przypływ przychodzi i odchodzi. Ludzie umierają, a ich miejsce zajmują inni, którzy nawet nie wiedzą, jak tamci się nazywali. Siadają w naszych fotelach, śpią w naszych łóżkach. A my przepadliśmy gdzieś na Pacyfiku – i już o nas nie pamiętają. „Ciekaw jestem, skąd to się wzięło”, mówi człowiek, który pisze przy naszym pięknym biurku.

Nazajutrz, w niedzielę, kiedy nadal czułem się zbolały, a w dodatku ogłupiony słoneczną pustką, obojętnością i niewyobrażalną wprost nudą samotnego przesiadywania przed grzejnikiem wentylatorowym w Merivale, wśród wytworów przywiezionej skądinąd kultury, reprodukowanej w domach zwanych, dajmy na to, Oakleigh na przedmieściach zwanych, dajmy na to, Ponsonby, domach starych, ciasnych, zapuszczonych, niewygodnych i podłych – przy czym najbardziej przygnębiający aspekt sytuacji polegał na tym, że sami Nowozelandczycy najwyraźniej nie zdawali sobie sprawy z własnej lichoty – z wolna ogarnęło mnie poczucie nieszczęścia, jakie każe lokatorom nędznych pokoików hotelowych sprawdzić, czy zakrętka tubki pasty do zębów jest na swoim miejscu, czy krany są zakręcone, zanim popełnią samobójstwo, starając się nie zostawić po sobie za dużego bałaganu.

Zabierzcie mnie stąd! – krzyczałem w duchu. Pomyślałem, że pozostaje wyruszyć w dzicz.

rozdział_drugi_

Nowa Zelandia: przez lasy deszczowe Wyspy Południowej

Póki istnieje dzicz, póty jest nadzieja. Ruszyłem z Christchurch na południowy zachód, do Queenstown na skraju wodnego świata Fiordlandu. Nawet dzisiaj to kraina prawdziwie dzika, jedna z ostatnich na świecie. Tysiąc lat temu, przed przybyciem pierwszych ludzi, musiał to być zaiste świat sprzed Upadku.

Nie było tam drapieżników prócz jastrzębi, sokołów i orłów – żadnych innych mięsożerców. Nie było roślinożernych ssaków, żadnych w ogóle ssaków lądowych oprócz dwóch gatunków małych nietoperzy. Wszystko rosło, rozkwitało, a pogodę kształtowały ryczące czterdziestki, przynoszące w ten zakątek Nowej Zelandii rokrocznie siedem i pół tysiąca milimetrów deszczu. Nadal jest to jeden z najwilgotniejszych obszarów świata.

Ów świat był tak bezpieczny, że ptaki traciły zmysł zagrożenia i pozbawione wrogów przestawały latać – jak choćby nielotna gęś nowozelandzka czy już wymarły fiordlandzki pingwin grzebieniasty. Inne, zadowolone z siebie niczym zepsute i przekarmione dzieci, jakie widziałem w Auckland, ogromniały – jak choćby gigantyczny chruściel, mający metr wysokości, albo długoszyi suto opierzony moa, sięgający przeszło trzech metrów daleki krewny emu, strusia i Wielkiego Ptaka.

W tym dawnym raju rosła obfitość drzew, a półmetrowa warstwa mchów stanowiła doskonały rozsadnik. Większe zwierzęta żywiły się korzonkami i owadami, a nie jedne drugimi. Zieleń krzewiła się bujnie, nie będąc koszona ani przeżuwana. Fiordland, kraina stworzona przez lądolody, była zaiste Królestwem Pokoju.

Prawdopodobnie w X wieku z Wysp Cooka w tropikalnej Polinezji przybyli Maorysi, przywożąc ze sobą psy (kuri) i szczury (kiore), którymi się żywili. Wyprawiali się z północy do Fiord­landu. Uwielbiali piękne pióra i żeby je zdobyć, a także dla mięsa, wytępili wiele gatunków ptaków. Psy i szczury Maorysów polowały na nielotne ptaki. Pierwszy raz od epoki lodowcowej została zachwiana równowaga środowiska Fiordlandu. Przybycie drapieżników można uważać za ekologiczny odpowiednik grzechu pierworodnego.

Odtąd Fiordland już zawsze penetrowali łowcy skarbów, Maorysi poszukujący piór i nefrytu, pakehes (biali) poszukujący złota, ale tego rodzaju ludzie nie zostawali na zawsze. W Fiord­landzie nie było stałego osadnictwa, tylko obozowiska, przystanki, czasowe osady łowców fok i wielorybników na brzegu morza. Ludzie przyjeżdżali i odjeżdżali. Fiordland wciąż był niezamieszkany – trwał jako prawdziwie pierwotny las.

Ale ci przelotni goście zostawiali po sobie zwierzęta. Sprowadzali rozmaite gatunki już to w celach sportowych, już to żeby się nimi żywić, już to wierząc, że jeden gatunek zmniejszy pogłowie innego. Działo się tak na całym Pacyfiku. Dzisiaj dzikie kozy zżerają Tahiti, dzikie konie przeżuwają Markizy, dzikie świnie niszczą Wyspy Salomona, a na Hawajach panoszą się przywiezione przez misjonarzy przebiegłe mangusty, które wyjadają jaja. Króliki i dzikie psy wyrządzają takie szkody w Australii, że w Nowej Południowej Walii wzniesiono zaporę weterynaryjną, która jest dłuższa od Wielkiego Muru Chińskiego.

Obce zwierzęta nieodmiennie zakłócały równowagę Fiord­landu. Kiedy rozmnożyły się dzikie króliki, sprowadzono gronostaje i łasice, żeby ograniczyć pogłowie królików, ale drapieżniki zamiast zajęczaków zjadały ptaki i ptasie jaja, a plaga królików rosła w najlepsze. Każde nierodzime stworzenie powodowało takie niepożądane skutki. Wszyscy Nowozelandczycy, z którymi rozmawiałem, nie cierpieli obcych zwierząt jeszcze bardziej niż wyspiarzy, chociaż z tego samego powodu – a mianowicie z racji nieprzyzwoitej płodności, jurności i obrzydliwej zachłanności, pożerania wszystkiego wokół.

Największym zagrożeniem dla roślinności jest jeleń szlachetny. Jelenie szybko się rozmnażają i są wszędobylskie. W niedostępnych wąwozach wysoko w górach z helikopterów obserwowano stada jeleni liczące trzysta, czterysta sztuk. Szczur wędrowny, który dotarł do Nowej Zelandii na statkach, rozmnożył się okrutnie i zmniejszył pogłowie rodzimych ptaków. W Fiordlandzie żyje również jeleń kanadyjski i jest to jedyne stado tego zwierzęcia na półkuli południowej.

– Są utrapieniem – powiedział mi Terry Pellet, okręgowy inspektor ochrony przyrody w Fiordlandzie. – Mamy zastraszająco dużo egzotycznych gatunków, które lawinowo się mnożą i niszczą tutejszą florę i faunę. Oposy, kozice, zające.

Pellet stwierdził też, że Niemcy są okropni, jeżeli chodzi o opłaty kempingowe.

Dialektyka tego, co rodzime, i tego, co obce, to już wieczny problem na Pacyfiku. W Nowej Zelandii wszystko, co obce, czy to zwierzęta, czy rośliny, jest podejrzane. W Fiordlandzie można strzelać swobodnie do jeleni szlachetnych, podobnie jak do jeleni kanadyjskich. Obce drzewa uważa się za obrzydliwe chwasty, tak samo daglezje, brzozy, jak świerki, a żadne z roślin nie są bardziej znienawidzone niż zaborcze kolcolisty i żarnowce, posadzone przez sentymentalnych i trawionych tęsknotą Szkotów.

Prawie wszyscy miejscowi, z którymi rozmawiałem, wzdychali, że pragnęliby odzyskać swoje wzgórza i sprawić, żeby znowu były nagie i jasne, wolne od obcych roślin i zwierząt, i pragnęliby doprowadzić do odrodzenia się nielotnych ptaków żywiących się roślinami i owadami oraz ocalić długie doliny porośnięte rodzimymi iglakami i bukanami. Zdarzały się przyjemne niespodzianki. Na przykład już pół wieku temu uważano, że wymarł pewien ufny i prostolinijny nielot, a mianowicie krępy i obdarzony masywnym dziobem takahe, na którego polowali Maorysi. Otóż w 1948 roku odkryto stadko tych ptaków w zapadłym zakątku Fiordlandu. Takahe objęto ochroną, ale jego przyszłość jest niepewna.

