Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 grudnia na jednym z ekskluzywnych madryckich osiedli pewna kobieta znajduje ciało swojej sąsiadki Caroliny Martín. Jaime Reyes, śledczy z dużym doświadczeniem, wraz z podinspektorem Manuelem Serrą, początkującym funkcjonariuszem policji, wszczynają dochodzenie mające wyjaśnić przyczynę śmierci.
Z czasem przekonują się, że w zasadzie każdy z bliskich Caroliny miał powód, aby ją zabić, a do tego osobowości podejrzanych odpowiadają kolejnym grzechom głównym. Śledztwo inspektorów wciągnie ich w sieć ambicji, zdrad i wielkich pieniędzy, aż w końcu odkryją sekretne i mroczne interesy tych, którzy otaczali Carolinę. Ale… który z grzechów ją zabił?
Eugenia Dalmau to hiszpańska autorka kryminałów, która urodziła się i studiowała w Walencji. Jak mówi, najbardziej niespodziewane miejsce albo wiadomość może sprawić, że wymyśla historię, a najbardziej absurdalne sytuacje pozwalają jej stworzyć bohatera. W swoich powieściach łączy suspens z codziennymi sytuacjami, bo czy istnieje coś bardziej intrygującego od samego życia?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: El pecado que mató a Carolina Martín
Przekład z języka hiszpańskiego: Katarzyna Okrasko i Agata Ostrowska
Copyright © Eugenia Dalmau, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Marcin Słociński
Redakcja: Justyna Kukian
Korekta: Anna Nowak
ISBN 978-91-8034-960-4
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla Natalii, Martiny i Pompeya.I dla moich rodziców.
Prolog
Wiosna 2017
Sześć miesięcy po odnalezieniu zwłok
Od chwili wybuchu skandalu medialnego moje życie stało się koszmarem. Nadal czuję napięcie, kiedy muszę skręcić za róg ulicy, boję się, że czai się tam jakiś przebiegły dziennikarz, gotów rzucić mi się do gardła. Najgorsze są jednak telefony. Mieszkam w Madrycie od roku i nigdy nie otrzymywałem tylu impertynenckich, a z czasem po prostu nużących telefonów, co w ostatnich miesiącach; na ekranie komórki wyświetlają się jeden po drugim nieznane numery. Kiedy ta nawałnica dopiero się zaczynała, a ja jak głupi naciskałem zieloną słuchawkę, natarczywe pytania waliły mi w uszy jak lawina kamieni: „Młodszy inspektorze Serra, to było samobójstwo czy morderstwo? Czego możemy się teraz spodziewać? Proszę się nie rozłączać, panie Manuelu!”. Przy pierwszych takich rozmowach, zanim się rozłączyłem, miałem na tyle taktu, by rzucić trzy słowa: „Nie jestem upoważniony”. Potem już nawet tego mi się nie chciało.
Cieszę się, że z każdym kolejnym dniem tych telefonów jest coraz mniej; wiedzą już, że nie odbiorę. Nie mogę jednak tracić czujności, bo dziennikarze zawsze krążą nad policjantami jak sępy, a sprawa Caroliny Martín, którą wraz z inspektorem, ze względu na osobliwe cechy podejrzanych, nazwaliśmy roboczo „Sprawą grzechów głównych”, to ostatnio jeden z najbardziej soczystych kęsków dla prasy. Uzyskanie wywiadu na wyłączność, relacji bogatej w najkrwawsze detale, i to z inspektorem odpowiedzialnym za dochodzenie – to byłby prawdziwy Święty Graal dla wybranego szczęśliwca. Nic takiego jednak nie nastąpi.
Przypuszczam, że uwzięli się właśnie na mnie, bo sprawiam wrażenie łatwej ofiary: adidasy i skórzana kurtka, średni wzrost, ciemne włosy, a przede wszystkim – młody wiek. Niektórzy błędnie uważają to za jednoznaczne z głupotą i naiwnością; mogą sobie jednak myśleć, co chcą, ja nigdy nie puszczę pary z ust. Po pierwsze z uwagi na moją lojalność wobec formacji, do której należę, a po drugie dlatego, że po tylu miesiącach bliskiego obcowania z Caroliną zacząłem czuć do niej coś szczególnego. Nigdy nie poznałem nikogo tak blisko, intymnie i intensywnie. Wiem o tej kobiecie wszystko, mimo że nigdy nie widziałem jej na oczy żywej. Czuję się tak z nią związany, że nie potrafiłbym jej zdradzić.
Ale żeby wiedzieć to, co wiemy tylko my nieliczni, a czego wiele osób chciałoby się dowiedzieć, trzeba zacząć od początku i cofnąć się do ubiegłych świąt, kiedy dopiero zaczynałem pracę na komisariacie i nawet przez myśl by mi nie przeszło, że mógłbym pracować pod zwierzchnictwem inspektora Jaimego Reyesa.
26 grudnia 2016
1
Jaime
– Inspektorze, komisarz wzywa do siebie – powiedziała Reyesowi Angelines, główna sekretarka wydziału zabójstw. Musiała podnieść głos, żeby przekrzyczeć panujący zgiełk, i podejść bliżej do biurka inspektora.
Znajdowaliśmy się w obszernym prostokątnym pomieszczeniu, w którym bez trudu mieściło się dziesięć ustawionych w szeregu biurek. Oddzielały je panele, na tyle wysokie, żeby nie widzieć sąsiada, gdy się siedzi, ale wystarczyło wstać, by mieć na oku pracujących policjantów. Biurko inspektora Reyesa stało w pewnym oddaleniu od reszty, w jednym z kątów pod oknem. Jedyną osłonę stanowiły potężne sterty papierów na brzegu biurka.
Jaime Reyes podniósł głowę, a kiedy wstawał, z ruchu jego ust odczytałem wymamrotane: „A ten czego znowu chce? Nie ma jeszcze dziesiątej, a ciągle mi zawracają dupę”.
Śledziłem wzrokiem jego ruchy. Angelines uprzedziła mnie, że ze mną komisarz także chce się widzieć, więc starając się nie rzucać w oczy, podszedłem do drzwi gabinetu szefa i czekałem na swoją kolej. Nie mogłem nie usłyszeć toczącej się tam rozmowy:
– Dzień dobry, Jaime, zamknij drzwi i siadaj – przywitał się komisarz López. – Musisz jechać w okolice pola Federacji Golfa, to niedaleko stąd, na osiedle Los Cerezos. Znaleziono ciało kobiety w jej własnym domu… I niewiele więcej mogę ci powiedzieć.
– Morderstwo? Samobójstwo? – zapytał Reyes. – Jeszcze się okaże, że to jakaś staruszka, którą Pan wezwał do siebie, i nasza ekipa jest tam potrzebna jak koszula w dupie – narzekał. – Panie komisarzu, jest dwudziesty szósty grudnia, zimno jak w psiarni, a ja mam górę zaległej roboty. Mam nadzieję, że ta wycieczka nie okaże się stratą czasu. – Po chwili dodał jeszcze: – Los Cerezos? Osiedle Czereśniowe? W życiu nie widziałem w Madrycie drzewa czereśniowego, a chodzę po tym padole już pięćdziesiąt dziewięć lat.
– Nie marudź. Na razie nic nie wiadomo, a może to będzie ta duża sprawa, na którą czekałeś – odparł komisarz. – Funkcjonariusze, od których otrzymaliśmy zgłoszenie, mówią, że zaalarmowała ich wścibska sąsiadka. Kiedy zjawili się na miejscu, czekała już na ganku domu ofiary. Sąsiadka przedstawiła się jako Pilar. Twierdzi, że ofiara nazywała się Carolina Martín i miała czterdzieści jeden lat, chociaż wyglądała na znacznie mniej, cytując dosłownie tę Pilar, której wypowiedź powtórzyli nam funkcjonariusze – oznajmił. – Nasi nie dopatrzyli się żadnych oznak przemocy, jeśli nie liczyć strąconej na podłogę lampki. Na pierwszy rzut oka wszystko wskazuje na zawał, ale świadek upiera się, że babka była zdrowa jak ryba i jej śmierć wydaje się mocno podejrzana – dodał. – Poinformowaliśmy już sąd, zwłoki ma obejrzeć na miejscu lekarz sądowy. Podjedź tam, może zauważysz coś odbiegającego od normy, zadecyduj, czy trzeba tam wysłać chłopaków, żeby zbadali sytuację i zebrali ślady. Jesteś najlepszy w takich sprawach.
– Taa, najlepszy, a przy okazji jedyny, który jest tutaj w święta. Połowa komisariatu ma wolne – skwitował Jaime znużonym głosem. – W związku z tym muszę jechać sam. Fuentes i Gómez pojechali do innego wezwania.
– Nie, nie – poprawił go komisarz. – Weź Serrę. Ucieszy się, a poza tym musi się wdrażać do pracy w terenie.
– Ten żółtodziób?! – wrzasnął zdumiony Reyes. – Manolito? To już wolę jechać sam, panie komisarzu, naprawdę. Nie mam dziś nastroju, żeby odpowiadać na jego głupie pytania w samochodzie, a na pewno będzie miał ich całą masę. – Usłyszałem, jak wzdycha ciężko, ale w końcu umilkł. Reyes prawdopodobnie wiedział, że kiedy komisarz coś sobie umyśli, to nawet sam Pan Jezus nie wybiłby mu pomysłu z głowy, postanowił więc się już dłużej nie kłócić.
– Jaime, to rzeczywiście może być rutynowa inspekcja, za godzinę będziecie z powrotem… Chłopak musi się szkolić, potrzebuje praktyki, a nie znajdzie przecież lepszego nauczyciela niż ty – próbował go zmiękczyć López. – Pamiętaj, że z tobą też ktoś musiał się tak męczyć. Poza tym, jak sam zauważyłeś, nikogo innego nie ma. No już, bierz chłopaka i jedźcie. – Zabrzmiało to raczej jak rozkaz niż jak propozycja. – I informuj mnie, jeśli pojawi się coś nowego.
Domyśliłem się, że rozmowa dobiegła końca, odskoczyłem więc szybko od drzwi i żeby ukryć niecierpliwość i podniecenie, wdałem się w pogawędkę z kolegą. Dzięki temu mogłem ukradkiem obserwować inspektora, który wyszedł z gabinetu szefa z ponurym grymasem na twarzy, po czym zebrał swój płaszcz, szalik, notatnik i mnie. Nie musiałem już stawiać się u komisarza.
