Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Zapraszamy w kolejną podróż z Paulem Theroux. Tym razem światowej sławy pisarz i podróżnik postanowił przejechać cały kontynent afrykański: od Kairu do Kapsztadu droga wiedzie wzdłuż Nilu, przez Sudan i Etiopię, Kenię i Ugandę, Tanzanię, Mozambik i Zimbabwe — aż do samego krańca Afryki Południowej. Theroux podróżuje oczywiście pociągiem, ale nie tylko — rzeki przepływa dłubanką, pyliste drogi pokonuje rozklekotanym autobusem i ciężarówką transportującą bydło. To z nich otwierają się dla niego widoki na jeden z najpiękniejszych, a zarazem najbardziej niebezpiecznych krajobrazów ziemi.
Dla pisarza jest to podróż zarazem odkrywcza, jak i sentymentalna. Prawie czterdzieści lat wcześniej Theroux pracował w Afryce jako nauczyciel. Odwiedza więc swoją dawną szkołę, uczniów i afrykańskich przyjaciół. Z wielką pasją obserwuje zdumiewające i wyniszczające zmiany, które zaszły w znanych mu miejscach. Jak zawsze spostrzegawczy i ciekawy wszystkiego, rejestruje każdy szczegół i z charakterystycznym dla siebie humorem zabiera czytelników na niezwykle pouczającą epicką wyprawę. Safari mrocznej gwiazdy to jedna z najlepszych i najodważniejszych książek Paula Theroux. To list miłosny do Afryki.
"Zbliżając się do sześćdziesiątki, Theroux porzucił wygody, dostatek i sławę znanego pisarza, by samotnie spędzić rok, podróżując po najbardziej nieprzyjaznych częściach najbiedniejszego kontynentu świata". Robert D. Kaplan, "Washington Post"
"Energia Theroux jest zaraźliwa, jego ciekawość — nienasycona, jego zuchwalstwo — no cóż — niezwykłe. Zdecydowany pomieścić całą Afrykę w jednej książce, daje nam wszystko: „trędowaci, hieny, kły słoniowe, odpadki, skarżące się osły, odsłonięte rynsztoki w brukowanych zaułkach, aromat przypraw, zakrwawiony rzeźnik unoszący tasak, by przeciąć owłosiony garb i odsłonić gładki jak ser wielbłądzi tłuszcz”. Pisze tak, że nie sposób się oprzeć"". Mark Slouka, "San Francisco Chronicle"
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 764
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego DARK STAR SAFARI: OVERLAND FROM CAIRO TO CAPE TOWN
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKA
Fotografia na okładce © by DIETER TELEMANS / PANOS PICTURES / CZARNY KOT
Copyright © 2002, Cape Cod Scriveners Co. All rights reservedCopyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2013Copyright © for the Polish translation by PAWEŁ LIPSZYC, 2013
Redakcja MAŁGORZATA POŹDZIK
Korekta JOANNA MIKA-ORZĄDAŁA /D2D.PL, AGATA CZERWIŃSKA /D2D.PLProjekt typograficzny i redakcja techniczna ROBERT OLEŚ/D2D.PL
Skład wersji elektronicznej: MAGDALENA WOJTAS / VIRTUALO SP. Z O.O.
ISBN 978-83-7536-594-8
Dla mojej matki Anne Dittami Therouxna dziewięćdziesiąte pierwsze urodziny
Wielkolistny cień o wielu stopach,Jaki bóg włada Afryką, jaki kształt,Jaki dobroduszny człowiek-chmuraBardziej promienny niż dzidy?
Wallace Stevens, The Greenest Continent
Wszystkie wiadomości z Afryki są niedobre. To sprawiło, że zapragnąłem tam pojechać, choć nie z powodu strasznych historii, modnych miejsc czy opowieści o masakrach i trzęsieniach ziemi, o których się czyta w gazetach. Zatęskniłem za przyjemnością bycia w Afryce. Czując, że ten kontynent jest tak olbrzymi, zawiera tak wiele nieopowiedzianych historii, a także nadzieję, komedię i słodycz – czując, że w Afryce panują nie tylko udręka i terror – zapragnąłem ponownie znaleźć się w bundu, jak nazywaliśmy busz, chciałem wędrować po starodawnych terenach. Blisko czterdzieści lat temu żyłem szczęśliwie i pracowałem tam, w sercu najbardziej zielonego z kontynentów.
Wybiegając w przyszłość, muszę wyjaśnić, że piszę to rok później, wkrótce po powrocie z Afryki, po długim safari. W tak wielu sprawach się myliłem; w trakcie podróży przydarzały mi się opóźnienia, strzelano do mnie, rugano, zostałem okradziony. Nie przeżyłem masakry ani trzęsienia ziemi, ale straszliwy skwar; drogi były okropne, pociągi zdezelowane, o telefonach nie warto wspominać. Rozdrażnieni biali farmerzy mówili: „Wszystko trafił szlag!”. Pod względem materialnym Afryka jest w gorszym położeniu, niż kiedy ją poznałem – głodniejsza, biedniejsza, bardziej pesymistyczna, bardziej skorumpowana; nie sposób odróżnić polityków od znachorów. Afrykanie, nigdy niepogardzani bardziej niż obecnie, wydali mi się najbardziej okłamywanymi ludźmi na świecie. Zmanipulowani przez rządy, oszukani przez zagranicznych ekspertów, wykiwani przez organizacje dobroczynne, są kantowani na każdym kroku. Bycie afrykańskim przywódcą oznaczało bycie złodziejem, ale ewangeliści skradli ludziom niewinność, natomiast egoistyczne organizacje niosące pomoc dawały fałszywą nadzieję, co przynosiło chyba jeszcze większe szkody. Afrykanie powłóczyli nogami albo próbowali emigrować, żebrali, błagali, przyjmowali grubiańską, roszczeniową postawę, domagali się pieniędzy oraz darów. Nie znaczy to, że Afryka jest jednolitym obszarem. To zbitka pstrokatych republik i podupadłych królestw. Podczas podróży chorowałem, zostałem porzucony, ale nigdy się nie nudziłem; w istocie towarzyszyły mi zachwyt i poczucie objawienia. Powyższy akapit wymaga wyjaśnienia, przynajmniej w postaci książki, może właśnie tej książki.
Jak wspomniałem, w dawnych, spokojnych czasach mojej pracy nauczycielskiej w bundu życie ludzi toczyło się na ścieżkach w buszu, na końcu czerwonych piaszczystych dróg, w wioskach złożonych z krytych trawą chat. Flagę brytyjską zastąpiła nowa flaga państwowa, ludzie właśnie uzyskali prawo do głosowania, niektórzy mieli rowery, wielu mówiło o zamiarze kupienia pierwszej pary butów. Wszyscy byli pełni nadziei, podobnie zresztą jak ja, nauczyciel mieszkający w pobliżu osady glinianych lepianek wśród zakurzonych drzew i wypalonych słońcem pól. Dzieci nawoływały się w zabawie, zgięte wpół kobiety – najczęściej z niemowlętami na plecach – okopywały motykami kukurydzę i fasolę, mężczyźni w cieniu otępiali się miejscowym piwem czibuku lub dżinem kaszasu. Hasające dzieci, pracujące kobiety i bezczynni mężczyźni tworzyli naturalny porządek afrykańskiego życia.
Od czasu do czasu wybuchały niesnaski, kogoś przebito dzidą, pijacy brali się za łby albo dochodziło do zamieszek na tle politycznym: samozwańcze bandy w koszulkach partii rządzącej robiły zadymy. W sumie jednak Afryka, jaką znałem, była uroczym, słonecznym miejscem, miękkim zielonym pustkowiem niskich drzew o płaskich wierzchołkach, z gęstym buszem, skrzekiem ptaków, chichotem dzieci, czerwonymi drogami, spękanymi, kruszejącymi brunatnymi skarpami, jakby świeżo upieczonymi, błękitnymi wzgórzami. Miejscem pełnym zwierząt, mogących się poszczycić pręgami, cętkami, żółtym futrem i kłami. Można tam było spotkać rozmaicie wyglądających ludzi: od rumianych plantatorów w podkolanówkach i szortach, przez brunatnych Hindusów i Afrykanów o brązowych, lśniących twarzach, aż po ludzi tak czarnych, że ich skóra nabierała ciemnofioletowych odcieni. Dominującym w Afryce odgłosem nie było trąbienie słoni ani ryk lwów, ale gruchanie turkawek.
Po moim wyjeździe nastąpił wysyp wiadomości o złym obrocie spraw: czyny Boga, czyny tyranów, wojny plemienne i epidemie, powodzie i głód, wybuchowi komisarze polityczni, nastoletni żołnierze, siekający ludzi na kawałki…
– Długie rękawy? – szydzili, obcinając dłonie. „Krótkie rękawy” oznaczały obcinanie całych rąk. W rwandyjskich masakrach w 1994 roku zginął milion ludzi, głównie z plemienia Tutsi. Czerwone afrykańskie drogi pozostały, ale zaroiły się od obszarpanych uciekinierów, dźwigających dobytek.
W ślad za uciekinierami ruszyli dziennikarze. Ponaglani przez wydawców, pragnących dostarczać widzom i czytelnikom dowody bestialstwa, reporterzy podchodzili do dygoczących, skrajnie wygłodzonych Afrykanów i zmodulowanym głosem donosili telewidzom, obżerającym się na kanapach:
– Należy pamiętać, że ci ludzie – zbliżenie na wymianę ognia – ci ludzie to szczęściarze.
Człowiek zawsze się zastanawia: kto to mówi? Może od mojego pobytu w Afryce coś się zmieniło? Postanowiłem się przekonać. Mój plan polegał na przejechaniu z Kairu do Kapsztadu, z północy na południe, i obejrzeniu wszystkiego po drodze.
Obecnie wiadomości z Afryki były równie złe jak pogłoski: mówiono, że sytuacja na tym kontynencie jest tragiczna, że rozpętała się przemoc, szaleją choroby, głód, beznadzieja, Afryka umiera na stojąco. „A ci ludzie to szczęściarze!”. Przyszło mi jednak na myśl – skoro mam mnóstwo czasu i żadnych pilnych spraw – że mogę połączyć punkty na mapie, przekroczyć granice i obejrzeć serce kraju, zamiast przeskakiwać ze stolicy do stolicy, witany przez obłudnych przewodników turystycznych. Na razie nie chciałem oglądać rezerwatów dzikich zwierząt, choć pewnie później takie pragnienie mogło się pojawić. Safari w języku suahili oznacza podróż, nie ma nic wspólnego ze zwierzętami; człowiek „na safari” po prostu wyjechał, jest nieosiągalny.
Chciałem być nieosiągalny w Afryce. Właśnie pragnienie zniknięcia każe wielu podróżnikom wyruszyć przed siebie. Jeśli masz dość czekania w domu czy w pracy, podróż jest idealna: niech teraz czekają inni. Podróż jest swoistą zemstą za to, że wciąż musiałeś być cierpliwy, że musiałeś zostawiać wiadomości automatycznej sekretarce lub nie znałeś numeru wewnętrznego osoby, do której dzwoniłeś; zemstą za to, że przez całe życie zawodowe inni kazali ci czekać. – Oto przyczyny rozdrażnienia pisarza, przykutego do biurka. Konieczność czekania jest też częścią człowieczeństwa.