Wiele gatunków fiordlandzkich ptaków nadal przejawia tak pogodne usposobienie, taką ciekawość i ufność, jak gdyby dalej żyły w raju. Za wędrowcem przemierzającym lasy deszczowe niechybnie podążą skalinek białoczelny, wachlarzówka, skalinek wielkogłowy i maleńki barglik, najmniejszy ptaszek Nowej Zelandii. Te ptaki wydają się absolutnie wolne od strachu, trzepoczą i śmigają wokół wędrowca, zjadając wypłoszone przezeń owady. Kea, górska papuga, jest tak ufna i wścibska, że aż się narzuca, skrzecząc „ki, ki”, jak gdyby się przedstawiała, i dobiera się do plecaka wędrowca.

W cudownym Fiordlandzie, daleko od posępnego ascetyzmu Christchurch i jego przedmieść, ptaki niczego się nie bały, a wszelka woda nadawała się do picia. Miłośnik ptaków nie potrzebuje lornetki, a wędrowiec nie potrzebuje manierki.

Poweselałem i postanowiłem ruszyć na tydzień w góry i lasy deszczowe. Łódka może poczekać.

Najsłynniejszym szlakiem turystycznym w Fiordlandzie jest Milford, który wszakże padł już ofiarą sukcesu marketingowego, tak że hasło „najwspanialsza piesza wędrówka na świecie” jest pustym sloganem reklamowym. To szlak wydeptany, obwarowany mnóstwem przepisów i w rezultacie banalny.

Wolałem inną trasę, to znaczy szlak Routeburn, tym bardziej że w odróżnieniu od Milford, który wiedzie w zasadzie dnem dolin i ma tylko jedno ostre podejście, Routeburn biegnie powyżej granicy zarośli, okala szczyty i ofiaruje rozległe panoramy całego północno­-wschodniego zakątka Fiordlandu. Z ­Routeburn zamierzałem przejść na szlak doliny Greenstone, dzięki czemu wyprawa potrwa tydzień, a co ważniejsze – wejdę do Fiordlandu i wyjdę z niego tak, jak to ludzie czynili od wieków, czyli pieszo.

Kiedy wczesnym rankiem wyruszamy w góry, wiedząc, że w plecaku mamy wszystko, czego nam trzeba, odczuwamy elementarne, ale cudowne podniecenie. Uczucie to wypływa ze świadomości, że oto zostawiamy za sobą wszelkie rzeczy zbędne i wkraczamy w świat przyrodzonego piękna, któregośmy jeszcze nie splugawili, gdzie pieniądz nie ma żadnej wartości, a dobytek jest tylko balastem. Najbardziej wolny jest ten, kto posiada najmniej. Thoreau ma rację.

Opuściło mnie nawet uporczywe przygnębienie. Troski pierzchły, wróciła chęć do życia, i to odczuwalna w wymiarze fizycznym. Czułem się silniejszy i w ogóle nie ciążył mi nieodzowny bagaż. Od samego początku, kiedy w wieku dziewięciu czy dziesięciu lat zacząłem uprawiać piesze wycieczki, biwakowanie kojarzę z wolnością osobistą. Związana z tym rozkosz pogłębiała się z upływem lat, w miarę jak coraz lepszy i bardziej praktyczny stawał się ekwipunek. W czasach mojej wczesnej młodości sprzęt turystyczny właściwie nie różnił się od demo­bilu. Wszystko było z brezentu, wytworzone na potrzeby wojska, II wojny światowej, wojny koreańskiej. Wszystko szare, zatęchłe i bardzo ciężkie. Ledwo dźwigałem mały namiot. Śpiwór był wypełniony bawełną i kapokiem i ważył siedem kilo. Dzisiaj sprzęt jest lekki, kolorowy i właściwie szykowny.

A i wędrowcy nie są już podstarzałymi harcerzami. Na wycieczkę szlakiem Routeburn wyruszyłem w towarzystwie skrzypka, robotnika przemysłowego, początkującego aktora, foto­grafa, autora książek o kulinariach, studentki i gburowatego człowieczka mówiącego ze wschodnioeuropejskim akcentem. Sądzę, że nasza grupa była jak najbardziej reprezentatywna. Niektórzy odpadli po drodze. Fotograf został na jednym z biwaków, żeby porobić więcej zdjęć, facet, który co rusz przerywał rozmówcy, mówiąc: „A to dopiero! Co pan pofie! Chypa pan zartuje!” – na szczęście wrócił do domu, a gdyśmy doszli do końca Routeburn, tylko trzech z nas ruszyło dalej przez Greenstone. Isidore, skrzypek, przeklinał wodę, błoto i przepraszał, że jest tak kiepskim piechurem, ale miał inne zalety. Był koncertmistrzem Nowozelandzkiej Orkiestry Symfonicznej i regularnie ogrywał mnie w scrabble podczas długich nocy w biwakowych chatach na szlaku.

Wyruszyliśmy błotnistą ścieżką na północnym krańcu jeziora Wakatipu w obliczu łani i majestatycznych rogaczy.

– Doprawdy nie potrafię uznać tych zwierząt za szkodniki – powiedziałem. – Robactwo jest ostatnią rzeczą, która się kojarzy z tymi monarchami górskich wąwozów.

– Robactwo! – szyderczo syknął Isidore. Na modłę mieszkańców północnego Michigan mówił właściwie przez zaciśnięte zęby. Nieborak wkrótce odstał od grupy.

Dołączył przy lunchu, któryśmy zjedli na brzegu potoku, popijając wodą z niego. Kąsały tam pchły piaskowe, więc nie zabawiliśmy długo. Przemierzywszy płaski odcinek Routeburn, gdzie szliśmy pośród targanych wiatrem brunatnych kęp wysokich traw, stromym podejściem dotarliśmy do ścieżki, która pomiędzy starymi pokręconymi bukanami zaprowadziła nas do wodospadów Routeburn. To piętrowe katarakty w czarnej skale, z których na co najmniej sześć tarasów usłanych wielkimi głazami kaskadą spada woda.

Z tej wysokości widać wyraźnie, jak lądolód wyrzeźbił Fiordland, tworząc charakterystyczne doliny w kształcie litery U, których nagie ściany wydają się wyższe niż w rzeczywistości. Nacisk i tarcie spływających lodów wygładziły ściany dolin, ale pokrywa lodowa osiągała tutaj półtora kilometra grubości, więc szczyty gór, których nie zakrył lód, są ostre i poszarpane.

Tę noc spędziliśmy w domku kempingowym. Jak się przekonałem, domek kempingowy na szlaku Routeburn jest podszytą wiatrem chatką wzniesioną nad planszą do scrabble. Owej nocy, gdyśmy rozmawiali w chacie przy kataraktach, w dach zaczął bębnić deszcz.

– Jak Maorysi wytrzymywali taki ziąb? – dziwił się Isidore, masując kark swoimi wrażliwymi palcami skrzypka.

Wyjaśnienie, które podał James Hayward, początkujący aktor, było może niezbyt przekonujące, ale jak zawsze pamiętne.

– Maorysi się ogrzewali, łapiąc kea – oznajmił, mając na myśli górskie papugi. – Patroszyli ptaki, po czym mocowali je do nóg w charakterze kapci.

– A to dopiero! Chypa pan zartuje!

James tylko się uśmiechnął.

– Wciskasz kit, Jim – powiedział ktoś. – Na tych szlakach znajdowano maoryskie sandały.

– Na tych szlakach widuje się mnóstwo ciekawych rzeczy – odparł Jim. – W swoim czasie spotkałem na Routeburn faceta w meloniku, w garniturze w prążki, z elegancko zwiniętym parasolem, a cały ekwipunek biwakowy miał w aktówce.

Jim musiał podnieść głos, bo wiatr i deszcz przybierały na sile. Wiało i padało całą noc, najpierw rzęsisty deszcz, potem deszcz ze śniegiem. Zawierucha czyniła wielki hałas, napierając wściekle na ścianę chaty i chłoszcząc okna.

Zagrałem w scrabble z Pam, studentką. Oznajmiła, że ogrywa większość znajomych.

– Ze mną nie wygrasz – powiedziałem. – Jestem specem od słów.

Była rosłą, silną dziewczyną. Miała najcięższy plecak w naszej grupie.

