Najpierw był grzech - Eugenia Dalmau - ebook

Najpierw był grzech ebook

Eugenia Dalmau

4,1

Opis

26 grudnia na jednym z ekskluzywnych madryckich osiedli pewna kobieta znajduje ciało swojej sąsiadki Caroliny Martín. Jaime Reyes, śledczy z dużym doświadczeniem, wraz z podinspektorem Manuelem Serrą, początkującym funkcjonariuszem policji, wszczynają dochodzenie mające wyjaśnić przyczynę śmierci. 

Z czasem przekonują się, że w zasadzie każdy z bliskich Caroliny miał powód, aby ją zabić, a do tego osobowości podejrzanych odpowiadają kolejnym grzechom głównym. Śledztwo inspektorów wciągnie ich w sieć ambicji, zdrad i wielkich pieniędzy, aż w końcu odkryją sekretne i mroczne interesy tych, którzy otaczali Carolinę. Ale… który z grzechów ją zabił? 

Eugenia Dalmau to hiszpańska autorka kryminałów, która urodziła się i studiowała w Walencji. Jak mówi, najbardziej niespodziewane miejsce albo wiadomość może sprawić, że wymyśla historię, a najbardziej absurdalne sytuacje pozwalają jej stworzyć bohatera. W swoich powieściach łączy suspens z codziennymi sytuacjami, bo czy istnieje coś bardziej intrygującego od samego życia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 512

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (9 ocen)
3
4
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszka970

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka. Równie wspaniały przekład. Niesamowicie bogate wątki poboczne, śledztwo wtapiajajace się w iberyjskie obyczaje i przy tym duże przymrużenie oka.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: El pe­cado que mató a Ca­ro­lina Mar­tín

Prze­kład z ję­zyka hisz­pań­skiego: Ka­ta­rzyna Okra­sko i Agata Ostrow­ska

Co­py­ri­ght © Eu­ge­nia Dal­mau, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Mar­cin Sło­ciń­ski

Re­dak­cja: Ju­styna Ku­kian

Ko­rekta: Anna No­wak

ISBN 978-91-8034-960-4

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla Na­ta­lii, Mar­tiny i Pom­peya.I dla mo­ich ro­dzi­ców.

Pro­log

Wio­sna 2017

Sześć mie­sięcy po od­na­le­zie­niu zwłok

Od chwili wy­bu­chu skan­dalu me­dial­nego moje ży­cie stało się kosz­ma­rem. Na­dal czuję na­pię­cie, kiedy mu­szę skrę­cić za róg ulicy, boję się, że czai się tam ja­kiś prze­bie­gły dzien­ni­karz, go­tów rzu­cić mi się do gar­dła. Naj­gor­sze są jed­nak te­le­fony. Miesz­kam w Ma­dry­cie od roku i ni­gdy nie otrzy­my­wa­łem tylu im­per­ty­nenc­kich, a z cza­sem po pro­stu nu­żą­cych te­le­fo­nów, co w ostat­nich mie­sią­cach; na ekra­nie ko­mórki wy­świe­tlają się je­den po dru­gim nie­znane nu­mery. Kiedy ta na­wał­nica do­piero się za­czy­nała, a ja jak głupi na­ci­ska­łem zie­loną słu­chawkę, na­tar­czywe py­ta­nia wa­liły mi w uszy jak la­wina ka­mieni: „Młod­szy in­spek­to­rze Serra, to było sa­mo­bój­stwo czy mor­der­stwo? Czego mo­żemy się te­raz spo­dzie­wać? Pro­szę się nie roz­łą­czać, pa­nie Ma­nu­elu!”. Przy pierw­szych ta­kich roz­mo­wach, za­nim się roz­łą­czy­łem, mia­łem na tyle taktu, by rzu­cić trzy słowa: „Nie je­stem upo­waż­niony”. Po­tem już na­wet tego mi się nie chciało.

Cie­szę się, że z każ­dym ko­lej­nym dniem tych te­le­fo­nów jest co­raz mniej; wie­dzą już, że nie od­biorę. Nie mogę jed­nak tra­cić czuj­no­ści, bo dzien­ni­ka­rze za­wsze krążą nad po­li­cjan­tami jak sępy, a sprawa Ca­ro­liny Mar­tín, którą wraz z in­spek­to­rem, ze względu na oso­bliwe ce­chy po­dej­rza­nych, na­zwa­li­śmy ro­bo­czo „Sprawą grze­chów głów­nych”, to ostat­nio je­den z naj­bar­dziej so­czy­stych kę­sków dla prasy. Uzy­ska­nie wy­wiadu na wy­łącz­ność, re­la­cji bo­ga­tej w naj­krwaw­sze de­tale, i to z in­spek­to­rem od­po­wie­dzial­nym za do­cho­dze­nie – to byłby praw­dziwy Święty Graal dla wy­bra­nego szczę­śliwca. Nic ta­kiego jed­nak nie na­stąpi.

Przy­pusz­czam, że uwzięli się wła­śnie na mnie, bo spra­wiam wra­że­nie ła­twej ofiary: adi­dasy i skó­rzana kurtka, średni wzrost, ciemne włosy, a przede wszyst­kim – młody wiek. Nie­któ­rzy błęd­nie uwa­żają to za jed­no­znaczne z głu­potą i na­iw­no­ścią; mogą so­bie jed­nak my­śleć, co chcą, ja ni­gdy nie pusz­czę pary z ust. Po pierw­sze z uwagi na moją lo­jal­ność wo­bec for­ma­cji, do któ­rej na­leżę, a po dru­gie dla­tego, że po tylu mie­sią­cach bli­skiego ob­co­wa­nia z Ca­ro­liną za­czą­łem czuć do niej coś szcze­gól­nego. Ni­gdy nie po­zna­łem ni­kogo tak bli­sko, in­tym­nie i in­ten­syw­nie. Wiem o tej ko­bie­cie wszystko, mimo że ni­gdy nie wi­dzia­łem jej na oczy ży­wej. Czuję się tak z nią zwią­zany, że nie po­tra­fił­bym jej zdra­dzić.

Ale żeby wie­dzieć to, co wiemy tylko my nie­liczni, a czego wiele osób chcia­łoby się do­wie­dzieć, trzeba za­cząć od po­czątku i cof­nąć się do ubie­głych świąt, kiedy do­piero za­czy­na­łem pracę na ko­mi­sa­ria­cie i na­wet przez myśl by mi nie prze­szło, że mógł­bym pra­co­wać pod zwierzch­nic­twem in­spek­tora Ja­imego Rey­esa.

26 grud­nia 2016

1

Ja­ime

– In­spek­to­rze, ko­mi­sarz wzywa do sie­bie – po­wie­działa Rey­esowi An­ge­li­nes, główna se­kre­tarka wy­działu za­bójstw. Mu­siała pod­nieść głos, żeby prze­krzy­czeć pa­nu­jący zgiełk, i po­dejść bli­żej do biurka in­spek­tora.

Znaj­do­wa­li­śmy się w ob­szer­nym pro­sto­kąt­nym po­miesz­cze­niu, w któ­rym bez trudu mie­ściło się dzie­sięć usta­wio­nych w sze­regu biu­rek. Od­dzie­lały je pa­nele, na tyle wy­so­kie, żeby nie wi­dzieć są­siada, gdy się sie­dzi, ale wy­star­czyło wstać, by mieć na oku pra­cu­ją­cych po­li­cjan­tów. Biurko in­spek­tora Rey­esa stało w pew­nym od­da­le­niu od reszty, w jed­nym z ką­tów pod oknem. Je­dyną osłonę sta­no­wiły po­tężne sterty pa­pie­rów na brzegu biurka.

Ja­ime Reyes pod­niósł głowę, a kiedy wsta­wał, z ru­chu jego ust od­czy­ta­łem wy­mam­ro­tane: „A ten czego znowu chce? Nie ma jesz­cze dzie­sią­tej, a cią­gle mi za­wra­cają dupę”.

Śle­dzi­łem wzro­kiem jego ru­chy. An­ge­li­nes uprze­dziła mnie, że ze mną ko­mi­sarz także chce się wi­dzieć, więc sta­ra­jąc się nie rzu­cać w oczy, pod­sze­dłem do drzwi ga­bi­netu szefa i cze­ka­łem na swoją ko­lej. Nie mo­głem nie usły­szeć to­czą­cej się tam roz­mowy:

– Dzień do­bry, Ja­ime, za­mknij drzwi i sia­daj – przy­wi­tał się ko­mi­sarz Ló­pez. – Mu­sisz je­chać w oko­lice pola Fe­de­ra­cji Golfa, to nie­da­leko stąd, na osie­dle Los Ce­re­zos. Zna­le­ziono ciało ko­biety w jej wła­snym domu… I nie­wiele wię­cej mogę ci po­wie­dzieć.

– Mor­der­stwo? Sa­mo­bój­stwo? – za­py­tał Reyes. – Jesz­cze się okaże, że to ja­kaś sta­ruszka, którą Pan we­zwał do sie­bie, i na­sza ekipa jest tam po­trzebna jak ko­szula w du­pie – na­rze­kał. – Pa­nie ko­mi­sa­rzu, jest dwu­dzie­sty szó­sty grud­nia, zimno jak w psiarni, a ja mam górę za­le­głej ro­boty. Mam na­dzieję, że ta wy­cieczka nie okaże się stratą czasu. – Po chwili do­dał jesz­cze: – Los Ce­re­zos? Osie­dle Cze­re­śniowe? W ży­ciu nie wi­dzia­łem w Ma­dry­cie drzewa cze­re­śnio­wego, a cho­dzę po tym pa­dole już pięć­dzie­siąt dzie­więć lat.

– Nie ma­rudź. Na ra­zie nic nie wia­domo, a może to bę­dzie ta duża sprawa, na którą cze­ka­łeś – od­parł ko­mi­sarz. – Funk­cjo­na­riu­sze, od któ­rych otrzy­ma­li­śmy zgło­sze­nie, mó­wią, że za­alar­mo­wała ich wścib­ska są­siadka. Kiedy zja­wili się na miej­scu, cze­kała już na ganku domu ofiary. Są­siadka przed­sta­wiła się jako Pi­lar. Twier­dzi, że ofiara na­zy­wała się Ca­ro­lina Mar­tín i miała czter­dzie­ści je­den lat, cho­ciaż wy­glą­dała na znacz­nie mniej, cy­tu­jąc do­słow­nie tę Pi­lar, któ­rej wy­po­wiedź po­wtó­rzyli nam funk­cjo­na­riu­sze – oznaj­mił. – Nasi nie do­pa­trzyli się żad­nych oznak prze­mocy, je­śli nie li­czyć strą­co­nej na pod­łogę lampki. Na pierw­szy rzut oka wszystko wska­zuje na za­wał, ale świa­dek upiera się, że babka była zdrowa jak ryba i jej śmierć wy­daje się mocno po­dej­rzana – do­dał. – Po­in­for­mo­wa­li­śmy już sąd, zwłoki ma obej­rzeć na miej­scu le­karz są­dowy. Pod­jedź tam, może za­uwa­żysz coś od­bie­ga­ją­cego od normy, za­de­cy­duj, czy trzeba tam wy­słać chło­pa­ków, żeby zba­dali sy­tu­ację i ze­brali ślady. Je­steś naj­lep­szy w ta­kich spra­wach.

– Taa, naj­lep­szy, a przy oka­zji je­dyny, który jest tu­taj w święta. Po­łowa ko­mi­sa­riatu ma wolne – skwi­to­wał Ja­ime znu­żo­nym gło­sem. – W związku z tym mu­szę je­chać sam. Fu­en­tes i Gó­mez po­je­chali do in­nego we­zwa­nia.

– Nie, nie – po­pra­wił go ko­mi­sarz. – Weź Serrę. Ucie­szy się, a poza tym musi się wdra­żać do pracy w te­re­nie.

– Ten żół­to­dziób?! – wrza­snął zdu­miony Reyes. – Ma­no­lito? To już wolę je­chać sam, pa­nie ko­mi­sa­rzu, na­prawdę. Nie mam dziś na­stroju, żeby od­po­wia­dać na jego głu­pie py­ta­nia w sa­mo­cho­dzie, a na pewno bę­dzie miał ich całą masę. – Usły­sza­łem, jak wzdy­cha ciężko, ale w końcu umilkł. Reyes praw­do­po­dob­nie wie­dział, że kiedy ko­mi­sarz coś so­bie umy­śli, to na­wet sam Pan Je­zus nie wy­biłby mu po­my­słu z głowy, po­sta­no­wił więc się już dłu­żej nie kłó­cić.

– Ja­ime, to rze­czy­wi­ście może być ru­ty­nowa in­spek­cja, za go­dzinę bę­dzie­cie z po­wro­tem… Chło­pak musi się szko­lić, po­trze­buje prak­tyki, a nie znaj­dzie prze­cież lep­szego na­uczy­ciela niż ty – pró­bo­wał go zmięk­czyć Ló­pez. – Pa­mię­taj, że z tobą też ktoś mu­siał się tak mę­czyć. Poza tym, jak sam za­uwa­ży­łeś, ni­kogo in­nego nie ma. No już, bierz chło­paka i jedź­cie. – Za­brzmiało to ra­czej jak roz­kaz niż jak pro­po­zy­cja. – I in­for­muj mnie, je­śli po­jawi się coś no­wego.

Do­my­śli­łem się, że roz­mowa do­bie­gła końca, od­sko­czy­łem więc szybko od drzwi i żeby ukryć nie­cier­pli­wość i pod­nie­ce­nie, wda­łem się w po­ga­wędkę z ko­legą. Dzięki temu mo­głem ukrad­kiem ob­ser­wo­wać in­spek­tora, który wy­szedł z ga­bi­netu szefa z po­nu­rym gry­ma­sem na twa­rzy, po czym ze­brał swój płaszcz, sza­lik, no­tat­nik i mnie. Nie mu­sia­łem już sta­wiać się u ko­mi­sa­rza.