Droga na miejsce zdarzenia przebiegła wbrew przewidywaniom Reyesa. Chociaż rozsadzał mnie entuzjazm i wdzięczność, że to właśnie mnie wybrano na jego partnera, nie dałem tego po sobie poznać najdrobniejszym nawet gestem, nie powiedziałem też ani słowa ponad to, czego wymagają zasady dobrego wychowania.
Jaime Reyes milczał jak głaz, a mnie aż świerzbiło, żeby zagadać. Był prawdziwą instytucją organów ścigania; mawiano, że potrafi rozwiązać sprawę, za jedyny ślad mając niedopałek. W sumie nic dziwnego, że tak dobrze znał się na niedopałkach, bo nie przestał palić ani na chwilę, od kiedy wsiedliśmy do szarego peugeota 307, który wydział powierzył mu do wyłącznej dyspozycji.
Wiedziałem o nim tyle, ile zasłyszałem na komisariacie i ile powiedziała mi, oczywiście w najwyższym zaufaniu, plotkara Angelines – drobna, żywa sekretarka, zatrudniona w policji od tak dawna, że kiedy pytało się ją o staż pracy, niezmiennie odpowiadała, że się tam urodziła. Jaime Reyes miał być jednym z najlepszych w swoim fachu: inteligentny i bystry, drobiazgowy, niezmordowany, a przede wszystkim – ambitny. Na początku jego kariera wystrzeliła jak rakieta, ale po śmierci żony i syna przed piętnastu laty ambicja całkiem go opuściła i chociaż nadal pracował z równie dużym zaangażowaniem, wolał trzymać się w cieniu i ograniczać do minimum interakcje z ludźmi. Zrobił się z niego samotnik.
Angelines i inne weteranki z komisariatu zgadzały się, że z inspektora był kiedyś niezły przystojniak: wysoki, śniady, z szelmowskim uśmieszkiem, zawsze nienagannie ubrany, z wyraźnie zaznaczonym przedziałkiem i włosami ułożonymi na żel. Komplemenciarz, ale z klasą. Wszystkie do niego wzdychały.
Ja nadal nie zamieniłem z nim ani słowa i trudno było mi dostrzec tego donżuana, który figlarnie puszczał oczka do kobiet szalejących na jego punkcie. Owszem, widać było jeszcze ślady jego dawnej świetności: ani grama tłuszczu i gęsta czupryna, ale czerń włosów przetykały już siwe pasma, a od czasu do czasu jakiś niesforny kosmyk wymykał się spod kontroli. Barki zaczynały nieco opadać do przodu pod niedoprasowaną koszulą, a w płaszczu widniała jedna czy dwie dziury wypalone przez nieuwagę papierosem. Najwyraźniej stracił wszelkie zainteresowanie swoim wyglądem i pogrążył się w melancholii.
– Co się stało, szefie? Zabili kogoś? – spytałem, żeby powiedzieć cokolwiek, chociaż oczywiście znałem odpowiedź.
– Czyli ty jesteś Manolito, ten młody – odpowiedział powoli i z namysłem.
– Tak.
Mógłbym odpowiedzieć bardziej wylewnie, ale intuicja i opowieści Angelines poradziły mi, żeby się nie rozgadywać.
– Kobieta – odparł inspektor po dłuższej chwili. – Wygląda na zawał, ale sąsiadka się upiera, że ktoś ją zabił. Zaraz się przekonamy, czy to tylko strata czasu. – Po kolejnej minucie dodał jeszcze: – Chociaż skoro świadek twierdzi, że zawał wydaje się mało prawdopodobny, to musi mieć jakiś powód.
– Tak jest – odważyłem się wybąkać pod nosem.
Od tamtej chwili zapanowała grobowa cisza. Inspektor Reyes ewidentnie był człowiekiem wyjątkowo małomównym.
Na szczęście z dzielnicy Hortaleza, gdzie znajdował się komisariat, drogą M-40 dotarliśmy do Los Cerezos w zaledwie dwadzieścia minut. Nie wiem, czy wytrzymałbym dłużej w szarych kłębach wypełniających samochód; można by powiesić siekierę w powietrzu zadymionym przez co najmniej osiem papierosów (tyle naliczyłem), które zdążył wypalić mój zwierzchnik. Ogrzewanie było rozkręcone do maksimum, a że Reyes nie otwierał okna, ja z szacunku też nie odważyłem się opuścić szyby, więc prawie nie dało się oddychać. Modliłem się do wszystkich świętych, żebym nie udusił się na śmierć albo nie dostał raka płuc. Musieli mnie wysłuchać, bo w normalnych warunkach podróż zajęłaby nam ponad pół godziny; w Madrycie zawsze jest straszny ruch, ale w okresie świątecznym rozpętuje się prawdziwe piekło.
Osiedle okazało się bardzo eleganckie i zadbane. Wszystkie ulice obsadzono drzewami, a choć z powodu zimna niektóre nie miały liści, kontrastowały z idealnie przystrzyżonymi trawnikami w ogródkach i na polu golfowym, położonym w samym centrum osiedla. Mimo niskiej temperatury tu i tam widziało się chłopców na rowerach i dziewczynki ze skakankami.
Pomyślałem o mojej matce. Uznałaby, że to idealne miejsce dla mnie, w odróżnieniu od, jak mówiła, wynajętej klitki w dzielnicy spelun i szemranych typów, czyli okolicy Plaza de Santa Ana, gdzie ja czułem się jak ryba w wodzie. Przypuszczam jednak, że nawet przez trzy życia nie zdołałbym zarobić na dom w Los Cerezos.
Dzięki wskazówkom Google Maps od razu znaleźliśmy właściwy adres. Gdy tylko skręciliśmy w ulicę, zauważyliśmy radiowóz. To był jedyny widoczny pojazd, domyśliliśmy się więc, że nikt inny jeszcze nie przyjechał, a mieszkańcy mieli garaże.
Duży piętrowy bliźniak stał w prywatnym ogrodzie. Wokół całej działki rósł niski żywopłot, a żeby dostać się do drzwi, trzeba było przejść około dwudziestu metrów po ścieżce z drewnianych belek.
Czekało już na nas dwóch mundurowych i starsza pani, wyraźnie wzburzona, jakby nie mogła uwierzyć, co się dzieje. Jaime Reyes zgasił papierosa w kieszonkowej popielniczce i ruszył do działania.
– Dzień dobry – przywitał się. – Inspektor Hernández i inspektor Fernández. – Zerknął ukradkiem na funkcjonariuszy i mógłbym przysiąc, że puścił do nich oko. Zamurowało mnie, ale domyśliłem się, że nie chce podać prawdziwego nazwiska, na wypadek gdyby świadek okazała się przesadnie gadatliwa i natrętna; dzięki temu nie będzie mogła go namierzyć. – Chodźmy do środka trochę się rozejrzeć.
– Nazywają się panowie jak policjanci u Tintina! Co za zbieg okoliczności! – zawołała kobieta. – Mój syn uwielbiał te komiksy, kupowaliśmy wszystkie tomy. Czytał je pan, inspektorze? Ja najbardziej lubiłam oglądać obrazki. Tak, mam w domu całą kolekcję. Syn się ożenił i nie chciał zabrać tych książek, wie pan, a ja mu ciągle suszę głowę, bo zajmują mi mnóstwo miejsca…
Opowiedziałaby nam całą historię swojego życia, gdyby Reyes jej nie przerwał, choć zrobił to bardzo elegancko.
– Przepraszam, pani…
– Pilar, Pilar Torres – odparła nerwowo, nie przestając poprawiać sobie włosów, świeżo od fryzjera.
– Pani Pilar, bardzo proszę, żeby poszła pani do siebie, oczywiście w towarzystwie funkcjonariuszy, i napiła się czegoś… może herbatki z lipy? Potem do pani zajrzymy i będzie nam pani mogła wszystko opowiedzieć. Pani zeznania mogą mieć kluczowe znaczenie dla sprawy, zależy nam więc, żeby była pani jak najbardziej opanowana, tak by wyjaśnić nam wszelkie wątpliwości. Może być pani kluczowym elementem dochodzenia – tłumaczył inspektor spokojnie, patrząc jej w oczy, tak by czuła się ważna. Kobieta z przejęciem kiwała głową.
– Niech się pan nic nie boi, wszystko wam opowiem. Carolinę ktoś zabił, jestem tego pewna. Taka ładna, sympatyczna dziewczyna… Żaden zawał – wyszlochała.
– Dobrze, proszę spokojnie na nas poczekać, to może nam trochę zająć.
– Będę musiała jechać na komisariat? Długo to potrwa? Umówiłam się z koleżankami na poobiednią partyjkę kanasty i muszę dać im znać, jeśli mnie nie będzie, bo nie mogę zostawić partnerki bez pary.
– Proszę się nie obawiać, na pewno pani zdąży – orzekł uspokajająco Reyes, po czym obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni, żeby wejść do domu, a ja stanąłem za nim.
– Świetnie sobie pan z nią poradził, szefie! Musielibyśmy tu z nią sterczeć do wieczora – podlizywałem się. Ale on zatrzymał się nagle i zwrócił w moją stronę.
– Nie daj się zwieść pozorom, Manolito. Powiedziałem samą prawdę. Ta kobieta znała ofiarę, a na kilometr widać, że jest bystra i spostrzegawcza. Jeśli ma rację, to bardzo nam się przyda – pouczył mnie.
– Oczywiście ma pan rację, ale przecież straszna z niej gaduła, no i nie wiem, nie wygląda na bardzo starą, ale skoro ma żonatego syna, który czytywał Tintina, to musi mieć… siedemdziesiąt, siedemdziesiąt pięć lat? – usprawiedliwiałem się.
– Słusznie. Wygląda na młodszą, ale widać, że o siebie dba i jest bardzo aktywna. Nie zapominaj też, że z wiekiem przychodzi mądrość i doświadczenie. Poza tym ta kobieta może opowiedzieć nam naprawdę wszystko. No dobrze, zobaczmy, co się tu wydarzyło. Włóż rękawiczki – przypomniał mi protokół – i ochraniacze na buty.
