Na targu niewolników III Rzeszy - Anna Augustyniak - ebook + audiobook

Na targu niewolników III Rzeszy ebook

Augustyniak Anna

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Hołd oddany niezłomnym, którzy cierpieli i przetrwali w trudnych czasach II wojny światowej.

Na targu niewolników III Rzeszy to napisana z odwagą i wnikliwością historia rodzinna, która przeplata się z tragicznym losem tysięcy robotników przymusowych wywiezionych w głąb III Rzeszy. Opierając się na wspomnieniach swojego ojca oraz autentycznych dokumentach, w tym z Obozu na Przemysłowej w Łodzi, autorka odtworzyła wstrząsającą rzeczywistość tamtych dni.

Książka jest głęboko poruszającym przypomnieniem o ofiarach wojny, o tych, którzy pozbawieni rodziny i ojczyzny byli zmuszeni do walki o przetrwanie. Śmiało i bez upiększeń, ale jednocześnie z szacunkiem autorka opowiada o cierpieniu, nadziei i ludzkiej determinacji, aby ocalić od zapomnienia losy bohaterów tej opowieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 335

Oceny
4,3 (15 ocen)
10
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Renatarenia

Nie oderwiesz się od lektury

Niewątpliwe pozycja warta uwagi . Polecam
00
JustaSzl

Nie oderwiesz się od lektury

Jest to bardzo poruszająca książka z ciekawym stylem narracji. Trudna bo taki temat, ale bardzo ją polecam!
00
ZabaWberecie

Dobrze spędzony czas

ciekawa chociaz momentami naprawde się ciągnęło bo niektóre wątki mnie nie interesowały. pierwsza książka o niewolnictwie Polaków w Niemczech w czasie II W.SW. na ktorą trafiłam. uzupełnia wiedzę która jest bardziej powszechna jak obozy koncentracyjne i inne wątki. polecam.
00

Popularność




Wypędzeni z życia

Oczy Bronki Suś chci­wie patrzyły na ota­cza­jący świat i w pew­nym sen­sie nauczyły się jego mowy. Mowy ludzi głu­cho­niema nie znała i przy­jęło się z nią roz­ma­wiać albo kłó­cić rękami. Migały palce w powie­trzu, leciały zda­nia, a z nich ukła­dały się całe histo­rie. Natu­ralne się to wyda­wało oraz natu­ral­nie głu­che. Dla niej łomot do drzwi w nocy nie przy­no­sił dźwięku i nie ist­niał, choć musiał zaist­nieć. Ten moment późną zimą 1944 roku, kiedy Niemcy wdarli się do uśpio­nego domu i wyce­lo­wali w nich kara­biny. Jak jej wyja­śniono to, na co w pol­skim języku nie było słów?

Anna (córka Jana):

– Więc jak?

Janek (doro­sły Jan):

– Co tu wyja­śniać, gdy było dwa­dzie­ścia minut na opusz­cze­nie domu.

Anna:

– Stan­dard, i jak zawsze w nocy…

Janek:

– O dru­giej w nocy.

Wale­nie w drzwi, a potem krzyki: Schnell! Schnell!1. Georg Stre­icher2 z Jose­fem Grünbergiem, miej­scowi żan­darmi, któ­rym wyjąt­kowo gładko szło mor­do­wa­nie, zwy­kle jed­nym strza­łem w głowę, sta­nęli w roz­kroku na środku pokoju i… wyno­cha z domu, no już – mówiły ich ciała. Schnell! Schnell! Alle raus! Raus! Raus!3 – mówiły ich usta. Kazali zabrać pościel i tro­chę jedze­nia, wię­cej nic. Toteż ani kol­czy­ków, ani żad­nych korali Bronka nie spa­ko­wała, bo o jakim pako­wa­niu myśleć pod kara­bi­nami, dzieci sio­stry trzeba było ubrać jak naj­cie­plej. Kry­sia miała dopiero dwa i pół roku, a Janek nie­całe sześć lat.

Na koźle obok woź­nicy usiadł folks­dojcz Zapke, a Śli­wiń­scy razem z pie­rzy­nami i Bronką umo­ścili się z tyłu na pace i jechali tak z Nie­mo­jewa4 w nie­znane, drogą poprze­ci­naną przez pola i pastwi­ska. Konie szły raźno, bo noc była jakaś jasna, jakby zbli­żała się peł­nia. Pulchny księ­życ co i raz z mroku wycią­gał uśpione gospo­dar­stwa i kapliczki z figur­kami Panny Świę­tej Maryi. Tutejsi ludzie mieli w zwy­czaju Matce Boskiej się wywdzię­czać za łaski, jakie za jej pośred­nic­twem zsy­łał na nich Bóg, i słupy wiary sta­wały gęsto przy dro­gach. Majono je tym, co aku­rat było pod ręką: zimą gałąz­kami świer­ków zdo­bio­nymi kolo­rową przę­dzą, a gdy przy­cho­dziło lato, Maryja tonęła w koni­czy­nie i lucer­nie z kośnych łąk. Tyle że kwiatki szybko wię­dły. Baby piel­grzy­mu­jące od kapliczki do kapliczki cuciły bukiety, kłó­cąc się zaja­dle, jedna w dru­giej winy szu­kała, że Paniuchna Nasza na to zemglone ziel­sko musi patrzeć, po czym przy­stę­po­wały do wspól­nych modłów, każda w swo­jej cichej inten­cji.

I teraz na tej oto fur­mance Śli­wiń­scy kle­pali zdro­waśki przy­ci­szo­nymi gło­sami, bo Zapke, niby że zapo­mniał pol­skiego, co jakiś czas Halt den Mund!5 wykrzy­ki­wał w ich stronę i dla doda­nia sobie powagi gło­śno stu­kał kolbą mau­zera w pod­łogę. Tym gor­li­wiej Jan z Władką powie­rzali się każ­dej mija­nej Madon­nie i długo patrzyli za świę­tymi figu­rami, aż nikły w oddali, zle­wały się z hory­zon­tem.

Anna:

– Bali się?

Janek:

– Nie czuli nic prócz zamętu.

Nad ranem doje­chali do Brzeź­nia. Tam, gdzie droga roz­wi­dlała się na Wil­czy­niec, Bro­ni­sła­wów i Pędzi­wia­try, fur­mankę zatrzy­mano. Zapke popę­dzał przy wysia­da­niu, w końcu z furią wyrzu­cił jedną z pie­rzyn na zie­mię i kop­nął. Bronka rozej­rzała się lękli­wie. Już nie byli sami. Dzie­siątki, setki, może nawet tysiąc ludzi kłę­biło się na dro­dze6. Wszy­scy dźwi­gali węzełki z dobyt­kiem, zawi­niątka z reszt­kami chleba albo wła­sne dzie­ciaki. Śli­wiń­scy długo nie stali na pobo­czu, zaraz jakiś żan­darm wepchnął ich do sze­regu. Ktoś powie­dział, że teraz kie­rują ludzi na Sie­radz.

Do Sie­ra­dza było ze dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Nie pod­sta­wiono żad­nych wozów, musieli iść pie­szo. Kobiety w sze­ro­kich spód­ni­cach czła­pały koślawo, obju­czone tym, co zdą­żyły zapa­ko­wać do wor­ków przy wysie­dla­niu. Męż­czyźni w kasz­kie­tach, na wzór noszo­nej przez Pił­sud­skiego czapki z dasz­kiem, ucie­kali spoj­rze­niami, bojąc się wywo­ły­wać w innych męż­czy­znach gniew. Nie w żoł­nier­zach, któ­rzy ich pro­wa­dzili, ale w sąsia­dach, sąsia­dach sąsia­dów, w rdzen­nych Pola­kach, bo ich­nich Żydów już wtedy nie było, hitler­syny zagło­dziły ich i spa­liły w pie­cach. Poga­niani jedni dru­gim stą­pali po pię­tach, cią­gle ktoś się wywra­cał. Pochód miał mieć swój rytm i czło­wiek, który upa­dał, burzył go. Roz­le­gały się krzyki, łaja­nia, seria z kara­binu maszy­no­wego albo krótka palba z rewol­weru i wszystko cichło, pochód wra­cał do swego posęp­nego rytmu, a zabity zosta­wał zepchnięty na pobo­cze, żeby następni się nie poty­kali.

Bronka nie sły­szała strza­łów, widziała tylko falu­jący w przej­rzy­stym powie­trzu tłum, który kro­czył przed sie­bie niczym w para­dzie. Chwi­lami tętno się rwało, jeden machał rękami, drugi łapał się za głowę albo kogoś pod­no­sił i cią­gnął, potem ten czy ów zosta­wał z boku i Bronka czuła, jak horda znów się zwiera. Ona była jej czę­ścią. Czy myślała o czymś poza sku­pia­niem się na rów­nym sta­wia­niu stóp? Trwoga spo­wi­ja­jąca jej ciało nie była niczym nowym, to pomarsz­czona zasłona. Tyle razy cho­wała się za nią przed tymi, któ­rzy mówili, i przed ich sło­wami prze­la­tu­ją­cymi gdzieś obok. One ni­gdy nie zatrzy­my­wały się przy niej i dla­tego w gło­wie nie miała żad­nych słów, jedy­nie obrazki. Słowo pole, na któ­rym każ­dego roku siali zboże, to nie płat jakiejś tam ziemi, tylko obra­zek rodzą­cej. Tu działy się rze­czy nad­przy­ro­dzone, kluły się w znoju płody i Bronka kochała to mozo­le­nie się gleby i jej owoce. Zresztą nie znała innego życia poza polem i domem sio­stry, bo niby skąd. Teraz też podą­żała za nią i sta­ra­jąc się nie stra­cić rów­no­wagi, sze­roko roz­sta­wiała stopy. Sko­ja­rzyło się jej to z nie­zgrab­nie stą­pa­ją­cym pta­kiem, który ratu­jąc się przed upad­kiem, roz­ciąga wiel­kie skrzy­dła. Czy gdyby mogła być pta­kiem, odle­cia­łaby, zosta­wia­jąc Władkę z mężem i dzie­cia­kami?