Niech inni tłumaczą, gdzie się aktualnie znajduję, myślałem, wyobrażając sobie taki dialog.
– Kiedy wróci Paul?
– Nie wiemy.
– Gdzie on jest?
– Nie mamy pewności.
– Czy możemy się z nim skontaktować?
– Nie.
Podróżowanie po Afryce może też być zemstą na telefonach komórkowych, faksach, telefonach stacjonarnych i gazecie codziennej, na tych paskudnych aspektach globalizacji, pozwalających każdemu, kto zapragnie, dostać cię w swoje łapy. Zapragnąłem znaleźć się poza zasięgiem. Kurtz, bez względu na szaleństwo, usiłuje uciec z łodzi Marlowa, pełza na czworakach jak zwierzę, próbuje czmychnąć do dżungli. Dobrze go rozumiałem.
Mojej podróży do Afryki przyświecały najlepsze intencje – jechałem jako odkrywca; a także najniższe – po prostu chciałem zniknąć, rozpłynąć się we mgle, rzucić wyzwanie: „tylko spróbujcie mnie znaleźć”.
Kiedy codziennością rządzi rutyna, czas płynie szybko. Wiodąc taki utarty tryb życia, czułem się jak łatwy cel: ludzie wiedzieli, kiedy do mnie dzwonić, wiedzieli, kiedy zastaną mnie przy biurku. Stałem się do tego stopnia osiągalny, że zaczęło to przypominać pracę biurową, której szczerze nienawidzę. Niedobrze mi się robiło, kiedy dzwonili i nagabywali, prosili o przysługę czy o pożyczkę. Jeśli zbyt długo siedzisz w jednym miejscu, ludzie zaczynają narzucać ci własne terminy. „Potrzebuję tego na dwudziestego piątego…” albo „Przeczytaj to, proszę, na piątek…”, albo „Postaraj się skończyć to przez weekend…”, ewentualnie „Zróbmy w środę telekonferencję…”. Zadzwoń do mnie… przefaksuj… prześlij mailem… W każdej chwili możesz do mnie zadzwonić na komórkę, tu masz numer.
Świat, gdzie każdy jest w każdej chwili osiągalny, wydał mi się czystym koszmarem. Zatęskniłem za miejscem poza zasięgiem telefonów, faksów, nawet poczty, za cudownym starym światem bez kontaktu; krótko mówiąc, gdzieś daleko.
Wszystko, co musiałem zrobić, to wyjechać. Bardzo mi się podobało, że nie muszę prosić o zgodę, poza tym nawet życie domowe stało się dość przewidywalne. Pan Paul jest w domu wieczorem, kiedy żona pana Paula wraca z pracy. „Zrobiłem sos do spaghetti… Oskrobałem tuńczyka… Obieram kartofle”. Pisarz w fartuchu, pocący się nad sosem beszamelowym, stale w zasięgu telefonu. Trzeba odebrać, bo dzwoni ci nad uchem.
Zapragnąłem wyfrunąć. Ludzie mówili:
– Weź komórkę… Korzystaj z firmy FedEx… Zaloguj się na hotmailu… Wstępuj do kawiarni internetowych… Odwiedzaj moją stronę…
Nieodmiennie odpowiadałem: nie, dziękuję. Sens mego wyjazdu polegał na ucieczce przed całym tym cyrkiem, na tym, by znaleźć się poza zasięgiem. Najsilniejszym uzasadnieniem podróży nie była chęć pracy nad sobą, ale wykonania sztuczki ze zniknięciem. Jak to ujął Huck, chciałem dać dyla w teren.
Afryka jest jednym z ostatnich miejsc, gdzie człowiek może zniknąć. Tego właśnie pragnąłem. Niech czekają. Sam czekałem już zbyt często i o wiele za długo.
Spadam, pomyślałem. Kolejna strona internetowa, którą odwiedzę, będzie stroną jadowitego pająka ptasznika z Afryki Środkowej.
Chorobliwy aspekt mego wyjazdu do Afryki polegał na tym, że ludzie zaczęli składać mi kondolencje. Oto wybierasz się w jakieś niebezpieczne strony, a przyjaciele okazują ci współczucie, jakbyś złapał poważną chorobę, która może się okazać śmiertelna. Reakcje przyjaciół niespodziewanie podziałały na mnie stymulująco: oto mogłem sobie wyobrazić, jak wyglądałby mój zgon. Morze łez! Tłumy żałobników! Ale też, niewątpliwie, wielu ludzi chwaliłoby się z powagą: „Mówiłem mu, żeby tego nie robił. Byłem jedną z ostatnich osób, które z nim rozmawiały”.
Dotarłszy do Dolnego Egiptu, ruszyłem na południe w typowym dla siebie nastroju podróżniczym – miałem nadzieję na malownicze krajobrazy, spodziewałem się udręki, szykowałem się na okropności. Szczęście nie wchodziło w rachubę, bo chociaż szczęście jest pożądane, stanowi banalny temat wędrówki. Z tego względu Afryka wydawała się idealna na długą podróż.
W chłodny lutowy dzień mego przyjazdu, kiedy wiatr wzbijał drobny żwir pod brunatnym niebem, prognoza pogody w kairskiej gazecie zapowiadała: „Pył”. Prognoza na dzień następny niczym się nie różniła – żadnych temperatur, ani słowa o słońcu, chmurach czy deszczu; tylko jedno słowo – pył. Podobnej prognozy można się spodziewać na Marsie. Mimo to zakorkowany Kair (ponad siedemnaście milionów mieszkańców), miasto o fatalnej cyrkulacji powietrza, stał się możliwy do życia dzięki radosnym ludziom oraz płynącej pod brunatnym niebem wielkiej, burej, leniwej rzece.
Turyści przyjeżdżają do Egiptu od dwóch i pół tysiąca lat. Pierwszym metodycznym zwiedzaczem był Herodot, żyjący w latach 480–420 przed naszą erą. Herodota fascynowały egipska geografia i ruiny, zbierał też informacje do Dziejów, których drugi tom jest w całości poświęcony Egiptowi. Grecki historyk dotarł do Pierwszej Katarakty, czyli do Asuanu. Później do Egiptu przybyli Grecy i Rzymianie: plądrowali groby, kradli wszystko, co dało się wywieźć, zostawiali napisy, które można oglądać do dziś. Przez dwa tysiące lat łupiono też większe budowle – głównie obeliski – które wywożono i stawiano w innych krajach, by ludzie mogli je podziwiać. Chociaż obeliski były poświęcone bogu słońca, nikt nie miał pojęcia, co znaczą. Egipcjanie nazywali je techenu, a Grecy nadali im nazwę obeliskos, bo przypominały małe rożny do kebabów.
Pierwszy złupiony obelisk ustawiono w Rzymie w 10 roku przed naszą erą, a po nim trafił tam jeszcze tuzin. Niemiecki mnich, Felix Fabri z Ulm, udał się do Egiptu w 1480 roku, robiąc zapiski podczas podróży. Obelisk, który przerysował w Aleksandrii, stoi dziś w Central Parku w Nowym Jorku. W tym samym duchu pogoni za zdobyczami i grabieży Mussolini złupił pochodzący z IV wieku obelisk z etiopskiego Aksum. Ten skarb stoi obecnie w Rzymie, przed siedzibą Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa, niedaleko term Karakalli. Wojny wybuchające w Europie w XVII i XVIII wieku utrudniały podróże po kontynencie, natomiast Egipt uchodził za bezpieczne i malownicze miejsce. Kraj ten zaczął symbolizować to, co orientalne, egzotyczne, zmysłowe i pogańskie. Jednakże na dobre egiptologia zaczęła się dopiero z początkiem XIX wieku, po odczytaniu Kamienia z Rosetty, kiedy to ruiny odsłoniły tajemnice swoich napisów. Odkrycie to dało początek szalonej modzie na wszystko, co egipskie, a podróżnicy, pisarze i malarze ruszyli hurmem do doliny Nilu w poszukiwaniu egzotyki.
Egipskie ruiny były ruinami już od tysięcy lat. Sami Egipcjanie nigdy się nie wynieśli, a chociaż zostali podbici przez Arabów i przyjęli islam, chociaż nominalnie podbili ich Francuzi, Brytyjczycy, Turcy, choć Egipt stał się areną wojen europejskich, Egipcjanie nadal uprawiali ziemię, łowili ryby i żyli w otoczeniu zniszczonych świątyń i grobów. Nil stał się ich błogosławieństwem. Ruiny traktowali jak kamieniołomy, składowisko materiałów budowlanych na nowe domy i mury. Cudzoziemscy żołnierze robili to samo. Tradycyjnie zakładali garnizony w starożytnych świętych miejscach, a każdą świątynię nieprzydatną dla francuskiej czy brytyjskiej kawalerii zajmowano dla zwierząt.
Egipt plądrowano, deptano, gapiono się na niego, ale Egipcjanie pozostali sobą. W okresie faraonów nauczyli się odstraszać, przeciągać na swoją stronę lub brać w niewolę wszystkich, którzy zapuścili się do ich kraju. Od czasów Herodota witają cudzoziemców przekomarzaniem się, dobrodusznymi groźbami, humorem, wylewnością i nieszczerą poufałością, które kojarzą mi się z ludźmi pragnącymi zbliżyć się do mnie na tyle, by zwinąć mi portfel.
– Psze pana! Skąd jesteś, psyjacielu? Ameryka rządzi! Chodź, psyjacielu… do mój dom. Chodź. Psze pana!
Granica między nagabywaniem a gościnnością jest w Kairze cienka; często są one jednym i tym samym, a chociaż żebraków nie brakuje, przypadki kradzieży są rzadkie. Egipcjanie sprawiają wrażenie ludzi zadziwiająco przyjaznych. Ktoś mógłby sądzić, że rządowa agencja turystyczna poleciła im dowcipkować, ale nie, oni są po prostu głodni i tak zdesperowani, że tryskają humorem i pomysłami. Oczywiście chcieli zarobić, ale przynajmniej robili to z uśmiechem.
– Dziś nie mówisz po arabsku – powiedział taksówkarz Amir. – Ale jutro będziesz świetnie mówić po arabsku.
W tym mieście, odwiedzanym przez tłumy ludzi, wszyscy potrafili nawijać. Amir nauczył mnie, jak powiedzieć po arabsku „proszę”, „dziękuję”, „przepraszam”. Już wcześniej znałem wyrażenie in sza Allah, czyli „jak Bóg da”.
– Teraz naucz mnie: „Nie, dziękuję, ale nie potrzebuję”.
Amir spełnił moją prośbę, a zanim wysiadłem z taksówki, zaczął nalegać, żebym wynajął go nazajutrz.
– Nie, dziękuję, ale nie potrzebuję – odparłem po arabsku.
Amir zaśmiał się, ale oczywiście nadal mnie przekonywał.
– Nazywam się Guda, jak holenderski ser – mówił taksówkarz. – To nie jest limuzyna, nie kosztuje sto funtów. To zwykły samochód, czarno-biała taksówka. Ale jest czysta. Szybka. Z przystojnym kierowcą.