2
Carolina
Dom urządzono z dużym smakiem, między nowoczesnymi meblami i sprzętami tu i tam stały antyki. Panowała tam ciepła, przytulna atmosfera. Wystrój wnętrz musiał kosztować fortunę. Biele, szarości i beże – przypomniała mi się koleżanka z kryminologii; ta sama, w której zakochałem się po uszy, a nawet po czubek głowy, a ona żaliła mi się na niepowodzenia sercowe z innymi typami. Ona właśnie twierdziła, że wystarczy ograniczyć się do tych trzech kolorów, żeby stać się geniuszem wystroju wnętrz.
Poszliśmy do salonu, gdzie na kanapie leżało na lewym boku ciało kobiety. Na palcu serdecznym prawej ręki, wyciągniętej prosto, błyszczał brylantowy pierścionek z motywem kamelii; lewa ręka, przygnieciona i zgięta, zakrywała dłonią gardło. Jasnobrązowe włosy zasłaniały twarz. Kobieta miała na sobie dopasowaną czarną sukienkę, ukazującą szczupłe ciało o idealnych proporcjach, i buty na obcasie w tym samym kolorze; na podeszwach widniał wybity złoconymi literami napis „Prada”. Na dywanie i kanapie walały się rozsypane perły z zerwanego naszyjnika.
– Wygląda na to, że mamy szczęście, dotarliśmy tu jako pierwsi, a jeśli Pilar niczego nie dotykała, to miejsce zdarzenia jest nienaruszone – powiedział Jaime, jakby do siebie, po czym, głośniej i zwracając się już bezpośrednio do mnie, zapytał: – Zauważyłeś coś dziwnego? – Przyglądał się uważnie zwłokom.
Nie miałem ochoty podchodzić zbyt blisko –– choć nigdy nie przyznałbym się do tego głośno, trupy stanowiły jedyny aspekt pracy w policji, za którym nie przepadałem – ale ukradkiem wziąłem głęboki wdech, schyliłem się i zacząłem oględziny, starając się niczego nie dotknąć przed przybyciem specjalistów od kryminalistyki.
– Paznokieć! Brakuje jej kawałka paznokcia, szefie! – zawołałem triumfalnie. – Ma idealny manikiur, ale paznokieć prawego palca wskazującego jest złamany, widać mięso. Lewą dłoń zasłaniają włosy, wolę nie dotykać. – Potem dodałem: – No i ten pierścionek, niezły kamień na środku! Ach! – wyrwało mi się. – A ta lampka na podłodze ma zepsuty kabel. Moim zdaniem ktoś tak mocno ciągnął, że w końcu się urwał.
– Dobre spostrzeżenia – pogratulował mi, jednocześnie dzwoniąc po posiłki, żeby przeprowadzić badanie miejsca zdarzenia. – Ale chodziło mi o to, czy zauważyłeś, że palą cię stopy, a jednocześnie jest zimno w chuj.
– No tak, ale okna są otwarte, a jest grudzień w Madrycie, to nie Karaiby. A ciepło w nogi jest od ogrzewania podłogowego – wyjaśniłem.
– Skoro ktoś siedzi sobie spokojnie w domu, z ogrzewaniem rozkręconym na maksa, to po co miałby otwierać okna? – pytał niby mnie, chociaż tak naprawdę rozmawiał sam ze sobą.
– Może sąsiadka otworzyła. Weszła i może poczuła zapach…
– Gdyby to Pilar otworzyła okna, już byśmy o tym wiedzieli. I na pewno nie chodziło o zapach zwłok. Nasza piękna nieboszczka jest jeszcze sztywna – tłumaczył, odgarniając nieco włosy ofiary – więc nie zaczął się proces rozkładu. Obstawiam, że nie żyje od dwóch dni, może trzech, bo niskie temperatury lepiej konserwują.
– W takim razie, skoro to nie sąsiadka, to może denatka poczuła się źle, zaczęła się dusić i pootwierała okna, żeby zaczerpnąć powietrza.
– Ha! Dusiła się! Czyli nie zawał, bo podczas zawału boli w klatce piersiowej. A więc twoim zdaniem, kiedy ktoś czuje się źle, bo brakuje mu powietrza, to biega po całym domu i otwiera okna, zamiast otworzyć jedno i zostać przy nim, próbując nabrać powietrza. Nie logiczniej byłoby zadzwonić na pogotowie?
– Może coś jadła i się zadławiła, a może coś wzięła… Zresztą wydaje mi się, że zamierzała zadzwonić, szefie, wyciąga tę rękę w stronę stolika, na którym stała lampka i nadal stoi telefon.
Jeszcze przez jakiś czas wysnuwałem kolejne hipotezy, ale przerwało nam przybycie zespołu kryminalistycznego. Zostawiliśmy zwłoki i poszliśmy obejrzeć fotografie, ulokowane strategicznie w różnych punktach mieszkania. Na niemal wszystkich pojawiała się kobieta o brązowych włosach ze złotymi refleksami i obaj zgodziliśmy się, że to Carolina. Na jednym grała w golfa, na innym była nad morzem, czy to z przyjaciółmi, czy to pewnie z rodzicami. Na wszystkich zdjęciach się uśmiechała; na policzkach robiły jej się urocze dołeczki i patrzyła na nas spomiędzy ramek wesołymi oczami o barwie miodu.
– Jaka ładna dziewczyna! – ośmieliłem się skomentować. – Rzeczywiście wygląda dużo młodziej. No chyba że to stare zdjęcia i dlatego…
– I taka pełna życia… – dodał Jaime. – Niektóre zdjęcia są aktualne. Zobacz, tutaj z koleżankami, a w tle plakaty kandydatów z ostatnich wyborów. A tutaj to chyba Albert Rivera. – W zamyśleniu potarł się po podbródku. – Myślę, że Pilar ma rację, to nie był zawał – stwierdził.
Kontynuując oględziny, weszliśmy po schodach na piętro. Znaleźliśmy się w dużej, przestronnej sypialni, w której na honorowym miejscu wisiała ogromna czarno-biała fotografia przedstawiająca dom w sosnowym lesie na klifie. Zdjęcie zrobiono od strony morza, na skałach było widać pianę z roztrzaskujących się fal.
Pod oknem stały dwie olbrzymie walizki; okazały się puste. Na łóżku leżała czarna prostokątna torebka z logo Hermèsa. Górna szuflada szafki nocnej była wysunięta. Głowa przy głowie zajrzeliśmy do środka. Nic szczególnego nie rzucało się w oczy: flakonik perfum Narcisa Rodrigueza, jakieś bransoletki, okulary przeciwsłoneczne i egzemplarz Sprzysiężenia głupców.
Pootwieraliśmy szafki, ale oprócz tony ubrań i butów, poukładanych idealnie jak w wojsku, wszystko wydawało się normalne. Podobnie było w łazience i reszcie pomieszczeń.
– Albo ta babka była nieuważna, ale nie wydaje mi się, sądząc po tym, jaki porządek tu wszędzie panuje, albo ktoś szukał czegoś w pośpiechu i znalazł – oznajmił Jaime. – Ta wysunięta szuflada zupełnie mi tu nie pasuje.
– A te walizki, szefie? Wróciła skądś czy właśnie się wybierała? Ma tu wszystko poukładane i jeszcze dużo miejsca w szafach, na pewno nie trzymała ich tak na wierzchu.
– Możliwe, że temu komuś, kto przyszedł po to coś, bardzo zależało, żeby zdążyć przed jej wyjazdem – mruknął inspektor.
– Powinniśmy zajrzeć do torebki, może znajdziemy komórkę i naprowadzi nas to na jakiś trop – zaproponowałem.
– Tak, ale później. Kiedy zdejmą odciski palców, zabiorą dowody na komisariat i będziemy mogli tam sobie wszystko spokojnie obejrzeć. Teraz powinniśmy porozmawiać z sąsiadką.
Zamknął powoli drzwi pokoju.
– Chce pan, żebym powiedział, co uważam? – spytałem, kiedy schodziliśmy na parter.
– Też pytanie! Mój drogi Manolito, powiedz mi to natychmiast, czekam od samego rana. – I wbił we mnie świdrujące spojrzenie. – Zamieniam się w słuch.
– Ché! No więc… – odparłem nieco zażenowany.
– Ché? – przerwał mi. – Jesteś z Walencji? – spytał i parsknął śmiechem.
– Owszem, i jestem z tego dumny. Pochodzę z miasteczka Paiporta, ale od kiedy przyjechałem do Madrytu, staram się jak najrzadziej zwracać do ludzi ché. – Też się roześmiałem.
– Spokojnie, dawno temu miałem dziewczynę z Walencji i też tak zawsze mówiła. Bardzo się w niej kochałem, ale koniec końców zostawiła mnie dla innego… ché. No ale – podjął wątek – powiedz, co miałeś powiedzieć.
– Myślę, że Carolina się z kimś pokłóciła, prawdopodobnie z mężczyzną, bo w takim stroju zapewne szykowała się do wyjścia. Jedno z nich, skłaniam się ku temu, że raczej ona, chwyciło lampkę, bo to było pierwsze, co miała pod ręką, żeby się obronić, i tak złamała sobie paznokieć. Ten drugi ktoś ją dusił, złapała się za szyję i zerwała perły. W ostatniej chwili wyciągnęła ramię, żeby sięgnąć do telefonu i wezwać pomoc. Potem on poszedł na górę do sypialni, wziął to, czego szukał, i wyszedł.
– Tak, coś w tym stylu… Ale jest wiele białych plam. Na szyi nie widać śladów duszenia, poza tym w takiej sytuacji nie ma się czasu położyć, wyciągnąć ręki i dzwonić po pomoc. Chociaż może to zabójca tak ułożył ciało. Nie znamy daty i godziny śmierci, ale w okresie świątecznym ludzie zwykle stroją się przed wyjściem z domu. Przede wszystkim zostają te okna. Po co otwierać okna, a jednocześnie rozkręcać ogrzewanie? Na razie wiemy tyle: martwa kobieta, bezdzietna, panna albo rozwódka.
– Może męża nie ma w domu.