W mie­ście prze­mia­no­wa­nym na Schie­ratz ludzi na sto­jąco upchnięto w bydlę­cych wago­nach i zasu­nięto rygle. Zapa­dła ciem­ność, pociąg ruszył. Dokąd? Nikt nie wie­dział dokąd i niczego nikt nie widział: ani szyl­dów mija­nych sta­cji, ani budyn­ków, ani drzew, nawet bez­kresu. Bronkę ktoś przy­gniótł toboł­kami. Chciała wołać o pomoc, ale ręce Władki były gdzieś daleko, nie mogła ich odna­leźć, dusiła się, chci­wie łapała powie­trze. Przez zakra­to­wane okienko nie­wiele go wpa­dało. Gorąco sta­wało się nie do wytrzy­ma­nia. Jedni dru­gich bła­gali o wodę, ale nikt jej nie miał. Pra­gnie­nie paliło i nie­któ­rych z tego pra­gnie­nia nagła gorączka spa­liła. Zamil­kły na zawsze ści­śnięte i przy­tu­lone do swych matek maleń­kie dzieci. Zwłoki wyrzu­cano potem z wagonu pro­sto na taczki, gdy już pociąg zaje­chał na miej­sce. Janek począt­kowo myślał, że to lalki na tych tacz­kach ukła­dają, dopiero prze­raź­liwe krzyki i lament kobiet, któ­rym odbie­rano nie­mow­lęta, uprzy­tom­nił mu, co się stało.

Trans­por­tem kole­jo­wym kie­ro­wał wten­czas SS-Oberstürmbannführer Her­mann Kru­mey7. Nie miał nawet czter­dziestki, a już był kimś. Wcze­śniej szpie­go­wał dla Abwehry, ale Him­m­ler miał dobre oko, wyło­wił go, awan­so­wał i Kru­mey w Łodzi roz­krę­cił biz­nes na kolei. Jed­nych wysy­łał do Auschwitz, dru­gich do wię­zień albo do Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa, innych na roboty do Rze­szy. Co tu mówić, lubił swój nowy fach w Cen­trali Prze­sie­dleń­czej8.

Ci, któ­rzy wła­śnie przy­je­chali z Sie­ra­dza, nie cze­kali na dworcu długo. Zaraz ich skie­ro­wano do Durch­gang­sla­ger9 w hali fabrycz­nej przy Koper­nika na segre­ga­cję: ci na lewo, tamci na prawo i czystka z tych, któ­rzy do niczego. Władka była czujna, szep­nęła do męża, że bacze­nie na Bronkę trzeba mieć, bro­nić jej w razie czego. Bo Bronka w kon­tak­cie ze świa­tem sama by się nie obro­niła, ład­niej­sza od Władki, ale niema, co zna­czyło, że łatwa do zwich­nię­cia. Żan­darm już szpre­chał do nich i Jan co rychlej prze­kła­dał żonie na nasze, a ta sio­strze poka­zy­wała na migi. Dla kogoś nie­zo­rien­to­wa­nego wyglą­dało to tak, jakby stra­ciła rozum i Niem­cowi wygra­żała pię­ściami albo po nie­wi­docz­nych kla­wi­szach for­te­pianu suwała pal­cami w tę i z powro­tem, bły­ska­wicz­nie tka­jąc nimi słowa. Jej ręce były prze­wod­ni­kiem sio­stry. Bronka ma kiwać głową na znak, że się zga­dza, że rozu­mie i wcale nie jest głu­pia, zrobi, co każą, do roboty chętna i przyda się w Rze­szy jak naj­bar­dziej. Bronka kiw­nęła głową raz, potem drugi i trzeci w stronę Niemca… i tak oto Władka prze­pro­wa­dziła sio­strę na stronę tych, co zdatni na coś i w selek­cji raso­wej jesz­cze są ludźmi. Ale co to za ludzie, któ­rych się reje­struje, rewi­duje, pozba­wia pie­nię­dzy i tych pra­wie nic nie­war­tych dro­bia­zgów, które zdą­żyli wci­snąć do tobołka, gdy wypę­dzano ich z wła­snych domów.

Hałas się nagle jakiś pod­niósł, gdy ogło­sili, że zabie­rają pościel, a potem że i o ubra­nia cho­dzi. Więc nawet i to stracą?

Anna:

– Czemu im zabie­rali?

Janek:

– Do paro­wa­nia, żeby zabić wszy. Wszy prze­no­siły tyfus. Nie, my ich jesz­cze nie mie­li­śmy, ale w takim tłu­mie lęgły się jak osza­lałe i w szwach bie­li­zny zaraz się roiły.

Pie­rzyny z podusz­kami w prze­ście­ra­dła kazano zawi­jać i na nich pisać nazwi­ska. Czym napi­sać? Władka rozej­rzała się po placu i męża szturch­nęła, żeby farby nabrał z wia­dra. Inni już palu­chami kre­ślili litery w sku­pie­niu podob­nym do Jezu­so­wego, kiedy pisał pal­cem po ziemi imiona kobiet, z któ­rymi grze­szyli fary­ze­usze. Fary­ze­usze? Prze­cież byli wierni lite­rze prawa, regu­łom czy­sto­ści i sami przy­pro­wa­dzili do Jezusa jaw­no­grzesz­nicę, a on powie­dział, kto z was jest bez winy… i pisał te imiona kobiet, i Śli­wiń­scy, wierni wszyst­kiemu co tylko dobre na tym świe­cie, napi­sali nazwi­sko swoje i Bronki na pościeli. Czy to była ich wina, że od paru godzin koczo­wali przed fabryką tka­nin wzo­rzy­stych, obru­sów i kap na łóżka? To ich wina, że dali się upro­wa­dzić ze swo­ich łóżek, ogra­bić z życia, które wie­dli, i na roz­kaz roze­brać się do naga? Gwał­tem zna­leźli się w tym rojo­wi­sku ludzi z dwójką ogłu­pia­łych z prze­ra­że­nia dzieci i głu­cho­niemą, co nijak nie rozu­miała, że naprawdę padł roz­kaz roze­bra­nia się do naga. Od śmie­chu i krzy­ków żoł­nie­rzy odbi­jały się płacz i bła­ga­nia zroz­pa­czo­nych kobiet wal­czą­cych o pozo­sta­nie w halce, a choćby w majt­kach.

Pośród tej wrzawy znów jed­nych od dru­gich zaczęli oddzie­lać. Przy pierw­szym prze­sie­wie Niemcy pozby­wali się cho­rych i kalek. Pro­ce­sja kuś­ty­ka­ją­cych, znie­do­łęż­nia­łych i gar­ba­tych znik­nęła za meta­lową bramą. Krewni ni­gdy ich nie odna­leźli, chyba że w nie­bie. Oglę­dziny lekar­skie od jed­nego stołu do dru­giego i trze­ciego z obma­cy­wa­niem na końcu, czy ciało cza­sem nie zakaźne nie­bez­piecz­nie, zdatne do cze­goś, zna­czy do roboty, i jak z geni­ta­liami? Doro­słym kazano sta­wać na krze­słach i owło­sie­nie łonowe oglą­dano, przy­świe­ca­jąc latar­kami. Szu­kano śla­dów po uką­sze­niach na pod­brzu­szu. Insekty? Wtedy trzeba golić do skóry. No i data, ter­min, mie­siąc, dzień okresu. Jeśli ciąża, to kłaść się na stół aku­szer­ski i poka­zać, co tam w środku. Męskie palce mun­du­ro­wego spe­cja­li­sty z pod­wi­nię­tymi man­kie­tami już gotowe do gme­ra­nia w pochwie.

Bronkę, która dopiero co roz­kwi­tała w swej kobie­co­ści i kusiła mię­si­stymi war­gami, osła­niał czar, jaki te mil­czące wargi nakła­dały jej na twarz. Ułom­ność roz­no­sząca tajem­nicę po skó­rze wcho­dziła we wszyst­kie zaka­marki, a spoj­rze­niu nada­wała coś mokrego w wyra­zie, jakąś głę­bię ni­gdy nie­za­ma­rza­ją­cego jeziora, dla­tego ciarki prze­cho­dziły, gdy komuś zda­rzyło się skrzy­żo­wać z nią swoje oczy. Taub­stumme?10.