Droga na miej­sce zda­rze­nia prze­bie­gła wbrew prze­wi­dy­wa­niom Rey­esa. Cho­ciaż roz­sa­dzał mnie en­tu­zjazm i wdzięcz­ność, że to wła­śnie mnie wy­brano na jego part­nera, nie da­łem tego po so­bie po­znać naj­drob­niej­szym na­wet ge­stem, nie po­wie­dzia­łem też ani słowa po­nad to, czego wy­ma­gają za­sady do­brego wy­cho­wa­nia.

Ja­ime Reyes mil­czał jak głaz, a mnie aż świerz­biło, żeby za­ga­dać. Był praw­dziwą in­sty­tu­cją or­ga­nów ści­ga­nia; ma­wiano, że po­trafi roz­wią­zać sprawę, za je­dyny ślad ma­jąc nie­do­pa­łek. W su­mie nic dziw­nego, że tak do­brze znał się na nie­do­pał­kach, bo nie prze­stał pa­lić ani na chwilę, od kiedy wsie­dli­śmy do sza­rego peu­ge­ota 307, który wy­dział po­wie­rzył mu do wy­łącz­nej dys­po­zy­cji.

Wie­dzia­łem o nim tyle, ile za­sły­sza­łem na ko­mi­sa­ria­cie i ile po­wie­działa mi, oczy­wi­ście w naj­wyż­szym za­ufa­niu, plot­kara An­ge­li­nes – drobna, żywa se­kre­tarka, za­trud­niona w po­li­cji od tak dawna, że kiedy py­tało się ją o staż pracy, nie­zmien­nie od­po­wia­dała, że się tam uro­dziła. Ja­ime Reyes miał być jed­nym z naj­lep­szych w swoim fa­chu: in­te­li­gentny i by­stry, dro­bia­zgowy, nie­zmor­do­wany, a przede wszyst­kim – am­bitny. Na po­czątku jego ka­riera wy­strze­liła jak ra­kieta, ale po śmierci żony i syna przed pięt­na­stu laty am­bi­cja cał­kiem go opu­ściła i cho­ciaż na­dal pra­co­wał z rów­nie du­żym za­an­ga­żo­wa­niem, wo­lał trzy­mać się w cie­niu i ogra­ni­czać do mi­ni­mum in­te­rak­cje z ludźmi. Zro­bił się z niego sa­mot­nik.

An­ge­li­nes i inne we­te­ranki z ko­mi­sa­riatu zga­dzały się, że z in­spek­tora był kie­dyś nie­zły przy­stoj­niak: wy­soki, śniady, z szel­mow­skim uśmiesz­kiem, za­wsze nie­na­gan­nie ubrany, z wy­raź­nie za­zna­czo­nym prze­dział­kiem i wło­sami uło­żo­nymi na żel. Kom­ple­men­ciarz, ale z klasą. Wszyst­kie do niego wzdy­chały.

Ja na­dal nie za­mie­ni­łem z nim ani słowa i trudno było mi do­strzec tego don­żu­ana, który fi­glar­nie pusz­czał oczka do ko­biet sza­le­ją­cych na jego punk­cie. Ow­szem, wi­dać było jesz­cze ślady jego daw­nej świet­no­ści: ani grama tłusz­czu i gę­sta czu­pryna, ale czerń wło­sów prze­ty­kały już siwe pa­sma, a od czasu do czasu ja­kiś nie­sforny ko­smyk wy­my­kał się spod kon­troli. Barki za­czy­nały nieco opa­dać do przodu pod nie­do­pra­so­waną ko­szulą, a w płasz­czu wid­niała jedna czy dwie dziury wy­pa­lone przez nie­uwagę pa­pie­ro­sem. Naj­wy­raź­niej stra­cił wszel­kie za­in­te­re­so­wa­nie swoim wy­glą­dem i po­grą­żył się w me­lan­cho­lii.

– Co się stało, sze­fie? Za­bili ko­goś? – spy­ta­łem, żeby po­wie­dzieć co­kol­wiek, cho­ciaż oczy­wi­ście zna­łem od­po­wiedź.

– Czyli ty je­steś Ma­no­lito, ten młody – od­po­wie­dział po­woli i z na­my­słem.

– Tak.

Mógł­bym od­po­wie­dzieć bar­dziej wy­lew­nie, ale in­tu­icja i opo­wie­ści An­ge­li­nes po­ra­dziły mi, żeby się nie roz­ga­dy­wać.

– Ko­bieta – od­parł in­spek­tor po dłuż­szej chwili. – Wy­gląda na za­wał, ale są­siadka się upiera, że ktoś ją za­bił. Za­raz się prze­ko­namy, czy to tylko strata czasu. – Po ko­lej­nej mi­nu­cie do­dał jesz­cze: – Cho­ciaż skoro świa­dek twier­dzi, że za­wał wy­daje się mało praw­do­po­dobny, to musi mieć ja­kiś po­wód.

– Tak jest – od­wa­ży­łem się wy­bą­kać pod no­sem.

Od tam­tej chwili za­pa­no­wała gro­bowa ci­sza. In­spek­tor Reyes ewi­dent­nie był czło­wie­kiem wy­jąt­kowo ma­ło­mów­nym.

Na szczę­ście z dziel­nicy Hor­ta­leza, gdzie znaj­do­wał się ko­mi­sa­riat, drogą M-40 do­tar­li­śmy do Los Ce­re­zos w za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut. Nie wiem, czy wy­trzy­mał­bym dłu­żej w sza­rych kłę­bach wy­peł­nia­ją­cych sa­mo­chód; można by po­wie­sić sie­kierę w po­wie­trzu za­dy­mio­nym przez co naj­mniej osiem pa­pie­ro­sów (tyle na­li­czy­łem), które zdą­żył wy­pa­lić mój zwierzch­nik. Ogrze­wa­nie było roz­krę­cone do mak­si­mum, a że Reyes nie otwie­rał okna, ja z sza­cunku też nie od­wa­ży­łem się opu­ścić szyby, więc pra­wie nie dało się od­dy­chać. Mo­dli­łem się do wszyst­kich świę­tych, że­bym nie udu­sił się na śmierć albo nie do­stał raka płuc. Mu­sieli mnie wy­słu­chać, bo w nor­mal­nych wa­run­kach po­dróż za­ję­łaby nam po­nad pół go­dziny; w Ma­dry­cie za­wsze jest straszny ruch, ale w okre­sie świą­tecz­nym roz­pę­tuje się praw­dziwe pie­kło.

Osie­dle oka­zało się bar­dzo ele­ganc­kie i za­dbane. Wszyst­kie ulice ob­sa­dzono drze­wami, a choć z po­wodu zimna nie­które nie miały li­ści, kon­tra­sto­wały z ide­al­nie przy­strzy­żo­nymi traw­ni­kami w ogród­kach i na polu gol­fo­wym, po­ło­żo­nym w sa­mym cen­trum osie­dla. Mimo ni­skiej tem­pe­ra­tury tu i tam wi­działo się chłop­ców na ro­we­rach i dziew­czynki ze ska­kan­kami.

Po­my­śla­łem o mo­jej matce. Uzna­łaby, że to ide­alne miej­sce dla mnie, w od­róż­nie­niu od, jak mó­wiła, wy­na­ję­tej klitki w dziel­nicy spe­lun i szem­ra­nych ty­pów, czyli oko­licy Plaza de Santa Ana, gdzie ja czu­łem się jak ryba w wo­dzie. Przy­pusz­czam jed­nak, że na­wet przez trzy ży­cia nie zdo­łał­bym za­ro­bić na dom w Los Ce­re­zos.

Dzięki wska­zów­kom Go­ogle Maps od razu zna­leź­li­śmy wła­ściwy ad­res. Gdy tylko skrę­ci­li­śmy w ulicę, za­uwa­ży­li­śmy ra­dio­wóz. To był je­dyny wi­doczny po­jazd, do­my­śli­li­śmy się więc, że nikt inny jesz­cze nie przy­je­chał, a miesz­kańcy mieli ga­raże.

Duży pię­trowy bliź­niak stał w pry­wat­nym ogro­dzie. Wo­kół ca­łej działki rósł ni­ski ży­wo­płot, a żeby do­stać się do drzwi, trzeba było przejść około dwu­dzie­stu me­trów po ścieżce z drew­nia­nych be­lek.

Cze­kało już na nas dwóch mun­du­ro­wych i star­sza pani, wy­raź­nie wzbu­rzona, jakby nie mo­gła uwie­rzyć, co się dzieje. Ja­ime Reyes zga­sił pa­pie­rosa w kie­szon­ko­wej po­piel­niczce i ru­szył do dzia­ła­nia.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się. – In­spek­tor Her­nán­dez i in­spek­tor Fer­nán­dez. – Zer­k­nął ukrad­kiem na funk­cjo­na­riu­szy i mógł­bym przy­siąc, że pu­ścił do nich oko. Za­mu­ro­wało mnie, ale do­my­śli­łem się, że nie chce po­dać praw­dzi­wego na­zwi­ska, na wy­pa­dek gdyby świa­dek oka­zała się prze­sad­nie ga­da­tliwa i na­trętna; dzięki temu nie bę­dzie mo­gła go na­mie­rzyć. – Chodźmy do środka tro­chę się ro­zej­rzeć.

– Na­zy­wają się pa­no­wie jak po­li­cjanci u Tin­tina! Co za zbieg oko­licz­no­ści! – za­wo­łała ko­bieta. – Mój syn uwiel­biał te ko­miksy, ku­po­wa­li­śmy wszyst­kie tomy. Czy­tał je pan, in­spek­to­rze? Ja naj­bar­dziej lu­bi­łam oglą­dać ob­razki. Tak, mam w domu całą ko­lek­cję. Syn się oże­nił i nie chciał za­brać tych ksią­żek, wie pan, a ja mu cią­gle su­szę głowę, bo zaj­mują mi mnó­stwo miej­sca…

Opo­wie­dzia­łaby nam całą hi­sto­rię swo­jego ży­cia, gdyby Reyes jej nie prze­rwał, choć zro­bił to bar­dzo ele­gancko.

– Prze­pra­szam, pani…

– Pi­lar, Pi­lar Tor­res – od­parła ner­wowo, nie prze­sta­jąc po­pra­wiać so­bie wło­sów, świeżo od fry­zjera.

– Pani Pi­lar, bar­dzo pro­szę, żeby po­szła pani do sie­bie, oczy­wi­ście w to­wa­rzy­stwie funk­cjo­na­riu­szy, i na­piła się cze­goś… może her­batki z lipy? Po­tem do pani zaj­rzymy i bę­dzie nam pani mo­gła wszystko opo­wie­dzieć. Pani ze­zna­nia mogą mieć klu­czowe zna­cze­nie dla sprawy, za­leży nam więc, żeby była pani jak naj­bar­dziej opa­no­wana, tak by wy­ja­śnić nam wszel­kie wąt­pli­wo­ści. Może być pani klu­czo­wym ele­men­tem do­cho­dze­nia – tłu­ma­czył in­spek­tor spo­koj­nie, pa­trząc jej w oczy, tak by czuła się ważna. Ko­bieta z prze­ję­ciem ki­wała głową.

– Niech się pan nic nie boi, wszystko wam opo­wiem. Ca­ro­linę ktoś za­bił, je­stem tego pewna. Taka ładna, sym­pa­tyczna dziew­czyna… Ża­den za­wał – wy­szlo­chała.

– Do­brze, pro­szę spo­koj­nie na nas po­cze­kać, to może nam tro­chę za­jąć.

– Będę mu­siała je­chać na ko­mi­sa­riat? Długo to po­trwa? Umó­wi­łam się z ko­le­żan­kami na po­obied­nią par­tyjkę ka­na­sty i mu­szę dać im znać, je­śli mnie nie bę­dzie, bo nie mogę zo­sta­wić part­nerki bez pary.

– Pro­szę się nie oba­wiać, na pewno pani zdąży – orzekł uspo­ka­ja­jąco Reyes, po czym ob­ró­cił się o sto osiem­dzie­siąt stopni, żeby wejść do domu, a ja sta­ną­łem za nim.

– Świet­nie so­bie pan z nią po­ra­dził, sze­fie! Mu­sie­li­by­śmy tu z nią ster­czeć do wie­czora – pod­li­zy­wa­łem się. Ale on za­trzy­mał się na­gle i zwró­cił w moją stronę.

– Nie daj się zwieść po­zo­rom, Ma­no­lito. Po­wie­dzia­łem samą prawdę. Ta ko­bieta znała ofiarę, a na ki­lo­metr wi­dać, że jest by­stra i spo­strze­gaw­cza. Je­śli ma ra­cję, to bar­dzo nam się przyda – po­uczył mnie.

– Oczy­wi­ście ma pan ra­cję, ale prze­cież straszna z niej ga­duła, no i nie wiem, nie wy­gląda na bar­dzo starą, ale skoro ma żo­na­tego syna, który czy­ty­wał Tin­tina, to musi mieć… sie­dem­dzie­siąt, sie­dem­dzie­siąt pięć lat? – uspra­wie­dli­wia­łem się.

– Słusz­nie. Wy­gląda na młod­szą, ale wi­dać, że o sie­bie dba i jest bar­dzo ak­tywna. Nie za­po­mi­naj też, że z wie­kiem przy­cho­dzi mą­drość i do­świad­cze­nie. Poza tym ta ko­bieta może opo­wie­dzieć nam na­prawdę wszystko. No do­brze, zo­baczmy, co się tu wy­da­rzyło. Włóż rę­ka­wiczki – przy­po­mniał mi pro­to­kół – i ochra­nia­cze na buty.