Przez całą drogę wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym wynajął go na cały dzień. To był motyw przewodni kairskiego życia. Kiedy komuś udało się już zwrócić twoją uwagę, nie odpuszczał, bo gdybyś się wymknął, przez cały dzień musiałby polować na klienta. Interesy szły bardzo źle. Mimo to uznałem, że kairska nawijka to jeszcze jeden starodawny artefakt, podobnie jak gipsowe sfinksy, komplety szachów i wielbłądzie siodła sprzedawane turystom; nawijka była pamiątką turystyczną domowej roboty, polerowaną od stuleci.
Bliżej ruin i piramid Egipcjanie paplali, próbując cię przyskrzynić, a robili to po mistrzowsku, jak krępy, pucułowaty Mohammed Kaburia w nylonowej kurtce produkcji chińskiej. W Gizie zachodziło słońce. Zapragnąłem obejrzeć piramidy i Sfinksa w tym niesamowitym, zapylonym świetle.
– Tylko dwadzieścia za konia, chodź, przyjacielu. Zobaczysz Safinkisy! Zaprowadzę cię do piramidy, obejrzysz sale, dotkniesz mumii.
Z kieszeni wyjąłem dwadzieścia funtów egipskich. Mohammed i ja wsiedliśmy na konie i pogalopowaliśmy wśród odpadków pod starożytnymi murami.
– Później mi zapłacisz. Hej, ile masz żon? Ja mam cztery: dwie egipskie i dwie angielskie. Staram się, żeby miały dużo pracy!
– Naturalnie.
– Jesteś dżentelmenem. Poznałem to po twojej twarzy.
– Dwadzieścia funtów, tak?
– Nie, nie, dwadzieścia dolarów amerykańskich. Zobaczysz Safinkisa. Dotkniesz mumie! Mój przyjaciel mi pozwoli. On mnie zna. Może kupisz obraz. Na papirusie. Pudełko z macicy perłowej.
– Powiedziałeś dwadzieścia funtów.
– Powiedziałem „dwadzieścia”. Słyszałeś, jak mówiłem „dwadzieścia”? Zapłać kartą Visa! – Mohammed pochylił się i smagnął mojego konia batem. – Popędź tego konia. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Ha!
Mohammed wydobył telefon komórkowy, pulchnymi palcami wybrał numer, powrzeszczał, wreszcie rzekł:
– To mój telefon. Halo, halo! Kosztował dwa tysiące. Koń kosztował pięć tysięcy. Koń arabski kosztuje dwadzieścia, może trzydzieści tysięcy. Pieniądze! Daj mi bakszysz.
– Pieniądze, pieniądze.
– Ameryka to najlepszy kraj! Amerykańskie pieniądze to najlepsze pieniądze.
Nadal jechaliśmy zabłoconymi, zaśmieconymi uliczkami, zapadł zmierzch, mężczyźni i kobiety szli z godnością przez kałuże, a dzieci krzyczały za mną.
– Daj mi amerykańskie pieniądze. Zaprowadzę cię do piramidy.
– Pieniądze, pieniądze, pieniądze, pieniądze. Proszę cię, przestań to powtarzać.
Mohammed wrzasnął coś do komórki, spiął konia i uderzył go cuglami. Poprowadził mnie za okalający piramidy w Gizie mur, gdzie rozlokowali się nędzarze. W Egipcie każdy mur przyciąga śmieciarzy, ludzi, którzy srają, szczają, psy, koty i najbardziej hałaśliwe dzieci.
Mohammed jazgotał jak najęty:
– Ameryka silny kraj. Kraj numer jeden. Bakszysz, przyjacielu! Kupisz papirus… Dotkniesz mumii… Zrobisz zdjęcie w piramidzie… Zobaczysz Safinkisa.
Cała ta paplanina dla pieniędzy.
Mimo całego tego jazgotu, nagabywania i oszustw wczesnowieczorna jazda konno w Gizie była wspaniała. Przemierzałem boczne uliczki, gdzie śmierdziało śmieciami, z balkonów wylewano pomyje i opróżniano nocniki z okrzykiem, który mógł znaczyć „uwaga, woda”. Dym z koksowników, odór obsikanych murów, graffiti, sterty pyłu, odłamki cegieł, wypalona glina, domy tak wynędzniałe i zniszczone, tak pokryte pyłem, że wyglądały jak upieczone z mąki pełnoziarnistej, a teraz, po pięciu tysiącach lat, rozsypywały się w proch. Mimo wszystko cudownie jechało się o zmierzchu, przecinało powietrze przesycone zapachami jedzenia, dymu i śmieci, kałuże pryskały pod kopytami, muezin zawodził, psy szczekały, dzieci goniły mego biednego konika, a przez kłęby pyłu przebijały jasnożółte i kobaltowe smugi cudnego wieczornego nieba. W końcu piramida – mniejsza, niż się spodziewałem, brunatna, pofałdowana i geometryczna jak olbrzymie origami z tektury.
– Safinkis – oznajmił mój przewodnik, wymachując rękami.
Egipcjanie nie są w stanie wymówić greckiego słowa „sfinks”, które jest zresztą niedokładne. Grecy o bujnej wyobraźni skojarzyli budowlę z własnym mitologicznym stworem i przywłaszczyli go sobie, podobnie jak Arabowie.
– Jak go nazywacie? – spytałem.
– Nazywa się Abu el-Hul – odparł Mohammed.
Ale ta nazwa to tylko arabski przydomek, znaczący Pan Grozy. Tajemniczy stwór to Re Horachte, uosobienie wschodzącego słońca, o lwim ciele oraz rysach Cheopsa, który władał Egiptem w czasie budowy Sfinksa, cztery i pół tysiąca lat temu. Starożytnym egipskim określeniem takiego posągu jest seszeb ankh, „żywy obraz”.
Mocniej przytrzymałem się siodła i mrużąc oczy w słabnącym świetle, przyjrzałem się zniszczonej, beznosej twarzy, opartej na rozpadających się przednich łapach. Całość przypominała zlaną deszczem rzeźbę piaskową.
Ponieważ Sfinks jest symbolem świtu, spoczywa zwrócony twarzą na wschód, dlatego słońce zachodziło w tumanach pyłu dokładnie za nim. Człowiek nie domyśliłby się tego na podstawie obrazów. Egipskie ruiny są jednak tak nastrojowe, że skłaniają obserwatora do zniekształcania rzeczywistości, a nadmiernie podniecony podróżny widzi więcej, niż się tam w istocie znajduje. Prawie żaden obraz nie oddaje sprawiedliwości Sfinksowi, a nawet malarz tak wierny bliskowschodnim detalom jak David Roberts nadaje Sfinksowi tęskny wyraz, a dla większego efektu zwraca go w niewłaściwą stronę. Wcześniejsi artyści obdarzali go grubymi wargami i dużymi, szeroko otwartymi oczami; malarz-podróżnik Vivant Denon obdarzył Sfinksa negroidalną twarzą i zamyślonym spojrzeniem.
„Żaden z obrazów Sfinksa, które widziałem, nie uchwycił właściwie jego idei”, pisał Flaubert, co pewnie jest prawdą. Kiedy jednak odwiedził posąg w 1849 roku, powtórzył nazwę zasłyszaną od Arabów, Abu el-Hul, czyli Pan Grozy. „Zatrzymaliśmy się przed Sfinksem, który przeszył nas przerażającym wzrokiem”, zanotował pisarz w swym dzienniku. Jednocześnie Flaubert stwierdził, że posąg przypomina mu „podniszczonego psa z perkatym nosem”, natomiast jego przyjaciel Maxime Du Camp uznał, że „Sfinks oglądany od tyłu wygląda jak olbrzymi grzyb”. Sfinks był jedyną atrakcją, której Mark Twain nie wykpił podczas swej wielkiej podróży. Poświęcone Sfinksowi fragmenty książki Prostaczkowie za granicą wyróżniają się na tle lekkiego tonu całości. Zachwycony Twain opisuje posąg, uderzając w tony rapsodyczne: „Taki smutny, taki poważny, tak tęskny i cierpliwy… Ta PAMIĘĆ-RETROSPEKCJA, wpleciona w widzialną, namacalną formę, zapowiadała człowiekowi, co poczuje, gdy stanie przed obliczem Boga”.
Oto przywilej podróżnych: ja widziałem, wy nie, dlatego mam prawo przesadzać. Twain opowiada, jak bardzo pragnął zobaczyć Sfinksa, ale on przynajmniej oglądał wcześniej fotografię posągu. Flaubert widział obrazy Sfinksa, ale nie zdjęcia, bo takowych nie było. Maxime Du Camp twierdził, że jako pierwszy człowiek sfotografował Sfinksa. Geoffrey Wall pisze w biografii Flauberta, że ci ludzie mogli być ostatnimi Europejczykami podziwiającymi posąg świeżym okiem. Fotografia psująca przyjemność oglądania nowych miejsc to jednak błahostka w porównaniu z tym, jak internet i obecna epoka informacji niszczą radość odkrywców.
Zjawisko wymysłów podróżników jest zgodne z poglądem Jorge Luisa Borgesa, pięknie ujętym w wierszu La Dicha [Szczęście], że w naszych spotkaniach ze światem „wszystko wydarza się po raz pierwszy”. Podobnie jak „każdy, kto obejmuje kobietę, jest Adamem”, „każdy, kto zapala zapałkę w ciemności, wynajduje ogień”, każdy zaś, kto po raz pierwszy patrzy na Sfinksa, widzi go na nowo. „Na pustyni widziałem młodego Sfinksa, dopiero co wyrzeźbionego… Wszystko wydarza się po raz pierwszy, ale wiecznie”.
Ruiny stanowią wyjątkowo bogatą pożywkę dla wymysłów, są bowiem niekompletne; uzupełniamy je w wyobraźni. Później tego wieczoru wpadłem na trzydziestolatka o ptasiej twarzy, w lichym, jakby wyciągniętym z lamusa odzieniu, słowem: jednego z tych bladych akademików, których można wziąć za starszą panią. Wymachując dyplomem historyka sztuki, mówił pedantycznie:
– Sfinks jest mocno przereklamowany.
Mimo to Sfinks idealnie nadaje się do tego, by każdy przerobił go na własną modłę: albo na coś wspaniałego, albo, jak w przypadku Nigela, na coś zbędnego.
– Daj mi pieniądze – mówił Mohammed. – Pokażę ci mumię. Dotkniesz!
– Proszę, przestań mówić o pieniądzach.
Mohammed śmiał się, trajkotał, ja nie słuchałem, właściwie mało mnie to obchodziło, sam się śmiałem. Przepełniała mnie radość – koń, światło, zniszczenie, starożytne ruiny, śmiech dzieci – ta wyprawa stała się jedną z epifanii mojego podróżniczego życia.
Zsiadłem z konia, a kiedy prowadziłem go w stronę Sfinksa, pewna kobieta poprosiła mnie na migi, żebym pomógł jej podnieść plastikowy kosz. Mohammed śmiał się ze mnie z siodła, kiedy dźwignąłem kosz – ważył z kilkanaście kilo – i postawiłem na podpórce na głowie kobiety. Sama nie umiała go podnieść, ale bez trudu niosła kosz na głowie.
W drodze powrotnej do stajni galopujący przede mną Mohammed zaczął krzyczeć, głośniej niż dotychczas.
