Największa przygoda Bąbla i Syfona - Edmund Niziurski - ebook

Największa przygoda Bąbla i Syfona ebook

Edmund Niziurski

4,0

Opis

[PK] 

 

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfik
owanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Bąbel i Syfon, niewiarygodnie sprawni detektywi, rozwiązują kolejną zagadkę. Narkotykowa afera mrozi krew w żyłach. Czy Arek i Dzidek zdemaskują przestępcę?
[Opis wydawnictwa] 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Gminna Bibliotek Publiczna im. Marii Dąbrowskiej w Komorowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 
Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2) 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Edmund Niziurski

Największa przygoda Bqbla i Syfona

EdMUND Niziurski

Największa przygoda Bqbla i Syfona

Edmund Niziurski Największa przygoda Bąbla i Syfona'

© by Edmund Niziurski, Warszawa 1999

Projekt okładki i rysunki Aneta Krella-Moch

ISBN 83-87080-79-9

Wydanie I

Wydawnictwo Literatura, Łódź 1999 90-731 Łódź, ul. Wólczańska 19 tel./fax (0-42) 630-23-81

Druk: Pabianickie Zakłady Graficzna SA Zam. 206/99

Rozdział I

Czas na Palemona!

Nie da się ukryć! Od czasu tych wszystkich hec, w które obfitował ubiegły rok szkolny i niesamowitych wakacji w Damianach byliśmy pod lupą, ja i Syfon. Nawet Istota Najwyższa, czyli Magnificencja, we własnej czcigodnej osobie przyglądała nam się uważnie, co stanowiło nie byle jakie wyróżnienie, ale i ustawiczne zagrożenie. Bo to nie jest łatwe prowadzić firmę taką jak PIPIUS (Prywatny Instytut Pomocy i Usług Społecznych) ze świadomością, że ktoś taki jak sama pani dyrektor patrzy nam stale na palce. Miała dość osobliwy zwyczaj wzywać nas do swojego gabinetu nawet w czasie lekcji, jak tylko zdarzyło się w szkole coś odbiegającego od normy, a zdarzało się nader często - szliśmy wtedy na „pierwszy ogień“... Jeśli rzecz nie była zbyt poważna, a wezwanie do Ficencji przychodziło w czasie lekcji matmy, nie mieliśmy nic przeciwko, a nawet byliśmy zadowoleni. A to z powodu pana Kostucha, nowego goga od matmy, który srożył się w naszej szkole. Był to oryginalny typ - łysy gładko wygolony, chudy o iście sępiej urodzie. Miał ambicje nie tylko czysto gogiczne. Miał ambicje twórcze. W odróżnieniu od pani Gibkowskiej, ściśle trzymającej się podręcznika matmy, pan Kostuch lubował się we własnych, wymyślonych przez siebie tekstach zadań; zadań, powiedzmy sobie otwarcie, niesamowitych, o treściach makabrycznych, zaczerpniętych z filmów grozy. Katastrofy lotnicze i kolejowe, zbrodnicze spuszczanie trujących cieczy ze zbiorników, malwersacje księgowych, mordercy z kalkulatorami obliczający zimno zyski i poniesione wydatki... To były tematy matematycznych dreszczowców Kostucha. Klasycznym przykładem było tu jego ulubione zadanko o dwu pociągach ekspresowych A i B, omyłkowo skierowanych na ten sam tor i pędzących ku sobie ruchem jednostajnie przyśpieszonym. Znając czas startu i odległość początkową obu pociągów należało podać, kiedy i w jakim punkcie nastąpi ich nieuchronne zderzenie.

Równie sławne stało się Kostuchowe zadanie o płatnym mordercy. Płatny morderca popadł w alkoholizm i trzęsły mu się ręce przy pracy, wskutek czego celność jego strzałów zmalała o x %, a do wykonania planu zabójstw zabrakło mu siedmiu trupów. Na podstawie podanych jeszcze dodatkowo paru liczb umożliwiających ułożenie odpowiednich równań z trzema niewiadomymi należało podać, czy płatnemu mordercy po zapłaceniu długów i niezbędnych wydatków starczy jeszcze na zakup gwiazdkowego prezentu - misia dla małej córeczki, którą samotnie wychowywał, zważywszy, że cena elektronicznego misia wynosi 7,5% ceny zabójstwa.

Ciekawe, co skłania pana magistra Kostucha do układania podobnie osobliwych „kryminalnych” zadań, czy to przejaw sadyzmu, czy też wprowadzając sensację do zadań, chce po prostu zainteresować uczniów i przełamać ich opoxy w stosunku do „królowej nauk”. Właśnie zastanawiałem się nad tym podczas pierwszej przerwy, siedząc na pierwszym „schodku” piramidalnej żardiniery obok pokracznego fikusa wraz z Syfonem i żując gumę. Następną lekcją miała być matma z panem Kostuchem i pomyślałem sobie, jak dobrze by było, gdyby akurat teraz Ficencja zaprosiła nas na małą pogawędkę do swojego gabinetu, gdyż, mówiąc delikatnie, nie zdążyłem odrobić zadanych lekcji, a w głowie nie zdążyło mi się nic poukładać i w razie wezwania do odpowiedzi miałbym tyle do gadania, co Jakiś trup z osławionych zadań naszego matematyka. Podejrzewam, że zamyślony Syfon był w podobnej sytuacji. No i stała się rzecz trudna do uwierzenia, ja chyba mam coś ze zdolności telepatycznych, a moje myśli działają jak czarodziejskie zaklęcie. Równo z dzwonkiem szkolnym usłyszeliśmy brzmiący jak srebrny dzwoneczek głos dyżurnej Alicji Szturchaniec oraz gruby alt Bietki Banaś, czyli Kolubiyny i jeszcze dwa inne przenikliwe soprany dziewczęce:

- Bąbel i Syfon do pani dyrektor! Bąbel i Syfon! Natychmiast!

Uruchomiono całą gwardię ślicznotek i lizusek do szukania naszych cennych osób! No, no! Ale niech sobie krzyczą! Niech wołają! Udaliśmy, że nie słyszymy. Nie znosiliśmy, jak ktoś pozwalał sobie nazywać nas Bąblem i Syfonem, bez wyraźnego uprawnienia (uprawnienia nadawaliśmy w drodze przywileju tylko wypróbowanym przyjaciołom).

- Tu są... tu za liśćmi... za żardinierą - usłyszeliśmy chropawy głos Tośki Trepizur, tego wstrętnego szpiega. - Są tutaj obaj, Bąbel i Syfon!

Alicja i Bietka podbiegły.                         ,

- Co wy? Nie słyszycie, jak się was woła. Magnificencja chce was widzieć. Dalej, rusz się Bąbel... Syfon, nie udawaj głuchego, bo powiem pani dyrektor...

- No, no, bez gróźb! - odburknąłem. - 1 lepiej przypo-mnijcie sobie, jak mamy na imię.

- Nazywam się Dezyderiusz Pokiełbas - oznajmił z godnością Syfon.

- A ja - Archibald Ciuruś! - przedstawiłem się. - Jeśli chcesz, żebyśmy się stąd ruszyli, musisz zawołać nas po imieniu. Inaczej wyjaśnię Ficencji, że nikt mnie nie wzywał, słyszałem tylko, że niegrzecznie przezywałaś mnie Bąblem, a Dzidka - Syfonem!

- No, dobra, dobra, przepraszam - powiedziała pojednawczo Alicja. - Arek i Dzidek proszeni są uprzejmie do pani dyrektor.

- Tak to nam się podoba - powiedział Syfon. - Dziękujemy za wiadomość, ślicznotki.