2

Ca­ro­lina

Dom urzą­dzono z du­żym sma­kiem, mię­dzy no­wo­cze­snymi me­blami i sprzę­tami tu i tam stały an­tyki. Pa­no­wała tam cie­pła, przy­tulna at­mos­fera. Wy­strój wnętrz mu­siał kosz­to­wać for­tunę. Biele, sza­ro­ści i beże – przy­po­mniała mi się ko­le­żanka z kry­mi­no­lo­gii; ta sama, w któ­rej za­ko­cha­łem się po uszy, a na­wet po czu­bek głowy, a ona ża­liła mi się na nie­po­wo­dze­nia ser­cowe z in­nymi ty­pami. Ona wła­śnie twier­dziła, że wy­star­czy ogra­ni­czyć się do tych trzech ko­lo­rów, żeby stać się ge­niu­szem wy­stroju wnętrz.

Po­szli­śmy do sa­lonu, gdzie na ka­na­pie le­żało na le­wym boku ciało ko­biety. Na palcu ser­decz­nym pra­wej ręki, wy­cią­gnię­tej pro­sto, błysz­czał bry­lan­towy pier­ścio­nek z mo­ty­wem ka­me­lii; lewa ręka, przy­gnie­ciona i zgięta, za­kry­wała dło­nią gar­dło. Ja­sno­brą­zowe włosy za­sła­niały twarz. Ko­bieta miała na so­bie do­pa­so­waną czarną su­kienkę, uka­zu­jącą szczu­płe ciało o ide­al­nych pro­por­cjach, i buty na ob­ca­sie w tym sa­mym ko­lo­rze; na po­de­szwach wid­niał wy­bity zło­co­nymi li­te­rami na­pis „Prada”. Na dy­wa­nie i ka­na­pie wa­lały się roz­sy­pane perły z ze­rwa­nego na­szyj­nika.

– Wy­gląda na to, że mamy szczę­ście, do­tar­li­śmy tu jako pierwsi, a je­śli Pi­lar ni­czego nie do­ty­kała, to miej­sce zda­rze­nia jest nie­na­ru­szone – po­wie­dział Ja­ime, jakby do sie­bie, po czym, gło­śniej i zwra­ca­jąc się już bez­po­śred­nio do mnie, za­py­tał: – Za­uwa­ży­łeś coś dziw­nego? – Przy­glą­dał się uważ­nie zwło­kom.

Nie mia­łem ochoty pod­cho­dzić zbyt bli­sko –– choć ni­gdy nie przy­znał­bym się do tego gło­śno, trupy sta­no­wiły je­dyny aspekt pracy w po­li­cji, za któ­rym nie prze­pa­da­łem – ale ukrad­kiem wzią­łem głę­boki wdech, schy­li­łem się i za­czą­łem oglę­dziny, sta­ra­jąc się ni­czego nie do­tknąć przed przy­by­ciem spe­cja­li­stów od kry­mi­na­li­styki.

– Pa­zno­kieć! Bra­kuje jej ka­wałka pa­znok­cia, sze­fie! – za­wo­ła­łem trium­fal­nie. – Ma ide­alny ma­ni­kiur, ale pa­zno­kieć pra­wego palca wska­zu­ją­cego jest zła­many, wi­dać mięso. Lewą dłoń za­sła­niają włosy, wolę nie do­ty­kać. – Po­tem do­da­łem: – No i ten pier­ścio­nek, nie­zły ka­mień na środku! Ach! – wy­rwało mi się. – A ta lampka na pod­ło­dze ma ze­psuty ka­bel. Moim zda­niem ktoś tak mocno cią­gnął, że w końcu się urwał.

– Do­bre spo­strze­że­nia – po­gra­tu­lo­wał mi, jed­no­cze­śnie dzwo­niąc po po­siłki, żeby prze­pro­wa­dzić ba­da­nie miej­sca zda­rze­nia. – Ale cho­dziło mi o to, czy za­uwa­ży­łeś, że palą cię stopy, a jed­no­cze­śnie jest zimno w chuj.

– No tak, ale okna są otwarte, a jest gru­dzień w Ma­dry­cie, to nie Ka­ra­iby. A cie­pło w nogi jest od ogrze­wa­nia pod­ło­go­wego – wy­ja­śni­łem.

– Skoro ktoś sie­dzi so­bie spo­koj­nie w domu, z ogrze­wa­niem roz­krę­co­nym na maksa, to po co miałby otwie­rać okna? – py­tał niby mnie, cho­ciaż tak na­prawdę roz­ma­wiał sam ze sobą.

– Może są­siadka otwo­rzyła. We­szła i może po­czuła za­pach…

– Gdyby to Pi­lar otwo­rzyła okna, już by­śmy o tym wie­dzieli. I na pewno nie cho­dziło o za­pach zwłok. Na­sza piękna nie­boszczka jest jesz­cze sztywna – tłu­ma­czył, od­gar­nia­jąc nieco włosy ofiary – więc nie za­czął się pro­ces roz­kładu. Ob­sta­wiam, że nie żyje od dwóch dni, może trzech, bo ni­skie tem­pe­ra­tury le­piej kon­ser­wują.

– W ta­kim ra­zie, skoro to nie są­siadka, to może de­natka po­czuła się źle, za­częła się du­sić i po­otwie­rała okna, żeby za­czerp­nąć po­wie­trza.

– Ha! Du­siła się! Czyli nie za­wał, bo pod­czas za­wału boli w klatce pier­sio­wej. A więc twoim zda­niem, kiedy ktoś czuje się źle, bo bra­kuje mu po­wie­trza, to biega po ca­łym domu i otwiera okna, za­miast otwo­rzyć jedno i zo­stać przy nim, pró­bu­jąc na­brać po­wie­trza. Nie lo­gicz­niej by­łoby za­dzwo­nić na po­go­to­wie?

– Może coś ja­dła i się za­dła­wiła, a może coś wzięła… Zresztą wy­daje mi się, że za­mie­rzała za­dzwo­nić, sze­fie, wy­ciąga tę rękę w stronę sto­lika, na któ­rym stała lampka i na­dal stoi te­le­fon.

Jesz­cze przez ja­kiś czas wy­snu­wa­łem ko­lejne hi­po­tezy, ale prze­rwało nam przy­by­cie ze­społu kry­mi­na­li­stycz­nego. Zo­sta­wi­li­śmy zwłoki i po­szli­śmy obej­rzeć fo­to­gra­fie, ulo­ko­wane stra­te­gicz­nie w róż­nych punk­tach miesz­ka­nia. Na nie­mal wszyst­kich po­ja­wiała się ko­bieta o brą­zo­wych wło­sach ze zło­tymi re­flek­sami i obaj zgo­dzi­li­śmy się, że to Ca­ro­lina. Na jed­nym grała w golfa, na in­nym była nad mo­rzem, czy to z przy­ja­ciółmi, czy to pew­nie z ro­dzi­cami. Na wszyst­kich zdję­ciach się uśmie­chała; na po­licz­kach ro­biły jej się uro­cze do­łeczki i pa­trzyła na nas spo­mię­dzy ra­mek we­so­łymi oczami o bar­wie miodu.

– Jaka ładna dziew­czyna! – ośmie­li­łem się sko­men­to­wać. – Rze­czy­wi­ście wy­gląda dużo mło­dziej. No chyba że to stare zdję­cia i dla­tego…

– I taka pełna ży­cia… – do­dał Ja­ime. – Nie­które zdję­cia są ak­tu­alne. Zo­bacz, tu­taj z ko­le­żan­kami, a w tle pla­katy kan­dy­da­tów z ostat­nich wy­bo­rów. A tu­taj to chyba Al­bert Ri­vera. – W za­my­śle­niu po­tarł się po pod­bródku. – My­ślę, że Pi­lar ma ra­cję, to nie był za­wał – stwier­dził.

Kon­ty­nu­ując oglę­dziny, we­szli­śmy po scho­dach na pię­tro. Zna­leź­li­śmy się w du­żej, prze­stron­nej sy­pialni, w któ­rej na ho­no­ro­wym miej­scu wi­siała ogromna czarno-biała fo­to­gra­fia przed­sta­wia­jąca dom w so­sno­wym le­sie na kli­fie. Zdję­cie zro­biono od strony mo­rza, na ska­łach było wi­dać pianę z roz­trza­sku­ją­cych się fal.

Pod oknem stały dwie ol­brzy­mie wa­lizki; oka­zały się pu­ste. Na łóżku le­żała czarna pro­sto­kątna to­rebka z logo Her­mèsa. Górna szu­flada szafki noc­nej była wy­su­nięta. Głowa przy gło­wie zaj­rze­li­śmy do środka. Nic szcze­gól­nego nie rzu­cało się w oczy: fla­ko­nik per­fum Nar­cisa Ro­dri­gu­eza, ja­kieś bran­so­letki, oku­lary prze­ciw­sło­neczne i eg­zem­plarz Sprzy­się­że­nia głup­ców.

Po­otwie­ra­li­śmy szafki, ale oprócz tony ubrań i bu­tów, po­ukła­da­nych ide­al­nie jak w woj­sku, wszystko wy­da­wało się nor­malne. Po­dob­nie było w ła­zience i resz­cie po­miesz­czeń.

– Albo ta babka była nie­uważna, ale nie wy­daje mi się, są­dząc po tym, jaki po­rzą­dek tu wszę­dzie pa­nuje, albo ktoś szu­kał cze­goś w po­śpie­chu i zna­lazł – oznaj­mił Ja­ime. – Ta wy­su­nięta szu­flada zu­peł­nie mi tu nie pa­suje.

– A te wa­lizki, sze­fie? Wró­ciła skądś czy wła­śnie się wy­bie­rała? Ma tu wszystko po­ukła­dane i jesz­cze dużo miej­sca w sza­fach, na pewno nie trzy­mała ich tak na wierz­chu.

– Moż­liwe, że temu ko­muś, kto przy­szedł po to coś, bar­dzo za­le­żało, żeby zdą­żyć przed jej wy­jaz­dem – mruk­nął in­spek­tor.

– Po­win­ni­śmy zaj­rzeć do to­rebki, może znaj­dziemy ko­mórkę i na­pro­wa­dzi nas to na ja­kiś trop – za­pro­po­no­wa­łem.

– Tak, ale póź­niej. Kiedy zdejmą od­ci­ski pal­ców, za­biorą do­wody na ko­mi­sa­riat i bę­dziemy mo­gli tam so­bie wszystko spo­koj­nie obej­rzeć. Te­raz po­win­ni­śmy po­roz­ma­wiać z są­siadką.

Za­mknął po­woli drzwi po­koju.

– Chce pan, że­bym po­wie­dział, co uwa­żam? – spy­ta­łem, kiedy scho­dzi­li­śmy na par­ter.

– Też py­ta­nie! Mój drogi Ma­no­lito, po­wiedz mi to na­tych­miast, cze­kam od sa­mego rana. – I wbił we mnie świ­dru­jące spoj­rze­nie. – Za­mie­niam się w słuch.

– Ché! No więc… – od­par­łem nieco za­że­no­wany.

– Ché? – prze­rwał mi. – Je­steś z Wa­len­cji? – spy­tał i par­sk­nął śmie­chem.

– Ow­szem, i je­stem z tego dumny. Po­cho­dzę z mia­steczka Pa­iporta, ale od kiedy przy­je­cha­łem do Ma­drytu, sta­ram się jak naj­rza­dziej zwra­cać do lu­dzi ché. – Też się ro­ze­śmia­łem.

– Spo­koj­nie, dawno temu mia­łem dziew­czynę z Wa­len­cji i też tak za­wsze mó­wiła. Bar­dzo się w niej ko­cha­łem, ale ko­niec koń­ców zo­sta­wiła mnie dla in­nego… ché. No ale – pod­jął wą­tek – po­wiedz, co mia­łeś po­wie­dzieć.

– My­ślę, że Ca­ro­lina się z kimś po­kłó­ciła, praw­do­po­dob­nie z męż­czy­zną, bo w ta­kim stroju za­pewne szy­ko­wała się do wyj­ścia. Jedno z nich, skła­niam się ku temu, że ra­czej ona, chwy­ciło lampkę, bo to było pierw­sze, co miała pod ręką, żeby się obro­nić, i tak zła­mała so­bie pa­zno­kieć. Ten drugi ktoś ją du­sił, zła­pała się za szyję i ze­rwała perły. W ostat­niej chwili wy­cią­gnęła ra­mię, żeby się­gnąć do te­le­fonu i we­zwać po­moc. Po­tem on po­szedł na górę do sy­pialni, wziął to, czego szu­kał, i wy­szedł.

– Tak, coś w tym stylu… Ale jest wiele bia­łych plam. Na szyi nie wi­dać śla­dów du­sze­nia, poza tym w ta­kiej sy­tu­acji nie ma się czasu po­ło­żyć, wy­cią­gnąć ręki i dzwo­nić po po­moc. Cho­ciaż może to za­bójca tak uło­żył ciało. Nie znamy daty i go­dziny śmierci, ale w okre­sie świą­tecz­nym lu­dzie zwy­kle stroją się przed wyj­ściem z domu. Przede wszyst­kim zo­stają te okna. Po co otwie­rać okna, a jed­no­cze­śnie roz­krę­cać ogrze­wa­nie? Na ra­zie wiemy tyle: mar­twa ko­bieta, bez­dzietna, panna albo roz­wódka.

– Może męża nie ma w domu.

– Ma­no­lito – po­wie­dział zmę­czo­nym gło­sem – są święta, ten czas spę­dza się z ro­dziną… A tu nie ma ni­kogo poza nią. Do­piero są­siadka się zo­rien­to­wała. Poza tym za­uwa­ży­łeś ja­kieś zdję­cie, na któ­rym mógłby być jej part­ner? No i dzieci, wi­dzia­łeś ja­kieś na zdję­ciach? – Za­my­ślił się. – Ale jedno zde­cy­do­wa­nie jest dziwne: naj­wy­raź­niej nikt z ro­dziny za nią nie tę­skni… Mu­simy spraw­dzić, czy zgło­szono za­gi­nię­cie, może miesz­kają w in­nym mie­ście… Chodź – po­wie­dział sta­now­czo, wkła­da­jąc mi w rękę swój no­tat­nik i dłu­go­pis – za­pi­szesz wszystko do­kład­nie, z naj­mniej­szymi szcze­gó­łami. Idziemy po­roz­ma­wiać z są­siadką, na pewno do­wiemy się cze­goś wię­cej.