– Patrz! Patrz! Spójrz na tego człowieka!
Przy murze stał młody mężczyzna w białej szacie, z turbanem na głowie.
– On nie z Egiptu! On z Sudanu. Wiem, wiem, poznaję po twarzy. On stamtąd.
Mohammed wymachiwał ręką, wskazując na południe, w stronę Sudanu.
– Czarny! – zawył, ponieważ czarna skóra stanowiła rzadkość w Dolnym Egipcie. – Czarny! – powtórzył i pogalopował dalej.
Po przekroczeniu południowej granicy Egiptu miałem wjechać do Sudanu. Nie dysponowałem sudańską wizą, którą Amerykanom trudno uzyskać. Powód jest zrozumiały. Pod pretekstem, że Sudan przygotowuje bomby antyamerykańskie (niektórzy uważali, że aby poprawić negatywny wizerunek, wywołany skandalem z Monicą Lewinsky, należy przyjąć zdecydowaną postawę i wzmocnić autorytet prezydenta, nawet kosztem narażania na szwank ludzkiego życia i zrównania z ziemią terytorium innego państwa), prezydent Clinton wydał rozkaz przeprowadzenia nalotów lotniczych na Sudan. W sierpniu 1998 roku udało mu się zbombardować zakłady farmaceutyczne pod Chartumem. Ponieważ po bombardowaniach ludzie w Stanach przestali się interesować tą sprawą, postanowiłem obejrzeć leje po bombach. Chociaż na myśl o tym, że ktoś może nas zbombardować, reagujemy histerycznie, bomby, które zrzucamy w odległych krajach, są mało znaczącym spektaklem, jeszcze jednym publicznym przedstawieniem wytwórni wydarzeń o nazwie Biały Dom.
– Chciałbym obejrzeć zbombardowany teren – powiedziałem sudańskiemu ambasadorowi Salihowi Mashamounowi w jego kairskim gabinecie. Ambasador, sympatyczny, wykształcony człowiek, wcześniej pełnił funkcję ambasadora w Wietnamie. Pochodził z północnego Sudanu, był Nubijczykiem, a nubijski jego językiem ojczystym.
– Czy nubijski jest podobny do arabskiego?
– Nubijski nie ma nic wspólnego z arabskim. To prawdziwy język faraonów.
Pan Salih powiedział, że uważa Nubijczyków za autentycznych Egipcjan, a kolonizatorzy wprowadzili zamęt, wytyczając granicę, która rozdzieliła Egipt i Sudan. Pod wpływem rozmowy z ambasadorem zapragnąłem odwiedzić Nubię.
– Tam, in sza Allah, znajdzie pan wspanialsze ruiny i piramidy niż w Egipcie. Nubia jest źródłem kultury egipskiej. Musi pan zobaczyć Dongolę i Meroe. Górny Nil. Nubijskie grobowce.
W tym celu potrzebowałem wizy. Raz po raz odwiedzałem sudańską ambasadę. Odźwierny zaczął mnie poznawać, a po trzeciej wizycie wpuszczał bez słowa. Szedłem na górę do gabinetu ambasadora, wsuwałem głowę przez uchylone drzwi, a on zapraszał mnie do środka, częstował herbatą i mówił, że Chartum nie odpowiedział na mój wniosek o wizę.
– Może w końcu, in sza Allah, dostanie ją pan.
– Co mam robić?
– Może pan złożyć wniosek ponownie. Albo spotkać się z panem Kurashim. On jest konsulem.
Pan Kurashi Saleh Ahmed był szczupły, po jego ustach błąkał się uśmieszek; gestykulował, trzymając w dłoni papierosa, a jego sekretarz bez przerwy na niego krzyczał. Pan Kurashi wydmuchiwał na niego dym i nie odpowiadał.
– Z Chartumu nie przyszedł żaden faks.
– Może jutro.
– In sza Allah.
Na tym wczesnym etapie podróży pomocne okazało się przypomnienie o sprzecznych znaczeniach wyrażenia in sza Allah. Czasami należy je rozumieć jako „mamy nadzieję”, czasami „nie licz na to”.
– Może pan ponownie złożyć wniosek – powiedział pan Kurashi.
W takiej sytuacji bierność urzędnika rodzi myśl: czy on chce łapówkę? Przez chwilę kręciłem się po gabinecie, zastanawiając się, czy złożyć mu ofertę, a jeśli tak, to w jaki sposób.
Odciągnąwszy pana Kurashiego na stronę, spytałem:
– Czy mógłbym jakoś pchnąć sprawę naprzód?
Konsul, pochłonięty lekturą listu napisanego drobnym drukiem, nie odpowiedział.
– Może zapłacić z góry?
Pan Kurashi nie uległ pokusie, przyjął ode mnie nowy wniosek i poradził, żebym znowu go odwiedził, ponieważ na telefonach nie można polegać.
– Ale naprawią je, in sza Allah.
Do konsulatu wróciłem nazajutrz, a potem kolejnego dnia. Ten sam taksówkarz, Guda („jak holenderski ser”, codziennie raczył mnie tym samym dowcipem), powiedział:
– W życiu nie wiozłem Amerykanina do tej ambasady. Po co chcesz jechać do Sudanu?
– Żeby zobaczyć piramidy. Porozmawiać z ludźmi.
– Małe biramidy! Bełno biedaków.
W arabskim nie ma głoski „p”, ani „w”.
Nadal odwiedzałem konsulat, chciałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, żeby otrzymać wizę, ale w takiej relacji jak ta opisy opóźnień nie są zajmujące. Podróżny oczekujący na wizę siedzi w zaśmierdłym fotelu na korytarzu ambasady, patrzy na mapę kraju, kolorowe zdjęcia widoków turystycznych, zakurzony kalendarz, oprawioną fotografię nieszczerze uśmiechniętego przywódcy, nieznaną flagę państwową, rozdrażnionych urzędników, słyszy telefony i przyciszone rozmowy, obserwuje wchodzących i wychodzących zagonionych sekretarzy. W tych warunkach łatwo wyperswadować sobie podróż, ponieważ ten okropny budynek, to obmierzłe pomieszczenie zaczynają symbolizować sam kraj.
Czekanie przedłużyło się do tygodnia, więc dla zabicia czasu zwiedziłem Muzeum Kairskie, odwiedziłem noblistę Nadżiba Mahfuza – kiedy widziałem go po raz ostatni, leżał na oddziale intensywnej terapii w szpitalu wojskowym po tym, jak został ugodzony nożem przez muzułmańskiego fanatyka (niedawno został on powieszony) – poszedłem na przyjęcie, zdobyłem inne, łatwiejsze do otrzymania wizy.
Muzeum Kairskie wypełniały wizerunki rodem z serca Afryki, dokąd się wybierałem. Przechadzając się po olbrzymich salach, pocieszałem się widokiem przepysznych ekspozycji afrykańskich dzikich zwierząt, majestatycznych palm, rzeźbionych twarzy o ciężkich nubijskich powiekach, oglądałem starożytne rzeźby, malowidła, reliefy. Zewsząd spoglądały na mnie lwy, gepardy, kobry, orły i hipopotamy ze złota, hebanu i kamieni szlachetnych, a nie były to przypadkowe ozdoby, ale idole, na przykład bóg-kobra Wadżet, szakal Anubis z uszami nietoperza, będący bogiem mumifikacji, chytra seksualna bogini o lwiej głowie Sachmet, ludzie o ciałach lwów, alabastrowe koty, wielkie złote jastrzębie, nawet rydwany i słupki złotych łoży ozdobiono afrykańskimi motywami hipopotamów i lampartów.
Małe niebieskie hipopotamy ceramiczne, obita lamparcią skórą tarcza króla Tuta, mnogość kamiennych, stojących pionowo kotów, przedstawiających kocich bogów. Całość była dla mnie afrykańskim skarbcem, pełnym fantastycznych mumii, takich jak zmumifikowany sokół Horus, zmumifikowany czczony ibis, ryba w zawojach materiału, krokodyl również owinięty w tkaninę (w Kom Ombo, dokąd się wybierałem, krokodyle były przedmiotem kultu). Kocia bogini radości Bastet, zmumifikowana w postaci smukłego, zwiewnego idola. Wierzenia Egipcjan, ich obsesja na punkcie konserwacji, kazała im mumifikować zwierzęta domowe i łupy, podobnie jak myśliwy, upolowawszy łosia, szuka specjalisty od wypychania zwierząt. W muzeum widziałem więc półtorametrową mumię okonia nilowego, mumię psa ze sterczącym pionowo ogonem oraz szkielet konia.
Wtedy przypomniałem sobie, że od średniowiecza mumie zabierano do Europy w celach medycznych (wspomina o tym Montaigne w eseju O kanibalach) oraz że egipska chustka Otella miała właściwości magiczne, ponieważ „barwiono ją w mumii”.
Najbardziej osobliwy wydał mi się siedzący pawian, czyli Thot („bóg bibliotek, ptasi bóg w księżycowej koronie”), również zmumifikowany, ale mocno już sfatygowany. Zawoje spadały mu z głowy, odwiniętą łapę wyciągał przed siebie i siedział tak, z zakurzoną sierścią, jak małpa szamocząca się w nawiedzonym domu, porzucając bandaże, zerkając mściwie przez opaskę na oczach.
Jeśli zamierzałeś oddawać komuś cześć, równie dobrze mógł to być wznoszący się nade mną kamienny posąg bogini Taweret, „Wielkiej”, sprzed trzech tysięcy lat – stojący pionowo ciężarny hipopotam z wydętym brzuchem, ludzkimi rękami i lwimi tylnymi łapami, utożsamiany z płodnością i rodzeniem dzieci.
Wszystkie te cudowności znajdowały się w odległości spaceru od ambasady sudańskiej, a moje pragnienie obejrzenia ich nad Nilem i w Nubii kazało mi nagabywać ambasadora Mashamouna o wizę.
– Na razie nic nowego, ale może wkrótce, in sza Allah – powiedział jego ekscelencja. – Napije się pan herbaty?
Ambasador był bardziej optymistyczny niż inni. Pewna gościnna rodzina z przyjemnej podmiejskiej dzielnicy El Maadi zaprosiła mnie na kolację. Słysząc o planowanej przeze mnie podróży, siedząca po mojej lewej stronie Amerykanka powiedziała:
– Nigdy nie byłam w Afryce.
– Ja też nie – wtrącił mężczyzna z naprzeciwka.
– Przecież to jest Afryka – zaoponowałem.
– Nie, nie. Afryka jest… – Kobieta wskazała dłonią, podobnie jak Mohammed, pokazujący mi nubijskiego chłopca, gdzieś tam, w oddali.
Goście na kolacji, chociaż nie mieli może wcale takiego zamiaru, tylko zniechęcali mnie do podróży.
– Ja byłem w Sudanie – powiedział pewien pan. – Uroczy ludzie. Ale drogi są tam fatalne. Jak sobie poradzisz?
– Kiedy byłeś w Sudanie?
– Och, wiele lat temu – odparł, kiwając głową.
– W zeszłym tygodniu wasz człowiek w Kenii spotkał się z sześcioma przedstawicielami opozycji, a po jego wyjeździe całą szóstkę aresztowano – powiedział irlandzki dyplomata.