– Jeżeli ze mną wygrasz, jutro przeniosę twój tobół przez przełęcz Harris.

Bez trudu mnie ograła, ale rano byłem pewny, że nie będę musiał dźwigać jej plecaka. Nadal lało. Widoczność bardzo marna. Pomiędzy wirami i ścianami deszczu ze śniegiem dostrzeg­łem, że zawierucha okryła grubą warstwą śniegu górę Momus i inne okoliczne szczyty. Z gór runęły kaskady mlecznobiałej wody, gnając spienione po licach urwistych skał.

– Idealna pogoda na przechadzkę – powiedział James.

Wąską ścieżką przy chacie płynął potok i nie przeszedłszy nawet dziesięciu metrów, przemoczyłem nogi. W nawałnicy deszczu ze śniegiem szliśmy w górę, podziwiając katarakty, z których spadało dwakroć więcej wody niż poprzedniego dnia. Po godzinie dotarliśmy nad jezioro lodowcowe umoszczone w niecce skalnej. Tak samo jak w Szkocji jezioro nazywają tutaj tarn. (Burn w znaczeniu „potok” to również szkocki pomysł). Jeszcze przez pewien czas nawałnica siekła jezioro, ale widomie słabła i wkrótce ustała. Po kwadransie wyszło słońce i majestatycznie się rozjarzyło. Nie widziałem jeszcze tak jaskrawego blasku słońca.

– Światło jest tutaj o siedemdziesiąt pięć procent silniejsze niż gdziekolwiek indziej, gdzie robiłem zdjęcia – stwierdził Ian, będący fotografem.

Najwyraźniej efekt cieplarniany da się ocenić za pomocą światłomierza.

W oślepiającym blasku słońca Pam pomogła mi założyć swój dwudziestopięciokilogramowy plecak i ruszyliśmy w górę. Przeszedłszy kilka kilometrów, dotarliśmy nad zielononiebieskie, okolone skałami jezioro Harris. Pośród karłowatych zarośli i targanych wiatrem jeżyc Aciphyllacolensoi, które nazywają tutaj spaniard (hiszpan), nadal się wspinaliśmy. Uginając się pod ciężarem plecaka Pam, gramoliłem się ku przełęczy Harris (1300 metrów n.p.m.), która stanowi swego rodzaju tryumfalną bramę do Fiordlandu. Za nią otwiera się głęboka Hollyford Valley, która wije się do morza, a w dali na jej ścianie malują się piękne góry Darran. Z ich załomów pod szczytami nadal spływają lodowce, z których grani zwieszały się wtedy czapy śniegu.

Długą wspinaczkę na przełęcz Harris wynagradza roztaczająca się stamtąd w kierunku zachodnim panorama urwistych gór o wysokości ponad tysiąca sześciuset metrów, szczytów Christina, Sabre, Gifford, Te Wera, Madeline. Nigdy przedtem nie widziałem równie zwartych gór, bezkresnego przestworu ośnieżonych szczytów niczym arktyczne morze.

Nie licząc szumu wiatru w oniemiałych zaroślach, panowała cisza. Na tej wysokości, pośród majestatycznych gór poczułem, że wszystko, co liche i banalne, zostawiłem daleko za sobą i wszedłem do świata wolnego od małostkowości. W świecie tym w duszy człowieka wzbiera owo wzniosłe poczucie spełnienia, które wzbudza w istocie pokrewna pięknym górom gotycka katedra, ale tylko prawdziwa, nie zaś tego rodzaju dziewiętnastowieczna imitacja, jakich pełno w Nowej Zelandii.

Wędrując grzbietem przełęczy Harris, wspominałem niedawno opuszczony Londyn i skandale, o których się tam mówiło, a więc namiętny romans pewnej redaktor literackiej z jednym z jej młodych asystentów, a także zakrapiane przyjęcia wydawane przez słynną wdowę, zmorę pokroju Anne Hathaway, na których w oparach dymu tytoniowego kłębił się tłum pijaków, chełpiących się potem, że zostali zaproszeni. Widziałem pisarzy rozmawiających o programach telewizyjnych, pieczeniarzy i balowiczów z petem przylepionym do ust, którzy łapczywie chwytali kieliszki z kelnerskich tac, wrzeszczeli jeden do drugiego, plotkowali o redaktorce i jej młodym kochanku, po czym kompletnie pijani szli do domu.

Z perspektywy usianego dzikimi kwiatami i świeżym śniegiem górskiego szlaku ci dalecy ludzie wydawali mi się maleńcy i żałośni w swojej potrzebie pokazywania się.

– Gówno! – wrzasnąłem na wietrze, aż Isidore spojrzał na mnie z przestrachem, ale zaraz się uspokoił, spostrzegłszy, że się uśmiecham.

Najwyraźniej musiałem aż tak daleko pojechać, żeby to zrozumieć, i poczułem, że nie chcę nigdy wracać.

Wędrowanie po nowozelandzkich górach pobudzało pamięć. Chłonąłem niesamowity pejzaż, który mnie poruszał do głębi. Powiadają, że podróż to ucieczka od siebie, ale według mnie jest raczej powrotem. Nic nie wzmaga skupienia ani nie ożywia pamięci bardziej niż obcy pejzaż lub obca kultura. Wbrew opinii romantyków nie sposób się zatracić w egzotyce. Zamiast tego egzotyka wzbudzi w nas dojmującą tęsknotę, skłoni do rozpamiętywania wcześniejszych etapów życia, ofiaruje zrozumienie wielkiego błędu. Ale sama egzotyka oczywiście nie zniknie. Obcowanie z nią jest przeżyciem głębokim, a niekiedy elektryzującym właśnie dzięki kontrastowi między teraźniejszością a przeszłością – choćby dzięki oglądaniu Londynu z perspektywy przełęczy Harris.

Wysforowawszy się na czoło, ruszyłem długim trawersem po wysokiej grani doliny Hollyford, w trzygodzinny marsz bez osłony, wystawiony na wiatr, ale i piękno pasm górskich, lasów, śniegu i przebłysków Morza Tasmana w sinej dali. Znajdowałem się przeszło dziewięćset metrów nad rzeką Hollyford na dnie doliny. Szedłem ścieżką kamienistą i niebezpieczną, ale obrzeżoną górskimi roślinami, stokrotkami, śnieguliczkami, goryczką białą.

Trawers ten siłą rzeczy pokonuje się bardzo wolno, a góruje nad nim majestatyczny Ocean Peak. Nie było bardzo późno, ale te góry są tak strome, że słońce chowa się za nie wczesnym popołudniem, i natychmiast robi się bardzo zimno. Wiał południowy wiatr znad Antarktyki. Kiedy zaczęło się ściemniać, doszedłem na skraj urwiska, a w dole otwierała się inna dolina z zielonym jeziorem. Byłem tak wysoko, że zejście opadającą zygzakiem ścieżką zajęło mi godzinę.

Niżej w dolinie wszedłem pomiędzy stare drzewa i ostatnie pół godziny przed zapadnięciem ciemności przypominało spacer po zaczarowanym lesie. Drzewa były dosłownie tak stare jak góry, groteskowo pokręcone, bardzo wilgotne i wydzielały ostrą woń. Las rosnący samorzutnie od tysięcy lat, którego nikt nigdy nie kalał ani nie kształtował, jest widmowym światem nawarstwionego życia, światem wsobnym, ścieśnionym, światem pni, korzeni, gałęzi wymieszanych z głazami i mchem, gdzie wszystko, co się wzniesie nad ziemię, osnuwają wiechcie porostu zwanego „brodą starca”.

Mrok i wilgoć sprawiały, że mech porastał wokół całe pnie, bo słońce właściwie nigdy ich nie dosięgało. Mech zmiękczył drzewa, zamieniając je w ogromne, znużone, niewydarzone potwory o wielkich gąbczastych ramionach. Z powodu wilgoci wszystko zdawało się wyściełane i opakowane, gałęzie miały barwę czarnozieloną, spód lasu tonął w paprociach, a każdy głaz okrywała aksamitna tapicerka mchu. Tam i sam pośród paproci i korzeni chichotał strumyk. Podążały za mną ciekawskie skalinki.

Wszystko cudownie żywe, miejscami lśniące od podziemnej wilgoci. Słowem, las z bajki, niepokalany i uroczy świat chochlików i duszków, który jest dziecięcą wersją raju – disnejowską polaną, gdzie ptaki jedzą z naszej ręki i człowiek wie, że nie spotka go nic złego.