– Manolito – powiedział zmęczonym głosem – są święta, ten czas spędza się z rodziną… A tu nie ma nikogo poza nią. Dopiero sąsiadka się zorientowała. Poza tym zauważyłeś jakieś zdjęcie, na którym mógłby być jej partner? No i dzieci, widziałeś jakieś na zdjęciach? – Zamyślił się. – Ale jedno zdecydowanie jest dziwne: najwyraźniej nikt z rodziny za nią nie tęskni… Musimy sprawdzić, czy zgłoszono zaginięcie, może mieszkają w innym mieście… Chodź – powiedział stanowczo, wkładając mi w rękę swój notatnik i długopis – zapiszesz wszystko dokładnie, z najmniejszymi szczegółami. Idziemy porozmawiać z sąsiadką, na pewno dowiemy się czegoś więcej.
I wyjął papierosa, którego wypalił w drodze z jednego domu do drugiego.
3
Pilar
Pilar Torres zastaliśmy w jej kuchni, gdzie gawędziła sobie z mundurowymi. Z okna widać było bliźniak Caroliny. Domy były od siebie oddzielone oboma ogródkami oraz biegnącą przez środek uliczką. Oszacowałem odległość na około pięćdziesięciu metrów.
Staruszka ze zdumiewającą łatwością przechodziła od niepohamowanego szlochu do swobodnych żartów. Była wyraźnie wstrząśnięta. Zaproponowała nam kawę, z wdzięcznością przyjęliśmy ofertę, po czym Jaime Reyes wkroczył do akcji, a w zasadzie usiadł z sąsiadką denatki przy stole kuchennym.
– To bardzo przyjemne osiedle, chyba niedawno je zbudowali, prawda? Duże ogródki, wszędzie drzewa… Ale nie zauważyłem ani jednej czereśni. Stąd ta nazwa? – Detektyw zaczął przesłuchanie od niezobowiązującego pytania, żeby przejęta kobieta mogła się odprężyć.
– Tak, tak – przytaknęła skwapliwie, pociągając łyk kawy. – Będzie może kilkanaście lat. Osiedle zbudował Guillermo Grau, kojarzy pan? Tak, ten od budowlanki, od rafinerii, od banków. Milioner – podsumowała. – Mój mąż, niech spoczywa w pokoju, ale niech już spoczywa, bo miałam z nim ciężkie życie… Strasznie się z nim męczyłam, wie pan? Był wojskowym, podpułkownikiem, i nieźle nas wszystkich musztrował. – Wymieniliśmy z Jaimem zrozpaczone spojrzenia. – Teraz jest mi tu bardzo dobrze, ale za jego życia czułam się bardzo odizolowana. Chociaż tyle, że jest to pole golfowe, dzięki temu nauczyłam się grać i przynajmniej miałam coś do roboty. Dzieciaki dorastały i po kolei wyprowadzały się z domu.
Znowu napiła się kawy. Zauważyłem, że odeszliśmy bardzo daleko od tematu, inspektor chyba też, bo wykorzystał okazję, żeby się wtrącić:
– Ale wracając do osiedla…
– Ach, tak, tak! Nazywa się Los Cerezos, bo pan Grau odwiedził w dzieciństwie wioskę o takiej nazwie w prowincji Teruel i podobno miał stamtąd szczęśliwe wspomnienia. – Reyes już, już chciał jej przerwać, ale wtedy dodała: – A wiem to wszystko od Caroliny Martín, ona mi o tym opowiedziała, to nie jest powszechna wiedza.
Tym razem wymieniliśmy z Jaimem spojrzenia pełne ulgi.
– No dobrze, pani Pilar, zacznijmy może od początku. Po co poszła pani do domu Caroliny?
– No więc dwudziestego czwartego, znaczy w Wigilię, pojechałam na kolację do mojej córki, która mieszka w centrum, przy calle Hermanos Bécquer, kojarzy pan? Mamy taką tradycję, co roku robimy to samo. Zostaję u niej na noc, bo pierwszy dzień świąt spędzamy z kolei u syna, chociaż zawsze powtarzam, że wszyscy powinni przyjechać tutaj, ja bym wszystko pogotowała, wydaje mi się to najbardziej logiczne, ale oni się upierają, że nie, że to dla mnie za dużo pracy, ale co za problem, wzięłabym jakąś dziewczynę do pomocy i po sprawie.
Urwała, żeby sięgnąć po filiżankę, i detektyw znowu wykorzystał okazję.
– Niech pani mówi dalej – poprosił Jaime. – Proszę pamiętać, że jest pani umówiona na karty.
– Ach! To prawda! Ale możemy dokończyć jutro. Albo zadzwonię i uprzedzę, że mnie nie będzie – zaoferowała.
– Nie, spokojnie, nie zejdzie nam już długo. Mówiła pani coś o Carolinie i Wigilii.
– No tak, więc kiedy wychodziłam do córki, zauważyłam, że Carolina zostawiła wszystkie okna pootwierane na oścież. Pomyślałam sobie wtedy, że widocznie wychodziła w pośpiechu na kolację wigilijną. Wczoraj, kiedy byłam u syna, przypomniałam sobie o tym i zadzwoniłam sprawdzić, czy wszystko w porządku, bo taki z niej zmarzluch, a po powrocie musiała zastać strasznie wychłodzony dom. Ale nie odebrała. Wróciłam bardzo późno i byłam tak zmęczona, że prawdę mówiąc, nawet nie zwróciłam uwagi. Ale jak tylko wstałam dziś rano, to sobie przypomniałam, a kiedy zobaczyłam, że wszystko jest nadal pootwierane, postanowiłam zajrzeć i sprawdzić, co się dzieje – urwała i wybuchnęła płaczem.
– Spokojnie, świetnie pani idzie, bardzo nam pani pomaga – pocieszył ją Jaime, głaszcząc po ramieniu. – Proszę mówić dalej, jak dostała się pani do środka?
– Włożyłam szlafrok i już w jej ogródku zaczęłam ją wołać po imieniu. Zaczynałam się naprawdę martwić. Wzięłam więc zapasowy klucz, bo wiedziałam, że chowa go pod kamieniem koło tamtej sosny… – pokazała palcem – …i weszłam.
– Dotykała pani czegoś? Proszę się dobrze zastanowić. A jej pani dotykała?
– Nie, nie. Oglądam filmy, wiem, że nie wolno niczego dotykać.
– W takim razie skąd pani wiedziała, że sąsiadka nie żyje, a nie na przykład zemdlała? – indagował Jaime. – Ja na pani miejscu na pewno bym dotknął, żeby się upewnić…
– No tak, podeszłam do niej i powiedziałam do ucha jej imię. Nie odpowiedziała, więc schyliłam się, żeby posłuchać bicia serca, ale wtedy niechcący dotknęłam jej ramienia i poczułam, że jest kompletnie zimne i sztywne. Przeszedł mnie dreszcz od stóp do głów i skamieniałam. Wybiegłam stamtąd, zadzwoniłam na numer ratunkowy i zaczekałam na przyjazd tych miłych panów w mundurach – relacjonowała coraz szybciej.
– Świetna robota – pochwalił ją i dopytał: – Na pewno nie zmieniła pani pozycji zwłok, nie przesunęła na przykład dłoni? Może kiedy pani podeszła bliżej, coś się poruszyło?
– Ależ nie, panie inspektorze! Nic już nie dotykałam. Bóg mi świadkiem! Musiałam już ubierać mojego nieboszczyka męża, więc chcę mieć jak najmniej do czynienia ze zmarłymi.
Nabrała powietrza, żeby coś jeszcze powiedzieć, przypuszczalnie jakąś anegdotkę o nieboszczykach, ale Jaime ją uprzedził.
– Wierzę pani, spokojnie, proszę się nie martwić – uspokoił staruszkę. – O której godzinie wychodziła pani do córki dwudziestego czwartego?
Przygotowałem notatnik i długopis.
– Gdzieś tak koło ósmej wieczorem. Chętnie pojechałabym wcześniej, żeby trochę pomóc, ale wciągnęłam się w serial, który kończy się piętnaście po siódmej. Zanim się ogarnęłam do wyjścia, zrobiła się ósma.
– Kiedy po raz ostatni widziała pani Carolinę żywą?
– Przedwczoraj po południu, gdzieś koło wpół do trzeciej. Pomachała do mnie od siebie, ale nie rozmawiałyśmy. Podeszłabym, żeby złożyć jej życzenia świąteczne, ale zaraz odeszła od okna, więc pomyślałam, że pewnie poszła na obiad. Miałam do niej zajrzeć przed wyjściem, ale jak już mówiłam, długo mi zeszło i w końcu nie zdążyłam.
– A widziała pani, żeby ktoś wchodził do domu albo wychodził? Może jakiś samochód? – drążył Jaime.
– Przy drzwiach nikogo nie widziałam, a ode mnie z domu nie widać samochodów. Carolina ma garaż na tyłach domu.
– Czyli mógł ktoś wyjechać, a pani tego nie widziała?
– Zgadza się… Hmm.
– Co to za „hmm”?
– Z kuchni rzeczywiście nie widzę samochodów. Ale jest takie miejsce w salonie, z którego przez chwilę da się coś zobaczyć.
– I widziała coś pani? – spytał Reyes dość niecierpliwie.
– No więc kiedy skończył się serial, popatrzyłam tak trochę bezmyślnie w okno i wydawało mi się, że zauważyłam duży czarny samochód. Ale może był granatowy albo jeszcze inny. O tej porze jest już ciemno, więc nie mam pewności.
– Bardzo dziękuję, że poświęciła nam pani czas – powiedział detektyw, po czym dodał, żeby zamknąć już temat: – Czyli to było wszystko, co pani widziała, tak?
– Tak, ale nie wiem…
– Widziała pani coś jeszcze? – Reyes uśmiechnął się zrezygnowany.
– W tych dniach jest tu wszędzie większy ruch. Ludzie przyjeżdżają w odwiedziny do krewnych, znajomych i tak dalej. Przypuszczam, że to dlatego na chodniku stało sporo zaparkowanych samochodów. Ale kiedy już wychodziłam, zauważyłam motocykl, który stał przed wejściem do domu Caroliny. Założyłam, że to pewnie ktoś do niej przyjechał w gości. Bo miała wielu przyjaciół, wie pan? Nawet sam Guillermo Grau przyjeżdża do niej od czasu do czasu! – oznajmiła z podziwem w głosie.
– Guillermo Grau?! – krzyknął detektyw, ale zaraz się zreflektował. – Chwilkę, jak wyglądał ten motor?