Ta sama Amerykanka, która uważała, że Egipt to nie Afryka, oświadczyła:
– Unikaj Zambii. Zambia to jeden wielki chaos. Ludzie otaczają domy wysokimi murami. Nie da się chodzić po ulicach.
– Trzymaj się z dala od Etiopii. Ciągle trwa wojna z Erytreą.
– Przed ósmym marca nie zbliżaj się do Ugandy – poradził Ugandyjczyk. – W tym dniu odbędą się wybory, zamieszki są pewne.
– Słyszałeś o danych statystycznych na temat AIDS w Kenii? AIDS zmiata z powierzchni ziemi całe społeczności.
– Kenia to zabawny kraj. Niejaki Richard Leakey miał zbadać korupcję. Kiedy przedstawił raport z licznymi przypadkami korupcji, został zwolniony.
– Problem z drogami w Tanzanii polega na tym, że ich nie ma.
– W Kongu też nie ma dróg. Dlatego tym krajem nie da się rządzić. Zresztą, to właściwie dotyczy sześciu krajów.
– Sudan to w gruncie rzeczy dwa państwa: muzułmańska północ i chrześcijańskie południe.
– Przejęcia ziemi w Zimbabwe to straszna sprawa. Biali farmerzy budzą się rano, a setki Afrykanów koczują na ich ziemi i mówią: „Od tej pory ta ziemia należy do nas”.
– Czy ktoś czytał książkę o masakrach w Rwandzie? Mówię wam, tak mnie zdołowała, że nie mogłem skończyć.
– Somalia to nawet nie jest kraj. Nie ma rządu, tylko pięćdziesięciu tak zwanych watażków, którzy naparzają się między sobą jak gangi uliczne.
– Słyszałeś o suszy w Ogadenie? Trzy lata bez deszczu.
Przy deserze goście nadal rzucali podobne ciekawostki, wskazując na południe, w kierunku sedna beznadziei całego kontynentu.
Pewien człowiek mówiący ze słowiańskim akcentem twierdził, że spotkał mnie przed laty. Chociaż nie pamiętał gdzie i kiedy – może w Ugandzie, w latach sześćdziesiątych – zwracał się do mnie jak do bliskiego przyjaciela.
– Kolonializm tylko spowolnił pewien nieunikniony proces – oznajmił. – Te kraje przypominają Afrykę sprzed setek lat.
W ten mało zawoalowany sposób mój rozmówca dawał do zrozumienia, że Afryka powraca do czasów barbarzyństwa. W pewnym sensie miał rację. Po krótkim, obiecującym okresie bliskości Afryka osunęła się we własny stereotyp: głodujący ludzie w zrujnowanych krajach, rządzonych przez tyranów, wśród pogłosek o niewyobrażalnym okrucieństwie, rozpaczy i mroku.
Właściwie nie był to nawet mrok, ale pustka, tak pusta i odległa, że dało się jej przypisać niemal wszystko: grabieże, anarchię, kanibalizm, bunty, masakry, przemoc, choroby, podziały. Nikt nie mógł polemizować z tym, co mówiłeś; dostępna literatura, wiadomości, dokumentacja w zasadzie potwierdzały opinię, że cały kontynent stał się jedną dziką dżunglą. Dla gości Afryka była, jak w XIX wieku, białą plamą na mapie, wspomnianą przez Marlowa na początku Jądra ciemności. Dla Marlowa tylko niezbadane fragmenty mapy mają powab. „Tęskniłem za Afryką, największym i, by tak rzec, najbardziej pustym obszarem”, wyznaje młody Marlow, który w swym umiłowaniu „ekscytujących białych fragmentów papieru” do złudzenia przypomina młodego Conrada (małego Józefa Korzeniowskiego)1.
Ignorancja, jaką zdradzały wypowiedzi tych ludzi, wcale mnie nie zniechęcała. Ich pesymizm sprawiał, że Afryka jawiła się jako miejsce pełne sprzeczności, niezbadane, zasługujące na odwiedziny. Goście powtarzali tylko to, co wszyscy mówili bez przerwy: Czyż Afryka nie jest okropna?! W istocie jednak udowadniali, że wszelkie znaki szczególne na mapie Afryki wyblakły i zatarły się do tego stopnia, że kontynent stał się białą plamą. Marlow opowiada, że mniej więcej w okresie, gdy wyruszył do Konga, Afryka „przestała być pustym obszarem pełnym czarownych tajemnic, białą plamą, o której może marzyć chłopiec. Stała się miejscem ciemności”.
Ślepa biel oraz mrok zmierzchu sprowadzają się właściwie do tego samego, a to coś to terra incognita. Nie brakowało w tym też pewnej logiki poetyckiej. W Moby Dicku biel symbolizuje zło. W trakcie podróży towarzyszył mi obraz wypalonego, pozbawionego istotnych oznak życia pustkowia, rojącej się od drapieżników beznadziejnej krainy rozpaczy. Wyobrażałem sobie, że spadam z mrocznej gwiazdy.
Nie ogarnęło mnie zniechęcenie. Podróżnikowi towarzyszy pełne pychy przekonanie, że zmierza w nieznane. Najlepsza podróż jest skokiem w ciemność. Gdyby cel był znany i przyjazny, jaki byłby sens tam jechać?
W Dolnym Egipcie, na przeciwległym, arabeskowym krańcu Afryki od Kapsztadu, raz po raz spotykałem się z Czarną Afryką, z obietnicami pokus czarownego kontynentu, widziałem afrykańskie twarze, niekiedy identyczne z afrykańskimi maskami.
Trasa moich wędrówek biegła od hotelu w cieniu Sfinksa do sudańskiej ambasady w centrum Kairu, między muzeum, kawiarniami, uniwersytetem, gdzie kupowałem książki i sprawdzałem dane, przyjęciem w El Maadi a spotkaniami literackimi. Wszędzie napotykałem wysokich, smukłych Sudańczyków, milczących i czujnych Nubijczyków, wielkie i piękne zwierzęta – lwy, słonie, gepardy – rzeźbione na trumnach i wezgłowiach łóżek; czasami w nocnym powietrzu rozlegało się synkopowe bębnienie, rozchodził się aromat zanzibarskich goździków lub kenijskiej kawy, na stercie śmieci leżało połamane pudełko po herbacie z napisem „Herbata-Uganda”. Etiopczycy i mieszkańcy Afryki Zachodniej sprzedawali turystom rzeźby na kairskich bazarach. Wkrótce miał się rozpocząć hadżdż, a ponieważ Kair stanowił bramę do Dżuddy i świętych miejsc w Arabii Saudyjskiej, przywykłem do widoku szyderczo uśmiechniętych, drobnokościstych mieszkańców Dżibuti i Somalii, okutanych w długie szaty muzułmanów z Mali, Czadu i Nigru, nigeryjskich Hausa, członków plemienia Fang, Dogonów oraz malijskich mułłów z Timbuktu w białych strojach pielgrzymów. Przedstawiciele całej Afryki zebrali się w Kairze, jak w wielojęzycznej stolicy rozległego czarnego imperium, dzięki czemu mogłem podziwiać wszelkie możliwe gatunki zwierząt, potrawy i typy ludzkich twarzy.
Afrykańskie obrazy dodawały mi otuchy w niewoli egipskiej, w trakcie oczekiwania na sudańską wizę, ponieważ w mentalnej narracji, pełniącej dla pisarza funkcję ćwiczenia z pamięci, widok tych wszystkich szczegółów i twarzy stanowił doskonały prolog. Z pojedynczych nut i drobnych pisków miały się rozwinąć tematy, w miarę postępu podróży grane coraz głośniej, głębiej, gęściej i czarniej.
Pragnąc podnieść własne morale poprzez czyn i jak najlepiej spożytkować czas spędzony w Kairze – zwanym Umm ad-Dunja, czyli Matka Świata – postanowiłem złożyć wnioski o inne wizy. Guda zawiózł mnie do ambasady ugandyjskiej, gubiąc drogę w dzielnicy Dokki.
– Nigdy nie wiozłem Amerykanina do tej ambasady!
Młody Ugandyjczyk o krągłej twarzy, Stephen Mushana, który przyjął mnie w zakurzonym gabinecie drugiego sekretarza w Midan el-Misaha, okazał się bardzo przyjazny. Po pięcioletnim pobycie w Kairze płynnie mówił po arabsku. Stephen należał do plemienia Bakiga i pochodził z wioski w głębokiej dolinie, w skalistej południowo-zachodniej części Ugandy. Od dawna fascynowały mnie tamtejsze hipnotyczne tańce, zmyślne tarasowe uprawy ziemi oraz ceremonia moczu, polegająca na obietnicy poligamii, składanej przez pana młodego i jego braci. W razie owdowienia panny młodej jeden z pozostałych przy życiu braci zobowiązywał się ją poślubić.
– Mój brat umarł – opowiadał ugandyjski konsul. – Nie musiałem się żenić z jego żoną. – Na chwilę zamilkł, jakby się zastanawiał, ile mi powiedzieć. – Cóż, wkrótce potem ona też umarła – dodał.
– Przykro mi to słyszeć.
– W moim kraju bardzo dużo ludzi choruje na AIDS.
– Kiedy ja tam mieszkałem, ta choroba nie istniała.
– Może istniała, ale ludzie o niej nie wiedzieli.
– Wyjechałem z Ugandy trzydzieści sześć lat temu.
– Miałem wtedy dwa lata!
Bez przerwy słyszałem podobne odpowiedzi. Średnia przewidywana długość życia w Afryce była tak niska, że wielu dyplomatów w wieku dwudziestu kilku lub trzydziestu kilku lat zapamiętało swoją ojczyznę nie jako spokojną republikę, ale jako siedlisko kłopotów. Nigdy nie widziałem tych krajów w stanie wojny, a niektóre wręcz się z wojny zrodziły. W Ugandzie walki trwały od lat siedemdziesiątych.
– Wtedy musiało być tam dobrze.
– Tak, żyło się dobrze, bardzo spokojnie. – Patrząc wstecz, wspominałem te czasy jako złoty wiek; przypomnieli mi się przyjaciele i znajomi.
– Czy znasz Aggreya Aworiego?
– To stary człowiek.
Awori, mój rówieśnik, uchodził za cud długowieczności w kraju dotkniętym plagą AIDS. Absolwent Harvardu w 1963 roku, gwiazda biegów. Trzydzieści lat temu robił karierę jako biurokrata, przyjaciel i powiernik wojowniczego premiera Miltona Obote, nadętego człowieka z północy, który zaufał szalonemu generałowi nazwiskiem Idi Amin. Awori, wówczas bardzo potężny, stał się twardym nacjonalistą, ale pochodził z plemienia zamieszkującego obie strony granicy między Ugandą a Kenią. Brat Aworiego został ministrem w rządzie kenijskim.
– Awori startuje w wyborach prezydenckich.
– Ma szanse?
– Museveni zostanie wybrany na następną kadencję – odparł Mushana, wzruszając ramionami.