Wrócił smak życia i wróciła nadzieja. Być może wcale nie mam raka.

Noc była zimna, a w istocie mroźna. Obudziłem się w chacie nad jeziorem Mackenzie pośród oszronionych krzaków, zmrożonych traw i pobielonych paproci. Wszystko spowite w delikatne koronki szronu, z daleka niczym szum wielkiego miasta dobiegał stłumiony łoskot wodospadu.

Kea bez ustanku skrzeczały mi nad głową, kiedy wędrowałem na czoło jeziora Mackenzie, bo właśnie tak dla samej rozkoszy obcowania z przyrodą postanowiłem spędzić tamten dzień. Kazarki rajskie protestowały przeciwko naruszaniu ich terytorium, wznosząc larum, w którym kwakanie samic mieszało się z trąbieniem samców. Maszerowałem w górę doliny, przeważnie skacząc z kamienia na kamień wzdłuż koryta wyschniętego potoku. Było stromo, kamienie miały od metra do półtora, więc szedłem wolno. Pod osłoną głazu wielkości garażu zjadłem lunch. Wiatr przybrał na sile, naganiając coraz większe chmury, które w końcu zasnuły niebo. Pociemniało i zrobiło się zimno.

Podjąłem wędrówkę, a im wyżej wchodziłem, tym głębiej czułem się wolny, doświadczając takiego samego poczucia wyzwolenia, jakie przeżyłem na przełęczy Harris na myśl o bzdurności życia w Londynie. Gdy osiągnąłem najwyższy punkt czoła doliny, rozległą półkę skalną tuż pod przełęczą Fraser, poduchy chmur pękły i zaczął sypać śnieg. Znajdowałem się w swego rodzaju kamieniołomie usianym głazami wielkości parterowych domów w Wellington. Wiał porywisty wiatr. Nie miałem czasu do stracenia. Największym zagrożeniem w tych górach nie jest upadek czy złamanie, lecz wychłodzenie. Schodziłem szybko, skacząc z kamienia na kamień, żeby pobudzić krążenie i utrzymać ciepłotę ciała. Pod koniec tego dnia, który początkowo przeznaczyliśmy na odpoczynek, dotarłem do chaty kompletnie wyczerpany.

Typowa noc biwakowania na górskim szlaku. Przy kolacji dyskutowaliśmy o kwestii kary za morderstwo, o stosunkach rasowych, AIDS, próbach nuklearnych, efekcie cieplarnianym, gospodarce krajów Trzeciego Świata, prawie Maorysów do Nowej Zelandii i o święcie Martina Luthera Kinga.

– Nigdy nie obchodzę tego święta w mojej fabryce. U mnie ludzie pracują – warknął Czech, którego nazywałem w myślach „Czechem Bez Pokrycia”, bo mi się kojarzył z Robertem Maxwellem. Wyemigrował z Pragi i został przedsiębiorcą gdzieś w Kalifornii.

– Od kiedy mieszka pan w Ameryce? – zapytałem.

– Od sześćdziesiątego ósmego.

– Zna pan historię ruchu na rzecz praw obywatelskich w Stanach?

– Znam się na swojej robocie – odparł. Rzeczywiście, właściwie nie mówił o niczym innym i chełpił się, jaki to sukces odniósł w Ameryce.

– Ale działa pan w wolnym kraju – rzekłem. – Uciekłszy z Czechosłowacji, mógł pan pojechać gdziekolwiek, ale wybrał pan Amerykę. Nie sądzi pan, że wypadałoby wiedzieć choć trochę o jej historii?

– Jeżeli o mnie chodzi, Martin Luther King nie ma zna­czenia.

– To opinia ignoranta – stwierdziłem.

– Kto zagra ze mną w scrabble? – zapytał Isidore.

Ciasno było w tej chacie, gotowałem się ze złości. Wyszedłem, żeby ochłonąć. Z gęstej mgły dobiegło mnie pohukiwanie sowicy ciemnolicej: „Mor­-pork, mor­-pork!”.

Nazajutrz obudziłem się wcześnie i szybko opuściłem chatę, żebym nie musiał rozmawiać z Czechem. Był zapalonym piechurem i miał hopla na punkcie sprzętu, bardzo drogiego i kolorowego.

Kiedy wyruszałem, popadywało, a na wiszącej nad ścieżką gałęzi drzewa spostrzegłem maoryskiego gołębia. To ptaki niepodobne do żadnych innych gołębi na świecie, takie tłuste, krągłe jak piłka. Człowiek się zastanawia, jak toto w ogóle utrzymuje się w powietrzu, i rzeczywiście – w locie rozpaczliwie tłuką skrzydłami. Dawniej Maorysi wędrujący tym szlakiem łowili te ptaki, nazywane przez nich kereru, i je zjadali. Potrzebowali pożywienia w trakcie poszukiwania świętego zielonego kamienia, nefrytu, z którego robili noże i siekiery, a także ładne ozdoby. Wykopywali ten rzadki kamień w różnych miejscach na szlaku Routeburn. Przemierzając trasę od jeziora Mackenzie do jeziora Howden, słyszałem też szmaragdowca zwyczajnego. Ten niezwykły i potrafiący naśladować rozmaite głosy ptak, zanim zacznie swą piosnkę, wydaje z siebie tryle przypominające dźwięk dzwonów rurowych. Jego głos zachwycał Maorysów. Kiedy rodził się im syn, piekli szmaragdowca jako rytualną ofiarę, która miała zapewnić dziecku elokwencję i piękny głos.

Poranny deszczyk przeszedł w rzęsistą mżawkę, która zamieniła ostatnie dwa kilometry szlaku Routeburn w błotnisty potok. Przeszedłem pod wodospadem Earland, gdzie woda spada na skalny szlak z wysokości przeszło stu metrów. Utonąłem w tumanie mgły i szumu, tak że przeprawa pod tym wodospadem przypominała chrzest. Dalej las ofiarował pewną osłonę przed deszczem, ale i tak do chaty nad jeziorem Howden dotarłem kompletnie przemoczony. To normalne w Fiordlandzie. Deszcz nie sprzyja fotografowaniu, więc większość zdjęć tej krainy ukazuje zalaną słońcem dzicz. Ale w rzeczywistości słoneczne chwile są rzadkie. Na przykład w rejonie jeziora Howden w ciągu roku pada przez dwieście dni i suma opadów wynosi siedem i pół metra.

Po południu nadal padało, ale i tak cieszyłem się na myśl o następnych trzech dniach wędrówki przez dolinę Green­stone nad jezioro Wakatipu. Właśnie tego rodzaju deszcz sprawia, że miłośnicy tej krainy zaczynają swoje tłumaczenia od „gdyby tylko”.

– Gdyby tylko nie ta mgła, widzieliby państwo cudowne…

Cudowne góry, jeziora, lasy, skały, wodospady, granie, przełęcze i wąwozy. Wszystko to zasłonił rzęsisty deszcz. Ale mnie wystarczały czarowne lasy i ich omszałe groty. To słynna dolina, która powstała, gdy lodowiec pękł na skraju doliny Hollyford i spłynął prawie pięćdziesiąt kilometrów na południe do jeziora Wakatipu. Również tędy wędrowali maoryscy poszukiwacze nefrytu, który wydobywali choćby u szczytu jeziora. Występowanie tego minerału w pobliżu jezior i rzek utwierdzało Maorysów w wierze, że nefryt to skamieniałe ryby. Przypisywali mu wielką wartość duchową i materialną i się nim zachwycali, ponieważ tak trudno go było zdobyć.

Isidore mozolił się dalej, nucąc Brahmsa. Czech przepadł i nigdy więcej go nie widzieliśmy. Dołączyło do nas dwóch Nowozelandczyków, zakochana para, doskonali piechurzy, którzy bez ustanku podstawiali sobie nogi, popychali się, obrzucali grudkami błota, opryskiwali wodą z lodowatych strumieni, w czasie lunchu tarzali się w trawach – niczym odprawiające gody kiwi. Oprócz nich spotkaliśmy starszego prawnika z żoną, którzy przyjechali z Oregonu.

Spostrzegłszy koedukacyjną sypialnię w chacie przy szlaku, ten starszy mężczyzna zawołał:

– O, świetnie, bierzemy ją. Jest biseksualna!

Osobliwie to nazwał, ale wiedzieliśmy, o co mu chodzi.