I wy­jął pa­pie­rosa, któ­rego wy­pa­lił w dro­dze z jed­nego domu do dru­giego.

3

Pi­lar

Pi­lar Tor­res za­sta­li­śmy w jej kuchni, gdzie ga­wę­dziła so­bie z mun­du­ro­wymi. Z okna wi­dać było bliź­niak Ca­ro­liny. Domy były od sie­bie od­dzie­lone oboma ogród­kami oraz bie­gnącą przez śro­dek uliczką. Osza­co­wa­łem od­le­głość na około pięć­dzie­się­ciu me­trów.

Sta­ruszka ze zdu­mie­wa­jącą ła­two­ścią prze­cho­dziła od nie­po­ha­mo­wa­nego szlo­chu do swo­bod­nych żar­tów. Była wy­raź­nie wstrzą­śnięta. Za­pro­po­no­wała nam kawę, z wdzięcz­no­ścią przy­ję­li­śmy ofertę, po czym Ja­ime Reyes wkro­czył do ak­cji, a w za­sa­dzie usiadł z są­siadką de­natki przy stole ku­chen­nym.

– To bar­dzo przy­jemne osie­dle, chyba nie­dawno je zbu­do­wali, prawda? Duże ogródki, wszę­dzie drzewa… Ale nie za­uwa­ży­łem ani jed­nej cze­re­śni. Stąd ta na­zwa? – De­tek­tyw za­czął prze­słu­cha­nie od nie­zo­bo­wią­zu­ją­cego py­ta­nia, żeby prze­jęta ko­bieta mo­gła się od­prę­żyć.

– Tak, tak – przy­tak­nęła skwa­pli­wie, po­cią­ga­jąc łyk kawy. – Bę­dzie może kil­ka­na­ście lat. Osie­dle zbu­do­wał Gu­il­lermo Grau, ko­ja­rzy pan? Tak, ten od bu­dow­lanki, od ra­fi­ne­rii, od ban­ków. Mi­lio­ner – pod­su­mo­wała. – Mój mąż, niech spo­czywa w po­koju, ale niech już spo­czywa, bo mia­łam z nim cięż­kie ży­cie… Strasz­nie się z nim mę­czy­łam, wie pan? Był woj­sko­wym, pod­puł­kow­ni­kiem, i nie­źle nas wszyst­kich musz­tro­wał. – Wy­mie­ni­li­śmy z Ja­imem zroz­pa­czone spoj­rze­nia. – Te­raz jest mi tu bar­dzo do­brze, ale za jego ży­cia czu­łam się bar­dzo od­izo­lo­wana. Cho­ciaż tyle, że jest to pole gol­fowe, dzięki temu na­uczy­łam się grać i przy­naj­mniej mia­łam coś do ro­boty. Dzie­ciaki do­ra­stały i po ko­lei wy­pro­wa­dzały się z domu.

Znowu na­piła się kawy. Za­uwa­ży­łem, że ode­szli­śmy bar­dzo da­leko od te­matu, in­spek­tor chyba też, bo wy­ko­rzy­stał oka­zję, żeby się wtrą­cić:

– Ale wra­ca­jąc do osie­dla…

– Ach, tak, tak! Na­zywa się Los Ce­re­zos, bo pan Grau od­wie­dził w dzie­ciń­stwie wio­skę o ta­kiej na­zwie w pro­win­cji Te­ruel i po­dobno miał stam­tąd szczę­śliwe wspo­mnie­nia. – Reyes już, już chciał jej prze­rwać, ale wtedy do­dała: – A wiem to wszystko od Ca­ro­liny Mar­tín, ona mi o tym opo­wie­działa, to nie jest po­wszechna wie­dza.

Tym ra­zem wy­mie­ni­li­śmy z Ja­imem spoj­rze­nia pełne ulgi.

– No do­brze, pani Pi­lar, za­cznijmy może od po­czątku. Po co po­szła pani do domu Ca­ro­liny?

– No więc dwu­dzie­stego czwar­tego, zna­czy w Wi­gi­lię, po­je­cha­łam na ko­la­cję do mo­jej córki, która mieszka w cen­trum, przy calle Her­ma­nos Bécquer, ko­ja­rzy pan? Mamy taką tra­dy­cję, co roku ro­bimy to samo. Zo­staję u niej na noc, bo pierw­szy dzień świąt spę­dzamy z ko­lei u syna, cho­ciaż za­wsze po­wta­rzam, że wszy­scy po­winni przy­je­chać tu­taj, ja bym wszystko po­go­to­wała, wy­daje mi się to naj­bar­dziej lo­giczne, ale oni się upie­rają, że nie, że to dla mnie za dużo pracy, ale co za pro­blem, wzię­ła­bym ja­kąś dziew­czynę do po­mocy i po spra­wie.

Urwała, żeby się­gnąć po fi­li­żankę, i de­tek­tyw znowu wy­ko­rzy­stał oka­zję.

– Niech pani mówi da­lej – po­pro­sił Ja­ime. – Pro­szę pa­mię­tać, że jest pani umó­wiona na karty.

– Ach! To prawda! Ale mo­żemy do­koń­czyć ju­tro. Albo za­dzwo­nię i uprze­dzę, że mnie nie bę­dzie – za­ofe­ro­wała.

– Nie, spo­koj­nie, nie zej­dzie nam już długo. Mó­wiła pani coś o Ca­ro­li­nie i Wi­gi­lii.

– No tak, więc kiedy wy­cho­dzi­łam do córki, za­uwa­ży­łam, że Ca­ro­lina zo­sta­wiła wszyst­kie okna po­otwie­rane na oścież. Po­my­śla­łam so­bie wtedy, że wi­docz­nie wy­cho­dziła w po­śpie­chu na ko­la­cję wi­gi­lijną. Wczo­raj, kiedy by­łam u syna, przy­po­mnia­łam so­bie o tym i za­dzwo­ni­łam spraw­dzić, czy wszystko w po­rządku, bo taki z niej zmar­z­luch, a po po­wro­cie mu­siała za­stać strasz­nie wy­chło­dzony dom. Ale nie ode­brała. Wró­ci­łam bar­dzo późno i by­łam tak zmę­czona, że prawdę mó­wiąc, na­wet nie zwró­ci­łam uwagi. Ale jak tylko wsta­łam dziś rano, to so­bie przy­po­mnia­łam, a kiedy zo­ba­czy­łam, że wszystko jest na­dal po­otwie­rane, po­sta­no­wi­łam zaj­rzeć i spraw­dzić, co się dzieje – urwała i wy­buch­nęła pła­czem.

– Spo­koj­nie, świet­nie pani idzie, bar­dzo nam pani po­maga – po­cie­szył ją Ja­ime, głasz­cząc po ra­mie­niu. – Pro­szę mó­wić da­lej, jak do­stała się pani do środka?

– Wło­ży­łam szla­frok i już w jej ogródku za­czę­łam ją wo­łać po imie­niu. Za­czy­na­łam się na­prawdę mar­twić. Wzię­łam więc za­pa­sowy klucz, bo wie­dzia­łam, że chowa go pod ka­mie­niem koło tam­tej so­sny… – po­ka­zała pal­cem – …i we­szłam.

– Do­ty­kała pani cze­goś? Pro­szę się do­brze za­sta­no­wić. A jej pani do­ty­kała?

– Nie, nie. Oglą­dam filmy, wiem, że nie wolno ni­czego do­ty­kać.

– W ta­kim ra­zie skąd pani wie­działa, że są­siadka nie żyje, a nie na przy­kład ze­mdlała? – in­da­go­wał Ja­ime. – Ja na pani miej­scu na pewno bym do­tknął, żeby się upew­nić…

– No tak, po­de­szłam do niej i po­wie­dzia­łam do ucha jej imię. Nie od­po­wie­działa, więc schy­li­łam się, żeby po­słu­chać bi­cia serca, ale wtedy nie­chcący do­tknę­łam jej ra­mie­nia i po­czu­łam, że jest kom­plet­nie zimne i sztywne. Prze­szedł mnie dreszcz od stóp do głów i ska­mie­nia­łam. Wy­bie­głam stam­tąd, za­dzwo­ni­łam na nu­mer ra­tun­kowy i za­cze­ka­łam na przy­jazd tych mi­łych pa­nów w mun­du­rach – re­la­cjo­no­wała co­raz szyb­ciej.

– Świetna ro­bota – po­chwa­lił ją i do­py­tał: – Na pewno nie zmie­niła pani po­zy­cji zwłok, nie prze­su­nęła na przy­kład dłoni? Może kiedy pani po­de­szła bli­żej, coś się po­ru­szyło?

– Ależ nie, pa­nie in­spek­to­rze! Nic już nie do­ty­ka­łam. Bóg mi świad­kiem! Mu­sia­łam już ubie­rać mo­jego nie­bosz­czyka męża, więc chcę mieć jak naj­mniej do czy­nie­nia ze zmar­łymi.

Na­brała po­wie­trza, żeby coś jesz­cze po­wie­dzieć, przy­pusz­czal­nie ja­kąś aneg­dotkę o nie­bosz­czy­kach, ale Ja­ime ją uprze­dził.

– Wie­rzę pani, spo­koj­nie, pro­szę się nie mar­twić – uspo­koił sta­ruszkę. – O któ­rej go­dzi­nie wy­cho­dziła pani do córki dwu­dzie­stego czwar­tego?

Przy­go­to­wa­łem no­tat­nik i dłu­go­pis.

– Gdzieś tak koło ósmej wie­czo­rem. Chęt­nie po­je­cha­ła­bym wcze­śniej, żeby tro­chę po­móc, ale wcią­gnę­łam się w se­rial, który koń­czy się pięt­na­ście po siód­mej. Za­nim się ogar­nę­łam do wyj­ścia, zro­biła się ósma.

– Kiedy po raz ostatni wi­działa pani Ca­ro­linę żywą?

– Przed­wczo­raj po po­łu­dniu, gdzieś koło wpół do trze­ciej. Po­ma­chała do mnie od sie­bie, ale nie roz­ma­wia­ły­śmy. Po­de­szła­bym, żeby zło­żyć jej ży­cze­nia świą­teczne, ale za­raz ode­szła od okna, więc po­my­śla­łam, że pew­nie po­szła na obiad. Mia­łam do niej zaj­rzeć przed wyj­ściem, ale jak już mó­wi­łam, długo mi ze­szło i w końcu nie zdą­ży­łam.

– A wi­działa pani, żeby ktoś wcho­dził do domu albo wy­cho­dził? Może ja­kiś sa­mo­chód? – drą­żył Ja­ime.

– Przy drzwiach ni­kogo nie wi­dzia­łam, a ode mnie z domu nie wi­dać sa­mo­cho­dów. Ca­ro­lina ma ga­raż na ty­łach domu.

– Czyli mógł ktoś wy­je­chać, a pani tego nie wi­działa?

– Zga­dza się… Hmm.

– Co to za „hmm”?

– Z kuchni rze­czy­wi­ście nie wi­dzę sa­mo­cho­dów. Ale jest ta­kie miej­sce w sa­lo­nie, z któ­rego przez chwilę da się coś zo­ba­czyć.

– I wi­działa coś pani? – spy­tał Reyes dość nie­cier­pli­wie.

– No więc kiedy skoń­czył się se­rial, po­pa­trzy­łam tak tro­chę bez­myśl­nie w okno i wy­da­wało mi się, że za­uwa­ży­łam duży czarny sa­mo­chód. Ale może był gra­na­towy albo jesz­cze inny. O tej po­rze jest już ciemno, więc nie mam pew­no­ści.

– Bar­dzo dzię­kuję, że po­świę­ciła nam pani czas – po­wie­dział de­tek­tyw, po czym do­dał, żeby za­mknąć już te­mat: – Czyli to było wszystko, co pani wi­działa, tak?

– Tak, ale nie wiem…

– Wi­działa pani coś jesz­cze? – Reyes uśmiech­nął się zre­zy­gno­wany.

– W tych dniach jest tu wszę­dzie więk­szy ruch. Lu­dzie przy­jeż­dżają w od­wie­dziny do krew­nych, zna­jo­mych i tak da­lej. Przy­pusz­czam, że to dla­tego na chod­niku stało sporo za­par­ko­wa­nych sa­mo­cho­dów. Ale kiedy już wy­cho­dzi­łam, za­uwa­ży­łam mo­to­cykl, który stał przed wej­ściem do domu Ca­ro­liny. Za­ło­ży­łam, że to pew­nie ktoś do niej przy­je­chał w go­ści. Bo miała wielu przy­ja­ciół, wie pan? Na­wet sam Gu­il­lermo Grau przy­jeż­dża do niej od czasu do czasu! – oznaj­miła z po­dzi­wem w gło­sie.

– Gu­il­lermo Grau?! – krzyk­nął de­tek­tyw, ale za­raz się zre­flek­to­wał. – Chwilkę, jak wy­glą­dał ten mo­tor?

– Mo­tor… No nie wiem, duży był. W ogóle się nie znam na mo­to­cy­klach. Moje dzieci chciały mieć mo­tor, ale ka­te­go­rycz­nie się nie zgo­dzi­łam, to są bar­dzo nie­bez­pieczne po­jazdy i…

Ja­ime prze­rwał jej sta­now­czo.