– Do łaźni! – powie­dział eses­man, spusz­cza­jąc wzrok, gdyż aku­rat w tym momen­cie nie naro­dził się w nim mor­derca żyjący pod­ów­czas w pra­wie każ­dym Niemcu. Czy zapi­sał w jej doku­men­tach: Taub­stumme? Czy jedy­nie to o oczach, że opa­rze­li­sko? Dla­czego nie kazał dołą­czyć do pro­ce­sji upo­śle­dzo­nych za Marianką i Mariolą?11. Bronka głu­cha jak one i z tej samej gminy, mijały się nie­raz, tylko ona była już doj­rzała w swych wdzię­kach. Może z tego powodu nie wydano na nią wyroku i nie musiała usły­szeć tego, co tamte dziew­czyny, że ma odejść za meta­lową bramę. Jak one to usły­szały? I jak ona mia­łaby ten głos usły­szeć? Jedy­nie uszami sio­stry, która przy­uczona do obja­śnia­nia jej świata, posły­szaw­szy, że Bronka ma iść na śmierć, zro­bi­łaby zaraz pal­cem wska­zu­ją­cym poziomy ruch z lewa do prawa tuż pod swoją brodą. Ale Władka usły­szała: Do łaźni… i to jej palce poka­zały sio­strze. Bo dobry był ten Nie­miec i ucho­wała się Bronka w pią­tym roku wojny.

Do łaźni! Żoł­nie­rze wrzesz­czeli jak opę­tani, sztur­cha­jąc, popy­cha­jąc i kopiąc. Zawsty­dze­nie nago­ścią tro­chę zma­lało. Ludzie sta­rali się nie patrzeć na innych poni­żej głowy, zwłasz­cza na mie­siącz­ku­jące kobiety, któ­rym krew struż­kami leciała po wewnętrz­nej stro­nie ud i ska­py­wała na bose stopy. Wyglą­dały jak ranne w tym naj­więk­szym z fizjo­lo­gicz­nych obna­żeń. Która mogła, zasła­niała się rękami. Władka jedną ręką trzy­mała Bronkę, drugą przy­ci­skała do sie­bie małą Kry­się. Janek sam musiał się pil­no­wać. Pory­wany wciąż w różne strony przez kłę­bo­wi­sko gola­sów trzy­mał się bli­sko Bronki. Pierw­szy raz widział ją bez ubra­nia. Ale był za mały, żeby z tej lek­cji coś zapa­mię­tać. Czuł tylko jej prze­strach i tych wszyst­kich potwor­nie wychu­dzo­nych albo klo­co­wato tęgich syl­we­tek. Matka nie ostrze­gła go, co to za mycie pod prysz­ni­cami, czasu na to nie star­czyło, a zresztą skąd mia­łaby wie­dzieć… Śmier­działo od brą­zo­wej cie­czy, którą pole­wano im głowy i chla­pano pod pachami oraz w kro­czu, skóra paliła i szczy­pały oczy. Janek instynk­tow­nie przy­krył sobą Kry­się, kiedy z sufitu zaczęły lać się strugi na prze­mian lodo­wa­tej i gorą­cej wody. Larum się wtedy pod­nio­sło. Kobiety krzy­czały, dzieci krzy­czały i Janek krzy­czał, aż naraz od wil­got­nej pary kształty stra­ciły gra­nice, w gło­wie się zamu­liło i upadłby, gdyby ścisk się nie zro­bił i fala obcych ciał nie unio­sła go do olbrzy­miej, zupeł­nie pustej hali fabrycz­nej, gdzie dygo­cząc z zimna, jedni poprzy­wie­rali do dru­gich na beto­no­wej pod­ło­dze. Czy to jesz­cze byli ludzie? Te nagie i oszo­ło­mione posta­cie? Nie, to już więź­nio­wie z wypeł­nio­nym trans­por­tau­swe­isem12.

Po wielu godzi­nach roz­dano namo­kłą po odka­ża­niu odzież, tak cuch­nącą che­mi­ka­liami i powy­gnia­taną, że nie dało jej się w pełni roz­pro­sto­wać, ale ludzie posłusz­nie się ubie­rali, chcąc jak naj­szyb­ciej zakryć nagość. Potem rzu­cono każ­demu tro­chę sple­śnia­łego chleba i ręce w za krót­kich ręka­wach natych­miast go roz­dra­pały. Przed pierw­szą nocą roz­dzie­lili męż­czyzn i kobiety. Ojciec zabrał syna i spro­wa­dzono ich do piw­nicy.

O świ­cie chłopca obu­dził prze­ra­ża­jący dźwięk, otwo­rzył oczy i w małym okienku zoba­czył czy­jeś nogi. Jedne się poja­wiały, dru­gie nikły, kolejne się poja­wiały, by zaraz znik­nąć. Nie­zli­czona liczba nóg na wyso­ko­ści jego oczu masze­ro­wała w tych cha­rak­te­ry­stycz­nych mar­sch­stie­fe­lach13. Ryt­miczny meta­lowy odgłos potę­go­wał się w uszach Janka i roz­cho­dził po całym ciele. Zaczął trząść się z grozy, bo miał wra­że­nie, jakby tym kro­kiem defi­la­do­wym po nim żoł­nie­rze szli i wdep­ty­wali go w zie­mię. Echo tych kro­ków sły­szały na górze i kobiety. Też były prze­ra­żone. Przez całą noc posadzka w hali nie ogrzała się ani tro­chę. Kła­dąc się do snu, Władka zdjęła z głowy weł­nianą chustkę i poście­liła Krysi. Tyle tylko mogła zro­bić. Nie miała czym jej przy­kryć i dłu­gie minuty musiały minąć, żeby dziecko prze­stało pła­kać, a Władka mogła ode­pchnąć od sie­bie coś mrocz­nego, co dusiło ją w gar­dle. Wyma­cała wtedy rękę Bronki, splo­tła z nią palce i tymi pal­cami jej mówiła, żeby się nie lękała i cokol­wiek by się miało dziać, będą razem.

Pierw­szych parę dni wyglą­dało tak samo: rano kawa albo cie­pła woda z roz­mą­coną mąką i zupa, w któ­rej cza­sem pły­wały poje­dyn­cze ziarna gru­bej kaszy, nie­obrane ziem­niaki albo mar­chew, a wie­czo­rem chleb. Bra­ko­wało wody do picia. Zaduch na hali zda­wał się nie do wytrzy­ma­nia. Ludzie wytrzy­my­wali, mając nadzieję na rychłą zmianę losu. Zmiany przy­szły, jed­nak nie te dobre. Ktoś rzę­ził i dusił się, inny wył z obłędu czy jakiejś mali­gny i gdy śmierć po raz pierw­szy zaj­rzała do hali fabrycz­nej, przez tłum prze­szło coś jakby bły­ska­wica.

– Pier­do­lić ich, zwieźli nas tu na wykoń­cze­nie – nie­któ­rzy pró­bo­wali się burzyć, na co Niemcy zare­ago­wali strze­la­niem nie tylko w powie­trze, ale i w zupeł­nie przy­pad­ko­wych ludzi. Tu życie miało o tyle war­tość, o ile można było czło­wieka zała­do­wać do wagonu i wysłać w odpo­wied­nim kie­runku.

Her­manna Kru­meya dener­wo­wali ci bez­czynni Polacy i robił, co się dało, aby pociągi kur­so­wały regu­lar­nie. Kolej miała sta­no­wić krwio­bieg nowego wiel­kiego pań­stwa, dostar­cza­jąc w naj­dal­sze zakątki Nie­miec krew w postaci siły robo­czej. Tylko że z tabo­rem kole­jo­wym wszy­scy mieli wów­czas trud­no­ści i żądań Kru­meya kie­ro­wa­nych do Głów­nego Urzędu Bez­pie­czeń­stwa Rze­szy nie zawsze wysłu­chi­wano. Nego­cjo­wał więc z naj­róż­niej­szymi punk­tami kole­jo­wymi, dwoił się i troił, aż doro­bił się opi­nii spe­cja­li­sty wyso­kiej klasy. Jego pla­cówka dzia­łała tak spraw­nie, że jej model prze­no­szono na inne oku­po­wane przez Niem­ców tereny. Dopiero pod koniec wojny Adolf Eich­mann zabrał Kru­meya z Łodzi na Węgry, gdyż do pozby­cia się tam­tej­szych Żydów chciał mieć pro­fe­sjo­na­li­stę. Choć Kru­mey na co dzień spe­cja­li­zo­wał się w wysie­dla­niu lud­no­ści pol­skiej, to i Żydów na tam­ten świat trans­por­to­wał z chę­cią, jak też dzieci wszel­kich naro­do­wo­ści. Daw­niej pra­co­wał jako far­ma­ceuta, pew­nie dla­tego z apteczną wręcz dokład­no­ścią pil­no­wał wszyst­kiego i nie­do­pusz­czalne było leniwe gni­cie zwie­zio­nych do cen­trali prze­sie­dleń­czej ludzi. Klu­czowe miały stać się ruchy, jakie­kol­wiek ruchy.

Dzieci?! Co one jesz­cze tu u nas robią? Oddzie­lamy dzieci! Od doro­słych oddzie­lamy dzieci! Nie będzie się ich włą­czać do nor­mal­nych try­bów ewa­ku­acyj­nych, dzięki czemu w pocią­gach zaosz­czę­dzimy miejsc. Genialne! Zabrać dzieci rodzi­com. Zabić od razu szkoda, można jesz­cze coś wyci­snąć. Usta­wić je czwór­kami i kie­ru­nek Polen-Jugen­dver­wahr­la­ger na ulicę Prze­my­słową.