– Miałem w Ugandzie trochę dobrych przyjaciół, bardzo zabawnych ludzi. Najbliżej trzymałem się z Apolo Nsibambim. On i ja mieliśmy wspólny pokój na wydziale studiów zaocznych w Makerere, a kiedy awansowałem, zostałem jego szefem! Droczyłem się z nim, nazywając go „doktorem”, bo obronił doktorat z nauk politycznych. Nabijałem się z niego, bo nosił krawat i neseser, zadzierał nosa. Apolo zaprosił mnie na swój ślub. Potem ja zaprosiłem go na swój. Później zupełnie straciłem z nim kontakt. Ciekawe, co się z nim stało.
– Doktor Nsibambi jest premierem Ugandy.
Prawdopodobnie najstarszą zamieszkaną ulicą w gęsto zaludnionym Kairze, gdzie od tysiąca lat walają się ośle odchody, stają stragany na kołach, chłopcy biegają z taczkami, kobiety zasłaniają twarze, wielbłądy wierzgają, mężczyźni trzymają się za ręce, palacze pociągają z bulgoczących fajek wodnych, wśród meczetów i pałaców książęcych, obok bazaru, gdzie sprzedaje się drobiazgi, mosiężne garnki i worki fasoli, jest Bajn al-Kasrajn, Między Dwoma Pałacami.
Za prześlicznymi drzwiami meczetu widziałem modlących się wiernych, którzy oddawali pokłony, dotykając czołem dywanu, w postawie psa bawiącego się piłką.
Moim przewodnikiem znowu był Raymond Stock, biograf Nadżiba Mahfuza.
– Dobra wszelakie i chwała, które były krwiobiegiem wielkiego miasta al-Kahira, Kairu, czyli „Zwycięskiego” – powiedział.
Pewnego popołudnia wpadłem na Raymonda w hotelu Semiramis, gdzie siedział z rosłym, rumianym człowiekiem w eleganckim garniturze w prążki, z jedwabnym krawatem i dopasowaną jedwabną poszetką.
– On jest synem chedywa! – oznajmił Raymond, wymieniając nazwisko. – To książę!
Na wzmiankę o pochodzeniu elegant pokraśniał, stał się jeszcze bardziej książęcy, raczej turecki niż arabski, ze szczyptą snobizmu, ponieważ chedywowie byli chichoczącymi anglofilami.
– Jego rodzina rządziła Egiptem!
Rumiany gość zamachał jedwabną chusteczką i cmoknął z dezaprobatą. W 1914 roku, kiedy Egipt stał się protektoratem brytyjskim, Anglicy odsunęli ostatniego chedywa, relikt władzy otomańskiej.
– Paul jest pisarzem – przedstawił mnie Raymond.
Rosły, rumiany książę w prążkowanym garniturze z uśmiechem spojrzał na moją kurtkę na safari, workowate spodnie i wytarte buty.
– Właśnie idę z ambasady sudańskiej – powiedziałem, wyjaśniając pochodzenie pyłu. – Robią remont.
– Paul wybiera się do Afryki – powiedział Raymond.
– Ludzie stale to mówią, ale czy nie jesteśmy w Afryce?
Rozbawienie zaróżowiło pulchne policzki księcia. Nie mówił wiele, ale twarz mu jaśniała, co zastępowało rozmowę. Skończył jeść, otarł usta i pożegnał się po francusku.
– Syn chedywa! – powtórzył Raymond.
Ostatnio widziałem Raymonda sześć lat temu, kiedy podróżowałem po basenie Morza Śródziemnego, zbierając materiały do książki Pillars of Hercules. Ze Stambułu wypłynąłem statkiem z czterystu pięćdziesięcioma Turkami na pokładzie, w tym wesołymi kompanami z mesy: Fikretem, generałem Salihem i Onanem. Nasz statek zawinął do portu w Aleksandrii.
Później, w maju 1994 roku Nadżib Mahfuz trafił na oddział intensywnej terapii po tym, jak muzułmański fanatyk dźgnął go nożem w szyję. Podejrzewano, że pisarz nie przeżyje, a jednak wydobrzał, rana i uszkodzone nerwy się zagoiły, Mahfuz wrócił znad krawędzi i nawet podjął pisanie.
– Nadżib bej wychodzi czasami wieczorem. Prowadzi swego rodzaju salon – powiedział Raymond. – Mogę ci pokazać, gdzie się urodził i dorastał.
Wkrótce potem szliśmy Drogą Pałacową w podmiejskiej dzielnicy Dżamalijja, co oznacza „Piękne Miejsce”, hałaśliwej i zatłoczonej, ale niestosowna nazwa stanowiła część jej uroku, podobnie jak nazwanie zamarzniętego ugoru Grenlandią lub śmieciarki słodką landarą.
Teraz jednak przedmiotem zainteresowania nie są zaśmiecone ulice i zaułki, ale ludzie.
Raymond Stock i ja udaliśmy się na Midan Bajt al-Kadi, plac Domu Sędziego, żeby obejrzeć sfatygowane, zakurzone drzewa, zwane „brodami paszy” z powodu kształtu kwiatów. Mój dokładny przewodnik poinformował mnie, że orzech hinduski, Albizia lebbek, stanowi centrum tego zwartego i niemal zamkniętego świata.
Na placu minęliśmy szkołę Al-Mitkal („Lśniącą cekinami”, co sugeruje migotliwy przepych otomański), przeszliśmy przez Harat Kirmiz, ulicę Karmazynową, gdzie, pod numerem ósmym, przyszedł na świat Mahfuz. Przyszły noblista urodził się 10 grudnia 1911 roku w starym, wysokim, popękanym domu czynszowym i otrzymał imię na cześć lekarza, który odbierał poród. O swoich wczesnych namiętnościach pisał: „Często wyglądał przez to okno”, marząc o pewnym rewolucjoniście, Charliem Chaplinie oraz dziewczynie z sąsiedztwa, którą wielbił.
„Ulica Karmazynowa jest otoczona wysokim kamiennym murem”, pisał Mahfuz, w tłumaczeniu Raymonda.
Tajemnice dzielnicy są ukryte za drzwiami; można je zobaczyć tylko od środka, nigdy z zewnątrz. Za murami ukazuje się kwartał ulic dla biedoty i żebraków, którzy gromadzą się, by zadbać o swoje codzienne potrzeby i pracować; słyszy się rajskie śpiewy w ogrodach, widzi hol dla gości i harem dla kobiet. Tuż przed kabw w wysokim okienku ukazuje się czasem twarz, świetlista niczym księżyc. Widzę ją z okna mego domku i mimo młodego wieku uroda tej twarzy mnie zachwyca. Po chwili słyszę, jak melodyjnym głosem wymienia pozdrowienia z moją matką, kiedy ta przechodzi uliczką, i może właśnie to utrwaliło w mojej duszy miłość do pieśni, Fatimy, al-Umri, nieznanego snu dzieciństwa.
Mahfuz pisał też o ifrytach, demonach czających się w zadaszonej, ciemnej, części ulicy łączącej plac Domu Sędziego z Drogą Pałacową. Płosząc ifryty klaskaniem w dłonie, przeszliśmy ocienionym zaułkiem, gdzie brodziliśmy po kolana w śmieciach i odpadkach, dla mnie bardziej demonicznych niż ifryty.
– Chciałbym znowu zobaczyć Mahfuza.
– Może dziś wieczorem go spotkamy.
Kair miał bardzo starą kulturę literacką, opartą na najróżniejszych koteriach i salonach. Najbardziej ujmującą cechą tego miasta było to, że wieści o licznych spotkaniach towarzyskich rozchodziły się lotem błyskawicy, przekazywane z ust do ust. Raymond zadzwonił i dowiedział się, że o tej i o tej godzinie Mahfuz ma być w jednym z hoteli nad Nilem.
Na miejsce dotarliśmy w chwili, gdy dwaj potężnie zbudowani mężczyźni prowadzili Mahfuza na piętro. Pisarz był osłabiony, prawie całkiem stracił wzrok i słuch, choruje na cukrzycę, ale mimo ziemistej cery wygląda zdrowiej niż na oddziale intensywnej terapii szpitala wojskowego, gdzie widziałem go ostatnio. W grubym płaszczu, chroniącym przed lutowym chłodem kairskiego wieczoru, wyglądał jak głowa państwa.
– Czuję się już lepiej – powiedział, kiedy pogratulowałem mu powrotu do zdrowia po ataku nożownika.
Mahfuz ucałował się z Raymondem po egipsku, potem uścisnął mi dłoń. Następnie zajął miejsce na czerwonej pluszowej sofie i zaczął udzielać audiencji, milczącej audiencji, ponieważ prawie się nie odzywał. Różni ludzie przysiadali się do niego i krzyczeli coś do lewego, w miarę zdrowego ucha, a z powodu głuchoty pisarza ich wypowiedzi brzmiały jak jazgot. Ludzie ci monologowali do Mahfuza i wszystkich obecnych w pomieszczeniu, wdawali się w debaty, czytali własne, niedawno opublikowane artykuły. Mahfuz słuchał, palił papierosy i wyglądał jak Sfinks.
Tak jak pasza na dywanie Mahfuz organizował podobne audiencje, nadając im formę medżlisu, czyli posiedzenia, i pragnąc w ten sposób podnieść się na duchu, mówił Raymond. Po ataku nożownika pisarz wpadł w przygnębienie, więc teraz celowo wychodził z domu, aby pokazać fanatykom, że nie zdołali go zastraszyć.
Pewien człowiek usiadł obok Mahfuza i wykrzyczał mu do ucha swój długi artykuł, szeleszcząc poranną gazetą, a w tym czasie pisarz palił papierosa i patrzył surowo, w skupieniu, przez grube szkła okularów. Słuchał z niemal kamienną twarzą, tylko od czasu do czasu reagował triumfalnym uśmiechem, odsłaniając przy tym krzywe zęby.
Stany Zjednoczone i Wielka Brytania dopiero co zbombardowały Irak, twierdząc, że irackie samoloty ostrzelały ich samoloty w strefie zakazu lotów. Słuchacze Mahfuza wyrażali zdanie, że chociaż Irak nie był przyjaznym krajem, to uznanie pewnych obszarów za strefy zakazu lotów, a następnie przeprowadzenie ciężkich bombardowań pod pretekstem złamania zakazu należało uznać za angloamerykańską prowokację. Innymi słowy, Irak bombardowano za to, że bronił się przed upokarzającą obecnością wrogich myśliwców na swoim niebie. Powstrzymałem się od stwierdzenia, że Irak, chcąc sprawdzić, czy Stany Zjednoczone nie blefują, zgodził się na piśmie na utworzenie stref zakazu lotów.
Mahfuz skomentował bombardowania po arabsku, zaśmiał się, po czym zapalił kolejnego papierosa.
– On mówi, że atak na Irak przypomina przypadkowy atak w Obcym Camusa.
W tej powieści oszalały od słońca Meursault strzela na plaży do Araba bez żadnego wyraźnego powodu.
– Stany Zjednoczone jak zwykle próbują się przypodobać Izraelowi – rzucił jeden ze słuchaczy.
– Izrael jest częścią Ameryki – dodał drugi.
– Tak – włączyła się kobieta. – Mówimy, że Izrael jest pięćdziesiątym pierwszym stanem. Co pan uważa, panie Theroux?
Odpowiedziałem, a Raymond przetłumaczył:
– Myślę, że Izrael jest oknem, przez które Stany Zjednoczone patrzą na Bliski Wschód.