Szlak Greenstone wiedzie doliną rzeki, nie sypał śnieg ani śnieg z deszczem. Po śniadaniu wyruszaliśmy razem, ale że każdy szedł swoim tempem, na ogół wędrowaliśmy osobno, spotykając się na popasach, na których zajadaliśmy ­scroggin (jak nazywają tam mieszankę orzechów i rodzynków), po czym ruszaliśmy dalej przez las, żeby znowu spotkać się przy lunchu, który w Greenstone zawsze ma charakter pikniku na brzegu rzeki toczącej wodę nadającą się do picia, a w końcu zmordowani docieraliśmy o zmroku do chaty. Kiedy rzeka się rozlała na kilometr lub nawet dwa, stała się głośniejsza i bardziej spieniona, a namoknięty szarogłaz, po którym płynęła, nadawał jej barwę zieloną.

Kaskady wody spadały z gór nad szlakiem, ale z tak wysoka, że wiatr rozwiewał je niczym weselne welony, zamieniając w muślinowe mgły, które znikały, zanim opadły na dno doliny. Podążały za nami ptaki, obserwowały nas jelenie, jastrzębie i sokoły. Pogoda była zbyt zmienna, a wiejące głównie z zachodu wiatry zbyt silne, żeby choć jeden dzień miał jednolicie deszczowy albo słoneczny charakter. Chmury zawsze gnały po niebie, a na tym etapie naszej wędrówki rozrywały się o szczyty gór Livingstone na skraju Fiordlandu, albowiem opuściliśmy już teren parku narodowego i przez las Wakatipu zmierzaliśmy nad jezioro.

Panujące na większych wysokościach bukany srebrne ustąpiły miejsca gęstszym i wyższym bukanom czerwonym i rosnącym na skraju lasu osobliwym młodym drzewom pseudopanaks o długich zwisających liściach niczym szczerbate miecze. Pokonywaliśmy wały dawno spadłych kamiennych lawin, przemierzyliśmy las zbielałych kikutów drzew strawionych niedawnym pożarem, przeprawiliśmy się przez głęboki wąwóz, a potem przez skalny pagór (zwany roche moutonnée), zbyt oporny, żeby lodowiec był w stanie go ruszyć, wędrowaliśmy przez chłodne omszałe lasy, brodziliśmy po kolana w lodowatych potokach – gdzie zakochana para ze śmiechem i krzykiem opryskiwała się wodą – i bez przerwy towarzyszyły nam ptaki.

Przy ostatnim wiszącym moście, który trząsł się niczym kładka inkaska, już u ujścia rzeki Greenstone, gdzie niczym amfiteatr górskich zboczy otwiera się dolina Caples, przeważały drzewa obce, europejskie, niczym gigantyczne kolby kukurydzy stały topole w złotej szacie jesieni, ciemnozielone daglezje i okryte zadziwiająco czerwonymi liśćmi buki zwyczajne – drzewa, które Nowozelandczycy uważają za chwasty i które najchętniej wyrwaliby z korzeniami.

Żałowałem, że doszliśmy oto do końca szlaku, gdyż obcowanie z dziką przyrodą działa oczyszczająco. Zanurzenie się w świecie trwającym w stanie, w którym wyłonił się po spłynięciu lodów, w świecie niepokalanym i nieujarzmionym, gdzie jedynym naszym śladem jest ścieżka tak wąska, że idąc nią, człowiek szoruje łokciami o paprocie i konary drzew, ogromnie podnosi na duchu.

Wędrowanie po tych dzikich szlakach ożywia wyobraźnię, a bezkresne pejzaże niezawodnie przywracają należyte rozumienie naszego miejsca w porządku stworzenia. Im mniejszy się człowiek czuje w obliczu przyrody, umniejszony przez góry i bezbronny wobec żywiołów, tym większy odczuwa szacunek do świata i – jeżeli tylko nie jest tępym chamem – tym mniej jest skłonny mu szkodzić. Na Pacyfiku największe szkody wyrządzają intruzi, którzy zwożą odpady radioaktywne na Johnston Island, którzy wydrążyli gigantyczną kopalnię miedzi w Pangunie na Bougainville w północnej części archipelagu Wysp Salomona, którzy rozciągają kilometry pławnic, aby chwytać i zabijać wszystkie żywe stworzenia, i którzy przeprowadzają próby nuklearne na atolu Mururoa w archipelagu Tuamotu.

A przecież to też jest Polinezja – ten las deszczowy i Alpy Południowe. Maorysi nazywają swoje góry Te Tapu Nui, czyli Górami Wielkiej Świętości.

rozdział_trzeci_

Bicie piany w białej Australii

Australia, ogromna wyspa na Pacyfiku, trzon Meganezji, jest słabo rozwiniętym krajem, którego pustka czasem zdumiewa, a czasem przeraża mieszkańców. Australijczycy mówią głośno, pokrzykują, jak gdyby stale musieli dodawać sobie ducha.

– Dobry! Jak tam pieprzone zdrówko! Trzym się!

Podobnie jak na wszystkich innych wyspach Oceanii lwia część ludności mieszka na brzegach i plażach, wobec czego skraj wyspy jest zabudowany, a reszta to rojąca się od owadów dzicz wyjących wiatrów i czerwonej pustyni.

Ale muchy panoszą się wszędzie.

– Australijczycy mają niestety zwyczaj mówienia przez zęby – zauważył przed pół wiekiem pewien sędzia z Sydney – jak gdyby pochodzili z kraju pełnego much i bali się otwierać usta, żeby owady nie wpadły im do gęby.

Ludzie nie zwracają uwagi na muchy, odwracają się od pustyni, objawiając wrodzoną obojętność wobec tego rodzaju niedogodności.

– Dawaj, bawmy się! – warczą przez zaciśnięte zęby.

– Kto by się tym przejmował? – pytają.

Australijczycy mówią nieco głośniej niż inni być może dlatego, że są tak oddaleni od reszty świata. Gdyby mówili ciszej, któż by ich słyszał?

Australijski kodeks grzeczności to ledwie broszurka, natomiast księga obcesowości jest potężnym tomem. Kumpelska bezceremonialność wzbudza sympatię, więc na antypodach zdobywa się przyjaciół, waląc prosto z mostu, byle odpowiednim tonem. Australijski angielski, wielka chluba Australii i najważniejsza forma sztuki w tym kraju, to język poufałości.

– Fajno! Jak leci, chłopie, może być? Jak twoje pryszcze na tyłku?

Zrozumienie idei kumplostwa jest kluczem do sukcesu w Australii, a źródłem wzajemnej sympatii między kumplami jest kpina.

Australijczycy słyną z zamiłowania do szyderstwa i samokrytyki. Nikt nie szydzi z Australii bardziej niż sami Australijczycy.

– Żyjemy na zadku świata – oznajmił w telewizji pewien Australijczyk.

Pochodził z Melbourne, przez niektórych Australijczyków przechrzczonego na Smellbourne. Wypowiadał się z okazji dwóchsetlecia kraju, rocznicy niesławnego przybycia pierwszych skazańców do Zatoki Botanicznej.

– Spójrzmy na mapę – ciągnął człowiek z Melbourne. – Czyż nasz kraj nie przypomina zadka? Proszę – wskazówką obwiódł kontury – dwa obwisłe półdupki!

Przywiozłem moją składaną łódkę na wybrzeże Australii Zachodniej, stanu wielkości Meksyku, krainy, którą ów facet z telewizji uważał za lewy półdupek zadka świata. Wylądowałem w Perth, gdzie wieje bodaj jak nigdzie indziej.

– Jesteśmy na skraju świata – oznajmiła mieszkanka pobliskiego portu Fremantle. – A wie pan, jaki inny pisarz był tutaj? – zapytała. – D. H. Lawrence. Przez dwa tygodnie.

„Australia jest poza wszystkim”, stwierdza D. H. Lawrence w Kangaroo [Kangur], powieści, którą napisał w trakcie przelotnej wizyty w Australii w 1922 roku. Napisanie tej książki zajęło mu mniej czasu niż mnie jej lektura, albowiem to dzieło ciężko­strawne. Lawrence zaczął je pisać, rozczłonkowując i mitologizując Australię już w dziesięć dni po przyjeździe, a ukończył w niespełna miesiąc później. Tak oto w pięć tygodni stworzył czterystustronicową powieść. Styl kuleje, ale co tam! Tempo zaiste godne podziwu. Miejscami, opisując spienione fale albo meduzę, Lawrence przechodzi sam siebie.