Anna:

– Polen co…?

Janek:

– Obóz kon­cen­tra­cyjny dla mło­do­cia­nych od lat dwóch do szes­na­stu.

Anna:

– Nie powiesz, że…

Zarzą­dze­nie Hein­ri­cha Him­m­lera naka­zy­wało trak­to­wać jed­nostkę z ulicy Prze­my­sło­wej w Łodzi na równi z oświę­cim­ską. W hitle­row­skich przed­się­wzię­ciach i inten­cjach home­ostaza, a w przy­ro­dzie balans – dla doro­słych Auschwitz, dla dzie­cia­ków Lit­zman­n­stadt.

W Lit­zman­n­stadt na wydzie­lo­nym z getta tere­nie usta­wiono zbite z desek baraki dłu­gie na kil­ka­dzie­siąt metrów. To dla więź­niów Polen-Jugen­dver­wahr­la­ger der Sicher­he­it­spo­li­zei14. Taki szyld zawie­szono nad bramą lagru. Dla załogi wyre­mon­to­wano muro­wane domy i zbu­do­wano kryty kort teni­sowy. Z jed­nej strony był mur cmen­tarny, resztę ogro­dzono wyso­kim pło­tem bez­sz­cze­li­no­wym. Nie­mieccy war­tow­nicy mieli strzec bara­ków w dzień i w nocy, żeby nikt nie prze­ci­snął się stąd na powrót do życia.

Him­m­ler naprawdę mar­twił się losem dzie­ciarni.

– Obóz pre­wen­cyjno-izo­la­cyjny uwa­żam za konieczny – mówił. – Cóż, wojna roz­biła rodziny i wałę­sają się te pol­skie sie­roty po uli­cach bez nad­zoru, żebrząc i krad­nąc. One są zagro­że­niem moral­nym dla naszej mło­dzieży!

Kry­sia pła­kała, kiedy odry­wano ją od matki. Władka zdą­żyła krzyk­nąć do syna, żeby pod żad­nym pozo­rem nie pusz­czał rączki sio­stry. Od teraz los Krysi leżał w jego rękach. W ich rodzi­nie ręce dużo zna­czyły.

Sześć kilo­me­trów z Wie­se­strasse na Gewer­be­strasse, bo tyle tylko dzie­liło obie ulice od sie­bie, dałoby się przejść szybko, ale grupa dzieci wlo­kła się i wlo­kła. Znie­cier­pli­wiona Sydo­nia Bayer15 ude­rzała pej­czem w blat biurka. Cze­kała na nową grupę do testo­wa­nia naj­roz­ma­it­szych tor­tur. Każda dostawa dzie­cia­ków ją pod­nie­cała. Dopro­wa­dzić do tego, by w jak naj­krót­szym cza­sie stały się żywymi szkie­le­tami, mogło pod­nie­cać.

Sydo­nia miała przed sobą jesz­cze rok takiego eks­cy­tu­ją­cego życia, a pół­tora w ogóle, gdyż pod koniec 1945 roku za zbrod­nie wojenne zawi­śnie na szu­bie­nicy. Na razie po pod­pi­sa­niu volks­li­sty z eks­pe­dientki prze­obra­ziła się w wię­zienną nad­zor­czy­nię, a z Isoldy w Sydo­nię, choć wszyst­kie doku­menty na­dal pod­pi­sy­wała sta­rym imie­niem, lecz nie tym noszo­nym przez jasno­włosą księż­niczkę od Tri­stana. Jej Isolda wywo­dziła się od słowa żelazo, które rzą­dzi i panuje. Czy imię może czło­wieka zde­ter­mi­no­wać i miła sprze­daw­czyni ze sklepu usta­nowi rekord w okru­cień­stwie?

Cios był tak silny, że Janek upadł na zie­mię, pocią­ga­jąc za sobą sio­strę. Sydo­nia nie prze­sta­wała okła­dać chłopca, aż stra­cił przy­tom­ność. Siłą ode­rwała małą i pchnęła na stronę dziew­czy­nek.

– Polni­sches Schwein16, szcze­niak jeden! Jak mógł ją kop­nąć?!

Wyraź­nie prze­cież powie­działa, i to za dru­gim razem po pol­sku, że mają się roz­dzie­lić. Nie dał sobie wyszarp­nąć tego kle­iner Scheißer17, to ma na dzień dobry. Zamach­nęła się jesz­cze raz i wyce­lo­wała w brzuch, chło­pak zasko­wy­czał. Żyje. Roz­ch­mu­rzyła się, patrząc na jego jasne włosy.

– Z dostar­czo­nych tym razem dzie­cia­ków więk­szość jest blond, może da się z nich wybrać prima sort, potrze­bu­jemy takich do zalud­nia­nia naszej aryj­skiej ziemi. Him­m­ler, wielki komi­sarz do umac­nia­nia niem­czy­zny, każe ger­ma­ni­zo­wać co lep­sze jed­nostki. Kto mówi, że to rabu­nek gno­jów? Jaka kra­dzież? Prze­na­ro­do­wie­nie i tyle. Da się im nowe nazwi­ska, świe­żut­kie metryki uro­dze­nia i w nie­miec­kich rodzi­nach z pol­skich kun­dli zrobi się zdatne jed­nostki. Kto będzie pamię­tał jakąś matkę i ojca, pod­lu­dzi. Z tego har­dego szczuna dobry mate­riał może być. Trzeba mu zmie­rzyć głowę – uznała.

W dre­li­cho­wych uni­for­mach i w drew­nia­nych tre­pach setki dzieci wyglą­dały tak samo. Niby tak samo. Róż­niły się. Te nowe przy­po­mi­nały ludz­kie potom­stwo, widok tych, które w obo­zie były dłu­żej, prze­ra­żał. Kościo­trupy z odmro­żo­nymi koń­czy­nami i z ogrom­nymi bli­znami nie wia­domo skąd u tak drob­nych postaci, u pra­wie każ­dej dziew­czynki i chłopca. Jak to nie wia­domo? Wia­domo, z bicia. Mali więź­nio­wie nie mieli imion, po prze­kro­cze­niu bramy sta­wali się nume­rami, ina­czej w obo­zie byłby bała­gan, lepiej uła­twiać życie i pro­ce­dury temu słu­żyły oraz praca po dzie­sięć, dwa­na­ście godzin. Wszakże każ­dego da się zmu­sić do pracy, nawet dwu­ipół­let­nie Mary­sie i Zosie. Mogą kleić papie­rowe torby, sor­to­wać łodyżki słomy i ukła­dać gałązki wikliny, ale wypla­ta­nie tub i koszy na amu­ni­cję nale­żało do obo­wiąz­ków star­szych dzieci, jak rów­nież łado­wa­nie nabo­jów kara­bi­no­wych, szy­cie chle­ba­ków, naprawa mun­du­rów woj­sko­wych i butów. Drobne paluszki za to spraw­nie wykra­wały skó­rzane paski do masek prze­ciw­ga­zo­wych. Nie umiesz? A czego to się nie można nauczyć? Wszyst­kiego można się nauczyć, gdy raz za razem na plecy spada nahajka, gdy w otwar­tej ranie wierci ktoś szpi­crutą albo ropie­jące strupy roz­rywa kań­czu­giem, gdy każe ska­kać z pod­nie­sio­nymi rękami aż do omdle­nia, gdy na mro­zie polewa wodą ze studni, gdy topi w beczce z pomy­jami, gdy zamyka w skrzyni z pia­skiem, gdy wie­sza za nogi na łań­cu­chu, głowę spusz­cza­jąc do kanału ze sma­rami samo­cho­do­wymi, gdy scy­zo­ry­kiem wycina geni­ta­lia, gdy, gdy, gdy…

Polacy miesz­ka­jący w Łodzi przy Prze­my­sło­wej, w tej pierw­szej kamie­nicy zaraz za bramą obo­zową, ze swo­ich okien widzieli nie­jedno.

– Lepiej zoba­czyć wła­sne dziecko w tru­mience, niżby miało tam tra­fić do tych eses­mań­skich bestii – mówili mię­dzy sobą. Tak mówili.

Anna:

– Sły­szy­cie, co mówili? Usłysz­cie o Małym Oświę­ci­miu!!!18.

Janek:

– Nie krzycz! Nie histe­ry­zuj!

Anna:

– Histe­ry­zuj?! Kto w Pol­sce, kto na świe­cie, kto?! Kto wie o tym, że Niemcy tak gło­dzili uwię­zione dzieci, aż puchły z obrzę­ków i roz­ry­wały się na nich ubra­nia?

Janek:

– Parę osób jesz­cze wie, zresztą jest tablica i pomnik „Pęk­nię­tego Serca”.

Anna:

– Dobrze się nazywa. Na tablicy napi­sano, jak raz jed­nemu Kaziowi hitle­ro­wiec rzu­cił ogry­zioną kość i pozwo­lił ją roz­bić kamie­niem, a potem tę sypką mia­zgę zjeść. I że Sydo­nia nie lubiła cho­rych dzieci. Co jej z takich, które nie były w sta­nie pra­co­wać, nie były w sta­nie cho­dzić ani nawet się poru­szyć. Spraw­dzała kijem, czy cudow­nie nie ozdro­wiały, i jeśli były w ago­nii, kazała do wor­ków pako­wać i do tru­piarni wrzu­cać jesz­cze żywe.