Ruszyliśmy bez zbytniego pośpiechu w stronę gabinetu Ficencji, robiąc po drodze rachunek sumienia, ale nie doszukaliśmy się żadnych szkolnych grzeszków, i z olimpijskim spokojem przekroczyliśmy próg gabinetu.

W gabinecie prócz Istoty Najwyższej, czyli Magnificencji, ujrzeliśmy Tolka Kośmidra i od razu zrobiło nam się niedobrze na jego widok. Stał jak obraz nędzy i rozpaczy ze zwieszoną jak zdychający koń głową i pochlipywał cicho. Nie bez racji nazywano go Ofermą Kośmiderną, bo niemal co dzień ulegał jakimś wypadkom szkolnym, prawdziwym lub urojonym. Widząc, że kiwamy z politowaniem głową, przestał pochlipywać, wyciągnął z kieszeni wielką kraciastą chustkę i przez długie pół minuty czyścił sobie wielki na-puchły jakby nos. Cokolwiek można by o nim powiedzieć, miał chłopak swój styl i umiał bezbłędnie wykorzystać go w stosunkach z gogami. Jego blada, długa twarz, nakrapia-na z rzadka wielkimi piegami, nieskazitelna biała koszula z kołnierzykiem bebe i granatowym krawatem, jego aksamitna kamizelka - wszystko robiło nader korzystne wrażenie, łącznie z owymi wielkimi, co dzień świeżo pranymi i prasowanymi kraciastymi chustkami do nosa, a płaczliwy głos i niesamowita umiejętność toczenia na zawołanie wielkich scenicznych łez z suchych oczu (jak on u Boga to robił?!) zjednywały mu sporo współczucia ze strony gogicz-nego ciała. Zostawiano go w spokoju i zgrabnie przepływał bez specjalnego wysiłku z klasy do klasy...

Powinniśmy byli trzymać się od niego z daleka, niestety, gdy żałośnie czyszcząc nos i ocierając oczy zjawił się któregoś dnia w PIPIUSIE, lekkomyślnie udzieliliśmy mu porady, a znajdując się akurat w dołku finansowym nie zawahaliśmy się zainkaso-wać od niego honorarium w kwocie złotych pięć. Ale o co mu chodzi? Naprawdę nie poczuwaliśmy się do żadnej winy. Czyżby łobuz nie mógł odżałować tych nędznych pięciu złotych i doniósł na nas do Istoty Najwyższej?

- Czy jesteśmy o coś oskarżeni? - zapytał od razu Syfon.

- Tak, o wyłudzanie pieniędzy od kolegów - oznajmiła Ficencja. - Od dawna dochodziły mnie słuchy, że znaleźliście sobie tani sposób zdobywania przyjemnie szeleszczących banknocików.

- My... banknocików... ależ...

- Nie przerywaj. Ojciec waszego kolegi, pan Kośmider, złożył na moje ręce formalną skargę. Sądzę, że sprawa dojrzała do generalnego rozwiązania. Co to jest? - wyciągnęła z tekturowej teczki różowy skrawek papieru. - Poznajecie?

- To kwit za wykonanie usługi - odparł Syfon.

- Dokładnie jest to dowód uiszczenia przewidzianej taksy za usługę naszej agencji PIPIUS - wyjaśniłem.

- Świadczyliście usługę Tolkowi?

- Tak jest, pani dyrektor.

- Cóż to za usługa?

- Niech on sam powie, skoro naskarżył.

- Powiedz nam, Anatolu - rzekła oficjalnym tonem Fi-cencja.

Oferma przeczyścił nos i powiedział:

- Oni... oni mieli mnie zaprzyjaźnić z Alicją Szturchaniec.

- Sam nie potrafiłeś? - zdziwiła się dyrektorka.

- Sam nie - jęknął Tolek - bo... bo ja jestem nieśmiały... A oni powiedzieli, że za pięć złotych zaprzyjaźnią mnie.

- Coś takiego! - zasapała Ficencja. - Pierwszy raz słyszę! W mojej szkole zaprzyjaźniają za pieniądze!

Wzruszyliśmy ramionami.

- Jesteśmy zawodową, zwykłą agencją, a nie dobroczynną organizacją, proszę pani. My też mamy wydatki... To normalne, że pobiera się opłaty, według cennika zresztą.

- Pięć złotych za przyjaźń - zadrwiła Ficencja. - Dosyć drogo.

- On miał specjalne wymagania! - wyjaśnił Syfon. - Proponowaliśmy mu Bietkę Banaś za dwa złote, ale on się skrzywił.

- Krzywiłeś się? - Ficencja spojrzała zaciekawiona na Tolka.

- Banaś jest za gruba i za duża, pół głowy wyższa ode mnie - rzekł płaczliwie Tolek.

- Próbowaliśmy go przekonać - powiedziałem. - Tłumaczyliśmy, że Bietka to miła, interesująca dziewczyna i ładnie gra na pianinie, ale on, proszę pani, nie ceni zalet duchowych, Bietka mu nie odpowiadała i upierał się przy Alicji.

- No i co, Anatolu, czy ci wydrwigrosze zaprzyjaźnili cię z Alicją? - zapytała Ficencja.

- Nie, proszę pani dyrektor - oznajmił płaczliwie Tolek. - W dodatku Alicja nazwała mnie Ofermą Kośmiderną przy koleżankach i wszystkie śmiały się ze mnie - z oczu potoczyły mu się ciurkiem łzy i kraciasta chustka znów była w robocie.

- Krótko mówiąc, chcesz oświadczyć, że Ciuruś i Po-kiełbas nie wywiązali się.

- Dokładnie tak, pani dyrektor i nie chcieli oddać pieniędzy.

- Czy to prawda? - Ficencja zwróciła się do nas, a na jej wysokim czole pojawiła się niebezpieczna zmarszczka gogiczna - może uważacie całą sprawę za błahą i nie wartą rozpatrywania, ale dla waszego wrażliwego kolegi to jest dramat. Jeśli zaś chodzi o te pięć złotych „taksy”, to winny być zwrócone, skoro z zaprzyjaźnienia nic nie wyszło. Mała kwota, esy duża, uczciwość zawsze obowiązuje...

Odchrząknąłem.

- To fakt, zaprzyjaźnienie nie udało się, ale nie z naszej winy - powiedziałem. - Udzieliliśmy koledze Kośmidro-wi odpowiedniej porady, lecz on z niej nie skorzystał.

- Cóż to była za porada, bardzo jestem ciekawa.

- Celem zjednania sobie sympatii koleżanki Alicji Szturchaniec miał dokonać wstępnej inwestycji w tę przyjaźń, niestety z powodu skąpstwa nie dokonał jej.

- Inwestycji? - Ficencja zmarszczyła brwi. - A cóż to takiego na miłość boską!

- Miał przyjść na spotkanie w parku z na pół rozwiniętą gladiolą koloru różowego w jednej ręce, a z pudełkiem bajecznych czekoladowych, ewentualnie pierrotów w drugiej... Ale gdzie tam, pani dyrektor, nie przyniósł... nie zainwestował...

- Nie przyniosłeś, Anatolu? - Ficencja wydała się niemile zaskoczona.

- Skoro zapłaciłem taksę... eee... to znaczy pięć złotych, to oni powinni inwestować - zajęczał płaczliwie To-lek a na jego bladej twarzy wystąpił lekki rumieniec.

- Sama pani dyrektor widzi - powiedział z pogardą Syfon - to mały sknera. Skąpstwo wzięło w nim górę nad szla-chętnym uczuciem przyjaźni. Cymbał przyszedł na ważne pierwsze spotkanie, które mu urządziliśmy, z gołymi rękami.

- Nieprawda! - zaprotestował Tolek. - Miałem w kieszeni wafelki w czekoladzie...

- Ha, ha! - zaśmiałem się. - Jednego wafelka. - A Syfon aż zatrząsł się z pogardy.