– Pani Pi­lar, pro­szę mi po­wie­dzieć wszystko, co pani wie o Ca­ro­li­nie Mar­tín. – Reyes po­sta­no­wił za­cho­wać się prag­ma­tycz­nie i po­zwo­lić po­czci­wej sta­ruszce wresz­cie się wy­ga­dać.

– No do­brze – za­częła swój długi mo­no­log. – By­ły­śmy z Ca­ro­liną są­siad­kami, ale od po­nad dzie­się­ciu lat mia­ły­śmy bliż­szą re­la­cję. Od­by­wały się mi­strzo­stwa gol­fowe i Álvaro przed­sta­wił nas so­bie, bo uczest­ni­czyło się w pa­rach, a my by­ły­śmy na po­dob­nym po­zio­mie. I wy­gra­ły­śmy. Od tam­tej pory czę­sto uma­wia­ły­śmy się na golfa. – Pi­lar spoj­rzała na nas py­ta­jąco, jakby chciała spraw­dzić, czy do­brze się spi­suje. Kiedy zo­ba­czyła na­sze wy­cze­ku­jące spoj­rze­nia, po­sta­no­wiła mó­wić da­lej. – Jest… cóż, była prze­uro­czą osobą, praw­dziwy skarb. Nikt nie mógł koło niej przejść obo­jęt­nie, zwłasz­cza Álvaro, bo on to się uga­nia za każdą spód­niczką. Ca­ro­lina znała wiele ję­zy­ków ob­cych, miała dy­plomy z eko­no­mii i prawa. Pra­co­wała jako oso­bi­sta se­kre­tarka Gu­il­lerma Graua, dla­tego cią­gle po­dró­żo­wała albo miała ja­kieś spo­tka­nia. Cza­sem py­ta­łam ją, w co naj­le­piej za­in­we­sto­wać i tak da­lej, a cho­ciaż na po­czątku za­wsze mó­wiła, że obo­wią­zuje ją ta­jem­nica za­wo­dowa, po­tem do­da­wała: „Ale ja ku­pi­ła­bym…”. To była wspa­niała dziew­czyna. – Pi­lar za­nio­sła się szlo­chem.

– Spo­koj­nie. – In­spek­tor ob­jął ją ra­mie­niem. – Ro­zu­miem pani ból, ale musi pani od­po­wie­dzieć na na­sze py­ta­nia, że­by­śmy mo­gli do­rwać dra­nia, który jej to zro­bił. To jest, oczy­wi­ście, je­śli na­prawdę zo­stała za­mor­do­wana.

– Nie­stety, je­stem prze­ko­nana, że tak było – wy­szlo­chała.

– Ostat­nie py­ta­nie na dziś: kim jest ten Álvaro?

– Álvaro Jíme­nez był kie­row­ni­kiem pola gol­fo­wego, a w za­sa­dzie też ca­łego osie­dla. Pra­co­wał dla Gu­il­lerma Graua, tak jak Ca­ro­lina, stąd się znali. Na­dal pra­cuje dla pana Graua, ale od ja­kichś trzech, czte­rech lat już jako do­radca.

– No do­bra, jesz­cze jedno – po­wie­dział Reyes, wsta­jąc już z krze­sła. – A co z ro­dziną Ca­ro­liny?

– Ro­dzice żyją, ale oj­ciec jest już bar­dzo stary, bie­da­czek, a matka cierpi na al­zhe­imera. Ma też sio­strę Elenę, która mieszka z part­ne­rem w domu w gó­rach, chyba gdzieś w Sierra de Gu­adar­rama.

– I Ca­ro­lina nie ma z nimi kon­taktu – skon­sta­to­wał Ja­ime.

– Wręcz prze­ciw­nie – za­pro­te­sto­wała ko­bieta. – Są bar­dzo bli­sko. Czę­sto przy­jeż­dżają tu na nie­dzielny obiad, zresztą, uwie­rzy pan, na­wet z tą matką, która nic już nie ro­zu­mie, a ona mówi do niej, jak gdyby ni­gdy nic. A z sio­strą też świet­nie się do­ga­duje! Nie mogą na­rze­kać, Elena i ten jej chło­pak mają z nią jak w raju! To wspa­niała dziew­czyna, jak Boga ko­cham.

Ja­ime wzru­szył ra­mio­nami, nic nie ro­zu­mie­jąc.

– Bar­dzo miło było nam z pa­nią po­roz­ma­wiać, udzie­liła nam pani wielu przy­dat­nych in­for­ma­cji. Na pewno bę­dziemy pani jesz­cze po­trze­bo­wać. To moja ko­mórka… – Po­dał jej ja­kąś kar­teczkę, przy­po­mi­na­jącą wi­zy­tówkę, na któ­rej wid­niało: „In­spek­tor Her­nán­dez” i nu­mer te­le­fonu, wszystko na­pi­sane fla­ma­strem. – …na wy­pa­dek gdyby przy­po­mniała so­bie pani o czymś, co chwi­lowo wy­pa­dło pani z głowy. Tak czy ina­czej – cią­gnął – na ra­zie jest za wcze­śnie, żeby z ab­so­lutną pew­no­ścią stwier­dzić przy­czynę zgonu, li­czę więc na pani cał­ko­witą dys­kre­cję. – Przez chwilę trzy­mał dłoń Pi­lar w obu rę­kach. – Dzię­kuję.

– Nie ma już wielu ta­kich męż­czyzn jak pan, de­tek­ty­wie! – Oczy sta­ruszki błysz­czały z eks­cy­ta­cji.

Kiedy się z nią że­gna­łem, przy­cią­gnęła mnie bli­żej i wy­szep­tała do ucha:

– Te­raz już nie ma ta­kich męż­czyzn, gdy­bym to ja była z dzie­sięć lat młod­sza… Jakby mógł pan go po­pro­sić, żeby dał panu swoje ko­szule, pan mi je przy­nie­sie, to mu ład­nie po­pra­suję.

Są­dząc po tym, jak pa­trzyła na mo­jego star­szego ko­legę, do­my­śli­łem się, że słowa Ja­imego Rey­esa wy­warły na niej duże wra­że­nie i spra­wiły, że po­czuła się ważna. Owi­nął ją so­bie wo­kół palca, a ja za­czą­łem ro­zu­mieć, jak ma­gne­tyczny po­trafi mieć wpływ na lu­dzi, nie tylko na ko­biety; sam od­czu­wa­łem to przy­cią­ga­nie. Za­czy­na­łam lu­bić tego fa­ceta, a na­wet od­czu­wać w sto­sunku do niego coś w ro­dzaju po­dziwu.

– Gra­tu­la­cje, sze­fie, wi­dzę, że jest pan nie­zły w te klocki.

Od­wa­ży­łem się po­kle­pać go lekko po ra­mie­niu. Od­su­nął się. Po­ża­ło­wa­łem swo­jego ge­stu, po­śpie­szy­łem się; jesz­cze na to za wcze­śnie. Spę­dzi­li­śmy ra­zem tyle go­dzin i tak bar­dzo chcia­łem się z nim za­kum­plo­wać. Przez to zu­peł­nie za­po­mnia­łem, że przed dzi­siej­szym po­ran­kiem nie za­mie­ni­łem z nim ani słowa. Po­sta­no­wi­łem tro­chę się po­ha­mo­wać. Ale wtedy on się ob­ró­cił i zre­wan­żo­wał klep­nię­ciem w ra­mię, sil­niej­szym i gło­śniej­szym niż moje. Za­mu­ro­wało mnie. In­spek­tor lu­bił so­bie żar­to­wać.

– Ché, Ma­no­lito! Je­dziemy na obiad, bo późno się już zro­biło, a mu­simy jesz­cze za­pla­no­wać pracę.

Pu­ścił mi oczko, wyj­mu­jąc z kie­szeni te­le­fon. Za­dzwo­nił do ko­mi­sa­rza i po­in­for­mo­wał go, że choć nie można jesz­cze wy­klu­czyć sa­mo­bój­stwa, wiele wska­zuje na mor­der­stwo. Na­leży wsz­cząć do­cho­dze­nie, ale na ra­zie bar­dzo ostroż­nie, do­póki nie uzy­skamy wy­ni­ków sek­cji zwłok.

Się­gnął po paczkę pa­pie­ro­sów, za­pa­lił, a ja się za­my­śli­łem, pa­trząc na fur­go­netkę od­jeż­dża­jącą wła­śnie z cia­łem Ca­ro­liny Mar­tín do za­kładu ana­to­mo­pa­to­lo­gii.

27 grud­nia 2016

4

Gu­il­lermo

Przez całe wczo­raj­sze po­po­łu­dnie snu­li­śmy hi­po­tezy – w opar­ciu o po­sia­dane przez nas tropy i in­for­ma­cje – co też mo­gło się wy­da­rzyć. Od razu za­ło­ży­li­śmy, że to było mor­der­stwo, ale prze­cież po­win­ni­śmy też wziąć pod uwagę moż­li­wość, że ko­bieta sama ode­brała so­bie ży­cie; de­tek­tyw szybko jed­nak od­rzu­cił tę hi­po­tezę, po­wta­rza­jąc: „Nie, nie… Pa­zno­kieć, lampka, wa­lizki, okna!”. Moż­li­wość za­wału Ja­ime od­rzu­cał od sa­mego po­czątku; zbyt wiele nie­wy­ja­śnio­nych ele­men­tów, żeby mo­gło cho­dzić o zwy­kły atak serca.

Na ra­zie nie mie­li­śmy jed­nak nic wię­cej. Zwłoki prze­by­wały w za­kła­dzie me­dy­cyny są­do­wej i mu­sie­li­śmy po­cze­kać jesz­cze przy­naj­mniej parę dni na in­for­ma­cje. Tech­nicy po­bie­rali na ra­zie od­ci­ski pal­ców z to­rebki i jej za­war­to­ści; po­wie­dzieli nam tylko, że nie zna­leźli ko­mórki ofiary, a dane te­le­ko­mu­ni­ka­cyjne jako ostat­nią lo­ka­li­za­cję wska­zują osie­dle Los Ce­re­zos. Tym­cza­sem moi ko­le­dzy mieli za za­da­nie skon­tak­to­wać się z ro­dziną zmar­łej – wcze­śniej spraw­dzili, że nie zgło­szono za­gi­nię­cia – i po­in­for­mo­wać o „śmierci w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach”.

Na­stęp­nie mu­sie­li­śmy zde­cy­do­wać, czy naj­pierw po­win­ni­śmy od­wie­dzić Gu­il­lerma Graua, czy ro­dzinę Ca­ro­liny. Wy­bra­li­śmy tę pierw­szą opcję, gdyż ro­dzice i sio­stra de­natki byli za­pewne w szoku, więc mój prze­ło­żony zde­cy­do­wał, że le­piej dać im spo­kój i nie prze­szka­dzać w ża­ło­bie.

Po­ra­nek był mroźny, więc za­mie­ni­łem skó­rzaną kurtkę na cie­płą i prak­tyczną pu­chówkę. In­spek­tor miał na so­bie ten sam płaszcz, po­ja­wiła się w nim ko­lejna wy­pa­lona dziurka. Szybko wsko­czy­li­śmy do sa­mo­chodu i roz­tar­li­śmy zzięb­nięte dło­nie. Ja­ime Reyes włą­czył sil­nik i ogrze­wa­nie, po czym jak zwy­kle za­pa­lił pa­pie­rosa i w gę­stych opa­rach dymu ru­szy­li­śmy ku Pa­seo del Prado, gdzie znaj­do­wał się biu­ro­wiec spółki Grau & Co.

– Ché, ale zimno! – rzu­cił de­tek­tyw sar­ka­stycz­nie, pa­trząc na ho­ry­zont, i nie cze­ka­jąc na moją re­ak­cję, cią­gnął: – Zo­ba­czymy, co nam opo­wie ten ty­pek, to po­dobno nie­zły ściem­niacz.

– Ściem­niacz? Gu­il­lermo Grau? – zdzi­wi­łem się. – Ale sze­fie, prze­cież to je­den z naj­bo­gat­szych lu­dzi w Hisz­pa­nii, nie? Cią­gle wi­dzę go na zdję­ciach z ja­ki­miś sła­wami, z ary­sto­kra­cją włącz­nie.

– Ech, Ma­no­lito, wy­pa­da­łoby się tro­chę przy­go­to­wać przed wi­zytą u świadka, na­wet, a może zwłasz­cza tak zna­nego. Nie wpa­dłeś na to, że mo­żemy wy­prze­dzić go o parę kro­ków i wie­dzieć, ja­kie py­ta­nia za­da­wać? Prze­cież w in­ter­ne­cie tak ła­two wszystko zna­leźć! Kiedy wró­cimy, masz wpi­sać w wy­szu­ki­warkę „Ca­ro­lina Mar­tín”, zo­ba­czymy, czego się do­wiesz. – To nie była re­pry­menda, ra­czej wer­balny klaps, ale mimo to za­nie­mó­wi­łem ze wstydu. – Do­bra, nie trzeba, zro­bi­łem to już za nas dwóch, ale oprócz li­sty sta­no­wisk, które zaj­mo­wała w róż­nych fir­mach tego typa, ani śladu. Ani Fa­ce­bo­oka, ani Twit­tera, ani in­nych me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Krótka li­sta wy­ni­ków…

– Prze­pra­szam – wy­ją­ka­łem i po­sta­no­wi­łem zmie­nić te­mat. – Dla­czego mówi szef, że to ściem­niacz?