Janek:

– Jestem żywy.

Anna:

– Prze­zna­czony do ger­ma­ni­za­cji.

Mieć dobry wygląd to zawsze szczę­ście. Dobry według kry­te­riów jakichś ludzi. Wtedy wia­domo jakich. Him­m­ler miał para­noję na punk­cie jasno­wło­sych i nie­bie­sko­okich. Liczyła się biała kar­na­cja. Liczyły się narzę­dzia do pomia­rów głowy.

– Jaki masz roz­staw kości policz­ko­wych? A dłu­gość nosa? Nie nazbyt obwi­słe powieki? Czoło, żuchwa pod­czło­wieka czy czło­wieka? W sumie czaszka ow­szem i aryj­ska, lecz ta masa w środku. Ona czy­sta? Test psy­cho­lo­giczny, czy jest czy­sta, i zapi­sać da się ojczyź­nia­nie. Junge19, nie opusz­czaj wzroku, wystra­szone oczka to u Żyda. Umiesz masze­ro­wać? Jesteś zdolny i układny? Będziesz grzeczny i gotowy pod­dać się dys­cy­pli­nie? Już, roz­bie­rać się do naga! – roz­ka­zują.

Niemcy zawsze pre­fe­rują nagość i komi­sję. Przed komi­sję każdy, przed leka­rzy do spraw pocho­dze­nia powo­ła­nych. Wer­dykt zaraz będzie, podział na rasowo cen­nych, do dal­szego chowu prze­zna­czo­nych, reszta w Polen-Jugen­dver­wahr­la­ger, w eses­mań­skiej rzeźni z Prze­my­sło­wej znik­nie już na wieki wie­ków amen. Stoi Janek obna­żony, bosy aż po szyję. I zapla­no­wano w jego sze­ścio­let­nim ciele ukuć Niemca, zdra­pać pol­ski nalot, osta­teczną supre­ma­cję ducha Panów uru­cho­mić… Ducha w Panach gdyby tro­chę było, zabie­ra­liby syna matce?20.

Bronka modlić się nie prze­sta­wała, żeby sio­stra nie stra­ciła zmy­słów. A że nie miała w sobie ludz­kiego głosu ani choćby szeptu, czymś wewnętrz­nym, jakimś głu­chym dźwię­kiem two­rzyła formy i for­mułki, które rozu­mieć mógł tylko Bóg. Zwy­kły czło­wiek z jej rze­czy­wi­sto­ści niczego nie poj­mo­wał. Dzieci cza­sem czuły, wyczu­wały, ale odkąd zni­kły, Bronka była w pustce zawie­szona. Zni­kły dzieci, wszyst­kie, jakie wysie­dleńcy mieli, w hali fabrycz­nej zro­biło się ina­czej. Nie, wcale nie ciszej. W świat doro­słych wkro­czył lament, płacz i zgrzy­ta­nie zębów. Nikt nie wie­dział, gdzie jego dziecko posłano, żyje jesz­cze czy do gazu poje­chało. Nikt nie wie­dział o obo­zie, w któ­rym mło­do­ciani tkwili parę ulic dalej, kato­wani, sor­to­wani, zmie­niani w filar Wiel­kiej Rze­szy bądź po pro­stu w śmieci21.

Na Koper­nika ludzi sor­to­wano rów­nie chęt­nie. Z pocią­gami do wywózki sprawy się toczyły wolno, więc klu­czowe miały stać się ruchy, jakie­kol­wiek. Któ­re­goś dnia prze­nie­siono ich na Żeli­gow­skiego do daw­nej przę­dzalni, póź­niej na Łąkową i za parę dni znów na Koper­nika. Mar­sze takie miały cze­muś zapo­biec albo stwo­rzyć tkankę spraw­nie dzia­ła­ją­cych struk­tur, funk­cjo­no­wa­nia w miąż­szu wydol­nego apa­ratu. Zmę­czyć ludzi trzeba było, znu­żyć, zobo­jęt­nić, nie pozwo­lić zagrzać miej­sca. Dowo­żono kolej­nych prze­sie­dleń­ców i wtedy hale wypeł­niały się ożyw­czymi odde­chami. Jed­nak nie na długo. Ci nowi wie­rzyli w moż­li­wość urzą­dze­nia się i szu­kali sien­ni­ków do spa­nia, pozo­stali roz­kła­dali na pod­ło­dze swoją pościel albo koczo­wali na reszt­kach wymię­tego siana. Wszę­dzie trzeba się było zapi­sy­wać, ina­czej nikt nie miał wstępu do pralni, laza­retu, umy­walni. „Uni­kaj brudu, bądź zawsze czy­sty. Brud, wesz, rodzą wiesz – tyfus pla­mi­sty” gło­siły nie­miec­kie pla­katy poroz­wie­szane na ścia­nach22. Wio­sna za wiel­kimi fabrycz­nymi oknami jesz­cze zimą pach­niała i coraz moc­niej cho­ro­bami zakaź­nymi.

Kiedy Śli­wiń­scy na nowo, choć jakby po sta­remu, zna­leźli się w budynku przed­wo­jen­nego zakładu wato­liny, czyli kolejny raz na Koper­nika, znali pra­wie całą załogę pil­nu­ją­cych ich tam eses­ma­nów. Nie żeby jakaś ser­decz­ność się poja­wiła, inte­res był do zro­bie­nia, bo cho­dziły słu­chy, że dzie­ciaki żyją. Mijał wła­śnie drugi mie­siąc, odkąd zni­kły, dwa i pół od chwili, gdy wszy­scy zna­leźli się w Łodzi. Władka, jej mąż Jan i sio­stra Bronka prze­szli zwy­cię­sko inwen­ta­ry­za­cję etniczną, czystki, kla­sy­fi­ka­cje, kata­lo­go­wa­nia. W kar­to­tece zapi­sano zdatni do pracy. Dostali karty wysie­dle­nia i wia­domo było, że wkrótce wyekwi­pują się do Rze­szy. Kiedy? A kto by ich zawia­da­miał, znali jedy­nie kie­ru­nek. To nie był zły kie­ru­nek, mogli prze­cież poje­chać na tam­ten świat. W pew­nym sen­sie jechali, bo z dnia na dzień tra­cili siły przez nie­do­ży­wie­nie i roz­pacz za Jan­kiem i Kry­sią. Roz­pacz była zabro­niona, zresztą zabro­nione było pra­wie wszystko.

Przy­mu­sowo osa­dzeni w obo­zie i trak­to­wani jak więź­nio­wie, żyli według wię­zien­nego regu­la­minu. Na dźwięk dzwonka masze­ro­wali, usta­wiali się w kolejce do ubi­ka­cji, suszyli bie­li­znę.

– Ach­tung! Ach­tung!23. Nie wolno splu­wać wokół budyn­ków! Strze­lamy bez ostrze­że­nia! Bez­względne posłu­szeń­stwo! – wrzesz­czeli Niemcy.

Ile razy ludzie to sły­szeli? Ile razy Władka Bronce to poka­zy­wała, no ile? Dni, godziny, minuty w lęku przed surową karą za to, że wiele tygo­dni temu zabrano im ich wła­sne życie, że wiele tygo­dni temu zabrano im dom, że wiele tygo­dni temu zabrano im dzieci. Kara musi być zawsze w tle: za splu­nię­cie natych­mia­stowe prze­nie­sie­nie do obozu o nasi­lo­nym ter­ro­rze. Kto wykro­czy takim byle czym?

– Ja wykro­czę – powie­dział ojciec dzieci. – Bez dzieci jak żyć? Mam obrączki ślubne.

Za obrączkę złotą z jed­nym takim, co Toten­kopf, tru­pią czaszkę z pisz­cze­lami dwiema na mun­du­rze nosił, na Prze­my­słową poszedł Jan i poka­zał pal­cem, o któ­rego chłopca cho­dzi. Za drugą złotą obrączkę poka­zał pal­cem, o którą dziew­czynkę cho­dzi. Zupeł­nie łatwe się to oka­zało, choć do cna nie­bez­pieczne było. W obo­zie nawet do ogro­dze­nia nie wolno podcho­dzić. Kto o tym zapo­mina? Kto prze­kra­cza bramy dwóch obo­zów w tę i z powro­tem? I kto idzie obok eses­mana i co mówi? Nic nie mówi, prze­cież nic nie zna­czy. Jest lagrow­cem, zatrzy­ma­nym, win­nym, katorż­ni­kiem, jeń­cem, który tylko płaci za usługę. Wycią­gnię­cie dziecka z pie­kła Polen-Jugen­dver­wahr­la­ger pra­wie nie­moż­liwe, a takiego nie do bio­lo­gicz­nej eks­ter­mi­na­cji – bar­dzo trudne. Kogo zła­pią w szpony osta­tecz­nej ger­ma­ni­za­cji, tego nie wyrywa się, albo­wiem odzy­ski­wa­nie krwi nie­miec­kiej jest prio­ry­te­tem. Janek już był pra­wie Niem­cem i za chwilę miał jechać do rodziny szwab­skiej. Nowych dzieci życzono sobie i takie pro­ce­dury szybko się toczyć musiały. Oni tam, w Rze­szy, wycho­wa­liby go na praw­dzi­wego patriotę, może nawet poszedłby na wojnę ze swo­imi, nie wie­dząc, że to swoi? Teraz szedł przed ojcem jako pol­ski wię­zień i kule­jąc, prze­kra­czał bramę przy ulicy Koper­nika 55. Kry­się ojciec niósł. Tak była wychu­dzona, że drogi poko­nać sama nie mogła. Nie miała swo­ich buci­ków na nogach, tylko za duże cho­daki i ranę na pię­cie.