- Miałem trzy, ale jeden roztopił się, drugiego zjadłem z nerwów, jak czekałem - Tolek pociągnął nosem.

- Dosyć tego - przerwała zniecierpliwiona Ficencja. - Szczegóły waszych idiotycznych pomysłów i zachowań nie interesują mnie. Zostawmy na boku te śmieszne w gruncie rzeczy zdarzenia, nie warte, by im poświęcić nawet pięć minut. Ale w związku z tą sprawą miał miejsce zgoła kryminalny incydent i skarga ojca Anatola, pana Kośmidra, głównie tego dotyczy - to mówiąc obróciła się do nas. - Podobno ty, Dezyderiuszu, wraz z Archibaldem Ciurusiem zwabiliście podstępnie Anatola do magazynku za pracownią plastyczną na poddaszu, zamknęliście tam swojego „klienta” na klucz i trzymaliście go tam aż do wieczora...

- W okropnych warunkach mnie trzymali - zajęczał Tolek. - Tam były myszy. Biegały koło mnie i piszczały, tam były robaki i pająki, ja się boję pająków!

- Nie odpowiadamy za stan sanitarny szkoły - oświadczył Syfon.

- Ale przyznaj ecie się do uwięzienia Anatola? - zapytała surowo dyrektorka.

- To było niestety konieczne - odparłem. - On czaił się w krzakach i podglądał.

- W krzakach?! Anatol?! A to coś nowego!

- To było tak, pani dyrektor: Alicja Szturchaniec i Kłódek Kalamus zgłosili się do naszego biura z prośbą o ochronę. Powiedzieli, że Anatol Kośmider ich śledzi. Jak umówili się w zeszłym tygodniu, że wybiorą się do parku Szczęśli-wickiego i będą powtarzać historię, to Anatol poszedł za nimi i cały czas ich śledził i podglądał. I przedwczoraj też. Zupełnie bezwstydnie ich szpiegował, chodził za nimi w odległości około dwudziestu kroków, a potem czaił się w krzakach, nie mogli nic się nauczyć i w ogóle popsuł im...

- Całą przyjemność spacerowania? - przerwała Ficen-cja.

- Właśnie... to znaczy... hm... - odchrząknąłem - całą przyjemność uczenia.

- Zaraz - Ficencja zmarszczyła brwi. - Więc w końcu to było spacerowanie czy powtarzanie historii.

Chrząknąłem ponownie, ale nie dałem zbić się z tropu.

- Oni poszli powtarzać historię spacerując.

- Tak właśnie było - potwierdził Syfon. - Powtarzając historię spacerowali, a spacerując powtarzali.

- Co ty powiesz - zadrwiła Ficencja.

Ale udaliśmy, że nie dostrzegamy tej drwiny.

- To się nazywa metoda perypatetyczna, takie nauczanie i spacerowanie - dodałem mądralistycznie - to stara metoda, znana od czasów Arystotelesa, pani dyrektor.

Wzmianka o Arystotelesie podziałała korzystnie na Fi-cencję, która miała dużo szacunku dla filozofów starożytnych .

- No, ładnie... - zamruczała - chciałabym w to wszystko wierzyć, ale wasze przestępstwo pozostaje przestępstwem. Nie wolno więzić człowieka, pozbawienie wolności może zasądzić tylko sąd, a nie dwu przemądrzałych bałwanów z siódmej klasy.

- Jednakże do obowiązków PIPIUSA należy pomagać uczniom w uczeniu. I jeśli ktoś przeszkadza...

- Jeśli czai się w krzakach i szpieguje - dodał Syfon - to musimy przeciwdziałać...

- Zamykanie kolegi w pracowni, urządzanie mu aresztu szkolnego to nie jest ani właściwe ani dopuszczalne rozwiązanie - oznajmiła Magnificencja.

- Jednakże PIPIUS musi...

- Wasz PIPIUS nic nie musi - przerwała ostro. - Wasz Pipius po prostu nie istnieje. Nigdy nie zgodziłam się na powstanie czegoś takiego wśród uczniów, nie figuruje w spisie naszych organizacji, nie został zarejestrowany.

- To nie nasza wina. Chcieliśmy go zarejestrować, ale Chłopczyca... przepraszam, chciałem powiedzieć pani Zosia Leduch z kancelarii wyrzuciła nas za drzwi.

- I słusznie, bo to niebezpieczna zabawa. Uprzedzałam was: żadnych związków, agentur i szajek!

- Pipius nie jest szajką ani agenturą... jest instytutem - próbowałem wyjaśnić.

- Żadnych instytutów, rozwiązuję go i zakazuję na przyszłość podobnych zabaw! Zrozumiano.

- Ale...

- Żadnych protestów, rozmowa skończona. Odmasze-rować do klasy. - Magnificencja wskazała palcem na drzwi.

- No cóż, znając tutejszą Istotę Najwyższą mogliśmy się tego spodziewać. Byliśmy solą w jej oku - powiedział Syfon, gdy na dużej przerwie odbyliśmy małą naradę pod żar-dinierą. - W tej sytuacji musimy zejść do podziemia, ale wcale nie jestem zmartwiony. Marnowaliśmy talenty sprzedając nasze pipiusowskie porady, rozmienialiśmy się na drobne!

To fakt, od czasu udanych w sumie występów na wakacjach w Damianach nasza popularność znacznie wzrosła, a Pipius był zasypywany zleceniami, niestety nie zawsze mądrymi. By sprostać zadaniom, musieliśmy uruchomić prócz Smerfa wszystkich innych uśpionych agentów z Pikusiem Markowskim na czele. Zajrzałem do swojego notesu, Syfon też zajrzał do swojego. Tak, nie da się zaprzeczyć, to naprawdę wstyd, czym się zajmowaliśmy. Wciąż sprawy błahe i nudne. Jedna podobna do drugiej, „Czemu Bąk Waldemar na mój widok szczerzy zęby jak zły pies i warczy, jak chcę z nim pogadać. Sprawdźcie, co ja mu takiego zrobiłem, bo ja naprawdę nie wiem”. I trzeba było sprawdzić, co Tykalski zrobił Bąkowi Waldemarowi, a potem co Pluskwiak zrobił Motylkowi, a co Szczeżuja - Obleń-cowi. Albo typowe dla dziewczyn: co robić, żeby się nie czerwienić, i co robić, żeby nie blednąc i żeby nie mieć rąk zimnych jak trup.

Tak, dziewięćdziesiąt dziewięć procent historii, którymi zawracają nam głowę, to takie przeraźliwie banalne, płaskie rzeczy z zakresu zgrzebnej psychologii, a jak się trafi coś głębszego, coś ciekawszego, to, wstyd powiedzieć, nie czujemy się kompetentni. No bo co mamy poradzić, jak taka klientka-pacjentka mówi: „Nie wiem, jak dłużej z tym żyć, mam już dosyć, bo ciągle mi się zdaje, że wszyscy na mnie patrzą i w duchu podśmiewają się ze mnie, a ja czuję się nie taka jak wszyscy, jakaś inna, po prostu śmieszna, więc najchętniej zapadłabym się pod ziemię i już właściwie nie chodzę, tylko przemykam się chyłkiem, ze spuszczoną jak oślica głową, z oczami wbitymi w ziemię, a do tego te ręce... zupełnie nie wiem, co robić z rękami, jak wstaję do odpowiedzi, i w ogóle, jak ktoś mnie o coś pyta...”

A już najgorzej, jak żąda się od nas porady w nader delikatnych sytuacjach, na przykład: „Co robić, kiedy w parku zobaczę moją najlepszą przyjaciółkę z moim chłopakiem? Udać, że nie widzę? Uciec? Urządzić wielką awanturę? Dokonać rękoczynu, pobić?! (ale kogo? ją? jego? czy oboje?). Czy może lepiej przylepić się do nich, jak gdyby nigdy nic i popsuć im ten spacer?”