Swoją podróż, rozpoczętą jako objazd promocyjny, w trakcie którego miałem odpowiadać – a w istocie wykręcać się od odpowiedzi – na pytania o moje dzieła, planowałem ukoronować wyprawą w dzicz. Perth było pierwszym z pięciu australijskich miast, gdzie zgodziłem się spotkać z czytelnikami i udzielać wywiadów. Wizyta od początku okazała się ogromnie absorbująca, bo Australia to kraj zachłannych czytelników i widzów, którzy są doskonale poinformowani i wyjątkowo ciekawi szerokiego świata, a także kraj niezwykle drapieżnych dziennikarzy, fanatyków pracy w niezliczonych gazetach, pismach, stacjach radiowych i telewizyjnych. W Australii środki masowego przekazu tak się rozwinęły, że nie są w stanie nasycić się wiadomościami krajowymi i poświęcają wiele miejsca wieściom ze świata i wydarzeniom kulturalnym, a każdy przybysz – pisarz, aktor, polityk, dziennikarz – od razu jest oblegany. Pismacy i reporterzy rzucają się na każdego, kto przyjeżdża zza Wielkiej Rafy Koralowej.

Wizyta w Australii okazała się ogromnie absorbująca również dlatego, że Australijczycy tak samo jak Amerykanie każdego przyjezdnego uważają za ewentualnego imigranta. Niektóre z najbardziej malowniczych wytworów ich kpiarskiej inwencji językowej odnoszą się do imigrantów. Imigrantów żydowskich nazywają refujews (co kojarzy się ze śmieciami), imigrantów włoskich nazywają dingbats (głupkami), eyetoes (italiańcami), spiggoties (co kojarzy się z nieznajomością angielskiego) lub spagies (makaroniarzami). Nowozelandczycy to pigislanders (mieszkańcy wyspy świń), Anglicy zaś to poms, pommies (co kojarzy się z rumianymi policzkami) lub pongos (angole). Najprawdopodobniej właśnie Australijczycy ukuli słówko chink (żółtek) jako określenie Chińczyków, a w każdym razie używali go już w 1879 roku, a więc dwadzieścia dwa lata przed jego pierwszym udokumentowanym wystąpieniem w Ameryce. Chińczyków nazywają również canaries (kanarkami), dinks (mikrusami) i chow­-chows. Amerykanie to powszechnie yanks (jankesi) albo yankwogs (jankeskie brudasy), w ślad za czym i Anglików nazywają czasem pomwogs (rumianymi brudasami). Jednych i drugich odróżniają od autentycznych czarnych, których nazywają wogwogs (czarnymi brudasami). Określenia te mogą wydawać się obelżywe, ale w rzeczywistości są mylącym, bo kpiarskim wyrazem naprawdę szczerej australijskiej gościnności.

Na początek wylądowałem zatem wśród sandgropers (co oznacza obrzydliwe żyjące po ziemią pędraki z rodzaju Cylindraustralia i jest mianem, jakim reszta kraju nazywa mieszkańców Australii Zachodniej), w Perth, w nowiuteńkim, wielkim i błyskawicznie rosnącym mieście otoczonym przez pusty skrub, na wyspie wieżowców w szczerym polu, która pod względem rozmachu, optymizmu i blasku przypomina Portland. Perth wydało mi się idealnym miejscem do tego, żeby zacząć nowe życie, i rzeczywiście wielu ludzi, których tam spotkałem, najwyraźniej tak postąpiło. Przybyli z Afryki Południowej, z Europy, nawet z Ameryki.

Australia jest jedynym znanym mi bezpośrednio obcym krajem na świecie, w którym wielu Amerykanów zapuściło korzenie. Trzydzieści lat temu, kiedy kwitła polityka imigracyjna budowania „białej Australii”, Amerykanie i osoby innych narodowości chętnie emigrowały do Australii właśnie dlatego, że był to kraj białych szowinistów, władze fundowały przejazd i z otwartymi ramionami witały wszystkich bladych wielkogłowych przybyszy o odstających uszach. Dzisiaj ludzie emigrują do Australii z przeciwnego powodu, bo stała się krajem bezstronnym politycznie i wolnym od uprzedzeń rasowych. Wielu Amerykanów, których poznałem w Australii, mówiło, że uważają się za Australijczyków. Przez osiemnaście lat pomieszkiwania w Wielkiej Brytanii wśród osiedlonych tam Amerykanów nie spotkałem ani jednego, który uważałby się za Brytyjczyka.

Kiedy wałęsałem się w porcie Fremantle opodal Perth, kusiło mnie, żeby wypróbować składany kajak, ale uznałem, że wiatr dmący znad Oceanu Indyjskiego jest o wiele za silny. Za strefą przyboju po grzbietach fal wielkich jak góry wspinały się i opadały osobliwie ukształtowane frachtowce do przewozu owiec. Wyglądały jak pływające dziesięciopiętrowe domy, ale były szczelnie wypełnione klatkami z tysiącami żywych owiec i brały kurs na Zatokę Perską, gdzie te zwierzęta zostaną uśmiercone według zasad halal, a więc przez podcięcie gardła, podczas gdy patrzą w stronę Mekki. W rzeczy samej większość baraniny spożywanej w krajach arabskich pochodzi z Meganezji. Australia dostarcza baraninę na pieczyste, a większość owiec hodowanych w Nowej Zelandii kończy jako surowiec na szaszłyki w Iranie i Iraku.

Moje dzieła docierały drogą morską do Australii i właśnie przywieziono dwa z nich, powieść i książkę podróżniczą. Moja wizyta w Australii była związana z ich promocją. Udzielałem więc wywiadów.

– Co pan sądzi o Chińczykach? – zapytała mnie w Perth dziennikarka jakiegoś pisma, a ja zwróciłem jej uwagę, że to wcale nie jest łatwe pytanie, ponieważ dotyczy miliarda ludzi.

– Ile czasu potrzeba na napisanie książki? – brzmiało inne pytanie, nad którym dumałem przez dłuższą chwilę, aż uznałem, że nie znam odpowiedzi.

Osoba, która mnie o to zapytała, zaraz potem zadała następujące pytanie:

– Czy szanuje pan głównego bohatera pańskiej powieści?

Nie powiem, żebym się nie zdziwił. Czy tego rodzaju pytań mam oczekiwać w Australii? Odparłem, że owszem, szanuję wszystkie postacie z moich książek, i pomyślałem: nawet ciebie, kangurze, jeżeli zostaniesz postacią.

Zdarzały się wszakże pytania, na które z łatwością potrafiłem odpowiedzieć.

– Na czym polega główna różnica między powieścią a dziennikiem podróży? – zapytał mnie podczas lunchu we Fremantle pewien facet, przystawiając mi magnetofon pod brodę.

Odniosłem wrażenie, że uprawianie dziennikarstwa w tej części Australii to bułka z masłem. Pewnego dnia we Fremantle obudzono mnie z drzemki (a śnił mi się koszmar, że choruję na raka) i pośpiesznie zawieziono do Perth do redakcji brukowca, który nosi niezapomniany tytuł „Daily Mail”, a zasłynął z tego, że codziennie drukuje wielkie zdjęcie roznegliżowanego osiłka z podpisem: „Your Daily Male” [Twoje Codzienne Ciacho].

Poproszono mnie, żebym zaczekał dziesięć lub piętnaście minut, a potem zaprowadzono do sześciennego boksu, gdzie za schludnym biureczkiem siedział może osiemnastoletni chłopaczek. W tym pomieszczeniu moją uwagę od razu zwróciły wycięte ze zdjęć figurki Elvisa Presleya przyklejone do blatu biurka, do tablicy z wiadomościami, do kalendarza, a nawet do tarczy telefonu.

– Długo w Perth?

Odparłem, że nie. Dopiero co wielkim kosztem finansowym i ogromnych niewygód przyleciałem z Ameryki przez Nową Zelandię, żeby spotkać się z nim w tej klitce w wielkim biurowcu opodal Mitchell Freeway na przedmieściach Perth w Australii Zachodniej. Nie odniósł się do tego nawet słowem ani niczego nie zapisał w czystym notatniku. Wobec tego zapytałem go o Elvisa.

Uśmiechnął się, zadowolony, że okazałem ciekawość.

– Po prostu szaleję za nim – powiedział.