Ani Janek, ani Kry­sia nie zapo­mnieli matki i ciotki, lecz mizerne twa­rze i dziwne ubra­nia, coś pomię­dzy piżamą a sza­rym od brudu mun­dur­kiem, wystra­szyły kobiety i onie­śmie­liły. I te ich małe, łyse główki! Gdzie te dzieci mają włosy?! Bronka nie wycią­gnęła do nich rąk, tylko się po brzu­chu gła­dzić zaczęła, jak zawsze, gdy chciała oka­zać radość. Widać stąd brała począ­tek cała tkli­wość z niej pły­nąca. Władkę płacz zadła­wił. Słów wykrztu­sić na powi­ta­nie dzieci nie mogła. Rodziła je w bólach, ale ten ból, który przez ostat­nie mie­siące roz­dzie­rał jej macicę i serce, był dotkliw­szy. Kim oka­zał się eses­man, kto w nim drze­mał, skoro taką misję prze­pro­wa­dził spraw­nie zakoń­czoną? Zosta­wił narze­czoną daleko, gdzieś w ojczy­stej ziemi, i na dowód miło­ści posta­no­wił wnieść ślubne wiano ze zło­tych obrą­czek od Pola­ków zaro­bio­nych, bo nie zra­bo­wa­nych! Jak udało się Śli­wiń­skim je scho­wać? Przez rewi­zję prze­szły w sta­nie peł­nym i w tym sta­nie odpły­nęły ku nie­miec­kim łapom, może lżej to nazwać ot, nie­miec­kim rękom. Z rąk do rąk po pro­stu prze­szły, a wraz z nimi ślub­nych zaklęć rymy i przy­sięgi: „Przyj­mij tę obrączkę na znak mojej miło­ści i wier­no­ści, w imię Ojca i Syna i Ducha Świę­tego”, mówił Jan i mówiła Wła­dy­sława, kiedy przed ołta­rzem w Lutu­to­wie przy­rze­kali sobie w zdro­wiu i w cho­ro­bie przy­jąć wza­jem­nie swoje śluby plus przy­szłe dzieci, jakimi Pan Wszech­mo­gący ich obda­rzy. I obda­rzył syn­kiem oraz córką. Czy więc teraz rów­nać mogła się ta war­tość w zło­cie, tych obrą­czek, z zaist­nia­łych dzieci życiem i ich przy­szłych losów wypeł­nie­niem? Widać po nie­miecku jeden do jed­nego wyszło i udało się prze­ko­nać służ­bie naro­do­wej odda­nemu szkopa, żeby pomógł, by wydo­był, na świat wypro­wa­dził dziew­czę i chłop­czyka z innej nacji, gor­szej znacz­nie, bo sło­wiań­skiej. Ale dobry był Nie­miec i ucho­wały się dzie­ci­ska w tym pią­tym roku wojny. Choć ich ojciec po nie­miecku z Niem­cem gadał, Schil­le­row­skiej Ody do rado­ści ni jed­nego wersu nie znał ani nawet Łez Hölderlina, tych per­li­stych łez za zmar­łymi i miło­ścią złudną, aż zda­jącą się nie­mą­drą. Wła­sne łzy wyle­wał Jan Śli­wiń­ski, wów­czas lat mający tro­chę wię­cej niż trzy­dzie­ści. Gdyby jego gwiazda zga­sła, niema Bronka i jedy­nie pol­skim wła­da­jąca Władka by nie podo­łały. Sio­stry zwarte, zawsze z sobą, ni­gdy w roz­pro­sze­niu. Znały życie tylko wspólne i kiedy Jan poznał Władkę, dowie­dział się, że w pakie­cie Bronkę bie­rze. Nie dosłow­nie. Ni­gdy do niej się nie dobrał. Była jakby czę­ścią żony, jakby dziec­kiem, jakby świętą. Nie­ty­kalna głu­cho­niema, która żyła wewnątrz w tym trój­ką­cie, potem w wie­lo­ką­cie tej rodziny.

Zdję­cia pro­fi­lowe dwa i jedno na wprost przed zgo­le­niem wło­sów Jan­kowi foto­graf zro­bił. Takie wię­zienne kadry z meta­lową pod­pórką. Linie papi­larne łysego więź­nia też były ważne dla Trze­ciej Rze­szy. Pani w mun­du­rze kazała mu każdy palec przy­ci­skać do gąbki, a potem poło­żyć dło­nie na papie­rze i ude­rzyła po rękach prze­zro­czy­stą linijką. Widać przez nią wszystko. I naraz, gdy go wypchnięto z budynku, chło­piec zoba­czył świat pełen dzieci. Ni­gdy nie widział tylu dzieci. Były wszę­dzie.

Anna:

– Pomy­śla­łam, jakie to straszne wymy­ślić obóz kon­cen­tra­cyjny dla dzieci.

Janek:

– Wszystko dla cie­bie straszne. Takie było nasze życie.

Anna:

– To przez obóz tak brzy­dzisz się brudu?

Janek:

– Tam nie było niczego oprócz brudu. Brudny świat. I nie było za dużo mycia, może tro­chę wody cza­sem w misce; te mun­durki przy­le­piały się do skóry. A gdy bili i krew…

Anna:

– Krew?!

Janek:

– Zawsze bili do krwi.

Anna:

– Po co bili? Czemu osła­biali siły biciem? Słabe dzieci? To jaka praca potem? Nie cho­dziło o pracę?

Janek:

– Niby cho­dziło o pracę, na przy­kład o te auta nie­miec­kie, które wjeż­dżały i mecha­nik je napra­wiał… chłopcy mieli w oleju i sma­rach ręce, twa­rze całe, bo usłu­gi­wali… to zna­czy w robo­cie brali udział i nie było jak się pozbyć tego brudu ani tłusz­czu… i karano ich, ale wiesz, wcale nie po ple­cach bili, tylko w pachwinę, jakoś w pachwinę lubili ude­rzać, tutaj, pod brzu­chem, od wewnętrz­nej strony uda, tu jest tak miękko i kań­czu­giem cios zada­wali, zaraz krew leciała i spodnie się przy­kle­jały, brud wcho­dził.

Anna:

– Ale mia­łeś sześć lat, a oni byli doro­słymi ludźmi.

Janek:

– Oni? Oni nie byli ludźmi.

Władka, gdy pierw­sza fala szczę­ścia z roz­pa­czą zmie­szana prze­to­czyła się przez nią, zaczęła zdzie­rać z dzieci dre­li­chy i ciała z jej ciała oglą­dać. Kry­sia miała obtartą piętę i palce u obu nóg obtłu­czone, poha­ra­tane przed­ra­mię i poli­czek zasi­niony, na ple­cach ślady po razach. Bez ubra­nia wtu­liła się w matkę, jakby scho­wać się chciała na powrót w jej łonie. Janek pró­bo­wał poha­mo­wać płacz, ale sko­wy­czał w nim ktoś, kto wypo­wie­dzieć chciał zra­nie­nia swoje i cudze, wył za tymi dziećmi, które w bara­kach zostały, bo nikt ni­gdy nie przyj­dzie po nie. Cho­wał przed wzro­kiem matki poka­le­czoną pachwinę, wsty­dził się tego brudu na sobie i dra­pał się po nogach, po szyi, wydra­pać ze swo­jej skóry chciał cały ten obóz. A to wszy były, nic innego. Poza obra­że­niami ciała i bru­dem w duszy dzie­cię­cej tylko wszy Janek z Kry­sią przy­nie­śli.

Na dwo­rzec Łódź Kali­ska zupeł­nie nie­da­leko, led­wie dwie czy trzy ulice nale­żało przejść. Pro­wa­dzili ich dużą kolumną usta­wio­nych czwór­kami. W admi­ni­stra­cji Cen­trali Prze­sie­dleń­czej zawsze tak pla­no­wano, aby każda akcja zysk przy­no­siła, nie opła­cało się wsa­dzać do pociągu paru rodzin. Parę setek dzi­siaj zgro­ma­dzono na pero­nie. Plan eko­no­miczny Trze­ciej Rze­szy zakła­dał gra­bież oby­wa­teli z sąsied­nich kra­jów i zro­bie­nie z nich naj­tań­szej siły robo­czej. Dzi­siej­szy plan okra­dał Pol­skę z Pola­ków.

Anna:

– Mocne słowa.

Janek:

– Ktoś pod­waży?

Zano­siło się na deszcz, może nawet burzę. Gęste chmury przy­sła­niały niebo, jakby gnie­wały się o to, co dzieje się pod nimi. Miało się wra­że­nie, że z minuty na minutę zsu­wają się coraz niżej i w końcu pokryją zie­mię, wtedy już nikt dla nikogo nie będzie straż­ni­kiem, bo w chmury wsiąkną kara­biny, mun­dury i pod­kute buty.