– Tak! Tak! – zgodził się człowiek siedzący obok Mahfuza.
– Jest to zresztą dość małe okienko – dodałem.
– Proszę powiedzieć więcej.
– Okienko jest za małe, żeby zobaczyć wyraźnie wszystkie kraje. Na przykład Egipt jest znacznie większy, biedniejszy i mniej groźny, niż na pozór wygląda. Izrael nalega jednak, aby na wszystkie kraje patrzyć właśnie przez izraelskie okno. Nawiasem mówiąc, to nie jest amerykańskie okno.
Kiedy moje słowa tłumaczono Mahfuzowi i innym, poczułem, że jestem wciągany w bezowocną dyskusję polityczną. Słuchacze namawiali mnie, żebym mówił dalej, ale po co?
– To jest wojna plemienna – powiedziałem. – Chcę się trzymać od niej z daleka. A co na ten temat myśli Mahfuz?
– Nikogo nie obchodzi, co myślę – powiedział Mahfuz, na co wszyscy, włącznie z nim, się roześmieli.
Z czasem zebrało się więcej ludzi: pisarze z Aleksandrii, francuski dziennikarz, Niemka oraz pisarz Ali Salem, rosły mężczyzna o brzuchu w kształcie melona i łysej czaszce, wyglądającej jak część jego pociągłej, satyrycznej twarzy.
– Izrael jest dzieckiem Ameryki – powiedział pewien człowiek, nachylając się ku mnie.
– Wiele krajów to dzieci Ameryki – odparłem. – Niektóre dzieci są dobre, inne złe.
– My nie chcemy walczyć – zapewnił. – Egipcjanie chcą pokoju.
– Panie i panowie – oznajmił Ali Salem, rozkładając dużą płachtę gazety. Plasnąwszy w nią dłonią, zajął miejsce obok Mahfuza. – Musicie posłuchać tych klejnotów.
Bardziej deklamując, niż czytając, wytrzeszczył oczy i raz po raz uderzał w gazetę. Artykuł jego autorstwa dotyczył procesu islamskich fundamentalistów, którzy napadli na powieści Mahfuza za ich świecki charakter. Mahfuz, który zbudował karierę pisarską na podszczypywaniu i drwinach z muzułmanów, tylko słuchał, wpatrzony w dal, trzymając palącego się papierosa jak przekąskę.
Kiedy Ali Salem skończył, obok zdrowszego ucha Mahfuza usiadł inny człowiek i zaczął bardzo głośno krzyczeć. Noblista, nieporuszony jazgotem tamtego, siedział i palił.
Człowiek ten narzekał na stan literatury w świecie arabskim, a wrzeszczał tak donośnie, że zakrawało to na autoparodię, choć niewykluczone, może wręcz prawdopodobne, że nie mówił ironicznie.
– Nagrodę Nobla przyznano Nadżibowi Mahfuzowi, honorując tym samym tradycyjne pisarstwo. Kiedy nagrodę otrzymał García Márquez, dla wielu południowoamerykańskich pisarzy stało się to inspiracją do pisania i publikowania książek. Ale co się zmieniło w świecie arabskim? Gdzie jest arabska literatura? Nic nie nastąpiło!
Słysząc własne nazwisko, wykrzykiwane raz po raz, Mahfuz pozostał niewzruszony.
– Nadżib Mahfuz zdobył pierwszą Nagrodę Nobla dla literatury arabskiej. Zdobył ją dla wszystkich Arabów. Ale żaden inny Arab już nie otrzyma tej nagrody.
Z powodu świdrującego, krytycznego tonu głosu cała przemowa brzmiała jak bufonada.
– Dlaczego reszta literatury arabskiej nie spotkała się z uznaniem? – Teraz mężczyzna groźnie wpatrywał się we mnie. – To spisek Zachodu!
Oto stałem się Zachodem. Cóż, nie miałem nic przeciwko temu, jeśli tylko skłaniało to zebranych do dalszych wywodów. Nic nie ukazuje bowiem ludzkiego umysłu lepiej niż gniew. Mahfuz tylko wzruszył ramionami. Najwyraźniej zasługiwał na najwyższą nagrodę literacką: płodny pisarz pełen godności, prezentujący niepokorne poglądy, ponieważ w tym islamskim kraju nie pozwolił sobie ani na świętoszkowatość, ani na postawę religijną, a jednocześnie pozostał łagodny; z wdziękiem i humorem szedł pod prąd polityki i religii.
Nadal atakowano Zachód, czyli mnie, ale kiedy poproszono mnie o zabranie głosu, zmieniłem temat na Nubię. Akcję wielu swoich książek Mahfuz umieścił w czasach faraonów, więc spytałem, czy czuje, jak niektórzy historycy, że we wschodniej i środkowej Afryce powstała nad Nilem złożona kultura, aby potem zagarnąć Nubię, Kusz i wzbogacić Egipt.
– Egipcjanie podbili Nubię, a potem Nubijczycy podbili Egipt – odparł.
– Czy Nubijczycy są prawdziwym ludem faraońskim, jak twierdzą niektórzy?
– Wszyscy zadają to pytanie, zwłaszcza Nubijczycy.
Rozmowa toczyła się dalej, ludzie krzyczeli, palili, wszyscy mówili jednocześnie.
– Kolejna wojna arabsko-izraelska będzie inna! – wydzierał się jakiś człowiek.
Ruszyłem do baru, wypiłem piwo, a kiedy wróciłem, ludzie nadal krzyczeli, chociaż grupka wokół Mahfuza stopniała. Ktoś zajął moje miejsce. Po trzech godzinach oni nadal wrzeszczeli. Mahfuz fundował sobie takie spotkania pięć razy w tygodniu i najwyraźniej go uspokajały.
– On chce wiedzieć, dokąd się wybierasz – powiedział Raymond, kiedy przeprosiłem i zacząłem się zbierać do wyjścia.
– Do Nubii – odpowiedziałem.
Mahfuz powiedział coś po arabsku.
– Nubia to „Złota Kraina” – przetłumaczono. – Nub znaczy „złoto”.
Zanim wsiadłem do pociągu do Asuanu, wciąż czekając na sudańską wizę, postanowiłem podnieść się na duchu i zdobyć wizę etiopską. Powiedziano mi, że nie powinno to nastręczać trudności, ponieważ Etiopia wciąż prowadziła wojnę z prowincją Erytrei, będącą obecnie autonomicznym państwem, jakkolwiek pełnym blizn i ofiar wojennych. Nikt nie chciał odwiedzać Etiopii.
Niektóre konsulaty są bardzo nastrojowe, ze starymi meblami, pokrytymi kurzem i przesyconymi wonią narodowych potraw. Takie właśnie wrażenie wywarł na mnie konsulat etiopski w Kairze: wyblakła chwała, wysokie sufity, sfatygowane sofy, niezamiecione podłogi, zapachy postnego jedzenia, sfermentowany zapach indżery i fasoli z przyprawami, ciężki, orzechowy aromat abisyńskiej kawy oraz ledwo uchwytny smród staroświeckich garniturów i poplamionych krawatów.
W konsulacie ciepło powitał mnie drobny, łysiejący trzydziestoczteroletni konsul generalny, pan Eshete Tilohun. Imponująca głowa z wydatnymi łukami brwiowymi i głęboko osadzonymi oczami pasowałaby do istoty pozaziemskiej lub geniusza matematycznego. Pan Tilohun powiedział, że za siedemdziesiąt dolarów mogę otrzymać wizę na dwa lata.
– Proszę spojrzeć! – wykrzyknął z udręką, podnosząc wzrok znad mojego paszportu.
Na ścianie gabinetu wisiała duża, wielobarwna mapa Etiopii z ościennymi państwami z Rogu Afryki.
– Brak dostępu do morza! – lamentował. – Erytrea! Dżibuti! Somalia! Jesteśmy zamknięci w głębi lądu. Dlatego panuje tu taka bieda.
– A co z wojną z Erytreą?
– To nie nasza wina – zapewnił konsul. – Wszystko przez tych ludzi. Proszę tu sprowadzić Erytrejczyka, a zobaczy pan różnicę kulturową. Ha!
Konsul podstemplował mój paszport, ale nie wypełnił pustych miejsc. Z zastygłym długopisem ciągle biadolił nad mapą.
– Dżibuti jest takim małym krajem! Żołnierze Dergu go zrujnowali. Mengystu oddał Dżibuti. Erytrejczycy zaczęli się burzyć. Somalijczycy to zwyczajni bandyci.
– Ale teraz sprawy przycichły?
– Bardzo przycichły! – potwierdził z emfazą, aż oczy wyszły mu z orbit. Podobała mi się jego żarliwość. Najwyraźniej sprawiało mu radość, że wybieram się do Etiopii. – Oczywiście cesarz popełniał błędy – zreflektował się po chwili. – Kraj był zacofany.
– W jakim sensie?
– Panowały stosunki feudalne – wyjaśnił, wzruszył ramionami i mówił dalej: – Ale proszę pojechać do Tany! Proszę zwiedzić kościoły! Proszę zobaczyć Gonder i Tigraj. Tamtejsze kobiety tatuują twarze. To dobrzy chrześcijanie, są chrześcijanami od trzydziestego czwartego roku. Żydzi mieszkają tam od jeszcze dawniejszych czasów. Niech pan pojedzie na południowy zachód i zobaczy lud Mursi. Nagi lud Mursi. Jak panu na imię?
– Paul.
– Paul, Mursi to ostatni nadzy ludzie na świecie.
Wtedy pozwoliłem sobie polemizować, opowiedziałem konsulowi o obozach nudystów w Stanach Zjednoczonych i Europie, gdzie ludzie w stroju adamowym mogą grać w ping-ponga, gawędzić i pływać.
– Niemożliwe! Chodzą tak po ulicach? – spytał pan Tilohun.
– Tylko na terenie obozu – odparłem.
– Tak jak Mursi.
– Im nie chodzi o seks. To kwestia zdrowia.
– Zupełnie jak Mursi! „Po co nosicie te ubrania?” – Pan Tilohun próbował przywołać na twarz wyraz oburzonego zaskoczenia, ale pomysł publicznego obnażania się najwyraźniej niezmiernie go bawił. – Jeden z moich przyjaciół zrobił sobie zdjęcie z kobietą z plemienia Mursi. Była całkiem goła!
Panu Tilohunowi oczy rozbłysły na myśl o przyzwoicie odzianym przyjacielu stojącym obok nagiej kobiety, która, nawiasem mówiąc, jako Mursi, może nie miała ubrania, ale jej dolną wargę obciążała pewnie ozdoba wielkości spodka.
– Mursi są prawdziwymi Afrykanami – mówił konsul. – Są też inne plemiona: Oromo, Galla, Wolajta.
– Nie mogę się doczekać, kiedy ich zobaczę – powiedziałem zupełnie szczerze.
Podczas rozmowy o mojej podróży i drodze na południe pan Tilohun stwierdził:
– Z Etiopii prowadzi na południe tylko jedna droga, do Johannesburga. To najdłuższa droga w Afryce. Po prostu jedziesz nią przed siebie.