– Bo wy­gląda na to, że oprócz po­sia­da­nia skarbca z go­tówką więk­szego niż u Skne­rusa McKwa­cza, fa­cet za­ciąga całą masę zo­bo­wią­zań fi­nan­so­wych, któ­rych nie za­mie­rza spła­cać. Mógłby to ro­bić, ale ota­cza się by­strymi do­rad­cami, więc po­trafi uni­kać płat­no­ści, a przy­naj­mniej je od­ra­czać. Nie ko­ja­rzysz tej hi­sto­rii z osie­dlem koło Aran­juez? Otóż bu­dowa leży i kwi­czy, a cała ko­lejka wie­rzy­cieli nie ma jak ścią­gnąć na­leż­no­ści. Działa tylko pole gol­fowe… swoją drogą ko­leś ma ja­kąś ob­se­sję na punk­cie golfa… Ale też jest za­dłu­żone. Wszystko jest za­re­je­stro­wane na inne osoby. A co naj­gor­sze, pie­nię­dzy mu nie bra­kuje i nie py­taj mnie, jak to robi, ale cią­gle udaje mu się wy­mi­gać. Na­wet banki nie mogą go przy­ci­snąć.

– Czyli można go na­zwać po pro­stu bez­czel­nym?

– Tra­fi­łeś w samo sedno, Ma­no­lito.

By­li­śmy umó­wieni, więc kiedy przed­sta­wi­li­śmy się na re­cep­cji, uprzejma ko­bieta ka­zała nam je­chać na ósme pię­tro. Ski­nię­ciem głowy przy­wo­łała ochro­nia­rza, który od­pro­wa­dził nas pod sam ga­bi­net, za­pu­kał, otwo­rzył drzwi i znik­nął. Re­cep­cjo­nistka za­pewne uprze­dziła już szefa o na­szym przy­by­ciu.

Znowu po­my­śla­łem o ma­mie, która by­łaby za­chwy­cona tymi me­blami, w prze­ci­wień­stwie do mo­ich z Ikei. So­lidne dę­bowe sprzęty i gruby dy­wan, ściany wy­ło­żone drew­nem. Bar­dzo ba­ro­kowy wy­strój. Na­rze­ka­łaby jed­nak na to, co i mnie nie przy­pa­dło do gu­stu: utrzy­mu­jącą się w po­wie­trzu in­ten­sywną woń cy­gar. Zer­k­ną­łem na Ja­imego Rey­esa, krzy­wiąc się z obrzy­dze­nia od tego nie­zno­śnego smrodu, ale on po­ru­sze­niem brwi dał mi znać, że­bym się ja­koś wy­trzy­mał.

Przed wiel­kim oknem, bo­kiem do nas, stał ma­sywny, nie­wąt­pli­wie wy­godny fo­tel obity brą­zową skórą, z któ­rego ster­czał ja­kiś okrą­gły kształt – jak przy­pusz­cza­łem, po­tężny brzuch Gu­il­lerma Graua. Kiedy zo­rien­to­wał się, że je­ste­śmy w ga­bi­ne­cie, pod­niósł się za po­mocą wbu­do­wa­nego w fo­tel sil­niczka, który pchał go w górę, aż do po­zy­cji wy­pro­sto­wa­nej. Kiedy zo­ba­czy­łem go na sto­jąco, mo­głem na­resz­cie ogar­nąć wzro­kiem cały ogrom jego opa­słej syl­wetki. Nie dało się na­wet do­strzec pasa, ukry­tego gdzieś pod tłu­stymi zwa­łami opa­da­ją­cymi aż na bio­dra. Trzeba przy­znać, że fo­to­gra­fo­wie byli dla niego bar­dzo ła­skawi. Za­wsze wy­da­wało mi się, że ko­leś ma jakby tro­chę za małą głowę, ale oka­zało się, że to tu­łów osią­gnął nie­pro­por­cjo­nalne roz­miary. Przy­naj­mniej nie stra­cił jesz­cze wło­sów, cho­ciaż w si­wie­ją­cej czu­pry­nie po­ja­wiały się już za­kola.

Wy­glą­dał, jakby przez cały dzień pła­kał. Po­dał nam na po­wi­ta­nie lewą rękę, w pra­wej trzy­mał bo­wiem dy­miącą co­hibę.

– Uprze­dzano mnie, że się pa­no­wie tu wy­bie­rają. I wiem, że cho­dzi o biedną Ca­ro­linę. – Wsu­nął pod oku­lary pa­lec, przy­po­mi­na­jący spo­rego ser­delka, i otarł łzę wy­pły­wa­jącą wła­śnie z oka. – Jak mogę pa­nom po­móc?

– Dzień do­bry. Pan Grau, zga­dza się? In­spek­tor Reyes i młod­szy in­spek­tor Serra. Chcie­li­by­śmy za­dać kilka py­tań o pań­ską re­la­cję ze zmarłą – przy­wi­tał się uprzej­mie mój prze­ło­żony.

– Nie mam nic prze­ciwko, cho­ciaż wy­da­wało mi się, że nie jest to zwy­cza­jowe po­stę­po­wa­nie, kiedy ktoś umiera we wła­snym domu – od­parł, od­kła­da­jąc cy­garo na po­piel­niczkę i wy­cią­ga­jąc z barku bu­telkę whi­sky.

Za­pro­sił nas, że­by­śmy usie­dli na krze­słach przed jego ogrom­nym biur­kiem, na któ­rym stała fo­to­gra­fia ele­ganc­kiej, szy­kow­nej ko­biety – jak za­kła­da­łem, jego żony. Są­dzi­łem, że też usią­dzie, ale naj­pierw pod­szedł do szafki i wy­jął prze­ką­ski do drin­ków. Ja­ime po­czę­sto­wał się cy­ga­rem i ge­stem upew­nił się, czy może za­pa­lić; Grau ski­nął przy­zwa­la­jąco głową.

– Cóż, do­póki nie po­znamy przy­czyny śmierci… nie mo­żemy wy­klu­czyć sa­mo­bój­stwa. – Reyes wo­lał na ra­zie nie wspo­mi­nać o po­ten­cjal­nym za­bój­stwie. – Cze­kamy jesz­cze na wy­niki sek­cji. Wie pan, w ta­kich spra­wach nie­zbędna jest opi­nia pa­to­loga.

– Och, oczy­wi­ście! Tak… Ro­zu­miem w zu­peł­no­ści. – Spra­wiał wra­że­nie zmie­sza­nego. – Rze­czy­wi­ście spra­wiała ostat­nio wra­że­nie nieco zmę­czo­nej, wspo­mi­nała, że nie czuje się naj­le­piej… Ale nie przy­szłoby mi do głowy, że może być aż tak źle! – I wy­buch­nął pła­czem jak dziecko. – Gdy­bym tylko wie­dział, sam bym ją za­wiózł do ja­kie­goś sa­na­to­rium, jed­nego z tych ośrod­ków, gdzie można od­po­cząć i się wy­ci­szyć. – Wy­jął z kie­szeni chu­s­teczkę z wy­ha­fto­wa­nymi w rogu ini­cja­łami GG i otarł łzy.

Za­pa­dła nie­zręczna ci­sza, za­kłó­cana je­dy­nie smar­ka­niem pana Graua. Już chcia­łem się ode­zwać, żeby prze­rwać tę nie­przy­jemną sy­tu­ację, ale Ja­ime prze­świe­tlił moje za­miary i kop­nął mnie pod biur­kiem, że­bym sie­dział ci­cho i po­zwo­lił roz­mówcy dojść do sie­bie.

– W ostat­nich mie­sią­cach była bar­dzo ner­wowa – cią­gnął, ści­ska­jąc w dłoni chu­s­teczkę i raz po raz czka­jąc. – Zda­rzało jej się ze­rwać na­gle i wy­biec ze spo­tka­nia, a po kwa­dran­sie wra­cała już spo­koj­niej­sza. – Na­brał garść orzesz­ków ziem­nych, po­łknął je i po­pił whi­sky. – My­śla­łem, że może ma ja­kiś kry­zys w ży­ciu oso­bi­stym, i ra­dzi­łem jej, żeby wy­je­chała na kilka dni po­grać w golfa z Car­lotą. Car­lota to moja bra­ta­nica – wtrą­cił – od dawna się przy­jaź­niły i łą­czyła je mi­łość do tego sportu. Ale w końcu Ca­ro­lina po­wie­działa mi, że wy­jeż­dża. – Nie mógł już dłu­żej po­wstrzy­mać łez, więc znów się roz­sz­lo­chał.

Na po­piel­niczce wciąż dy­miło cy­garo.

– Wy­jeż­dża? Do­kąd? – Słowa same wy­rwały mi się z gar­dła, za­nim zdą­ży­łem się zre­flek­to­wać.

Mój prze­ło­żony wy­glą­dał, jakby chciał mi to gar­dło po­de­rżnąć. Spu­ści­łem wzrok prze­pra­sza­jąco. Pan Grau jed­nak nic nie za­uwa­żył, po­grą­żony w roz­pa­czy i w swoim świe­cie.

– Dwa ty­go­dnie temu po­wie­działa mi, że prze­pro­wa­dza się do Lon­dynu, gdzie miała pra­co­wać w ja­kiejś ga­le­rii sztuki, nie pa­mię­tam w tej chwili na­zwy, trudno mi ze­brać my­śli… – Na czole Gu­il­lerma lśniły kro­ple potu. – Oczy­wi­ście nie chcia­łam dać temu wiary. Zwa­li­łem to wszystko na stres… Dwu­dzie­stego czwar­tego, tuż przed po­łu­dniem, wpa­dła tu nie­mal w hi­ste­rii, bre­dziła coś o czy­sto­ści i że mu­simy po­roz­ma­wiać, że to bar­dzo ważne; na dole cze­kała jed­nak na mnie Su­sana, moja żona, więc nie mo­głem zwle­kać, sam pan wie, jak to jest z ko­bie­tami, zwłasz­cza w Wi­gi­lię. Ca­ro­lina ka­zała mi przy­siąc, że do niej za­dzwo­nię. Po po­łu­dniu Su­sana po­wie­działa mi jed­nak, że Ca­ro­lina przy­cho­dzi do nas na ko­la­cję, więc zo­sta­wi­łem sprawę. Po­nie­waż jed­nak nie przy­szła, na­za­jutrz wy­dzwa­nia­łem do niej przez cały dzień, ale nie od­bie­rała. Nie przy­wią­zy­wa­łem do tego jed­nak więk­szej wagi, bo jak już mó­wi­łem, ostat­nimi czasy była wciąż po­iry­to­wana, uzna­łem więc, że się na mnie ob­ra­ziła i za ja­kiś czas jej przej­dzie… A te­raz już ni­gdy nie będę mógł z nią po­roz­ma­wiać! – Znowu za­lał się łzami.

Albo mia­łem przed sobą ak­tora god­nego Oscara, albo rze­czy­wi­ście był to głę­boko zroz­pa­czony czło­wiek. Jak dla mnie roz­mowa była skoń­czona, mia­łem ochotę wyjść stam­tąd i ode­tchnąć świe­żym po­wie­trzem, bez dymu i opa­rów al­ko­holu; nie wy­da­wało mi się, żeby miał dla nas jesz­cze ja­kieś istotne in­for­ma­cje. In­spek­tor miał jed­nak inne zda­nie w tej kwe­stii:

– Na czym do­kład­nie po­le­gała praca Ca­ro­liny? – spy­tał Reyes.

– Kiedy za­czy­nała dla mnie pra­co­wać, bę­dzie ze dwa­na­ście lat temu, za­trud­ni­łem ją jako oso­bi­stą se­kre­tarkę, ale to tak by­stra i kom­pe­tentna dziew­czyna, że z cza­sem stała się moją prawą ręką. – Grau cią­gle się po­cił, pił, jadł i szlo­chał. – Nie pa­mię­tam już, kiedy ostat­nio pod­ją­łem ja­ką­kol­wiek de­cy­zję bez uprzed­niego za­się­gnię­cia jej opi­nii. To naj­lep­sza do­rad­czyni fi­nan­sowa, jaką można so­bie wy­ma­rzyć. Po­łowę in­te­re­sów, które za­ła­twi­łem w ostat­nich la­tach, za­wdzię­czam wła­śnie jej. Suk­ces za­kła­dów tek­styl­nych w Igu­ala­dzie to w ca­ło­ści jej za­sługa… A ja tak ją ko­cham! – za­wył. – Gdyby nie to, że żona ka­zała mi dzi­siaj iść do pracy, zo­stał­bym w domu i nie wy­cho­dził z łóżka przez naj­bliż­sze dni.

– Czy kiedy po­czuje się pan le­piej, mógłby pan po­dać nam na­zwę ga­le­rii, w któ­rej Ca­ro­lina za­mie­rzała się za­trud­nić?

– Oczy­wi­ście, w tej chwili na­zwa wy­le­ciała mi z głowy. To ta słynna ga­le­ria z Lon­dynu. Sam ku­po­wa­łem na ich au­kcjach, do­brze znam wła­ści­ciela, Ca­ro­lina zresztą też. ale za­py­taj­cie moją asy­stentkę, kiedy bę­dzie­cie wy­cho­dzić, na pewno wam po­wie. – I do­dał: – Ale rów­nie do­brze Ca­ro­lina mo­gła to so­bie wy­my­ślić. Nie uwie­rzy­łem jej… Chyba tak samo nie mogę uwie­rzyć, że nie żyje! – Do jego oczu znowu na­pły­nęły łzy.

Na­gle prze­rwał nam od­głos otwie­ra­nych drzwi. Od­ru­chowo ob­ró­ci­li­śmy się z Ja­imem.

– Oj! Prze­pra­szam, tato, nie wie­dzia­łem, że masz spo­tka­nie.

Męż­czy­zna za­czął się wy­co­fy­wać.

– Nie, nie… Za­cze­kaj. Chcę z tobą po­roz­ma­wiać. – Syn pod­szedł bli­żej i pan Grau do­ko­nał pre­zen­ta­cji: – Ber­nardo, to pa­no­wie de­tek­tywi z po­li­cji, przy­szli po­roz­ma­wiać o Ca­ro­li­nie. – Przy­bysz przy­wi­tał się z nami sil­nym uści­skiem dłoni i sło­wami: „Ber­nardo Grau”, a jego oj­ciec cią­gnął: – Chciał­bym, że­byś za­jął się sprawą po­grzebu. Po­wia­do­mi­łeś już Car­lotę? I Mer­ce­des?