– Zurück, zurück!24 – roz­le­gły się ostre nawo­ły­wa­nia eses­ma­nów. Ludzie zaczęli odsu­wać się od torów, wci­skali się w tłum, byle nie stać na brzegu peronu. Nikomu nie było do śmie­chu, ale wie­lo­krot­nie powta­rzane słowo brzmiało jak cmo­ka­nie wie­wió­rek i cokol­wiek by mówić, w tej sytu­acji tro­chę śmie­szyło. Zanie­po­ko­jone wie­wiórki powta­rza­jące w kółko jeden dźwięk. Tylko co one mówią? Teraz to nasz teren, nasze drzewa, dziu­ple i zapasy. Jeśli zaraz nie wsią­dzie­cie do pociągu i nie znik­nie­cie nam z oczu, możemy was zaata­ko­wać.

Pod­sta­wową rolą kolei jest dowo­zić pasa­że­rów do sta­cji prze­zna­cze­nia. Ten kon­kretny pociąg rela­cji Łódź–Nie­znane inten­cje miał zupeł­nie dobre. Ludzi podą­ża­ją­cych w wiel­kim ansam­blu zapro­sił do środka, wie­dział, że ktoś potęż­niej­szy od jego loko­mo­tywy i wszyst­kich wago­nów razem wzię­tych wie, dokąd sunąć ma po szy­nach. Był to pociąg nad­zwy­czajny, w codzien­nym roz­kła­dzie jazdy nie­prze­wi­dziany, a przy­go­to­wany i uru­cho­miony dla tych wła­śnie pasa­że­rów, któ­rzy bez biletu wybrali się w daleką podróż. Mogli nazy­wać sie­bie wybrań­cami – nie tyle losu, ile wyłącz­nie opraw­ców nie­miec­kich. Jeden z nich zabrał się tym pocią­giem jakby oka­zyj­nie, z walizą pełną doku­men­tów25. To kan­ce­li­sta z Urzędu Pracy, który na miej­scu będzie listę obec­no­ści spraw­dzał26.

Dla Janka w tym nad­zwy­czaj­nym pociągu wszy­ściu­sieńko zda­wało się nie­praw­do­po­dobne. Pierw­szy raz zna­lazł się w wago­nie z miej­scami do sie­dze­nia i z czy­stymi ław­kami. Krzyk­nął, że on przez okno będzie patrzył, ale pod­nie­ce­nie szybko go wyczer­pało. Usnął. Co chwila jed­nak się budził i poka­zu­jąc coś za szybą, odwra­cał głowę, pyta­jąc wzro­kiem co to. Bronka sie­działa naprze­ciwko sio­strzeńca po sko­sie i przy­glą­dała się jego pod­eks­cy­to­wa­niu. Dzie­ciaka tak pochło­nęło wpa­try­wa­nie się w świat za oknem, że nie chciał jeść, paplał coś do ojca, a ten mu na ucho odpo­wia­dał. Zde­ner­wo­wana Władka zaczęła się kłó­cić z mężem, ale Bronka nie poj­mo­wała ich, a raczej nie chciała rozu­mieć. Z jed­nej strony koczo­wa­nie w Łodzi przez te wszyst­kie tygo­dnie zbli­żyło rodzinę, tak jak tylko zbliża czło­wieka z dru­gim czło­wie­kiem nie­szczę­ście, nie­do­sta­tek i nie­po­myśl­ność, a rów­no­cze­śnie jakoś podzie­liło. Czy to dla­tego, że Bronka miała na wycią­gnię­cie ręki toczące się obok ich życia życie innych ludzi i mogła w nie wni­kać? Niby wszy­scy musieli robić to samo i robili, a jed­nak ina­czej. Widać wzór, według któ­rego się żyje, nie jest jeden. Ona patrzyła i na nią bez prze­rwy ktoś się gapił, choć szybko się roze­szło, że kaleka, i nikt od niej nic już wtedy nie chciał poza poga­pie­niem się. Widziała prze­drzeź­nia­ją­cych ją, zwłasz­cza gdy roz­ma­wiały z Władką na te swoje miny i gdy mocno gesty­ku­lo­wały, zaraz jeden dru­giego trą­cał albo pal­cem poka­zy­wał. U nich we wsi ludzie przy­wy­kli. W mie­ście bywało, że ktoś się zain­te­re­so­wał i przy­glą­dał się badaw­czo, czemu taka skromna, odwraca oczy i na zaczepki żadne wcale nie odpo­wiada. Nie pozna­wano się, że nie sły­szy. Teraz dzień i noc pośród innych, to i inność żadna nie do ucho­wa­nia, zaraz na wierzch wszystko wyj­dzie. Oddy­cha­nie nawet obser­wują. Patrzą, jak jej piersi cho­dzą. Czy mia­rowo wde­chy bie­rze, czy wydy­cha rów­nie łatwo kil­ka­na­ście razy na minutę jak doro­sły czło­wiek? Może skoro taka inna od innych, potrze­buje kil­ka­dzie­siąt razy wes­tchnąć, jak nie przy­mie­rza­jąc nowo­ro­dek albo ktoś, kto się bar­dzo boi.

Bał tu się każdy i z oddy­cha­niem gorącz­kowo było. Niem­ców bano się i by oprzy­tom­nieć z trwoż­li­wo­ści, z napię­cia wła­snych mię­śni opaść, kozła ofiar­nego się szu­kało. Kozła w formę odla­nego, figu­rynkę, posąg. Do posągu można mówić bez aten­cji, z nie­po­sza­no­wa­niem i nie usły­szy się słowa złego ani skargi choćby. Bronka tym posą­giem tam się stała. Tam, w obo­zie, i w tej chwili także zamiast niej po sko­sie od sio­strzeńca sie­działa kobieta, która z prze­ra­że­nia scho­wała się we wła­snym brzu­chu i w tym brzu­chu zmie­niła w płód. Ale stop, płód uro­śnie i co zrobi Bronka? Nie uro­dzi sama sie­bie prze­cież. To nie­wy­ko­nalne dla głu­cho­nie­mej w szcze­gól­no­ści, kiedy nawet zda­nie z niej uro­dzić się nie może. Więc ta Bronka zamie­niona w swoje wła­sne dziecko obumiera i kamie­nieje. Ska­mie­niałe dzieci w brzu­chach kobiet? Nic nowego! Są przy­padki do udo­wod­nie­nia, tylko wyjąć je dopiero da się po ich śmierci, no, tych kobiet, jasna rzecz27. I brzuch Bronki roz­ciąć wtedy można będzie i obej­rzeć małe ciałko w ciele Bronki, która sie­dzi teraz w tym pociągu niczym w schro­nie. Mała Bronka w ciele dużej Bronki, duża Bronka w schro­nie. Schron prze­miesz­cza się powoli, płyn­nie wyda­wa­łoby się, lecz co parę godzin staje w polu, by prze­pu­ścić trans­porty woj­skowe. One mają pierw­szeń­stwo. W prze­ci­wień­stwie do wago­nów peł­nych Żydów, które też przy­stają. Cza­sem ludzie z dwóch pocią­gów w dwie różne strony jadą­cych widzą się nawza­jem. Cza­sem są na wycią­gnię­cie ręki.

– I wy w dro­dze? Dokąd? – pytają Polacy jadący z Łodzi w Nie­znane.

Żydzi przez zadru­to­wane okienko albo szpary w podwo­jach poka­zują, że do nieba. Oni wie­dzą, dokąd tory ich pro­wa­dzą, wprost pod Kra­ków. Nie do Auschwitz? Tak, do Auschwitz, wła­śnie tam i od razu stam­tąd komi­nem do swo­jego nieba. Bronka pyta Władkę, dokąd tamci jadą. Władka nic nie odpo­wiada, nie tłu­ma­czy sio­strze, tylko spusz­cza głowę.

Anna:

– Zosta­wiała bab­cia Bronkę z nie­do­po­wie­dze­niami?

Janek:

– Matka coraz czę­ściej spusz­czała głowę, coraz mniej miała odpo­wie­dzi.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Szybko! Szybko! [wróć]

2. Georg Stre­icher przez całą wojnę był komen­dan­tem poste­runku żan­dar­me­rii w Lutu­to­wie. Mor­do­wał Pola­ków i Żydów naj­czę­ściej pod cmen­ta­rzem albo w lasach. Ni­gdy nie został uka­rany mimo kilku pro­wa­dzo­nych prze­ciwko niemu śledztw w pro­ku­ra­tu­rze w Sie­ra­dzu przez Okrę­gową Komi­sję w Łodzi i przez austriac­kie Mini­ster­stwo Spraw Wewnętrz­nych, do któ­rego obcią­ża­jącą go doku­men­ta­cję dosy­łano z Pol­ski jesz­cze 20 grud­nia 1982, 25 maja 1995, 28 sierp­nia 2001 roku. [wróć]

3. Szybko, wszy­scy wyno­cha! [wróć]

4. Wieś ze wznie­sie­niem more­no­wym w gmi­nie Lutu­tów, obec­nie w woje­wódz­twie łódz­kim, wcze­śniej, po wybu­chu wojny, na mocy dekretu Hitlera z 8 paź­dzier­nika 1939 roku gminę Lutu­tów (Geme­inde Land­sett) nale­żącą do powiatu wie­luń­skiego (Land­kreis Welun­gen) wcie­lono do rejen­cji kali­skiej (Land­ge­richt Kalisch) i do obszaru zwa­nego Kra­jem Warty (Reichs­gau War­te­land), któ­rego namiest­ni­kiem został Arthur Gre­iser. [wróć]