Omiótł spojrzeniem pożółkłe wizerunki nieszczęsnego gwiazdora amerykańskiego. Zaległo długie milczenie świadczące o tym, że miał nadzieję, iż zostanę przy tym temacie. W końcu chłopaczek spojrzał na mnie, jak gdyby przypomniał sobie, gdzie jest.

– Dobra, od czego zaczniemy? – zapytał.

Nie było to pytanie retoryczne, więc zagaiłem:

– Czytał pan coś mojego?

– Nie – odparł śmiało, jak gdyby się chwalił.

– A może widział pan film zrobiony na podstawie Wybrzeżamoskitów?

– O, tak, podobał mi się – rzekł i zaczął gryzmolić w notatniku.

– Wobec tego może pan teraz przeczytać książkę! – zawołałem, ucieszony, że przełamałem lody.

– Nie, nigdy nie przeczytam tej książki. Bo film mi się naprawdę podobał. Znaczy, za bardzo mi się podobał. A co gdybym przeczytał książkę i by mi się nie spodobała?

Gapiłem się na niego zdumiony, więc pochylił się nad biurkiem, żeby podzielić się ze mną głęboką obawą.

– Wtedy i film by stracił w moich oczach – stwierdził i zabębnił palcami w notatnik. – Za duże ryzyko.

– Za duże ryzyko. Rozumiem.

Do niczego nie doszliśmy. Może po prostu nie było dokąd iść. Skierowałem rozmowę na Elvisa i pogadaliśmy o nim.

Chłopaczek odprowadził mnie do drzwi i zadał jedyne w tym tak zwanym wywiadzie pytanie dotyczące literatury.

– Skąd pan bierze bohaterów? Wymyśla ich pan?

– Czasem wymyślam – odparłem. – A czasem sami się przede mną zjawiają.

– Farciarz z pana!

Takie niezręczne spotkania sprawiały, że czułem się wyobcowany i przygnębiony. Tamtego wieczoru miałem wystąpić na uroczystej kolacji we fremantleńskim ratuszu, budowli – jak wiele innych w tym pięknie zachowanym starym porcie – dostojnej, kapiącej od złota, a wzniesionej dla uczczenia złotego jubileuszu królowej Wiktorii w 1887 roku. Kręciło mi się w głowie od bezsenności i bałem się, że wybuchnę płaczem, jeżeli ktokolwiek wspomni o mojej żonie.

– A więc przyjechał pan bez żony! – zawołał ktoś, niedługo po tym jak wszedłem do ratusza.

Umknąłem do toalety, powzdychałem, połkałem, w końcu obmyłem twarz i dołączyłem do gości siedzących przy głównym stole. W głowie tłukła mi się myśl: jestem najbardziej roztrzęsionym nieborakiem na tej sali i to właśnie ja mam wstać i przemawiać.

– W ubiegłym miesiącu gościliśmy tutaj Roalda Dahla z żoną – powiedziała kobieta siedząca po mojej lewej stronie.

Skwitowałem to milczeniem. Podano kolację. Czterysta pięćdziesiąt osób, wszyscy rozmawiają, popijają i tryskają zadowoleniem. Patrząc na nich, słysząc ich śmiechy, straciłem apetyt.

Kobieta siedząca po mojej prawej stronie powiedziała, że pracuje w księgarni i że należę do jej ulubionych pisarzy.

– Powinien pan pisać opowiadania! – zawołała.

Czy to jakiś australijski kawał?

– Napisałem trochę opowiadań – rzekłem nieśmiało.

– To czemu pan ich nie ogłasza?!

Australijczycy są znani z poufałego sarkazmu, ale mnie w mym smętnym stanie ducha stać było tylko na lakoniczną dosłowność.

– Ogłaszam.

– Mam na myśli wydanie książkowe!

– Wydałem cztery zbiory. Około osiemdziesięciu opo­wiadań.

Kobieta siedząca po mojej lewej stronie powiedziała, że mieszka w Perth od piętnastu lat.

– Jest pani chyba zadowolona – rzekłem. – Fremantle to bardzo ładne miasto, a Perth przypomina mi pewne miasto na północno­-zachodnim wybrzeżu amerykańskim. Takie czyste powietrze.

– Nie cierpię Perth – sarknęła. – Jest jak inna planeta. Ludzie są tutaj tacy dziwni. Nawet nie potrafię tego opisać. Lepiej się czuję w Afryce, wśród Afrykanów.

Po chwili usłyszałem, jak ktoś odchrząknął głośno w mikrofon, po czym entuzjastycznie mnie zapowiedział.

Nie przygotowałem przemówienia. Wygłosiłem kilka uwag ogólnych o podróżowaniu i anegdotycznie opowiadałem o Chinach, które były tematem jednej z książek, które miałem promować. Tego rodzaju przemówienia to przykre zajęcie. Człowiek czuje się jak na przesłuchaniu, jak gdyby ubiegał się o pracę. Człowiek czuje się jak pajac gadający jak nakręcony po to tylko, żeby w końcu powiedzieli:

– Och, Fred, to naprawdę przemiły facio. Kupmy jego ­książkę.

W trakcie przemówienia spostrzegłem, że przy stoliku w głębi sali podnosi się zwalisty mężczyzna. Nadal trzymał w ręku kieliszek, ale odstawił go i chwiejnym krokiem ruszył przed siebie. Mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt, ciężki – gruby niczym cielę, jak pewnie sam by powiedział. Ubrany był w długi płaszcz i emanował z niego gniew, kiedy szedł ku mnie – albowiem ponad wszelką wątpliwość obrał ten kierunek. W tej wielkiej sali upłynęła dłuższa chwila, zanim ktokolwiek prócz mnie go zauważył. Patrzyłem, jak kroczy ku mnie, podczas gdy mówiłem o karze śmierci w Chinach. W końcu jakaś kobieta, znacznie mniejsza od niego, złapała go za ramię i próbowała powstrzymać. Nic z tego, bez trudu wlókł ją za sobą uczepioną ramienia, co wymownie świadczyło o jego żelaznej determinacji.

Czy ma zamiar zwymiotować? Czy zamierza wrzeszczeć? Może chce mnie trzasnąć?

Zająknąłem się i zamilkłem, kiedy wyrwał się kobiecie i zaczął mi wygrażać na oczach wszystkich gości. Dźgnął palcem w moją stronę, jął charczeć i nieprzyzwoicie gestykulować, a kobieta – pewnie płonąca ze wstydu towarzyszka – uwiesiła się jego płaszcza.

– Jesteś zwykłym palantem, koleś! – krzyknął. – Pieprzonym palantem!

Rozległy się posykiwania dezaprobaty, potępiające cmokania, ale nikt się nie poderwał, żeby wyrzucić chama. Tylko ta drobna uparta kobieta interweniowała, usiłując odciągnąć go, kiedy próbował dosięgnąć mnie grubymi paluchami.

Wtedy już nie w głowie mi było kontynuowanie przemówienia i po prostu czekałem, aż awanturnik wyrwie się, uderzy mnie i udusi na oczach towarzystwa miłośników literatury we Fremantle. Modliłem się, żeby w ową dzielną niewiastę wstąpiły nadprzyrodzone siły. Moje modły zostały wysłuchane, bo kobiecie udało się odciągnąć bestię i wyprowadzić ją za drzwi. Cham zniknął. Ale nie na długo. Po chwili – niczym trup w horrorze wyskakujący z trumny, żeby nas przerazić – facet wpadł z hałasem przez drzwi.

– Ty pieprzony palancie! – wrzasnął, po czym znowu go odciągnięto.

– Właśnie tacy ludzie nazywają Chińczyków żółtkami i wytykają im brak manier – próbowałem nieporadnie improwizować. Wymamrotałem jeszcze kilka zdań, ale wkrótce się poddałem.

Potem ludzie mówili:

– Po prostu się upił.

– Pewnie nienawidzi książek.

– Jego pani zaciągnęła go na tę kolację.

– Chyba go pan nudził. Chłopina nie zdzierżył.

– Te kangury to szczere dusze – tłumaczył mi pewien świeży imigrant. – Nie wahają się powiedzieć człowiekowi, żeby spadał, jeżeli im się nie podoba. Znaczy, spojrzą i mówią: „Spieprzaj”, prosto w oczy.

– Miałem oko na tego grubasa – mówił inny z gości. – Obserwowałem go. Mogłem go udupić, słowo. Trenowałem sztuki walki.

Nie miałem śmiałości wyznać, że się bałem i byłem pewny, że ten facet mnie zaatakuje. To, że miał w czubie, niewiele zmieniało w kraju, gdzie większość facetów właściwie bez przerwy wydaje się na bani.