– Motor… No nie wiem, duży był. W ogóle się nie znam na motocyklach. Moje dzieci chciały mieć motor, ale kategorycznie się nie zgodziłam, to są bardzo niebezpieczne pojazdy i…
Jaime przerwał jej stanowczo.
– Pani Pilar, proszę mi powiedzieć wszystko, co pani wie o Carolinie Martín. – Reyes postanowił zachować się pragmatycznie i pozwolić poczciwej staruszce wreszcie się wygadać.
– No dobrze – zaczęła swój długi monolog. – Byłyśmy z Caroliną sąsiadkami, ale od ponad dziesięciu lat miałyśmy bliższą relację. Odbywały się mistrzostwa golfowe i Álvaro przedstawił nas sobie, bo uczestniczyło się w parach, a my byłyśmy na podobnym poziomie. I wygrałyśmy. Od tamtej pory często umawiałyśmy się na golfa. – Pilar spojrzała na nas pytająco, jakby chciała sprawdzić, czy dobrze się spisuje. Kiedy zobaczyła nasze wyczekujące spojrzenia, postanowiła mówić dalej. – Jest… cóż, była przeuroczą osobą, prawdziwy skarb. Nikt nie mógł koło niej przejść obojętnie, zwłaszcza Álvaro, bo on to się ugania za każdą spódniczką. Carolina znała wiele języków obcych, miała dyplomy z ekonomii i prawa. Pracowała jako osobista sekretarka Guillerma Graua, dlatego ciągle podróżowała albo miała jakieś spotkania. Czasem pytałam ją, w co najlepiej zainwestować i tak dalej, a chociaż na początku zawsze mówiła, że obowiązuje ją tajemnica zawodowa, potem dodawała: „Ale ja kupiłabym…”. To była wspaniała dziewczyna. – Pilar zaniosła się szlochem.
– Spokojnie. – Inspektor objął ją ramieniem. – Rozumiem pani ból, ale musi pani odpowiedzieć na nasze pytania, żebyśmy mogli dorwać drania, który jej to zrobił. To jest, oczywiście, jeśli naprawdę została zamordowana.
– Niestety, jestem przekonana, że tak było – wyszlochała.
– Ostatnie pytanie na dziś: kim jest ten Álvaro?
– Álvaro Jímenez był kierownikiem pola golfowego, a w zasadzie też całego osiedla. Pracował dla Guillerma Graua, tak jak Carolina, stąd się znali. Nadal pracuje dla pana Graua, ale od jakichś trzech, czterech lat już jako doradca.
– No dobra, jeszcze jedno – powiedział Reyes, wstając już z krzesła. – A co z rodziną Caroliny?
– Rodzice żyją, ale ojciec jest już bardzo stary, biedaczek, a matka cierpi na alzheimera. Ma też siostrę Elenę, która mieszka z partnerem w domu w górach, chyba gdzieś w Sierra de Guadarrama.
– I Carolina nie ma z nimi kontaktu – skonstatował Jaime.
– Wręcz przeciwnie – zaprotestowała kobieta. – Są bardzo blisko. Często przyjeżdżają tu na niedzielny obiad, zresztą, uwierzy pan, nawet z tą matką, która nic już nie rozumie, a ona mówi do niej, jak gdyby nigdy nic. A z siostrą też świetnie się dogaduje! Nie mogą narzekać, Elena i ten jej chłopak mają z nią jak w raju! To wspaniała dziewczyna, jak Boga kocham.
Jaime wzruszył ramionami, nic nie rozumiejąc.
– Bardzo miło było nam z panią porozmawiać, udzieliła nam pani wielu przydatnych informacji. Na pewno będziemy pani jeszcze potrzebować. To moja komórka… – Podał jej jakąś karteczkę, przypominającą wizytówkę, na której widniało: „Inspektor Hernández” i numer telefonu, wszystko napisane flamastrem. – …na wypadek gdyby przypomniała sobie pani o czymś, co chwilowo wypadło pani z głowy. Tak czy inaczej – ciągnął – na razie jest za wcześnie, żeby z absolutną pewnością stwierdzić przyczynę zgonu, liczę więc na pani całkowitą dyskrecję. – Przez chwilę trzymał dłoń Pilar w obu rękach. – Dziękuję.
– Nie ma już wielu takich mężczyzn jak pan, detektywie! – Oczy staruszki błyszczały z ekscytacji.
Kiedy się z nią żegnałem, przyciągnęła mnie bliżej i wyszeptała do ucha:
– Teraz już nie ma takich mężczyzn, gdybym to ja była z dziesięć lat młodsza… Jakby mógł pan go poprosić, żeby dał panu swoje koszule, pan mi je przyniesie, to mu ładnie poprasuję.
Sądząc po tym, jak patrzyła na mojego starszego kolegę, domyśliłem się, że słowa Jaimego Reyesa wywarły na niej duże wrażenie i sprawiły, że poczuła się ważna. Owinął ją sobie wokół palca, a ja zacząłem rozumieć, jak magnetyczny potrafi mieć wpływ na ludzi, nie tylko na kobiety; sam odczuwałem to przyciąganie. Zaczynałam lubić tego faceta, a nawet odczuwać w stosunku do niego coś w rodzaju podziwu.
– Gratulacje, szefie, widzę, że jest pan niezły w te klocki.
Odważyłem się poklepać go lekko po ramieniu. Odsunął się. Pożałowałem swojego gestu, pośpieszyłem się; jeszcze na to za wcześnie. Spędziliśmy razem tyle godzin i tak bardzo chciałem się z nim zakumplować. Przez to zupełnie zapomniałem, że przed dzisiejszym porankiem nie zamieniłem z nim ani słowa. Postanowiłem trochę się pohamować. Ale wtedy on się obrócił i zrewanżował klepnięciem w ramię, silniejszym i głośniejszym niż moje. Zamurowało mnie. Inspektor lubił sobie żartować.
– Ché, Manolito! Jedziemy na obiad, bo późno się już zrobiło, a musimy jeszcze zaplanować pracę.
Puścił mi oczko, wyjmując z kieszeni telefon. Zadzwonił do komisarza i poinformował go, że choć nie można jeszcze wykluczyć samobójstwa, wiele wskazuje na morderstwo. Należy wszcząć dochodzenie, ale na razie bardzo ostrożnie, dopóki nie uzyskamy wyników sekcji zwłok.
Sięgnął po paczkę papierosów, zapalił, a ja się zamyśliłem, patrząc na furgonetkę odjeżdżającą właśnie z ciałem Caroliny Martín do zakładu anatomopatologii.
27 grudnia 2016
4
Guillermo
Przez całe wczorajsze popołudnie snuliśmy hipotezy – w oparciu o posiadane przez nas tropy i informacje – co też mogło się wydarzyć. Od razu założyliśmy, że to było morderstwo, ale przecież powinniśmy też wziąć pod uwagę możliwość, że kobieta sama odebrała sobie życie; detektyw szybko jednak odrzucił tę hipotezę, powtarzając: „Nie, nie… Paznokieć, lampka, walizki, okna!”. Możliwość zawału Jaime odrzucał od samego początku; zbyt wiele niewyjaśnionych elementów, żeby mogło chodzić o zwykły atak serca.
Na razie nie mieliśmy jednak nic więcej. Zwłoki przebywały w zakładzie medycyny sądowej i musieliśmy poczekać jeszcze przynajmniej parę dni na informacje. Technicy pobierali na razie odciski palców z torebki i jej zawartości; powiedzieli nam tylko, że nie znaleźli komórki ofiary, a dane telekomunikacyjne jako ostatnią lokalizację wskazują osiedle Los Cerezos. Tymczasem moi koledzy mieli za zadanie skontaktować się z rodziną zmarłej – wcześniej sprawdzili, że nie zgłoszono zaginięcia – i poinformować o „śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach”.
Następnie musieliśmy zdecydować, czy najpierw powinniśmy odwiedzić Guillerma Graua, czy rodzinę Caroliny. Wybraliśmy tę pierwszą opcję, gdyż rodzice i siostra denatki byli zapewne w szoku, więc mój przełożony zdecydował, że lepiej dać im spokój i nie przeszkadzać w żałobie.
Poranek był mroźny, więc zamieniłem skórzaną kurtkę na ciepłą i praktyczną puchówkę. Inspektor miał na sobie ten sam płaszcz, pojawiła się w nim kolejna wypalona dziurka. Szybko wskoczyliśmy do samochodu i roztarliśmy zziębnięte dłonie. Jaime Reyes włączył silnik i ogrzewanie, po czym jak zwykle zapalił papierosa i w gęstych oparach dymu ruszyliśmy ku Paseo del Prado, gdzie znajdował się biurowiec spółki Grau & Co.
– Ché, ale zimno! – rzucił detektyw sarkastycznie, patrząc na horyzont, i nie czekając na moją reakcję, ciągnął: – Zobaczymy, co nam opowie ten typek, to podobno niezły ściemniacz.
– Ściemniacz? Guillermo Grau? – zdziwiłem się. – Ale szefie, przecież to jeden z najbogatszych ludzi w Hiszpanii, nie? Ciągle widzę go na zdjęciach z jakimiś sławami, z arystokracją włącznie.
– Ech, Manolito, wypadałoby się trochę przygotować przed wizytą u świadka, nawet, a może zwłaszcza tak znanego. Nie wpadłeś na to, że możemy wyprzedzić go o parę kroków i wiedzieć, jakie pytania zadawać? Przecież w internecie tak łatwo wszystko znaleźć! Kiedy wrócimy, masz wpisać w wyszukiwarkę „Carolina Martín”, zobaczymy, czego się dowiesz. – To nie była reprymenda, raczej werbalny klaps, ale mimo to zaniemówiłem ze wstydu. – Dobra, nie trzeba, zrobiłem to już za nas dwóch, ale oprócz listy stanowisk, które zajmowała w różnych firmach tego typa, ani śladu. Ani Facebooka, ani Twittera, ani innych mediów społecznościowych. Krótka lista wyników…
– Przepraszam – wyjąkałem i postanowiłem zmienić temat. – Dlaczego mówi szef, że to ściemniacz?