Takie zadają cholerne pytania, a my skąd niby mamy wiedzieć, jak sobie radzić w podobnych wypadkach? Sami byśmy potrzebowali porady, gdybyśmy się znaleźli w takiej głupiej sytuacji. Tego rodzaju sprawy niech im lepiej załatwi pani psycholog z poradni szkolnej.

A PIPIUS niech zajmie się tym, do czego naprawdę został stworzony. Przestańmy sobie mydlić oczy. Obniżyliśmy nasze loty. Nie wstydźmy się powiedzieć. PIPIUS miał wyrwać nas z codzienności, zapewnić nam ożywczy dreszczyk sensacji i prawdziwe detektywistyczne uciechy. Przypomnieliśmy sobie to wszystko i zgodziliśmy się bez dyskusji. Zawieszamy chwilowo działalność na niwie szkolnej. Zabieramy się do poważnych, ściśle detektywistycznych akcji! Czas przede wszystkim zająć się tym osobnikiem, który przed wakacjami zalazł nam za skórę, ośmieszył nas, jak nikt do tej pory i zrobił w konia. Krótko mówiąc czas zająć się Palemonem!

- Jest tylko jeden dylemat - zasępił się Syfon. - Te nędzne sprawy szkolne, te sztubackie błahe problemiki były może głupie i niegodne nosa detektywa, ale przynosiły dochód, bez nich kupno telefonu „komórki” znowu się odwlecze.

- Nie za bardzo, jeśli zrobisz to co ja - powiedziałem.

Jeszcze przed wakacjami zapowiedziałem całej rodzinie bliższej i dalszej, tudzież wszystkim przyjaciołom, że od tej chwili nie przyjmuję żadnych prezentów w naturze. Kto chce mnie uszczęśliwić, niech daje mi równowartość w gotówce, bo postanowiłem składać na aparat komórkowy; jako że jestem nieletni, zarejestruję go na nazwisko babci, która już wyraziła swoją zgodę. Bałem się, że moja propozycja wywoła silne opory ze strony mamy, która jest znaną, zaprzysiężoną konserwatystką i niechętnie przyjmuje wszelkie innowacje elektroniczne w naszej chacie, ale tym razem, o dziwo, poparła moją propozycję, ponieważ, Jak oświadczyła, dzięki temu kieszonkowemu telefonowi będzie mogła nareszcie skutecznie kontrolować moje ruchy poza domem. Warunek postawiła jeden: mam stale nosić włączony aparat z sobą.

- Tak wiem, mówiłeś mi - rzekł smętnie Syfon. - Świetnie to załatwiłeś, ale ze mną jest gorsza sprawa. Moi starzy, cała rodzina i w ogóle wszyscy nie chcą mi dawać do ręki szmalu w gotówce, żebym nie kupił za to czegoś niestosownego i ohydnego (według nich), na przykład aligatora, albo małej piranii w słoiku. Bo, wiesz, ja mam pomysły, a oni boją się moich pomysłów.

- Nie przejmuj się - powiedziałem. - Uskładałem już sto pięćdziesiąt złotych, w kasie PIPIUSA mamy prawie drugie tyle, resztę pokryjemy z funduszu rezerw... Starczy, jeśli kupimy nieco tańszy aparat.

- Zostaniemy bez grosza - zauważył Syfon.

- Nie bój się! Zdobędziemy nagrodę kupców - wyciągnąłem z kieszeni zmięty wycinek gazety. - Patrz, co tu piszą, specjalnie przyniosłem, żeby ci pokazać: „Za ujęcie gangstera znanego w przestępczym środowisku pod pseudonimem „Palemon” Stowarzyszenie Kupców Miasta Stołecznego Warszawy wyznaczyło nagrodę w wysokości trzydziestu tysięcy złotych, a także nagrodę w wysokości dziesięciu tysięcy za wszelką pomoc, która doprowadzi do jego ujęcia”...

- Myślisz, że uda nam się zachapać trzydzieści patyków?

- Trzydzieści jak trzydzieści, ale dziesięć na pewno! - odparłem z przekonaniem. - W końcu to my właśnie zetknęliśmy się blisko z tym złoczyńcą, to my mamy o nim najwięcej wiadomości, to my byliśmy naocznymi świadkami jego skoku na sklep Geberta i sklep „Entliczek”, a w dodatku nasz agent nr 013 był świadkiem skoku na sklep „Dorotka”. Tak, nie mam wątpliwości, Palemon będzie nasz. Potrzebujemy tylko pomysłu i dobrej organizacji akcji... Spotkajmy się jeszcze dziś wieczorem u mnie. Masz siedem godzin... aż siedem godzin, żeby sypnąć pomysłami, Dzidek.

- Bagatela! Sypnąć pomysłami! Dobry jesteś! - skrzywił się Syfon.

Jednakże wziął sobie sprawę do serca i o godzinie szóstej zjawił się u mnie z plikiem gazet i... z planem Warszawy.

- W tych gazetach są opisane wszystkie duże kradzieże i rabunki sklepowe z ostatnich miesięcy - wyjaśnił. - Jak widzisz, zrobiłem z tych gazet dwie paczki. W tej mniejszej

>-• i

są gazety z opisem napadów, które z całą pewnością można przypisać Palemonowi, co ustalił tak kompetentny znawca wyczynów tego obwiesia, jak aspirant Zyms. Druga paczka zawiera informacje o skokach, których mógł dokonać Pale-mon, ale czy faktycznie to zrobił musimy dopiero ustalić po dokładnej, wnikliwej analizie, bo rzecz nie jest oczywista.

- Dobra! Od czego zaczynamy? - zapytałem podniecony.

- Oczywiście od tej drugiej paczki. Trzeba dokładnie zbadać, gdzie popisywał się Palemon. Potem naniesiemy te miejsca na mapę Warszawy i spróbujemy na tej podstawie stwierdzić, jakim Palemon kieruje się planem... To człowiek „zorganizowany”.

- Myślisz, że on działa planowo? Według jakiegoś systemu?

- Jestem o tym głęboko przekonany - Syfon podsunął mi stertę gazet. - Bierz się za robotę.

Spojrzałem zakłopotany.

- Zaraz., chwileczkę... Skąd będziemy na pewno wiedzieć, że jakiś skok był dziełem Palemona?

- To wcale nie takie trudne - odparł Syfon. - W napadach Palemona stale powtarza się ten sam schemat. Przypomnij sobie, jak wyglądają poczynania gangu tego typa. Wywołanie zamieszania w sklepie, sztuczny tłok, odwrócenie uwagi personelu i klientów przez jakieś spektakularne zjawisko, przez jakiś widowiskowy incydent. Skierowanie podejrzeń na Bogu ducha winne ofiary, przeważnie na małolatów, czyli w jego nomenklaturze - kucyków... No i ogólne wrażenie teatralności całego wydarzenia. Nie zapominaj, że Palemon to przede wszystkim aktor! On daje w sklepach przedstawienie dokładnie wyreżyserowane, lecz jest to reżyseria kabotyna, wszystko tam jest przesadne... przerysowane...

Syfon miał rację. Posługując się kronikami kryminalnymi i notatkami reporterów w gazetach z łatwością wyodrębniliśmy przestępstwa popełnione przez gang Palemo-na, a następnie oznaczyliśmy czerwonymi kropkami na planie miasta miejsca, gdzie Palemon złożył swoje nieproszone wizyty. Przez dłuższą chwilę wpatrywaliśmy się w milczeniu w nasze dzieło, raczej zbici z tropu.