Ani prognoza, ani pogoda nie uległy zmianie. „Jutro: Pył”, zapowiadano, i pył faktycznie się pojawił. Z zachodu nadciągnęła wysoka, gęsta chmura pyłu, podobna do przemieszczającego się pasma górskiego. Zbita szarość ogarnęła miasto, wysysając blask ze znikającej za horyzontem tarczy słońca. Burza piaskowa przypominała mgłę, ale miała fakturę drobnego żwiru wchodzącego w zęby, pokrywającego strony czytanej przeze mnie książki i kairskie okna.
Ostatnia wizyta u Sudańczyków.
– W przyszłym tygodniu, in sza Allah – powiedział pan Kuraszi.
Dziesięć dni wcześniej, po moim przyjeździe do Kairu, in sza Allah oznaczało: „jeśli taka będzie wola Boga”, potem „wkrótce”, „niedługo”, „kiedy nadejdzie czas”. Jeszcze później określenie to zaczęło znaczyć „mamy taką nadzieję” oraz „niech pan na to nie liczy”. Teraz znaczyło: „chciałbyś!”, „nie ma mowy!”, „cholernie mało prawdopodobne!”.
Pasażerski statek rzeczny Philae spoczywał zacumowany przy brzegu w zimowym słońcu w Asuanie nad Nilem – owszem, podobnie zaczyna się Jądro ciemności. Naprawdę podejrzewałem, że droga zaprowadzi mnie w mrok i – jak zwykle w przypadku długich podróży – snułem fantazje o tym, że mógłbym tam umrzeć. Ostatniej nocy deszcz odświeżył powietrze, jednocześnie zamieniając brzegi rzeki w lśniącą maź. Fellachowie z wędkami stali po kolana w błocie, a inni zabłoceni ludzie wołali:
– Przejażdżka feluką! Przejażdżka feluką!
Pewien młody człowiek w brudnej białej szacie zwrócił się do mnie:
– Płyniemy. Ładna feluka. Znajdziemy nubijskiego banana.
– Nubijskiego banana?
– Duży banan – powiedział i zrobił niedwuznaczny gest w okolicy krocza. – Płyń ze mną. Duży banan.
Jeszcze przez jakiś czas próbował mnie nagabywać, aż rzuciłem:
– Odwal się wreszcie!
Takie narzucanie się należało do typowych zachowań w turystycznych rejonach Egiptu, gdzie o zmierzchu często widywałem mężczyzn i kobiety płynących w niewielkich felukach ku mniej uczęszczanym odcinkom nabrzeża Nilu, gdzie, ukryci w cieniu wysokich paproci, znajdowali nubijskiego banana.
Doradzono mi, abym w południe wsiadł na pokład Philae, a następnie popłynął rzeką do Luksoru. Stamtąd zamierzałem wyruszyć w najdłuższą podróż lądową życia: przez granicę do Wadi Halfa i północnej Nubii, dalej do Dongoli, Chartumu, Etiopii, Kenii, Ugandy, wreszcie dalej na południe do Malawi, przez Zomba i Lime, gdzie mieszkałem dawno temu, chciałem bowiem sprawdzić, co się wydarzyło w Afryce podczas mojej nieobecności.
Do Asuanu przyjechałem z Kairu nocnym pociągiem. Taksówkarz zażądał pięćdziesięciu funtów egipskich (około dwunastu dolarów). Kiedy zaproponowałem, że zapłacę trzydzieści funtów, spodziewałem się, że zacznie się targować jak inni, ale on zareagował poirytowanym oburzeniem i pogrążył się w wyniosłym milczeniu. Na stacji, pełnej pasażerów i samochodów, taksówkarz stał się komicznie ugrzeczniony, skłonił się przede mną, nalegał, by zanieść moją torbę, torował drogę przez tłum, znalazł właściwy peron, pociąg do Asuanu, nawet sektor, gdzie miał się zatrzymać wagon sypialny. Za te dodatkowe przysługi dałem mu pięćdziesiąt funtów. Taksówkarz wyjął portfel i wydał mi dwadzieścia z szyderczym wyrazem twarzy. Wtedy spróbowałem oddać mu resztę. Taksówkarz dotknął dłonią serca, po czym machnięciem pokazał, że nie chce napiwku. Zranione uczucia zamieniły go w uosobienie cnoty.
Ponieważ jednak wzruszyły mnie jego trud oraz wyszukana uprzejmość, nalegałem, by przyjął pieniądze. On i ja chcieliśmy wyjść z twarzą z całej sytuacji; można rzec, że goniłem go, aby przyjął napiwek. W końcu wypowiedziałem właściwą formułkę – aszani ana („dla mojego dobra”) – błagając go, aby przyjął pieniądze. Taksówkarz wziął je, jakby były niczym, ot, zrobił mi przysługę; okazał się bardzo sprytny, a cała przygoda stanowiła lekcję egipskiej dumy.
Stacja Ramzesa I, zazwyczaj nazywana Kairskim Dworcem Kolejowym, ma sto lat, podobnie jak sama linia kolejowa, biegnąca z Aleksandrii na brzegu Morza Śródziemnego do Asuanu w górnym biegu Nilu, na północnym krańcu Jeziora Nasera, po którego południowej stronie przebiega granica z Sudanem. Sam dworzec zasługuje na uwagę, mówi się bowiem, że symbolizuje pragnienie dziewiętnastowiecznych egipskich architektów, by połączyć styl klasyczny z islamskim, w ramach realizacji planu chedywa Ismaila, który postanowił stworzyć „europejski Kair”. Styl mauretański miał się spotkać ze współczesnością.
Królowie, królowe, książęta, przywódcy państw, generałowie przyjeżdżali na ten dworzec i stąd odjeżdżali. Jeden z pierwszych bohaterów w twórczości Nadżiba Mahfuza, skrajnie nacjonalistyczny przeciwnik Anglików, awanturnik Saad Zaghlul, uniknął zamachu na Kairskim Dworcu, kiedy w 1924 roku wracał z jednego z licznych wygnań. W egipskiej historii pełnej dramatycznych przyjazdów i odjazdów dworzec występuje jako punkt centralny oraz sceneria wielu burzliwych odpraw i powitań.
Najlepsza historia o Kairskim Dworcu, opowiedziana mi przez naocznego świadka, nie dotyczy wybitnej osobistości, ale pasażera trzeciej klasy pociągu, który miał opóźnienie. Kiedy ów rozwścieczony pan w końcu dopchnął się do okna, rzucił do stojącego na peronie kolejarza:
– Czy pan wie, kim ja jestem?
Kolejarz przyjrzał się pasażerowi od stóp do głów, po czym odpalił:
– W tym mizernym garniturze, z arbuzem pod pachą i biletem trzeciej klasy do El Minja, kim pan może być?
Z ogromną ulgą wyjechałem z ogromnego, przeludnionego i zapylonego miasta sypialnym do Asuanu. Za kwadrans ósma zapadał chłodny wieczór. Wsłuchany w gwizdki odjeżdżających pociągów, zająłem miejsce w niedrogiej pierwszej klasie i wkrótce toczyliśmy się przez Kair. Po kilku minutach znaleźliśmy się w Gizie – ruiny przytłoczone ruchem ulicznym i jasnymi światłami, czynszówki oraz bazar – po niespełna półgodzinie wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Mijaliśmy niewielkie osady kanciastych lepianek, jarzeniówki odbijały się w kanale przy torach, zapadała czarna noc, za oknem mignął meczet z oświetlonym minaretem, gdzieniegdzie śmigał pojedynczy samochód czy ciężarówka, drogą w oddali grupa około dwudziestu ludzi w białych szatach wracała do domu z wieczornej modlitwy. W Kairze stanowiliby zwyczajny widok, część tłumu, ale tu wyglądali magicznie, ich szaty wydawały się znacznie bielsze na tle nocnej drogi, a równy krok i porządek całej procesji nadawały jej nieziemski wygląd oddziału czarodziejów.
Aby lepiej się przyjrzeć ludziom w szatach, wyszedłem na korytarz i otworzyłem okno. Na korytarzu dołączył do mnie Walter Frakes z St. Louis, potężnie zbudowany mężczyzna o pociągłej, łagodnej twarzy i gładkim, obwisłym podbródku. Przedział był dla niego za ciasny, „ale po co się denerwować?”. Walter podróżował z żoną Marylou oraz jeszcze jedną parą, Lennym i Marge Norrisami, również z St. Louis. Oni też jechali do Asuanu, skąd mieli wypłynąć w rejs statkiem po Nilu.
– Jeśli nie dostanę porządnego łóżka na tym statku, będę ruiną człowieka – powiedział Walter Frakes. Mimo potężnych gabarytów, a oceniałem, że waży około stu dwudziestu kilo, był bardzo łagodny i w sumie się nie skarżył. Rano powiedział tylko: „Nie zmrużyłem oka. Próbowałem. Budziłem się za każdym razem, kiedy pociąg się zatrzymywał. Musiał stawać ze sto razy. Szlag by to trafił”.
Sam budziłem się kilka razy, gdy pociąg zwalniał na przejeździe albo większych stacjach. Niekiedy błyskały światła, szczekały psy, poza tym w dolinie Nilu panowały cisza, ciemność i wielka pustka: bezmiar gwiaździstego nieba nad pustynią egipską i biegnąca wzdłuż torów droga na południe, jedyna droga na południe, jak mówił pan Tilohun, droga do Johannesburga.
W jasnym świetle poranka ujrzałem drogowskaz „Kom Ombo – 8 km”, wskazujący drogę do uroczej, podwójnej świątyni Horusa o głowie jastrzębia i Sebeka o głowie krokodyla. Inny szyld, z napisem „Makaron Abu Simbel”, przedstawiał ów kleisty produkt w czerwonej misce.
Kępy palm daktylowych, gaje pomarańczowe, niskie pudełkowate domy, wozy pełne pomidorów zaprzężone w osły, czasami wielbłąd, ludzie w białych szatach i czapeczkach, chłopcy wracający z pól z narzędziami rolniczymi, szeroka, powolna rzeka oraz jasna i płaska ziemia, migocząca pod błękitnym niebem. To był nowy, ale i stary Egipt, ponieważ w Muzeum Kairskim widziałem wiele podobnych obrazów: niesione przez chłopców topory i motyki wyglądały bardzo podobnie; te same woły o wydatnych łukach brwiowych, które oglądałem wykute w złocie lub wyrzeźbione w kamieniu, teraz pasły się nad rzeką; te same psy ze sterczącymi ogonami i dużymi uszami, te same smukłe koty, a gdybym zobaczył węża albo krokodyla, miałyby swoje złote odpowiedniki na rydwanie lub w postaci gnijących mumii w muzealnej gablocie.
Mężczyźni w szatach i czapeczkach siadali, by posilić się bochenkami chleba w tym samym kształcie, jaki widziałem w muzeum, jakby wydobyto je, twarde i nietknięte, ze starożytnych grobowców; taki sam bób, jaki wydobyto z krypt, kupowano od ludzi sprzedających z wozów także i ful, potrawę z fasoli, nadal stanowiącą podstawę egipskiej kuchni. Takie same dzbany z szerokim dziobkiem, dzbanki i miski, jakie oglądałem w muzeum, tu widziało się w dłoniach kobiet krzątających się przy kuchennych drzwiach swoich chat.