– Bo wygląda na to, że oprócz posiadania skarbca z gotówką większego niż u Sknerusa McKwacza, facet zaciąga całą masę zobowiązań finansowych, których nie zamierza spłacać. Mógłby to robić, ale otacza się bystrymi doradcami, więc potrafi unikać płatności, a przynajmniej je odraczać. Nie kojarzysz tej historii z osiedlem koło Aranjuez? Otóż budowa leży i kwiczy, a cała kolejka wierzycieli nie ma jak ściągnąć należności. Działa tylko pole golfowe… swoją drogą koleś ma jakąś obsesję na punkcie golfa… Ale też jest zadłużone. Wszystko jest zarejestrowane na inne osoby. A co najgorsze, pieniędzy mu nie brakuje i nie pytaj mnie, jak to robi, ale ciągle udaje mu się wymigać. Nawet banki nie mogą go przycisnąć.
– Czyli można go nazwać po prostu bezczelnym?
– Trafiłeś w samo sedno, Manolito.
Byliśmy umówieni, więc kiedy przedstawiliśmy się na recepcji, uprzejma kobieta kazała nam jechać na ósme piętro. Skinięciem głowy przywołała ochroniarza, który odprowadził nas pod sam gabinet, zapukał, otworzył drzwi i zniknął. Recepcjonistka zapewne uprzedziła już szefa o naszym przybyciu.
Znowu pomyślałem o mamie, która byłaby zachwycona tymi meblami, w przeciwieństwie do moich z Ikei. Solidne dębowe sprzęty i gruby dywan, ściany wyłożone drewnem. Bardzo barokowy wystrój. Narzekałaby jednak na to, co i mnie nie przypadło do gustu: utrzymującą się w powietrzu intensywną woń cygar. Zerknąłem na Jaimego Reyesa, krzywiąc się z obrzydzenia od tego nieznośnego smrodu, ale on poruszeniem brwi dał mi znać, żebym się jakoś wytrzymał.
Przed wielkim oknem, bokiem do nas, stał masywny, niewątpliwie wygodny fotel obity brązową skórą, z którego sterczał jakiś okrągły kształt – jak przypuszczałem, potężny brzuch Guillerma Graua. Kiedy zorientował się, że jesteśmy w gabinecie, podniósł się za pomocą wbudowanego w fotel silniczka, który pchał go w górę, aż do pozycji wyprostowanej. Kiedy zobaczyłem go na stojąco, mogłem nareszcie ogarnąć wzrokiem cały ogrom jego opasłej sylwetki. Nie dało się nawet dostrzec pasa, ukrytego gdzieś pod tłustymi zwałami opadającymi aż na biodra. Trzeba przyznać, że fotografowie byli dla niego bardzo łaskawi. Zawsze wydawało mi się, że koleś ma jakby trochę za małą głowę, ale okazało się, że to tułów osiągnął nieproporcjonalne rozmiary. Przynajmniej nie stracił jeszcze włosów, chociaż w siwiejącej czuprynie pojawiały się już zakola.
Wyglądał, jakby przez cały dzień płakał. Podał nam na powitanie lewą rękę, w prawej trzymał bowiem dymiącą cohibę.
– Uprzedzano mnie, że się panowie tu wybierają. I wiem, że chodzi o biedną Carolinę. – Wsunął pod okulary palec, przypominający sporego serdelka, i otarł łzę wypływającą właśnie z oka. – Jak mogę panom pomóc?
– Dzień dobry. Pan Grau, zgadza się? Inspektor Reyes i młodszy inspektor Serra. Chcielibyśmy zadać kilka pytań o pańską relację ze zmarłą – przywitał się uprzejmie mój przełożony.
– Nie mam nic przeciwko, chociaż wydawało mi się, że nie jest to zwyczajowe postępowanie, kiedy ktoś umiera we własnym domu – odparł, odkładając cygaro na popielniczkę i wyciągając z barku butelkę whisky.
Zaprosił nas, żebyśmy usiedli na krzesłach przed jego ogromnym biurkiem, na którym stała fotografia eleganckiej, szykownej kobiety – jak zakładałem, jego żony. Sądziłem, że też usiądzie, ale najpierw podszedł do szafki i wyjął przekąski do drinków. Jaime poczęstował się cygarem i gestem upewnił się, czy może zapalić; Grau skinął przyzwalająco głową.
– Cóż, dopóki nie poznamy przyczyny śmierci… nie możemy wykluczyć samobójstwa. – Reyes wolał na razie nie wspominać o potencjalnym zabójstwie. – Czekamy jeszcze na wyniki sekcji. Wie pan, w takich sprawach niezbędna jest opinia patologa.
– Och, oczywiście! Tak… Rozumiem w zupełności. – Sprawiał wrażenie zmieszanego. – Rzeczywiście sprawiała ostatnio wrażenie nieco zmęczonej, wspominała, że nie czuje się najlepiej… Ale nie przyszłoby mi do głowy, że może być aż tak źle! – I wybuchnął płaczem jak dziecko. – Gdybym tylko wiedział, sam bym ją zawiózł do jakiegoś sanatorium, jednego z tych ośrodków, gdzie można odpocząć i się wyciszyć. – Wyjął z kieszeni chusteczkę z wyhaftowanymi w rogu inicjałami GG i otarł łzy.
Zapadła niezręczna cisza, zakłócana jedynie smarkaniem pana Graua. Już chciałem się odezwać, żeby przerwać tę nieprzyjemną sytuację, ale Jaime prześwietlił moje zamiary i kopnął mnie pod biurkiem, żebym siedział cicho i pozwolił rozmówcy dojść do siebie.
– W ostatnich miesiącach była bardzo nerwowa – ciągnął, ściskając w dłoni chusteczkę i raz po raz czkając. – Zdarzało jej się zerwać nagle i wybiec ze spotkania, a po kwadransie wracała już spokojniejsza. – Nabrał garść orzeszków ziemnych, połknął je i popił whisky. – Myślałem, że może ma jakiś kryzys w życiu osobistym, i radziłem jej, żeby wyjechała na kilka dni pograć w golfa z Carlotą. Carlota to moja bratanica – wtrącił – od dawna się przyjaźniły i łączyła je miłość do tego sportu. Ale w końcu Carolina powiedziała mi, że wyjeżdża. – Nie mógł już dłużej powstrzymać łez, więc znów się rozszlochał.
Na popielniczce wciąż dymiło cygaro.
– Wyjeżdża? Dokąd? – Słowa same wyrwały mi się z gardła, zanim zdążyłem się zreflektować.
Mój przełożony wyglądał, jakby chciał mi to gardło poderżnąć. Spuściłem wzrok przepraszająco. Pan Grau jednak nic nie zauważył, pogrążony w rozpaczy i w swoim świecie.
– Dwa tygodnie temu powiedziała mi, że przeprowadza się do Londynu, gdzie miała pracować w jakiejś galerii sztuki, nie pamiętam w tej chwili nazwy, trudno mi zebrać myśli… – Na czole Guillerma lśniły krople potu. – Oczywiście nie chciałam dać temu wiary. Zwaliłem to wszystko na stres… Dwudziestego czwartego, tuż przed południem, wpadła tu niemal w histerii, bredziła coś o czystości i że musimy porozmawiać, że to bardzo ważne; na dole czekała jednak na mnie Susana, moja żona, więc nie mogłem zwlekać, sam pan wie, jak to jest z kobietami, zwłaszcza w Wigilię. Carolina kazała mi przysiąc, że do niej zadzwonię. Po południu Susana powiedziała mi jednak, że Carolina przychodzi do nas na kolację, więc zostawiłem sprawę. Ponieważ jednak nie przyszła, nazajutrz wydzwaniałem do niej przez cały dzień, ale nie odbierała. Nie przywiązywałem do tego jednak większej wagi, bo jak już mówiłem, ostatnimi czasy była wciąż poirytowana, uznałem więc, że się na mnie obraziła i za jakiś czas jej przejdzie… A teraz już nigdy nie będę mógł z nią porozmawiać! – Znowu zalał się łzami.
Albo miałem przed sobą aktora godnego Oscara, albo rzeczywiście był to głęboko zrozpaczony człowiek. Jak dla mnie rozmowa była skończona, miałem ochotę wyjść stamtąd i odetchnąć świeżym powietrzem, bez dymu i oparów alkoholu; nie wydawało mi się, żeby miał dla nas jeszcze jakieś istotne informacje. Inspektor miał jednak inne zdanie w tej kwestii:
– Na czym dokładnie polegała praca Caroliny? – spytał Reyes.
– Kiedy zaczynała dla mnie pracować, będzie ze dwanaście lat temu, zatrudniłem ją jako osobistą sekretarkę, ale to tak bystra i kompetentna dziewczyna, że z czasem stała się moją prawą ręką. – Grau ciągle się pocił, pił, jadł i szlochał. – Nie pamiętam już, kiedy ostatnio podjąłem jakąkolwiek decyzję bez uprzedniego zasięgnięcia jej opinii. To najlepsza doradczyni finansowa, jaką można sobie wymarzyć. Połowę interesów, które załatwiłem w ostatnich latach, zawdzięczam właśnie jej. Sukces zakładów tekstylnych w Igualadzie to w całości jej zasługa… A ja tak ją kocham! – zawył. – Gdyby nie to, że żona kazała mi dzisiaj iść do pracy, zostałbym w domu i nie wychodził z łóżka przez najbliższe dni.
– Czy kiedy poczuje się pan lepiej, mógłby pan podać nam nazwę galerii, w której Carolina zamierzała się zatrudnić?
– Oczywiście, w tej chwili nazwa wyleciała mi z głowy. To ta słynna galeria z Londynu. Sam kupowałem na ich aukcjach, dobrze znam właściciela, Carolina zresztą też. ale zapytajcie moją asystentkę, kiedy będziecie wychodzić, na pewno wam powie. – I dodał: – Ale równie dobrze Carolina mogła to sobie wymyślić. Nie uwierzyłem jej… Chyba tak samo nie mogę uwierzyć, że nie żyje! – Do jego oczu znowu napłynęły łzy.
Nagle przerwał nam odgłos otwieranych drzwi. Odruchowo obróciliśmy się z Jaimem.
– Oj! Przepraszam, tato, nie wiedziałem, że masz spotkanie.
Mężczyzna zaczął się wycofywać.