- Trochę dziwnie to wyszło - mruknął Syfon. - Jedno widać od razu - dodał wodząc palcem po planie. - Zobacz, wszystkie napady miały miejsce w dwu dzielnicach: na Mokotowie i Ochocie, ani razu nie przekroczyły ich granicy!

- I co z tego? - bąknąłem.

- To by wskazywało, że warszawskie gangi podzieliły między siebie terytorium stolicy i uważają, by nie wchodzić sobie w paradę. Palemonowi przypadł Mokotów i Ochota. To szczęśliwie ogranicza obszar naszego śledztwa, wyraźnie go zawęża, co się da z tej mapy od razu wyczytać...

- I na tym koniec - mruknąłem rozczarowany. - Nic nam więcej ta mapa nie mówi i do niczego nie może się przydać.

- Nie jestem pewien... - Syfon zaoponował słabo.

- Ależ zobacz, te czerwone kropki nie układają się w żaden wzór, są wyraźnie przypadkowe, nie można z nich odczytać, gdzie Palemon uderzy następnym razem. Wygląda na to, że miejsce kolejnego skoku facet wybiera na ślepo, z zamkniętymi oczami, albo na podstawie cynku podawanego przez swoich wspólników czy agentów...

- Nie sądzę - Syfon pokręcił głową. - Palemon jest zbyt „zorganizowanym” typem, żeby zdawać się na los szczęścia, na przypadek, a zarazem zbyt samowładnym i nieufnym, by polegać na zdaniu czy informacjach agentów. Myślę, że jest w tym jakiś porządek.

- Jaki?

- Niech nad tym popracuje nasz agent 013.

- Masz na myśli Darka Śliniaka? Smerfa?

- Tak. Smerf to teraz nasz najlepszy agent.

- To fakt. Ostatnio bardzo się wyrobił.

- W Damianach dużo nam pomógł w końcowej fazie śledztwa.

- Łebki z jego klasy uważają go za specjalistę od gier, zagadek i rebusów - ciągnął Syfon. - Dowiedziałem się także, iż jest bardzo dobry w szachach. Podobno w zeszłym tygodniu zdobył nagrodę za rozwiązanie zadania szachowego w międzyszkolnej gazecie. I zajął trzecie miejsce w turnieju szachowym młodzików w Pałacu Kultury.

- Tak, nikt lepiej od niego nie nadaje się do rozgryzienia problemu Palemona - powiedziałem - oczywiście chodzi o jego... ha... umysłowy wkład w fazie wstępnej.

- Tak jest, oczywiście - zapewnił spiesznie Syfon - chodzi o jego wkład wyłącznie w fazie wstępnej. On to zrobi z przyjemnością.

- Z dużą przyjemnością - dodałem - zawsze palił się do działania.

Przyłapaliśmy Smerfa, jak wychodził z budy o godzinie pierwszej.

- Co się stało - zapytałem. - Twoja klasa ma dziś sześć lekcji. Czyżbyś dał dyla z wuefu?

Smerf spuścił oczka i chrząknął jakby zakłopotany.

- Pan Pilecki mnie zwolnił.

- Źle się czujesz?

- Nie... nie dlatego. Po prostu... po prostu mam trening w Pałacu Młodzieży.

- Odkąd to jesteś sportowcem wyczynowcem?

- To trening szachowy.

Wymieniliśmy z Syfonem spojrzenia.

- Bardzo dobrze, Smerf - powiedział Syfon. - Pochwalamy ćwiczenia szachowe u naszych agentów. To rozwija umysłowo...

- Uczy rozwiązywać problemy drogą analizy i dedukcji - dodałem mądralistycznie. - Właśnie mamy dla ciebie zadanie wymagające znajomości tych procesów.

Tak powiedziałem, po czym wręczyliśmy mu mapę operacji Palemona i wtajemniczyliśmy go w zagadnienie.

- Chodzi o to - zakończył Syfon - czy na podstawie tej mapy mógłbyś powiedzieć, gdzie będzie miał miejsce kolejny „nalot” gangu.

Ku naszemu zdumieniu Smerf nie zapalił się do zadania.

- Obawiam się, że nie jestem w formie dede... detektywistycznej - wykrztusił wyraźnie zakłopotany, by nie powiedzieć wystraszony. - Wyznaczcie do tego zadania kogoś innego... Czemu ja?

- Bo ty jesteś naszym agentem specjalnym - rzeki zdenerwowany Syfon.

- Może Pikuś Markowski mógłby zamiast mnie...

- Ty coś kręcisz i ukrywasz. Niewyraźny jesteś, Smerf - włączyłem się. - Wal śmiało, o co chodzi. Nie zjemy cię.

Smerf stał wciąż ze spuszczonymi oczyma, nieskory do żadnych zwierzeń.

- Naprawdę rozczarowałeś mnie, Śliniak - zasapał Syfon. - Pamiętaj, złożyłeś przysięgę. Za niesubordynację możesz być zdegradowany.

- Wiem - jęknął agent 013 - słowo daję, chętnie bym pomógł, ale... ale jest komplikacja.

- Czyżby? Jaka komplikacja.

- Przyjeżdża Kozodój - odparł zmieszany Smerf.

- Kto? Kto przyjeżdża? - Syfon zmarszczył brwi.

- Arcymistrz Kozodój.

- Arcymistrz?

- Szachowy, Pociej Kozodój, nie słyszałeś?

- Nie.

- Rozegra w klubie symultantkę. Zostałem do niej dopuszczony, to dla mnie wielka szansa. Na pewno nie wygram, ale jeśli zremisuję, znajdę się na liście kandydatów do związku szachistów i zostanę sklasyfikowany! Może nawet napiszą o tym w gazecie. Od tygodnia jak wariat trenuję... taka szansa... rozumiecie... nie jem, nie śpię, a jak się zdrzemnę, śni mi się szyderczy śmiech arcymistrza Pocieja, który daje mi szewskiego mata w piątym posunięciu... Gdy-byście mogli mnie zwolnić na trzy dni z obowiązków...

Spojrzeliśmy trochę innymi oczyma na agenta 013. Faktycznie wyglądał nie najlepiej. Zapadłe policzki, podkrążone zaczerwienione oczy.

Ale Syfon nie uznał przyjazdu arcymistrza Kozodoja za okoliczność usprawiedliwiającą niesubordynację agenta.

- Nie zwalniamy cię z obowiązków i nie usprawiedliwiamy - rzekł do Smerfa. - Z okazji przyjazdu jakiegoś arcy-gracza nie należą ci się żadne względy. Albo oddasz się do naszej dyspozycji, albo zostaniesz uśpiony i usunięty na długi czas, a może nawet na zawsze z naszej szlachetnej agencji. Pomyśl, co ci się lepiej opłaci. Czy z powodu tego Kozozbója warto ryzykować utratę zaszczytnej pozycji agenta numer 013?!

To było mocno powiedziane, ale szachowa pasja Dariusza okazała się silniejsza.

- Sorry!... - bąknął, nie wiadomo czemu po angielsku i odmaszerował ze spuszczoną głową (bo jednak nie czuł się w porządku) w stronę najbliższego przystanku na Grójeckiej.

Rozdział II

Genialny pomysł Smerfa

Trzy dni później zobaczyliśmy w telewizyjnej kronice warszawskiej arcymistrza Kozodoja, niskiego, pulchnego człowieczka o wielkiej baniastej głowie. Spacerując między dwoma rzędami stolików, przy których głowili się młodzi szachowi zapaleńcy, niemal bez żadnego namysłu przesuwał na dwunastu szachownicach swoje pionki i figury... Przez moment mignęła nam na ekranie krótko ostrzyżona, jasna główka skupionego nad szachownicą Smerfa.