– Tak, tato, nie przej­muj się tym. Wszystko jest za­ła­twione. Wczo­raj roz­ma­wia­łem z ku­zyn­kami, są za­ła­mane – od­parł za­smu­cony syn.

– Chwi­leczkę – prze­rwał im Reyes uprzej­mie, acz sta­now­czo – niech pa­no­wie nie za­po­mi­nają, że naj­pierw trzeba prze­pro­wa­dzić sek­cję, to może za­jąć kilka dni. Bę­dziemy pań­stwa in­for­mo­wać.

Ber­nardo uści­snął nam dło­nie na po­że­gna­nie i wy­padł z ga­bi­netu jak z procy, jakby miał aler­gię na na­sze to­wa­rzy­stwo.

– A pań­ski syn? – za­gad­nął Ja­ime. – Też tu­taj pra­cuje?

– Tak. Robi swoje…

– Robi swoje? Za­raz, ale czy zaj­muje kie­row­ni­cze sta­no­wi­sko? – do­py­ty­wał Reyes.

– Czy ma pan dzieci?

– Tak – od­parł su­cho Ja­ime Reyes.

– Na­grywa pan na­szą roz­mowę?

– Nie.

Odło­ży­łem no­tat­nik na biurko.

– W ta­kim ra­zie na pewno pan ro­zu­mie, jak to jest, kiedy po­tra­fimy świet­nie roz­po­znać, kto jest by­stry, a kto nie bar­dzo, ale kiedy tym nie­zbyt by­strym kimś jest na­sze dziecko, to po­ma­lu­jemy je na złoto i po­cią­gniemy dwiema war­stwami błysz­czą­cego la­kieru. A od­po­wia­da­jąc na pań­skie py­ta­nie: tak, Ber­nardo jest w kie­row­nic­twie Grau & Co.

Przez całą tę ty­radę ani razu nie po­cią­gnął no­sem.

Za­cho­wa­li­śmy z Ja­imem ka­mienne twa­rze. In­spek­tor zmie­nił te­mat.

– A pań­ska bra­ta­nica Car­lota? Też dla pana pra­cuje?

– Nie, ona jest ma­larką. Żyje ze sprze­daży swo­ich ob­ra­zów.

Ja­ime chęt­nie jesz­cze długo za­da­wałby py­ta­nia, ale jako że nie zna­li­śmy bez­po­śred­niej przy­czyny śmierci, a roz­mówca był wy­raź­nie roz­trzę­siony, po­sta­no­wi­li­śmy już nie drą­żyć i usu­nąć się ze sceny. I tak nie­źle nam po­szło. Po­że­gna­li­śmy się uprzej­mie, za­pi­sa­li­śmy na­zwę ga­le­rii i zje­cha­li­śmy na par­ter. Obaj bar­dzo się cie­szy­li­śmy – ja dla­tego, że mo­głem ode­tchnąć czy­stym, mroź­nym po­wie­trzem, a Ja­ime wresz­cie mógł na tym świe­żym po­wie­trzu za­pa­lić.

– Ale gru­bas! – Nie mo­głem prze­stać my­śleć o jego po­tęż­nym brzu­chu, który bez prze­rwy na­peł­niał. – My­śli szef, że był za­ko­chany w tej babce? – Mia­łem tyle róż­nych my­śli na­raz, że le­d­wie mo­głem się wy­sło­wić. – A to z tym sy­nem? Bar­dzo ele­gancko ubrał w słowa, że jego zda­niem fa­cet jest do ni­czego!

Gdyby star­czyło mi od­wagi, za­py­tał­bym in­spek­tora o jego dziecko lub dzieci, ale nie mia­łem dość pew­no­ści sie­bie. Cie­ka­wość jed­nak aż mnie zże­rała.

– Ni­gdy ni­kogo nie lek­ce­waż, Ma­no­lito, to pie­kiel­nie in­te­li­gentny typ. Nie do­ro­bił się ta­kiej po­zy­cji dzięki ład­nym oczom. Po­wie­dział nam to o synu, że­by­śmy go zi­gno­ro­wali. Dla­czego? Nie mam po­ję­cia, ale nic się nie bój, usta­limy to. A co do de­natki, to ow­szem, uwa­żam, że ją ko­chał, ale nie w tym sen­sie, o któ­rym my­ślisz. Od­nio­słem wra­że­nie, że to ra­czej uczu­cie zbli­żone do mi­ło­ści oj­cow­skiej, ale nie wiem… na ra­zie.

– W ta­kim ra­zie co da­lej? Je­dziemy do sio­stry?

– Tak, ale naj­bar­dziej chciał­bym mieć już w rę­kach ra­port z sek­cji. Wtedy bę­dziemy wie­dzieli, na co umarła. Ju­tro z sa­mego rana po­je­dziemy do pa­to­loga, żeby po­wie­dział nam wszystko, co udało mu się już usta­lić. Mu­simy też do­wie­dzieć się, co było w to­rebce i czy de­natka miała iPada albo kom­pu­ter. Na ra­zie – za­rzą­dził – mo­żesz po­dzwo­nić do Lon­dynu, żeby spraw­dzić, czy Ca­ro­lina rze­czy­wi­ście miała u nich pra­co­wać.

Nie­umiar­ko­wa­nie w je­dze­niu i pi­ciu

Na­tura chciała, że Gu­il­lermo przy­szedł na świat w mie­ści­nie La Lora nie­opo­dal Bur­gos. Wszy­scy uznali, że to bę­dzie cud, je­śli ma­leń­kie dziecko prze­żyje. Było po­twor­nie chu­dziut­kie i wy­glą­dało cał­ko­wi­cie bez­bron­nie, na­wet po­łożna nie spo­dzie­wała się, że prze­trwa noc. Nikt jed­nak nie mógł so­bie na­wet wy­obra­zić, jak po­tężną siłą zo­stała ob­da­rzona ta mała istotka i jaką wagę, w każ­dym zna­cze­niu tego słowa, osią­gnie.

Kiedy miał pół roku, matka kar­miła go kieł­ba­skami, które ma­luch po­że­rał łap­czy­wie, aż zo­sta­wała mu w rącz­kach tylko lepka osłonka. Lu­dzie ga­dali, że Mer­ce­des osza­lała, że dziecko się za­dławi, ale ni­gdy nic mu się nie stało, kieł­ba­ski zaś we­szły do jego co­dzien­nego ja­dło­spisu.

W szkole wciąż do­sta­wał nowe prze­zwi­ska, na­wią­zu­jące do jego drob­nej bu­dowy, ale na pierw­sze miej­sce wy­su­nął się zde­cy­do­wa­nie „Chu­dziak”; cho­ciaż z po­czątku się zło­ścił, bo wy­czu­wał po­gar­dliwy ton ró­wie­śni­ków, na­uczył się no­sić przy­do­mek z god­no­ścią i za­ak­cep­to­wał go do tego stop­nia, że kiedy ktoś go o coś py­tał, za­wsze uży­wa­jąc tego okre­śle­nia, on już prze­stał zwra­cać na nie uwagę, bo świet­nie wie­dział, że to już dawno nie jest zło­śliwa ksywka, a po pro­stu jego imię. Zmiana ta nie była jed­nak da­rem od losu, a ra­czej owo­cem jego in­te­li­gen­cji i de­ter­mi­na­cji. Miał tak sil­nie roz­wi­niętą umie­jęt­ność per­swa­zji, że po­tra­fił zmięk­czyć serce na­wet tej oschłej, ko­ści­stej ko­biety o zmę­czo­nych ży­ciem oczach, jak jego matka, żeby ku­piła mu cu­kierki, które w po­wo­jen­nej rze­czy­wi­sto­ści sta­no­wiły luk­sus dla więk­szo­ści ro­dzin. Po­tem wy­mie­niał je z ko­le­gami na chleb, a naj­chęt­niej ka­napki, albo na ja­kieś inne, znacz­nie bar­dziej po­żywne przy­smaki.

Dzięki temu za­skar­bił so­bie sza­cu­nek wśród dzieci z mia­steczka, a w wieku lat dzie­wię­ciu zo­stał hersz­tem swo­jej „bandy”. Na­mó­wił jej człon­ków, żeby po­szu­kali w do­mach albo gdzie­kol­wiek in­dziej róż­nych rze­czy, które wy­da­wały im się nie­przy­datne. Do­ko­ny­wał uważ­nej se­lek­cji, a kiedy prze­jeż­dżał han­dlarz sta­rzy­zną, sprze­da­wał mu je i za­ra­biał jedną czy dwie pe­sety, w za­leż­no­ści od ja­ko­ści to­waru. Na­stęp­nie ku­po­wał sło­dy­cze, które roz­dzie­lał mię­dzy całą grupę, choć oczy­wi­ście naj­więk­szą część łupu zo­sta­wiał so­bie – nie bez ko­zery to on był mó­zgiem ca­łego przed­się­wzię­cia.

Na­uczył się, tak jak jego brat, ni­gdy nic nie zo­sta­wiać na ta­le­rzu, choćby był za­ła­do­wany z górką, żeby unik­nąć siar­czy­stego klapsa od matki. Kiedy cza­sami zda­rzało mu się za­pro­te­sto­wać: „Mamo, nie chcę już wię­cej”, Mer­ce­des od­po­wia­dała groź­nym to­nem: „Mó­wi­łam, że wszystko ma być zje­dzone! Bo jak nie, to ty już wiesz…”. Ona na wła­snej skó­rze za­znała praw­dzi­wego głodu i nie za­mie­rzała do­pu­ścić, żeby pod jej da­chem zmar­no­wał się choćby okru­szek. I tak żo­łą­dek Gu­il­lerma przy­zwy­cza­jał się do po­chła­nia­nia ogrom­nych ilo­ści je­dze­nia, a jego wła­ści­ciel stop­niowo po­więk­szał się wszerz. Kiedy są­siadki mó­wiły: „Ale ten twój chło­pak py­zaty, Mer­ce­des!”, ona pę­kała z dumy; taki chło­pak to okaz zdro­wia.

W wieku czter­na­stu lat Gu­il­lermo mu­siał po­że­gnać się ze szkołą i za­cząć po­ma­gać ojcu w pra­cach po­lo­wych. Psze­nica, jęcz­mień, fa­sola i ziem­niaki nie in­te­re­so­wały go w naj­mniej­szym stop­niu. Ma­rzył tylko o tym, żeby zna­leźć wolną chwilę, scho­wać się – bo gdyby matka go przy­ła­pała, nie­źle by go prze­świę­ciła – i czy­tać książki, które ku­po­wał za pie­nią­dze pod­kra­dane Mer­ce­des, kiedy tylko po­zwo­lili mu za­brać się z kimś do Bur­gos.

W tym sa­mym cza­sie wy­ro­bił so­bie na­wyk je­dze­nia za­wsze wtedy, gdy się stre­so­wał albo czymś smu­cił. W miej­scach, w któ­rych za­szy­wał się z dala od lu­dzi, za­czął zo­sta­wiać su­szone wę­dliny i inne trudno psu­jące się prze­ką­ski, na wy­pa­dek na­głej po­trzeby. Żo­łą­dek roz­py­chał się jesz­cze bar­dziej.

Nie za­mie­rzał kon­ty­nu­ować ro­dzin­nej tra­dy­cji i zaj­mo­wać się rolą. Miał bar­dziej am­bitne plany. Po­wo­ła­nie do woj­ska było więc dla niego bło­go­sła­wień­stwem. Do­stał przy­dział do Sa­ra­gossy i gdy tylko się do­wie­dział, za­czął po­wta­rzać so­bie pod no­sem, ale z wiel­kim en­tu­zja­zmem, na­zwę tego mia­sta. Do­tych­czas ze sto­licy Ara­go­nii znał tylko dwo­rzec au­to­bu­sowy; przy­jeż­dżali tam z Bur­gos i prze­sia­dali się na au­to­bus do Te­ruel, skąd mu­sieli jesz­cze do­stać się do ro­dzin­nej wio­ski jego matki, Los Ce­re­zos, gdzie miesz­kali jego dziad­ko­wie i gdzie w dzie­ciń­stwie spę­dzał let­nie wa­ka­cje.

Kiedy wy­jeż­dżał, nie mógł się na­wet po­że­gnać z oj­cem, który już od kilku go­dzin pra­co­wał w polu. Matka cmok­nęła go w przed­po­koju, tylko na chwilę od­ry­wa­jąc się od swo­ich za­jęć, i po­wie­działa: „Wró­cisz jako męż­czy­zna”. Jedna tylko osoba od­pro­wa­dziła go na dwo­rzec, upie­ra­jąc się, żeby nieść jego woj­skowy wo­rek – pę­ka­jący z dumy brat Ber­nardo, który oprócz imie­nia odzie­dzi­czył po ojcu upodo­ba­nie do uprawy ziemi. Od po­czątku było ja­sne, że nie dzielą z bra­tem tych sa­mych za­in­te­re­so­wań.

Kiedy mie­rzyli go do mun­duru, a jego bujna grzywa była już tylko wspo­mnie­niem, le­karz ostrzegł go, żeby pil­no­wał wagi: „Je­steś na gra­nicy normy, chłop­cze. Nie wa­żysz wię­cej niż śred­nia dla two­jego wieku – uści­ślił – ale je­steś bar­dzo ni­ski. Uwa­żaj na to, co jesz. – Po czym za­wo­łał: – Na­stępny!”.