– Nie, nie… Zaczekaj. Chcę z tobą porozmawiać. – Syn podszedł bliżej i pan Grau dokonał prezentacji: – Bernardo, to panowie detektywi z policji, przyszli porozmawiać o Carolinie. – Przybysz przywitał się z nami silnym uściskiem dłoni i słowami: „Bernardo Grau”, a jego ojciec ciągnął: – Chciałbym, żebyś zajął się sprawą pogrzebu. Powiadomiłeś już Carlotę? I Mercedes?
– Tak, tato, nie przejmuj się tym. Wszystko jest załatwione. Wczoraj rozmawiałem z kuzynkami, są załamane – odparł zasmucony syn.
– Chwileczkę – przerwał im Reyes uprzejmie, acz stanowczo – niech panowie nie zapominają, że najpierw trzeba przeprowadzić sekcję, to może zająć kilka dni. Będziemy państwa informować.
Bernardo uścisnął nam dłonie na pożegnanie i wypadł z gabinetu jak z procy, jakby miał alergię na nasze towarzystwo.
– A pański syn? – zagadnął Jaime. – Też tutaj pracuje?
– Tak. Robi swoje…
– Robi swoje? Zaraz, ale czy zajmuje kierownicze stanowisko? – dopytywał Reyes.
– Czy ma pan dzieci?
– Tak – odparł sucho Jaime Reyes.
– Nagrywa pan naszą rozmowę?
– Nie.
Odłożyłem notatnik na biurko.
– W takim razie na pewno pan rozumie, jak to jest, kiedy potrafimy świetnie rozpoznać, kto jest bystry, a kto nie bardzo, ale kiedy tym niezbyt bystrym kimś jest nasze dziecko, to pomalujemy je na złoto i pociągniemy dwiema warstwami błyszczącego lakieru. A odpowiadając na pańskie pytanie: tak, Bernardo jest w kierownictwie Grau & Co.
Przez całą tę tyradę ani razu nie pociągnął nosem.
Zachowaliśmy z Jaimem kamienne twarze. Inspektor zmienił temat.
– A pańska bratanica Carlota? Też dla pana pracuje?
– Nie, ona jest malarką. Żyje ze sprzedaży swoich obrazów.
Jaime chętnie jeszcze długo zadawałby pytania, ale jako że nie znaliśmy bezpośredniej przyczyny śmierci, a rozmówca był wyraźnie roztrzęsiony, postanowiliśmy już nie drążyć i usunąć się ze sceny. I tak nieźle nam poszło. Pożegnaliśmy się uprzejmie, zapisaliśmy nazwę galerii i zjechaliśmy na parter. Obaj bardzo się cieszyliśmy – ja dlatego, że mogłem odetchnąć czystym, mroźnym powietrzem, a Jaime wreszcie mógł na tym świeżym powietrzu zapalić.
– Ale grubas! – Nie mogłem przestać myśleć o jego potężnym brzuchu, który bez przerwy napełniał. – Myśli szef, że był zakochany w tej babce? – Miałem tyle różnych myśli naraz, że ledwie mogłem się wysłowić. – A to z tym synem? Bardzo elegancko ubrał w słowa, że jego zdaniem facet jest do niczego!
Gdyby starczyło mi odwagi, zapytałbym inspektora o jego dziecko lub dzieci, ale nie miałem dość pewności siebie. Ciekawość jednak aż mnie zżerała.
– Nigdy nikogo nie lekceważ, Manolito, to piekielnie inteligentny typ. Nie dorobił się takiej pozycji dzięki ładnym oczom. Powiedział nam to o synu, żebyśmy go zignorowali. Dlaczego? Nie mam pojęcia, ale nic się nie bój, ustalimy to. A co do denatki, to owszem, uważam, że ją kochał, ale nie w tym sensie, o którym myślisz. Odniosłem wrażenie, że to raczej uczucie zbliżone do miłości ojcowskiej, ale nie wiem… na razie.
– W takim razie co dalej? Jedziemy do siostry?
– Tak, ale najbardziej chciałbym mieć już w rękach raport z sekcji. Wtedy będziemy wiedzieli, na co umarła. Jutro z samego rana pojedziemy do patologa, żeby powiedział nam wszystko, co udało mu się już ustalić. Musimy też dowiedzieć się, co było w torebce i czy denatka miała iPada albo komputer. Na razie – zarządził – możesz podzwonić do Londynu, żeby sprawdzić, czy Carolina rzeczywiście miała u nich pracować.
Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu
Natura chciała, że Guillermo przyszedł na świat w mieścinie La Lora nieopodal Burgos. Wszyscy uznali, że to będzie cud, jeśli maleńkie dziecko przeżyje. Było potwornie chudziutkie i wyglądało całkowicie bezbronnie, nawet położna nie spodziewała się, że przetrwa noc. Nikt jednak nie mógł sobie nawet wyobrazić, jak potężną siłą została obdarzona ta mała istotka i jaką wagę, w każdym znaczeniu tego słowa, osiągnie.
Kiedy miał pół roku, matka karmiła go kiełbaskami, które maluch pożerał łapczywie, aż zostawała mu w rączkach tylko lepka osłonka. Ludzie gadali, że Mercedes oszalała, że dziecko się zadławi, ale nigdy nic mu się nie stało, kiełbaski zaś weszły do jego codziennego jadłospisu.
W szkole wciąż dostawał nowe przezwiska, nawiązujące do jego drobnej budowy, ale na pierwsze miejsce wysunął się zdecydowanie „Chudziak”; chociaż z początku się złościł, bo wyczuwał pogardliwy ton rówieśników, nauczył się nosić przydomek z godnością i zaakceptował go do tego stopnia, że kiedy ktoś go o coś pytał, zawsze używając tego określenia, on już przestał zwracać na nie uwagę, bo świetnie wiedział, że to już dawno nie jest złośliwa ksywka, a po prostu jego imię. Zmiana ta nie była jednak darem od losu, a raczej owocem jego inteligencji i determinacji. Miał tak silnie rozwiniętą umiejętność perswazji, że potrafił zmiękczyć serce nawet tej oschłej, kościstej kobiety o zmęczonych życiem oczach, jak jego matka, żeby kupiła mu cukierki, które w powojennej rzeczywistości stanowiły luksus dla większości rodzin. Potem wymieniał je z kolegami na chleb, a najchętniej kanapki, albo na jakieś inne, znacznie bardziej pożywne przysmaki.
Dzięki temu zaskarbił sobie szacunek wśród dzieci z miasteczka, a w wieku lat dziewięciu został hersztem swojej „bandy”. Namówił jej członków, żeby poszukali w domach albo gdziekolwiek indziej różnych rzeczy, które wydawały im się nieprzydatne. Dokonywał uważnej selekcji, a kiedy przejeżdżał handlarz starzyzną, sprzedawał mu je i zarabiał jedną czy dwie pesety, w zależności od jakości towaru. Następnie kupował słodycze, które rozdzielał między całą grupę, choć oczywiście największą część łupu zostawiał sobie – nie bez kozery to on był mózgiem całego przedsięwzięcia.
Nauczył się, tak jak jego brat, nigdy nic nie zostawiać na talerzu, choćby był załadowany z górką, żeby uniknąć siarczystego klapsa od matki. Kiedy czasami zdarzało mu się zaprotestować: „Mamo, nie chcę już więcej”, Mercedes odpowiadała groźnym tonem: „Mówiłam, że wszystko ma być zjedzone! Bo jak nie, to ty już wiesz…”. Ona na własnej skórze zaznała prawdziwego głodu i nie zamierzała dopuścić, żeby pod jej dachem zmarnował się choćby okruszek. I tak żołądek Guillerma przyzwyczajał się do pochłaniania ogromnych ilości jedzenia, a jego właściciel stopniowo powiększał się wszerz. Kiedy sąsiadki mówiły: „Ale ten twój chłopak pyzaty, Mercedes!”, ona pękała z dumy; taki chłopak to okaz zdrowia.
W wieku czternastu lat Guillermo musiał pożegnać się ze szkołą i zacząć pomagać ojcu w pracach polowych. Pszenica, jęczmień, fasola i ziemniaki nie interesowały go w najmniejszym stopniu. Marzył tylko o tym, żeby znaleźć wolną chwilę, schować się – bo gdyby matka go przyłapała, nieźle by go prześwięciła – i czytać książki, które kupował za pieniądze podkradane Mercedes, kiedy tylko pozwolili mu zabrać się z kimś do Burgos.
W tym samym czasie wyrobił sobie nawyk jedzenia zawsze wtedy, gdy się stresował albo czymś smucił. W miejscach, w których zaszywał się z dala od ludzi, zaczął zostawiać suszone wędliny i inne trudno psujące się przekąski, na wypadek nagłej potrzeby. Żołądek rozpychał się jeszcze bardziej.
Nie zamierzał kontynuować rodzinnej tradycji i zajmować się rolą. Miał bardziej ambitne plany. Powołanie do wojska było więc dla niego błogosławieństwem. Dostał przydział do Saragossy i gdy tylko się dowiedział, zaczął powtarzać sobie pod nosem, ale z wielkim entuzjazmem, nazwę tego miasta. Dotychczas ze stolicy Aragonii znał tylko dworzec autobusowy; przyjeżdżali tam z Burgos i przesiadali się na autobus do Teruel, skąd musieli jeszcze dostać się do rodzinnej wioski jego matki, Los Cerezos, gdzie mieszkali jego dziadkowie i gdzie w dzieciństwie spędzał letnie wakacje.
Kiedy wyjeżdżał, nie mógł się nawet pożegnać z ojcem, który już od kilku godzin pracował w polu. Matka cmoknęła go w przedpokoju, tylko na chwilę odrywając się od swoich zajęć, i powiedziała: „Wrócisz jako mężczyzna”. Jedna tylko osoba odprowadziła go na dworzec, upierając się, żeby nieść jego wojskowy worek – pękający z dumy brat Bernardo, który oprócz imienia odziedziczył po ojcu upodobanie do uprawy ziemi. Od początku było jasne, że nie dzielą z bratem tych samych zainteresowań.
Kiedy mierzyli go do munduru, a jego bujna grzywa była już tylko wspomnieniem, lekarz ostrzegł go, żeby pilnował wagi: „Jesteś na granicy normy, chłopcze. Nie ważysz więcej niż średnia dla twojego wieku – uściślił – ale jesteś bardzo niski. Uważaj na to, co jesz. – Po czym zawołał: – Następny!”.