Tegoż dnia wieczorem radio podało:

„W rozegranej dziś w Pałacu Młodzieży symultance, na dwunastu szachownicach znany arcymistrz Pociej Kozo-dój wygrał jedenaście partii, a tylko w jednej zremisował. Tym jedynym nie pokonanym przez arcymistrza zawodnikiem jest dwunastoletni uczeń klasy piątej Dariusz Śliniak. Gratulujemy”.

Wysłuchaliśmy tej wiadomości z mieszanymi uczuciami. Zgrzytnęliśmy zębami i zrobiło nam się smutno, że Smerf zamiast kariery naszego agenta wybrał jednak arcymistrza Kozodoja i jego cholerne szachy. Chociaż z drugiej strony nie mogliśmy się oprzeć uczuciu dumy, że to właśnie

nasz człowiek najlepiej zaprezentował się w tym niełatwym przecież meczu. No cóż, robi karierę na innym polu i, myśląc obiektywnie, ma do tego prawo, a może nawet ma rację...

Syfon bez słowa wyłączył radio, wyciągnął z kieszeni swój duży czarny notes - agendę i pomału z widocznym żalem wykreślił z niego Smerfa, a nazajutrz rano ogłosił publicznie w szkole, że miejsce agenta numer 013 jest wolne.

Tym większe było nasze zdziwienie, gdy na pierwszej przerwie Smerf podszedł do nas, oddał nam „plan operacyjny” i jak gdyby nigdy nic powiedział bez najmniejszego zakłopotania:

- Myślałem o wiadomej sprawie, choć nie chciałem, cały czas miałem przed oczami tę mapę upstrzoną czerwonymi punktami nalotów Palemona, lecz nic mądrego nie przychodziło mi do łba... Dopiero pomogła mi ta symultan-ka z panem Kazodojem, a mówiąc ściśle sama końcówka naszej partii, kiedy ja zostałem z wieżą i gońcem, a pan Kozodój z wieżą i z koniem. To znaczy ze skoczkiem. Patrzyłem, jak arcymistrz rozrabia tym koniem hasając po całej szachownicy i nagle... nagle spłynęło na mnie olśnienie - Smerf przymknął oczy - zrozumiałem cały trik Palemona.

Syfon aż podskoczył.

- Masz rozwiązanie?!

- Chyba tak.

- Mów!

- Ujrzałem cały plan Warszawy jak... jak wielką szachownicę podzieloną liniami prostymi na taką ilość pól, żeby zmieściły się tam wszystkie czerwone kropki, oznaczające miejsca i daty nalotów Palemona. A teraz patrzcie! Postawimy na miejscu najdawniejszego „nalotu” (jak wynika z daty) konia szachowego... - oderwał sobie guzik od kurtki, który już trzymał się na jednej nitce - on będzie koniem - mruknął i umieścił go na planie. - Wykonajmy tą figurą właściwy jej ruch: przeskoczmy pole sąsiednie i skręćmy w pole stykające się z nim rogiem. Stawiamy tutaj konia i co widzimy? Widzimy, że znów znaleźliśmy się na polu oznaczonym czerwoną kropką. Ten manewr koniem możemy jeszcze powtórzyć wiele razy i zawsze znajdziemy się w miejscu, które Palemon zaszczycił swoją wizytą. Już wiecie, co to znaczy?

- To znaczy - powiedziałem - że przy planowaniu kolejnego „nalotu” Palemon wybierał miejsca wskazane ruchem konika szachowego!

- Nie, to jakaś piramidalna bzdura - skrzywił się Syfon. - Ty masz po prostu zapaskudzoną szachami wyobraźnię, Smerf! Skąd u Palemona taki obłędny pomysł. To niepoważne!

Smerf wzruszył ramionami.

- Palemon nie jest zwykłym złoczyńcą. To aktor i zgry-wus... sam wiesz, lubi bawić się swoimi nalotami... więc mogło mu coś takiego przyjść do głowy... zresztą mógł czytać przygody Marka Piegusa. Tam występuje detektyw Kwass, co posługuje się szyfrem opartym na ruchach konika szachowego.

- Głupi jesteś!

Smerf umilkł obrażony.

- Łatwo przekonać się, czy hipoteza Smerfa jest słuszna - powiedziałem wpatrując się w mapę. - Ostatnie miejsce popisów Palemona to ulica Drawska na Ochocie, a dokładnie w Szczęśliwicach, stąd ruchem konia szachowego można już tylko skoczyć w dwu kierunkach, na ulicę Urbanistów i Puzonową, bo skoki w innych kierunkach prowadzą do terenów pozbawionych sklepów i do ogródków działkowych. To mi wygląda... zachęcająco. Pięćdziesiąt procent szans, że trafimy na sklep, który konik wyznaczył do najbliższego „nalotu”.

- Nie pięćdziesiąt, ale sto procent szans! - wtrącił z wciąż obrażoną miną Smerf. - Sto procent! - wycedził przez zęby.

- A to niby dlaczego? - zmarszczyłem czoło.

- Bo sklep na ulicy Urbanistów jest zamknięty z powodu remontu aż do poniedziałku. A zatem...

- A zatem - przerwałem mu - jeśli „konikowa teoria” jest słuszna, dobierzemy się do Palemona w sklepie przy ulicy Puzonowej. Masz jakieś uwagi, Syfon?

- To jest teoria idioty - wykrzyknął. - Słowo daję, rozbolała mnie od niej głowa! Z taką teorią wygłupimy się tylko.

- Masz jakąś lepszą?

Syfon umilkł.

- Ano właśnie, nie masz, więc spróbujemy tej „konikowej” - powiedziałem. - Zaraz po lekcjach smarujemy na Puzonową. Pójdziesz z nami, Syfon, czy zafundujesz sobie urlop zdrowotny.

- Pójdę, bo jesteście bobasami we mgle i ktoś musi czuwać nad wami. Ale pamiętaj, Smerf - pogroził agentowi palcem. - Wiesz, co cię czeka, jak narazisz nas na kompromitację?

- Wiem - odparł Smerf smętnie. - Czeka mnie degradacja i prawdopodobnie dość długie uśpienie.

- Bardzo długie, Smerf, ale to nie wszystko. Uprzedzam cię z dobrego serca, jeśli z tym koniem zrobisz nas w konia, bo coś ci wpadło do szalonego łba i chcesz popisać się ekscentrycznym pomysłem, to kup sobie już teraz trzy duże opatrunkowe plastry - jeden na nos, drugi na podbite oko, trzeci na szczękę, bo ja mam nerwy zszarpane i nie ręczę za siebie.

Tak więc akcja została zatwierdzona i parę minut przed godziną osiemnastą smarowaliśmy dzielnie na ulicę Puzonową. Aczkolwiek Palemon nigdy nie urządzał swoich „nalotów” przed szóstą wieczór, bo czekał aż kasy sklepowe będą bardziej pełne, to jednak pamiętam to wielkie napięcie i towarzyszący nam od początku lęk, że jednak przybędzie-my za późno i nie uratujemy sklepu. Co prawda na wszelki wypadek nadaliśmy tam telefoniczne ostrzeżenie (z ostrożności anonimowe) o grożącym tego dnia ataku złodziejskim na tę handlową placówkę, ale wątpiliśmy, czy personel potraktuje ją poważnie, tym bardziej że nie chcieliśmy podać swoich nazwisk. Z drugiej strony nie mogliśmy zjawić się na miejscu zbyt wcześnie, żeby nie budzić podejrzeń gangu. Byliśmy pewni, że sklep był od rana pod obserwacją gangu i że kręcili się tam ludzie Palemona z telefonami komórkowymi, żeby w wypadku zauważenia w sklepie lub koło niego podejrzanych typów (z policji lub z firmy ochroniarskiej) odwołać planowany skok. Palemon mógł także podać swoim ludziom nasze rysopisy, znał nas przecież z poprzednich nalotów, więc żeby nie popsuć akcji, postanowiliśmy w żadnym wypadku nie pokazywać się koło sklepu przed szóstą.