Za­częli wo­łać na niego „Pul­pet”, ale że był już przy­zwy­cza­jony do prze­zwisk, wziął sprawy w swoje ręce i po­sta­no­wił zor­ga­ni­zo­wać kon­kurs na wzór tego w Nie­ugię­tym Luke’u z Pau­lem New­ma­nem – kto zdoła po­żreć wię­cej ja­jek na twardo w ciągu go­dziny. Oso­bi­ście wo­lałby tra­dy­cyjną ka­szankę z Bur­gos, ale do­my­ślał się, że ta pro­po­zy­cja nie spo­tka się z po­par­ciem, więc osta­tecz­nie sta­nęło na jaj­kach. W za­wo­dach wzięło udział dzie­się­ciu uczest­ni­ków i cho­ciaż Gu­il­lermo dał radę zjeść tylko trzy­dzie­ści pięć, to i tak naj­wię­cej ze wszyst­kich. Wy­grał, do­pin­go­wany roz­en­tu­zja­zmo­wa­nymi okrzy­kami: „Pul­pet, Pul­pet!”. Jego po­pu­lar­ność roz­prze­strze­niła się ni­czym po­żar lasu i wkrótce stał się gwiazdą gar­ni­zonu. Wszy­scy chcieli spę­dzać z nim czas i słu­chać emo­cjo­nu­ją­cych opo­wie­ści o przy­go­dach, które w ra­zie po­trzeby zmy­ślał. Wszy­scy rzu­cali się na wy­przódki, żeby sta­wiać mu piwo i czę­sto­wać pa­pie­ro­sami, aż dła­wił się dy­mem i bą­bel­kami. Świet­nie się zresztą skła­dało z tym spon­so­ro­wa­niem, bo choć matka od czasu do czasu wy­sy­łała mu coś do je­dze­nia i nową ko­szulę, to nie do­sta­wał z domu zła­ma­nego gro­sza. Gu­il­lermo był za­chwy­cony służbą w woj­sku, co utwier­dzało go w prze­ko­na­niu, że na wsi nie ma dla niego przy­szło­ści.

Jed­nak bez wy­kształ­ce­nia i bez pie­nię­dzy mu­siał wró­cić do ro­dzin­nej wio­ski. Przez ten czas nic się tam nie zmie­niło, więc wkrótce znowu ha­ro­wał u boku ojca od świtu do zmierz­chu. Jego brat nie zgła­szał obiek­cji i spra­wiał wra­że­nie cał­kiem za­do­wo­lo­nego z ży­cia, ale Gu­il­lermo czuł się jak w matni, nie po­tra­fił zna­leźć wyj­ścia z sy­tu­acji. Prze­stało mu wy­star­czać czy­ta­nie ksią­żek, przez które za­ry­wał noce, i mu­siały mi­nąć trzy cią­gnące się w nie­skoń­czo­ność lata, za­nim spo­tkał na swo­jej dro­dze nową na­uczy­cielkę.

Miała czarne włosy i fi­gurę jak źdźbło psze­nicy, błysz­czące żywo oczy, które zda­wały się ko­mu­ni­ko­wać wię­cej niż słowa, i tak zmy­słowo ko­ły­sała bio­drami, że Gu­il­lermo cał­kiem stra­cił głowę. Był pod wiel­kim wra­że­niem, że dziew­czyna tak zgrab­nie cho­dzi na szpil­kach po bru­ko­wa­nych ulicz­kach, aż wy­rwał mu się długi i prze­ni­kliwy gwizd. Przy­po­mi­nała mu ga­zelę o ele­ganc­kich, peł­nych gra­cji ru­chach. A on za­mie­rzał upo­lo­wać tę ga­zelę.

Z po­czątku Su­sana (bo tak miała na imię) była od­porna na jego za­loty. Nie chciała po­wie­dzieć mu tego wprost, żeby nie zra­nić jego uczuć, ale cho­dziło o wy­gląd Gu­il­lerma; nad­mia­ro­wych ki­lo­gra­mów można było się po­zbyć, jed­nak praw­dziwy pro­blem le­żał gdzie in­dziej. Otóż Gu­il­lermo był od niej znacz­nie niż­szy, a temu nie dało się w ża­den spo­sób za­ra­dzić. Umar­łaby ze wstydu, gdyby ktoś ich ra­zem zo­ba­czył. Su­sana nie wie­działa jed­nak jesz­cze, że naj­sil­niej­szymi ce­chami oso­bo­wo­ści Gu­il­lerma były upór i wy­trwa­łość. „Czar­nulko, wyjdź za mnie, a bę­dziesz moją kró­lową!”, oświad­czał jej się co­dzien­nie, ob­sy­pu­jąc ją da­rami w ro­dzaju orze­chów czy bu­kie­tów la­wendy, a ona, chcąc nie chcąc, za­wsze się uśmie­chała. Opo­wia­dał jej naj­bar­dziej nie­stwo­rzone i zwa­rio­wane hi­sto­rie, a ona pę­kała ze śmie­chu. Pew­nego dnia jed­nak się nie po­ja­wił; po­dob­nie na­stęp­nego, i jesz­cze ko­lej­nego, a wtedy uświa­do­miła so­bie, że za nim tę­skni. I tak oto zdo­był serce Su­sany dzięki in­te­li­gen­cji i nie­złom­no­ści, bo kiedy znowu go zo­ba­czyła, od razu po­wie­działa: „Tak”.

Pew­nego sierp­nio­wego po­ranka, jak każ­dego dnia, Gu­il­lermo po­szedł w pole wraz z oj­cem i bra­tem. Oj­ciec za­ło­żył na głowę słom­kowy ka­pe­lusz, bo słońce miało tego dnia wy­jąt­kowo mocno przy­grze­wać, więc wo­lał się za­bez­pie­czyć. Rze­czy­wi­ście – du­szący ukrop spra­wiał, że raz po raz mu­siał prze­ry­wać pracę, żeby na­pić się wody z gli­nia­nego dzbana, który w ta­kie dni za­wsze miał ze sobą. Gu­il­lermo pra­co­wał na swoim za­go­nie, roz­grzany i szczę­śliwy, po­chło­nięty roz­my­śla­niem o zbli­ża­ją­cym się ślu­bie. Kiedy pod­niósł na chwilę głowę, żeby otrzeć z czoła pot, zo­ba­czył, jak jego oj­ciec upada na su­chą spę­kaną zie­mię Wrza­snął: „Ber­nardo!”, sam nie wie­dząc, czy zwraca się do ojca, czy do brata, i rzu­cił się w jego stronę. Schy­lił się, ale było już za późno, oj­ciec umarł na ziemi, z któ­rej żył.

Ślub był bar­dzo skromny. Su­sana su­ge­ro­wała, żeby to odło­żyć, ale Gu­il­lermo od­mó­wił, chciał jak naj­szyb­ciej roz­po­cząć ży­cie z żoną. Dla jego matki, ubra­nej od stóp do głów na czarno, uro­czy­stość przy­po­mi­nała ra­czej po­grzeb, ale nie uro­niła ani jed­nej łzy, ani razu nie za­łkała. Była ko­bietą za­har­to­waną przez ży­cie, przy­wy­kła przyj­mo­wać wszystko, co jej się przy­tra­fiało. Jego brat Ber­nardo i nie­liczni krewni Su­sany, któ­rzy wzięli udział w uro­czy­sto­ści, ro­bili, co w ich mocy, żeby po­pra­wić at­mos­ferę, ale bez skutku. Z cza­sem Gu­il­lermo za­czął ża­ło­wać tam­tej de­cy­zji, bo choć Su­sana ni­gdy nie ro­biła mu wy­rzu­tów, wie­dział, że nie o ta­kim ślu­bie ma­rzyła.

W spadku otrzy­mał po­łowę oj­co­wi­zny, reszta przy­pa­dła bratu. Los spra­wił, że ta zie­mia, która za­wsze była dla niego pie­kłem, stała się źró­dłem jego chwały. Pod spę­kaną glebą krył się je­den z naj­bar­dziej po­żą­da­nych przez ludz­kość skar­bów – ropa. Choć wy­da­wało się to nie­wia­ry­godne, pod sto­pami miał czarne złoto.

Szybko po­zbył się grun­tów, sprze­da­jąc je po hor­ren­dal­nej ce­nie pew­nemu an­giel­skiemu przed­się­bior­stwu. Z kie­sze­niami i kon­tem ban­ko­wym peł­nymi go­tówki mógł za­in­we­sto­wać w in­te­resy, które bar­dziej go po­cią­gały. Wie­dział, że dzięki in­te­li­gen­cji, upo­rowi, pra­co­wi­to­ści i za­moż­no­ści na pewno od­nie­sie suk­ces. Na­uczył się ota­czać kom­pe­tent­nymi, oso­bi­ście do­bie­ra­nymi współ­pra­cow­ni­kami – „Nie li­czy się ilość, ale ja­kość”, ma­wiał – i za­czął wzno­sić im­pe­rium. Wkrótce prze­niósł się do Ma­drytu i z cza­sem stał się jed­nym z naj­bo­gat­szych lu­dzi w kraju.

Za­pi­sy­wał się na kursy i szko­le­nia, uczył się po no­cach, a przy śnia­da­niu utrwa­lał nowo na­bytą wie­dzę. Mu­siał oka­zać się godny no­wego sta­no­wi­ska i nie za­mie­rzał do­pu­ścić, żeby któ­ry­kol­wiek z pra­cow­ni­ków prze­wyż­szał go wie­dzą. Żył jed­nak w cią­głym na­pię­ciu – tyle zmian, tyle no­wych osób, strach przed po­rażką; stre­so­wał się, a wtedy mu­siał jeść. Su­sana pró­bo­wała go pil­no­wać, po­zor­nie się kon­tro­lo­wał, ale po kry­jomu, tak jak daw­niej, wyj­mo­wał za­cho­mi­ko­wane je­dze­nie i da­wał upust swemu nie­po­skro­mio­nemu ape­ty­towi. Do tego na­leży do­dać nie­zli­czone zo­bo­wią­za­nia służ­bowo-to­wa­rzy­skie, które wią­zały się z nie­umiar­ko­wa­nym spo­ży­wa­niem al­ko­holu i pa­le­niem. Żo­łą­dek Gu­il­lerma co­raz bar­dziej się po­więk­szał.

W końcu osią­gnął peł­nię szczę­ścia – choć mu­sieli cze­kać nieco dłu­żej, niż się spo­dzie­wali, jego uko­chana Su­sana dała mu to, czego pra­gnął naj­bar­dziej na świe­cie: sy­nów. Naj­pierw uro­dził się Ber­nardo, na­zwany tak na cześć wujka, a po­tem Gu­il­lermo; wo­łali na niego Willy. Ro­dzina była w kom­ple­cie.

To były naj­in­ten­syw­niej­sze i naj­szczę­śliw­sze lata jego ży­cia. Biz­nes się krę­cił, a on czuł mo­ty­wa­cję, żeby cią­gle się roz­wi­jać. W domu cze­kało na niego dwóch uro­czych chłop­ców, któ­rzy rzu­cali mu się na szyję, gdy tylko prze­kra­czał próg domu, choć znacz­nie czę­ściej mógł tylko po­pa­trzeć, jak słodko śpią, tak późno wra­cał bo­wiem z pracy. No i oczy­wi­ście jego naj­sil­niej­sza pod­pora, przy­ja­ciółka, żona. Wie­dział, że bez niej wszystko wy­glą­da­łoby zu­peł­nie ina­czej.

Z ko­lei Su­sana stop­niowo przy­sto­so­wy­wała się do swo­jej no­wej po­zy­cji. Nie była już wiej­ską na­uczy­cielką, ma­rzącą o prze­ka­zy­wa­niu wie­dzy nie­sfor­nym smar­ka­czom, nie była już także Su­saną – stała się żoną Gu­il­lerma Graua, z ca­łym do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza. Brała udział w im­pre­zach cha­ry­ta­tyw­nych, za­pra­szano ją na her­batkę, to­wa­rzy­szyła mę­żowi pod­czas ban­kie­tów; mo­gła cho­dzić na za­kupy i wy­da­wać tyle, ile chciała, ni­komu się nie tłu­ma­cząc. Gu­il­lermo za­wsze był szczo­dry i za­le­żało mu na tym, żeby jego żo­nie ni­czego nie bra­ko­wało. Nie cho­dzi o to, że ta­kie ży­cie jej się nie po­do­bało, po pro­stu nie czuła się już tak po­ży­teczna jak daw­niej; nie chciała też, żeby ta nowa rze­czy­wi­stość za­śle­piła ją i spra­wiła, że za­po­mni o swo­ich ko­rze­niach.

Chłopcy do­ra­stali, a jak to się mówi: „duże dzieci – duży kło­pot”. Naj­wię­cej zgry­zot przy­spa­rzał im Ber­nardo. Kiedy znowu mu­sieli wy­cią­gać go z ja­kiejś nie­przy­jem­nej sy­tu­acji, w którą się wpa­ko­wał, i ocze­ki­wano od nich wy­ja­śnień, ro­dzice uśmie­chali się po­błaż­li­wie i mó­wili: „Cza­sem jest tro­chę kon­flik­towy, ale to taki wiek”. A Gu­il­lermo od­czu­wał prze­możną po­trzebę na­pcha­nia so­bie żo­łądka. Pod­ja­da­nie i po­pi­ja­nie mię­dzy po­sił­kami we­szło mu w na­wyk, po­dob­nie jak ukry­wa­nie tej sła­bo­ści przed Su­saną.

Mu­siało mi­nąć jed­nak jesz­cze parę do­brych lat, za­nim za­dano mu osta­teczny cios, który uczy­nił z Gu­il­lerma czło­wieka cho­ro­bli­wie oty­łego. Był pierw­szy stycz­nia, nie­mal do­kład­nie trzy­na­ście lat temu, kiedy za­dzwo­niono z in­for­ma­cją, że jego syn Willy zgi­nął w wy­padku dro­go­wym. Gu­il­lermo pra­wie wpadł w obłęd z roz­pa­czy – za­le­d­wie pół roku wcze­śniej stra­cił brata, a te­raz pa­dło na jego syna.