Zaczęli wołać na niego „Pulpet”, ale że był już przyzwyczajony do przezwisk, wziął sprawy w swoje ręce i postanowił zorganizować konkurs na wzór tego w Nieugiętym Luke’u z Paulem Newmanem – kto zdoła pożreć więcej jajek na twardo w ciągu godziny. Osobiście wolałby tradycyjną kaszankę z Burgos, ale domyślał się, że ta propozycja nie spotka się z poparciem, więc ostatecznie stanęło na jajkach. W zawodach wzięło udział dziesięciu uczestników i chociaż Guillermo dał radę zjeść tylko trzydzieści pięć, to i tak najwięcej ze wszystkich. Wygrał, dopingowany rozentuzjazmowanymi okrzykami: „Pulpet, Pulpet!”. Jego popularność rozprzestrzeniła się niczym pożar lasu i wkrótce stał się gwiazdą garnizonu. Wszyscy chcieli spędzać z nim czas i słuchać emocjonujących opowieści o przygodach, które w razie potrzeby zmyślał. Wszyscy rzucali się na wyprzódki, żeby stawiać mu piwo i częstować papierosami, aż dławił się dymem i bąbelkami. Świetnie się zresztą składało z tym sponsorowaniem, bo choć matka od czasu do czasu wysyłała mu coś do jedzenia i nową koszulę, to nie dostawał z domu złamanego grosza. Guillermo był zachwycony służbą w wojsku, co utwierdzało go w przekonaniu, że na wsi nie ma dla niego przyszłości.
Jednak bez wykształcenia i bez pieniędzy musiał wrócić do rodzinnej wioski. Przez ten czas nic się tam nie zmieniło, więc wkrótce znowu harował u boku ojca od świtu do zmierzchu. Jego brat nie zgłaszał obiekcji i sprawiał wrażenie całkiem zadowolonego z życia, ale Guillermo czuł się jak w matni, nie potrafił znaleźć wyjścia z sytuacji. Przestało mu wystarczać czytanie książek, przez które zarywał noce, i musiały minąć trzy ciągnące się w nieskończoność lata, zanim spotkał na swojej drodze nową nauczycielkę.
Miała czarne włosy i figurę jak źdźbło pszenicy, błyszczące żywo oczy, które zdawały się komunikować więcej niż słowa, i tak zmysłowo kołysała biodrami, że Guillermo całkiem stracił głowę. Był pod wielkim wrażeniem, że dziewczyna tak zgrabnie chodzi na szpilkach po brukowanych uliczkach, aż wyrwał mu się długi i przenikliwy gwizd. Przypominała mu gazelę o eleganckich, pełnych gracji ruchach. A on zamierzał upolować tę gazelę.
Z początku Susana (bo tak miała na imię) była odporna na jego zaloty. Nie chciała powiedzieć mu tego wprost, żeby nie zranić jego uczuć, ale chodziło o wygląd Guillerma; nadmiarowych kilogramów można było się pozbyć, jednak prawdziwy problem leżał gdzie indziej. Otóż Guillermo był od niej znacznie niższy, a temu nie dało się w żaden sposób zaradzić. Umarłaby ze wstydu, gdyby ktoś ich razem zobaczył. Susana nie wiedziała jednak jeszcze, że najsilniejszymi cechami osobowości Guillerma były upór i wytrwałość. „Czarnulko, wyjdź za mnie, a będziesz moją królową!”, oświadczał jej się codziennie, obsypując ją darami w rodzaju orzechów czy bukietów lawendy, a ona, chcąc nie chcąc, zawsze się uśmiechała. Opowiadał jej najbardziej niestworzone i zwariowane historie, a ona pękała ze śmiechu. Pewnego dnia jednak się nie pojawił; podobnie następnego, i jeszcze kolejnego, a wtedy uświadomiła sobie, że za nim tęskni. I tak oto zdobył serce Susany dzięki inteligencji i niezłomności, bo kiedy znowu go zobaczyła, od razu powiedziała: „Tak”.
Pewnego sierpniowego poranka, jak każdego dnia, Guillermo poszedł w pole wraz z ojcem i bratem. Ojciec założył na głowę słomkowy kapelusz, bo słońce miało tego dnia wyjątkowo mocno przygrzewać, więc wolał się zabezpieczyć. Rzeczywiście – duszący ukrop sprawiał, że raz po raz musiał przerywać pracę, żeby napić się wody z glinianego dzbana, który w takie dni zawsze miał ze sobą. Guillermo pracował na swoim zagonie, rozgrzany i szczęśliwy, pochłonięty rozmyślaniem o zbliżającym się ślubie. Kiedy podniósł na chwilę głowę, żeby otrzeć z czoła pot, zobaczył, jak jego ojciec upada na suchą spękaną ziemię Wrzasnął: „Bernardo!”, sam nie wiedząc, czy zwraca się do ojca, czy do brata, i rzucił się w jego stronę. Schylił się, ale było już za późno, ojciec umarł na ziemi, z której żył.
Ślub był bardzo skromny. Susana sugerowała, żeby to odłożyć, ale Guillermo odmówił, chciał jak najszybciej rozpocząć życie z żoną. Dla jego matki, ubranej od stóp do głów na czarno, uroczystość przypominała raczej pogrzeb, ale nie uroniła ani jednej łzy, ani razu nie załkała. Była kobietą zahartowaną przez życie, przywykła przyjmować wszystko, co jej się przytrafiało. Jego brat Bernardo i nieliczni krewni Susany, którzy wzięli udział w uroczystości, robili, co w ich mocy, żeby poprawić atmosferę, ale bez skutku. Z czasem Guillermo zaczął żałować tamtej decyzji, bo choć Susana nigdy nie robiła mu wyrzutów, wiedział, że nie o takim ślubie marzyła.
W spadku otrzymał połowę ojcowizny, reszta przypadła bratu. Los sprawił, że ta ziemia, która zawsze była dla niego piekłem, stała się źródłem jego chwały. Pod spękaną glebą krył się jeden z najbardziej pożądanych przez ludzkość skarbów – ropa. Choć wydawało się to niewiarygodne, pod stopami miał czarne złoto.
Szybko pozbył się gruntów, sprzedając je po horrendalnej cenie pewnemu angielskiemu przedsiębiorstwu. Z kieszeniami i kontem bankowym pełnymi gotówki mógł zainwestować w interesy, które bardziej go pociągały. Wiedział, że dzięki inteligencji, uporowi, pracowitości i zamożności na pewno odniesie sukces. Nauczył się otaczać kompetentnymi, osobiście dobieranymi współpracownikami – „Nie liczy się ilość, ale jakość”, mawiał – i zaczął wznosić imperium. Wkrótce przeniósł się do Madrytu i z czasem stał się jednym z najbogatszych ludzi w kraju.
Zapisywał się na kursy i szkolenia, uczył się po nocach, a przy śniadaniu utrwalał nowo nabytą wiedzę. Musiał okazać się godny nowego stanowiska i nie zamierzał dopuścić, żeby którykolwiek z pracowników przewyższał go wiedzą. Żył jednak w ciągłym napięciu – tyle zmian, tyle nowych osób, strach przed porażką; stresował się, a wtedy musiał jeść. Susana próbowała go pilnować, pozornie się kontrolował, ale po kryjomu, tak jak dawniej, wyjmował zachomikowane jedzenie i dawał upust swemu nieposkromionemu apetytowi. Do tego należy dodać niezliczone zobowiązania służbowo-towarzyskie, które wiązały się z nieumiarkowanym spożywaniem alkoholu i paleniem. Żołądek Guillerma coraz bardziej się powiększał.
W końcu osiągnął pełnię szczęścia – choć musieli czekać nieco dłużej, niż się spodziewali, jego ukochana Susana dała mu to, czego pragnął najbardziej na świecie: synów. Najpierw urodził się Bernardo, nazwany tak na cześć wujka, a potem Guillermo; wołali na niego Willy. Rodzina była w komplecie.
To były najintensywniejsze i najszczęśliwsze lata jego życia. Biznes się kręcił, a on czuł motywację, żeby ciągle się rozwijać. W domu czekało na niego dwóch uroczych chłopców, którzy rzucali mu się na szyję, gdy tylko przekraczał próg domu, choć znacznie częściej mógł tylko popatrzeć, jak słodko śpią, tak późno wracał bowiem z pracy. No i oczywiście jego najsilniejsza podpora, przyjaciółka, żona. Wiedział, że bez niej wszystko wyglądałoby zupełnie inaczej.
Z kolei Susana stopniowo przystosowywała się do swojej nowej pozycji. Nie była już wiejską nauczycielką, marzącą o przekazywaniu wiedzy niesfornym smarkaczom, nie była już także Susaną – stała się żoną Guillerma Graua, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Brała udział w imprezach charytatywnych, zapraszano ją na herbatkę, towarzyszyła mężowi podczas bankietów; mogła chodzić na zakupy i wydawać tyle, ile chciała, nikomu się nie tłumacząc. Guillermo zawsze był szczodry i zależało mu na tym, żeby jego żonie niczego nie brakowało. Nie chodzi o to, że takie życie jej się nie podobało, po prostu nie czuła się już tak pożyteczna jak dawniej; nie chciała też, żeby ta nowa rzeczywistość zaślepiła ją i sprawiła, że zapomni o swoich korzeniach.
Chłopcy dorastali, a jak to się mówi: „duże dzieci – duży kłopot”. Najwięcej zgryzot przysparzał im Bernardo. Kiedy znowu musieli wyciągać go z jakiejś nieprzyjemnej sytuacji, w którą się wpakował, i oczekiwano od nich wyjaśnień, rodzice uśmiechali się pobłażliwie i mówili: „Czasem jest trochę konfliktowy, ale to taki wiek”. A Guillermo odczuwał przemożną potrzebę napchania sobie żołądka. Podjadanie i popijanie między posiłkami weszło mu w nawyk, podobnie jak ukrywanie tej słabości przed Susaną.
Musiało minąć jednak jeszcze parę dobrych lat, zanim zadano mu ostateczny cios, który uczynił z Guillerma człowieka chorobliwie otyłego. Był pierwszy stycznia, niemal dokładnie trzynaście lat temu, kiedy zadzwoniono z informacją, że jego syn Willy zginął w wypadku drogowym. Guillermo prawie wpadł w obłęd z rozpaczy – zaledwie pół roku wcześniej stracił brata, a teraz padło na jego syna.