Rozglądając się czujnie z bijącymi mocno sercami, ostrożnie zbliżyliśmy się do sklepu. Jeszcze przed wejściem uderzyła nas panująca tu cisza i senny spokój. Czyżby cisza po bitwie?! Niemożliwe! Przed sklepem przy małym stoliczku dwu starszych panów o wyglądzie emerytów raczyło się piwem EB i bynajmniej nie wyglądali na wystraszonych czy podnieconych. Niespokojnie przekroczyliśmy próg sklepu. Wewnątrz kompletna pustka. Ani jednego klienta.

Zdenerwowani już nie na żarty postanowiliśmy zasięgnąć języka u personelu. Żeby wyglądało naturalnie, kupiliśmy trzy rogale z makiem i, jako że interes był samoobsługowy, podeszliśmy do kasy, gdzie siedziała młoda kasjerka o ładnej buzi ozdobionej pomarańczowymi piegami.

- Niczego sobie sklep - zagaiłem - czysty, świetnie zaopatrzony i bez tłoku. Czy zawsze tu tak cicho?

- O tej godzinie już zwykle mały ruch - odparła kasjerka - a dziś było wyjątkowo spokojnie. Koniec miesiąca, mamy niezbyt zamożnych klientów, brakuje im już pieniążków, po pierwszym będzie ludniej.

- A na Dickensa byli przedwczoraj złodzieje - wyrąbał prosto z mostu Smerf nie bawiąc się w dyplomację. - Ciekawe, czemu do was nie przyszli - dodał wyraźnie zmartwiony.

Kasjerka spojrzała na niego zgorszona.

- No wiesz, nie jesteś zbyt przyjemny. Twój dziadek uprzedzał mnie, że z ciebie lepszy ananas.

- Mój dziadek?! - zdumiał się Smerf. - Co też pani... Mój dziadek jest teraz w Baden-Baden i występuje w cyrku. Jako treser lampartów! To jakaś pomyłka.

- Pomyłka? Jak to? Ty przecież jesteś Syfon.

- Ja? Skądże! To on - Smerf wskazał palcem na Dzidka. - To on jest Syfonem...

Kasjerka zmierzyła zaskoczonego Dzidka podejrzliwym wzrokiem.

- iy jesteś Syfon? - zapytała nie kryjąc wstrętu.

- A bo co?

- Ktoś zostawił list do ciebie...

- List do mnie? - zdumiał się Syfon.

- A wraz z listem to - pokazała mu małą reklamówkę z tajemniczą zawartością.

- Co to jest?

- Prezent urodzinowy! Kinder czekoladowe jajo z niespodzianką w środku, przygotowane specjalnie dla dzieci. Prezent, o którym marzyłeś i który sobie zamówiłeś. Dostaniesz go teraz, tylko nie pętaj się po sklepie i stój tutaj...

- Jakie urodziny, jakie jajo, nie zamawiałem żadnego jaja! - krzyknął zdenerwowany Dzidek. - Kto pani naopowiadał takich rzeczy...

- Twój kochany dziadek, bardzo miły, elegancki siwy starszy pan. On wiedział, że tu wpadniesz i zabierzesz ten prezent. Uprzedzał tylko, żeby ci patrzeć na palce, bo jesteś podobno lepki, a on nie będzie się wstydził za ciebie, ani za ciebie płacił. Tak powiedział.

Syfon zatrząsł się z oburzenia.

- Co... co powiedział?! Bezczelny oszust! Ja nie mam dziadka. To... to... przebieraniec... to ten łotr Palemon! Ten szubrawiec. Znowu zrobił nas w konia! - sypiąc złorzeczeniami i wymachując w bezsilnej wściekłości rękoma potrącił piramidę puszek z koncentratem pomidorowym... Chyba sto czerwonych konserw potoczyło się z łoskotem i łomotem na wszystkie strony.

Nadbiegła gruba kierowniczka i cały personel.

- Uspokój się, zachowuj się jakoś, nie wrzeszcz tak! - próbowaliśmy uciszyć Dzidka, ale on wciąż pienił się i urągał.

- Zaraz - kierowniczka zanieruchomiała nagle. - Po-znaję ten głos! To jeden z tych łobuzów, co dziś rano dzwonili strasząc, że grozi nam napad złoczyńców, a co okazało się głupim żartem. Nie ujdzie wam to bezkarnie... Łapać ich!

Syfon nagle odzyskał przytomność umysłu.

- Wiać! - krzyknął i nie wdając się w dyskusje czmychnął ze sklepu. Ja i Smerf pognaliśmy za nim.

Zatrzymaliśmy się dopiero, gdy stwierdziliśmy, że nikt nas nie ściga. Syfon oddychał ciężko, łypiąc na zmieszanego Smerfa strasznym czerwonym okiem, w którym można było wyczytać żądzę mordu.

Smerf wyczuł, że jego cenna skóra, tudzież nietykalność cielesna jest poważnie zagrożona i cofnął się przezornie, ale Syfon przytomnie zagrodził mu drogę.

- Dokąd to? Stój, ty zajęczy pyszczku! Zaraz rozprawię się z tobą, śmierdzielu, ty łachudro, ty przygłupie, ty sfusze-rowany, spartolony agencie - rzucił się na przerażonego Smerfa i złapał go za szyję. - Jak Boga... nie wytrzymam, nie zdzierżę... zabiję, zakatrupię tego szczyla. Za szachowego konika, za śmiech Palemona, na pewno pęka teraz ze śmiechu... dam ci nauczkę, szajbusie!

- Oszalałeś! Puść go! - próbowałem interweniować.

- Uduszę gnojka! - sapał Syfon. - Zamorduję!

Smerfowi oczy wyszły z orbit. Poważnie obawiałem się, że może dojść do nieszczęścia i rzuciłem się na pomoc biedakowi.

- Zwariowałeś, Dzidek! Opanuj się. Chcesz pozbawić życia naszego najlepszego agenta?

- On nie jest już agentem. Zwalniam go - zachrypiał Syfon, ale puścił półżywego Darka. - Zostaniesz zdegradowany i uśpiony na czas nieokreślony. Ogłoszę wszystkim o wydaleniu cię ze służby...

- Zaraz... zaraz - przerwałem. - Spokojnie Syfon, każdemu może się przydarzyć wpadka. Zanim ukarzemy Smerfa, trzeba zbadać wszystkie okoliczności.

- Okoliczności już są znane... Smarkacz chciał się popisać swoim genialnym pomysłem, chciał zaszpanować za wszelką cenę. Po tych sukcesach szachowych przewróciło mu się we łbie - powiedział Syfon.

- Coś jeszcze do powiedzenia będzie tu miał sam Pale-mon - zauważyłem.

- Palemon? - Syfon zdziwiony uniósł brwi.

- Palemon, który wystąpił tym razem w roli twojego dziadka. Wiesz, to mnie zdumiewa. On chyba zaczyna się liczyć z nami - i... trochę denerwować.

- Myślisz, że uważa nas za niebezpiecznych? za groźnych?

- Na pewno złości go, że depczemy mu po piętach.

- Do tego stopnia, że pofatygował się tu osobiście urządzić małe przedstawienie z dziadkiem w roli głównej?

- Tak. Do tego stopnia.

Syfon skrzywił się, jakby go zabolał ząb.

- Możemy więc być dumni - zaszydził. - Udało nam się rozbudzić obawy tego opiyszka. To już jest coś. Zaczynamy wreszcie grać jakąś rolę w jego sztuce. Niestety, Jak dotąd to Palemon ustawia nas na scenie i zasuwa swoje teksty. Nawet w sprawie Smerfa.