5. Zamknąć gębę! [wróć]

6. 21 tysięcy Pola­ków wysie­dlono ze stu pięć­dzie­się­ciu oko­licz­nych wsi, by zrów­nać je z zie­mią i utwo­rzyć Heeren­gut­be­zrik Schie­ratz, poli­gon, na któ­rym woj­ska pan­cerne ćwi­czyły przed wal­kami fron­to­wymi z Sowie­tami. Tu rów­nież prze­pro­wa­dzano próby z bom­bami i rakie­tami V-1 i V-2. [wróć]

7. SS-Oberstürmbannführer Her­mann Kru­mey kie­ro­wał Cen­tralą Prze­sie­dleń­czą w Łodzi (niem. Umwan­de­re­rzen­tral­stelle in Lit­zman­stadt) – miesz­czącą się przy ulicy Piotr­kow­skiej 133. Był współ­od­po­wie­dzialny za zbrod­nie, czyli wysie­dle­nia ludzi na roboty przy­mu­sowe i do obo­zów zagłady w oku­po­wa­nej Pol­sce oraz na Węgrzech. Został aresz­to­wany w 1960 roku i ska­zany na doży­wo­cie. W 1981 roku zwol­niony ze względu na stan zdro­wia. Zmarł kilka mie­sięcy póź­niej w Erft­stadt (Nad­re­nia Pół­nocna) w wieku 76 lat. [wróć]

8. W maju 1940 roku ze względu na dobrze roz­bu­do­wany węzeł komu­ni­ka­cyjny umoż­li­wia­jący masowy trans­port Niemcy wybrali Łódź na miej­sce, w któ­rym utwo­rzyli sieć obo­zów prze­sie­dleń­czych. Jed­no­ra­zowo mogły one przy­jąć grupę pięt­na­stu tysięcy ludzi. Loko­wano ich w budyn­kach po byłych fabry­kach. Tu w skraj­nie trud­nych warun­kach ocze­ki­wali na decy­zję, dokąd zostaną wywie­zieni. [wróć]

9. Obóz przej­ściowy. [wróć]

10. Głu­cho­niema. [wróć]

11. Szes­na­sto­let­nią Mariannę Głuch i dwu­na­sto­let­nią Mariolę Sko­czy­las po selek­cji zamor­do­wano w obo­zie w Łodzi. [wróć]

12.Trans­por­tau­sweis – for­mu­larz zawie­ra­jący imię, nazwi­sko, datę uro­dze­nia, miej­sce zamiesz­ka­nia, datę przy­jazdu do obozu i datę wywózki do Rze­szy, którą dopi­sy­wano dopiero w dniu wyjazdu. Doku­ment był spo­rzą­dzany w dwóch kopiach: jedną dawano reje­stro­wa­nemu, drugą zacho­wy­wano w aktach w obo­zie przej­ścio­wym na wypa­dek, gdyby ktoś uciekł w Pol­sce czy w Niem­czech. Wów­czas prze­sy­łano ankietę do poli­cji kry­mi­nal­nej, by ta mogła dzia­łać. [wróć]

13.Mar­sch­stie­fel – saperki. Były to wyso­kie buty wyko­nane z brą­zo­wej skóry, czer­nione spe­cjalną pastą, z pode­szwami pod­bi­tymi kil­ku­dzie­się­cioma ćwie­kami. Dodat­kowo przy­cze­piano żela­zną bla­chę do czubka buta i do obcasa. [wróć]

14. Obóz Pre­wen­cyjno-Izo­la­cyjny Poli­cji Bez­pie­czeń­stwa dla Mło­dzieży Pol­skiej. [wróć]

15. Sydo­nia Bayer uro­dziła się we wsi Kwiat­ko­wice (woj. sie­radz­kie) w 1903 roku. Ukoń­czyła cztery klasy szkoły han­dlo­wej oraz kurs dla pie­lę­gnia­rek i pra­co­wała jako eks­pe­dientka. 12 wrze­śnia 1941 roku pod­pi­sała volks­li­stę i zatrud­niła się w poli­cyj­nym Urzę­dzie Sani­tarno-Oby­cza­jo­wym jako pomoc nie­miec­kiego leka­rza. Od grud­nia 1942 roku spra­wo­wała funk­cję SS-Aufse­he­rin (nad­zor­czyni) Obozu Pre­wen­cyjno-Izo­la­cyj­nego Poli­cji Bez­pie­czeń­stwa dla Mło­dzieży Pol­skiej w Łodzi. Dzieci nazy­wały ją Frau Dok­tor, gdyż peł­niła rów­nież nad­zór lekar­ski w obo­zie. Została aresz­to­wana 14 marca 1945 roku, oskar­żono ją o zbrod­nie wojenne, tor­tu­ro­wa­nie i znę­ca­nie się nad pol­skimi dziećmi w łódz­kim obo­zie. Ska­zana na karę śmierci. Wyrok wyko­nano 12 listo­pada 1945 roku na tere­nie wię­zie­nia przy ul. S. Ster­linga 16 w Łodzi. [wróć]

16. Pol­ska świ­nia. [wróć]

17. Małego zasrańca. [wróć]

18. Nie­miecki obóz karny przy ul. Prze­my­sło­wej w Łodzi dla pol­skich dzieci, usank­cjo­no­wany zarzą­dze­niem Hein­ri­cha Him­m­lera, utwo­rzono w 1942 roku. Miał to być zamknięty ośro­dek dla nie­let­nich ban­dy­tów, zło­dziei i żebra­ków. W prak­tyce tra­fiały tam dzieci w wieku od dwóch do szes­na­stu lat, któ­rych rodzice nie pod­pi­sali volks­li­sty, udzie­lali się w kon­spi­ra­cji, tra­fili do Oświę­ci­mia bądź byli wysie­dleni na roboty przy­mu­sowe do Rze­szy. Obóz okre­śla się mia­nem kon­cen­tra­cyj­nego, gdyż był miej­scem katorż­ni­czej pracy, wynisz­cza­ją­cego głodu i zagłady. Po woj­nie za udział w eks­ter­mi­na­cji dzieci spo­śród eses­mań­skiej załogi ujęto jedy­nie cztery osoby. Na karę śmierci ska­zano Edwarda Augu­sta oraz Sydo­nię Bayer, nato­miast Geno­wefę Pohl na dwa­dzie­ścia pięć lat pozba­wie­nia wol­no­ści. Teo­dor Busch zmarł w szpi­talu wię­zien­nym przed roz­prawą. [wróć]

19. Chłop­cze. [wróć]

20. Dzieci prze­zna­czone do zniem­cze­nia pod­czas bada­nia lekar­skiego ozna­czano wie­szaną na szyi tabliczką z lite­rami KI, czyli Kin­de­rak­tion. [wróć]

21. Lager­kom­man­dan­tem (komen­dan­tem) obozu dla dzieci na Prze­my­sło­wej (od 1 grud­nia 1942 roku do końca wojny) był Karl (Camillo) Ehr­lich. Ze zbrodni w obo­zie nie został roz­li­czony, choć aresz­to­wali go Sowieci i osa­dzili w wię­zie­niu, tra­fił nawet potem do nie­miec­kiego wię­zie­nia i ska­zano go na doży­wo­cie (za inne zbrod­nie wojenne), ale wła­dze NRD nagle w 1956 roku zwol­niły go z aresztu. Wyje­chał do RFN i w Mona­chium pisał tek­sty z dzie­dziny kry­mi­na­li­styki oraz stwo­rzył pod­ręcz­nik dla poli­cjan­tów o prze­stęp­cach. Zmarł w domu seniora w wieku 81 lat. [wróć]

22. Inne pla­katy, także dwu­ję­zyczne, jed­no­znacz­nie komu­ni­ko­wały, skąd cho­roba się wywo­dzi: „Tyfus pla­mi­sty plagą Wschodu”. W 1942 roku w Gene­ral­nym Guber­na­tor­stwie otwarto wystawę pro­pa­gan­dową, na któ­rej zgro­ma­dzono wiele pla­ka­tów poświę­co­nych tej cho­ro­bie. [wróć]

23. Uwaga! [wróć]

24. Cof­nąć się! [wróć]

25. Doku­men­ta­cja zawie­rała pełną listę prze­wo­żo­nych do Nie­miec ludzi oraz dupli­katy wyka­zów reje­strów wraz z adno­ta­cjami na temat każ­dego pasa­żera, przy­szłego frem­dar­be­itera (Frem­dar­be­iter – robot­nik zagra­niczny). [wróć]

26. Jeżeli kogoś na liście bra­ko­wało, bo uciekł z trans­portu bądź też umarł pod­czas jazdy, wtedy prze­sy­łano kopię zaświad­cze­nia do Gene­ral­nego Guber­na­tor­stwa, by zostało prze­pro­wa­dzone śledz­two. [wróć]

27. W lite­ra­tu­rze medycz­nej obumarłe i ska­mie­niałe płody nazywa się litho­pe­dion. To rzadko wystę­pu­jące zja­wi­sko zacho­dzi wtedy, gdy płód jest zbyt duży, aby mógł być zaab­sor­bo­wany przez orga­nizm i trak­to­wany jest jako ciało obce, a jego mar­twe tkanki ule­gają zwap­nie­niu. Płód wygląda wów­czas, jakby ska­mie­niał. [wróć]