Kiedy zasiadłem przy specjalnie przygotowanym stoliku, żeby podpisywać książki, usłyszałem jeszcze dziwniejsze rzeczy. Nie da się przewidzieć pokrętnych i nerwowych reakcji tłoczących się czytelników.

– Myślałam, że jest pan wyższy.

– Myślałam, że jest pan młodszy.

– Kiedy zgolił pan brodę?

– W przyszłym miesiącu wybieram się z mężem do Indii, czy mógłby pan nam polecić niedrogi hotel w Dardżyling?

– Powinien pan używać edytora tekstu.

– Jest pan ulubionym pisarzem mojej matki, może przyjdzie pan na jej urodziny? We wtorek.

Rozgniewana kobieta o twarzy emu zmierzyła mnie strasznym spojrzeniem, potrząsając egzemplarzem mojej książki.

– Jeszcze pana nie czytałam – rzekła. – Lepiej żeby to było dobre.

Inna kobieta spojrzała na mnie z politowaniem i zapytała:

– Czemu nienawidzi pan Australijczyków?

Kiedy jeszcze stała długa kolejka chętnych do zebrania auto­grafu albo podzielenia się ze mną niewydarzoną refleksją, tuż za moimi plecami pojawił się mężczyzna i szeptem sączył mi do ucha:

– Jesteś pan nieźle wkurzony, co? Przyznaj pan, śmiało. Nie cierpisz pan tego robić. Nie cierpisz pan tych ludzi. Jesteś pan nie na żarty wkurzony.

Odwróciłem się do niego i powiedziałem:

– Tak zarabiam na życie, kolego.

Po wszystkim szedłem wietrznymi ulicami Fremantle i wydało mi się, że to ogromnie niepewne miejsce, kruche miasto na małej plaży chłostanej przez wielkie fale, wciśnięte pomiędzy ocean a pustynię. Biała Australia.

– Gdzie są Aborygeni – pytałem wiele osób w ciągu następnych dni.

Większość wzruszała ramionami, niektórzy wskazywali kciukiem za siebie, w stronę skrubu.

– W Woop Woop – powiedział ktoś i wyjaśnił, że tak w Australii nazywa się najgorsze zadupie.

Odtąd gdy ktoś pytał mnie, gdzie najbardziej chciałbym pojechać w Australii, odpowiadałem:

– Do Woop Woop.

Najpierw jednak musiałem odfajkować miasta. Poleciałem do Melbourne, przeszło trzy tysiące kilometrów nad australijską pustką, gdzie według Australijczyków w ogóle nie ma życia.

– Ten kawałek Collins Street nazywamy zakątkiem paryskim – usłyszałem w Melbourne. Wielu ludzi mówiło mi, że Melbourne jest bardzo europejskie, tyle w nim kościołów z rudawego piaskowca, szacowne dworce kolejowe, stacja rozrządowa, tramwaje, nawet sadza.

Ja wszakże odniosłem inne wrażenie. To miasto znacznie bardziej przestronne, znacznie młodsze, raczej w typie miast amerykańskich na Środkowym Zachodzie. Miasta europejskie zawsze mają jakieś rany i blizny. Najbardziej amerykański aspekt Melbourne polega na tym, że od razu widać, iż nigdy nie zostało zbombardowane.

Moje przygody w Perth nieco mnie stropiły, jak gdybym został ukąszony. Stałem się nieufny. Po tym wszystkim w obliczu większego zgromadzenia Australijczyków, jakiegokolwiek zbiorowiska czy tłumu, a nawet podczas wizyty w banku, w restauracji, spotkania na rogu ulicy, jazdy taksówką, w trakcie zakupów albo gdy po prostu zabijałem czas, nieodparcie ogarniało mnie uczucie – a ściślej mówiąc, lęk – że wcale nie są w stosunku do mnie uprzejmi, lecz tylko hamują się. Bez urazy. Po prostu chcą mnie trzasnąć.

Wydawało mi się, że Australijczycy tylko wyglądają na swobodnych, podczas gdy w rzeczywistości ukrywają prawdziwe uczucia i trzymają się w ryzach, bo gdyby nie ta samokontrola, zaczęliby ryczeć. Sprawiali na mnie wrażenie ludzi, którzy niedawno zostali udomowieni, którzy w gruncie rzeczy są jak nastolatki w towarzystwie dorosłych, siedzą prosto, są grzeczni i nieco sztywni, bo gdy tylko pofolgują sobie albo wypiją kufel za dużo, staną się obleśnie poufali i rozpęta się piekło. To, co uważamy za dobre maniery, bywa tylko wymuszonym, skrępowanym zachowaniem człowieka, który się hamuje. Australijczycy prezentowali na ogół owo przesadne i ­nieprzekonujące ugrzecznienie pijaka, który udaje trzeźwego.

Pewien mój znajomy wyemigrował w latach sześćdziesiątych do Monash niedaleko Melbourne, gdzie utworzono uniwersytet (zwany „Farmą”, jak przystało na kraj lubujący się w swojskim żargonie).

– Australijczycy są agresywni i zawistni, ale w końcu każdego polubią – usłyszałem od niego.

W Melbourne zobaczyłem pierwszego Aborygena. Stał na skrzyżowaniu, nacisnął guzik na sygnalizatorze i czekał, aż się zapali zielone, żeby mógł przejść. Przyglądałem mu się z pewnej odległości i zastanawiałem się, czemu ten samotny człowiek wydaje mi się taki dziwny. Nie chodziło o gładką twarz, skołtunione włosy, krzywą postawę ani dziurawe buty. Dziwne było samo to, że stoi przy krawężniku. Bo nic nie jechało ulicą. Bo to był jego kraj. Bo ten nomada czekał na pozwolenie, żeby iść.

– Oni nienawidzą Absów, naprawdę ich nienawidzą – powiedział mi niedawno osiadły imigrant z północnej Anglii. – To, co wygadują, zdumiewa mnie, znaczy, ta nienawiść. Mnie tam wszystko jedno. Tylko czasem kiedy na nich patrzę, naprawdę mi ich jednak szkoda…

Ludzie rozmawiali o nich, ja ich wypatrywałem, ale wydawali się nie istnieć. Mniej rzeczywiści od cienia. Zagubieni w tłumie, a ci, którzy żyli w miastach, mieszkali w miejscach omijanych przez innych z daleka.

Kiedy pytałem: „Dużo tutaj Aborygenów?”, odpowiadano: „Aż za dużo”. Ale gdzie oni są?

Tymczasem to ja miałem odpowiadać na pytania.

– Tyle pan podróżuje, że żona pewnie tęskni?

Nawet nie chce o mnie słyszeć, wszystko skończone, pomyślałem.

– Tak, myślę, że tęskni – powiedziałem.

– Jak pan to robi, że jeżdżąc w tak egzotyczne miejsca, jest tak zdrowy?

Jeżeli chodzi o ścisłość, pewnie mam raka, pomyślałem.

– Nigdy nie piję podejrzanej wody – powiedziałem.

– Czy miał pan kiedyś biegunkę w tych krajach?

Bez przerwy, pomyślałem.

– Nie. Zwykle mam zatwardzenie – powiedziałem.

– Jest pan taki pogodny, a pana książki są miejscami przygnębiające.

Nie inaczej, bo czuję się wyobcowany i przygnębiony, zwłaszcza teraz, pomyślałem.

– Czy zamierza pan napisać książkę o Australii?

Tak, pomyślałem.

– A co ja wiem o Australii? – powiedziałem.

Okrzepłe i kulturalne Melbourne wyglądało szczególnie dostatnio przy złej pogodzie, kiedy zabudowania ciemniały od deszczu, a lśniące ulice zwielokrotniały zabiegane tłumy. Na łamach tutejszych gazet tak samo jak wszędzie indziej królowała surowa autoanaliza. Na użytek zagranicy Australijczycy przybierają pozę napuszonej pewności siebie i samozadowolenia, natomiast w kraju szerzy się dręcząca samokrytyka, ciągle wraca pytanie: „Co z nami nie tak?”. Przybysz jest ustawicznie proszony o szczerą ocenę kraju. Jeżeli go pochwali, wyśmieją go i nazwą pedziem lub cioteczką (mają nie wiem ile określeń geja, choćby quince [niewieściuch], queen [ciota], spurge [cwel], pood [parówa], sonk [pedryl] lub Are