- Nie przesadzaj.

- Powiedziałeś, że będzie miał dużo do powiedzenia. Co właściwie miałeś na myśli?

- List.

- Jaki list? - zdumiał się Syfon.

- Złość odebrała ci pamięć. Mówię o liście, który zostawił dla nas twój rzekomy dziadek, a któiy bez czytania zmiąłeś i wyrzuciłeś! Na szczęście podniosłem go. Nawet nie zauważyłeś w tym rozgardiaszu. Czekoladowe kinder jajo też zostało uratowane. Przez Smerfa. Uważam, że lepiej i mądrzej byłoby przeczytać, co ten łotr Palemon miał do powiedzenia, cokolwiek przykrego dla nas tam figuruje. Może ty przeczytasz?

- Nie. Jestem zbyt zdenerwowany - odparł Syfon - ty przeczytaj!

- Proszę bardzo - rozprostowałem zmiętą kartkę i przeczytałem na głos:

Wielce szanowni panowie detektywi! Bąbel i Syfon!

Na początku chciałbym pogratulować Wam znakomitego agenta 013! Udało mu się poprawnie odgadnąć mój system nalotów, może zresztą po części dlatego, że Jest Jak Ja szachistą. Ale, Jak widzicie, nic z tego dobrego dla was nie wynikło, bo akurat zmieniłem sposób planowania, tamten system Już nie obowiązuje. JakiJest ten nowy? Tego nie odgadniecie. To Już nie na wasze możliwości, bąjbusy. Więc najwyższy czas, źebyście przestali bawić się ze mną w kota i myszki, bo w tej zabawie, zapamiętajcie dobrze, kotem zawsze Jestem Ja, a rola myszek źle się kończy. Ponieważ polubiłem was, więc ostrzegam: gra skończona, weźcie się teraz lepiej do nauki, bo Kostuch i Magnificenq'a mają was na oku. Zarobiliście Już obaj po cztery bomby za bimbanie sobie z nauki z matmy i z polaka i bardzo zmartwiliście waszego dziadka Palemona. A tuJuż niedługo czeka was egzamin do liceum. Gdybyście go oblali, byłoby mi wstyd, bo wiążę z wami duże nadzieje w przyszłości.

Wasz kochający dziadek Palemon PS

Przesłałem panu Kostuchowi dwa teksty zadań matematycznych uprawianego przez niego gatunku DRESZCZ i HORROR do wykorzystania. Jeśli dojdziemy do porozumienia nie będzie więcej musiał głowić się nad zadaniami, bo będę mu stale dostarczał odpowiednie tematy prosto z życia, wy zaś będziecie ode mnie dostawać ściągawki z poprawnym rozwiązaniem. Może wreszcie poprawicie sobie stopnie i przestanę się za was wstydzić.

Napisałem wam dużo przykrych rzeczy, więc żeby zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, zostawiam dla was prezent w postaci czekoladowego kinder Jaja z poucząjącą niespodzianką w środku. Pa! Pa! Ściskam was!

Wasz przyszywany (nićmi szczerej sympatii) dziadek Palemon

- A niech go Ficencja pieści - Syfon zgrzytnął zębami. - On wyraźnie drażni się z nami!

- Raczej bawi się z nami.

- To niebezpieczna zabawa. W gruncie rzeczy chce nas zastraszyć, żebyśmy odczepili się od niego. Pokażcie no to kinder jajo. Podejrzewam, że jest spreparowane.

Podałem mu bez słowa. Obejrzał dokładnie. Po czym rozłupał je za pomocą scyzoryka. Z jaja wypadły dwie maleńkie laleczki przebrane za chłopczyków. Obaj mieli wbite w serce... szpilki.

Dziwny dreszcz przeszedł mi po grzbiecie. Syfon chyba odczuł to samo. Wymowa „prezentu” była dostatecznie makabryczna.

- Jeśli to miało mnie odstraszyć, to spaliło na panewce - oświadczyłem nieco nieswoim głosem. - Nie mam zamiaru wycofać się.

- Ani ja - wykrztusił Syfon.

- Ani ja! - dodał Smerf. - To znaczy - zmarkotniał - o ile nie będę uśpiony za tę ostatnią wpadkę.

Syfon wbił w niego przenikliwy wzrok.

- Chodźcie no tutaj, Śliniak - kiwnął palcem na wystraszonego agenta. - No, śmiało, śmiało, Śliniak.

Smerf zrobił dwa niepewne kroczki.

- Baczność!

Smerf wyprężył się.

- Agencie 013, jesteście zrehabilitowani! - oznajmił służbowym tonem Syfon. - Wasza śmiała teoria o systemie nalotów opryszka Palemona znalazła pełne potwierdzenie w słowach tegoż opryszka. Jednocześnie udziela się nagany detektywowi Dezyderiuszowi Pokiełbasowi za kapralskie zachowanie i koszarowe objeżdżanie agenta. Spocznij! Od-maszerować.

Smerf wycofał się skwapliwie i na wszelki wypadek schował się za moimi plecami, jakby wciąż nie dowierzając słowom Syfona.

Mimo załatwienia tej przykrej sprawy personalnej, atmosfera wciąż była napięta z powodu wrażenia totalnej klęski, jaką ponieśliśmy, uznałem więc za wskazane wlać trochę optymizmu w kolegów.

- Przejdźmy do meritum, panowie - powiedziałem. - Wbrew temu, co można by sądzić, wydarzenia dnia dzisiejszego przyniosły nam pewne korzyści. Przede wszystkim zmusiliśmy Palemona do rezygnacji ze starego dobrze wypróbowanego systemu planowania nalotów. Nowy system z pewnością ma swoje słabe strony i oznacza dla Palemona zwiększone ryzyko, a rozpracowanie go przez nas to tylko kwestia czasu. Po drugie, wiemy już teraz ponad wszelką wątpliwość, że Palemon ma w naszej szkole swojego człowieka, a może nawet paru swoich ludzi. Nasza narada nad mapą Warszawy odbyta niefortunnie na korytarzu szkolnym została podsłuchana i prawdopodobnie nagrana. Jej treść doniesiono bezzwłocznie Palemonowi. W związku z tym nasuwają się pewne pytania: Kto w naszej budzie jest agentem tego opryszka, czy zadanie tego agenta względnie tych agentów (jeśli jest ich więcej) ogranicza się tylko do śledzenia nas (w co wątpię) czy też mają oni o wiele poważniejsze zadania...

- Co masz na myśli - przerwał Syfon

- Interesy.

- Interesy handlowe?

- Oczywiście. W szkole trwa nieustająca giełda. Sprze-daje się i kupuje różne rzeczy, o których nie wtajemniczeni nie mają pojęcia. Jest bardzo możliwe, że sam Palemon w przebraniu odwiedza naszą budę... Więc głowa do góry, panowie, coś mi podpowiada, że jeszcze w tym tygodniu uda nam się dopaść tego oszołoma. A wtedy pogadamy z nim inaczej. To, co dzisiaj nam zrobił, wymaga szybkiej odpowiedzi, inaczej będziemy się czuć, jakbyśmy zjedli...

- Żabę na surowo - dokończył Smerf i czknął potężnie.

- Najlepiej byłoby, gdybyśmy wymyślili coś mądrego w tej sprawie już teraz. Żeby utlenić komórki mózgowe proponuję bieg na Szczęśliwicką Górę. Tam na pewno rozjaśni nam się we łbie.

- Daj spokój! - zaprotestował Syfon. - Żadnych biegów i w ogóle wysiłków tak fizycznych, jak umysłowych. Jestem wypompowany. Na dzisiaj dość!

- Nie odkładaj tej sprawy do jutra... Zobaczysz, nie uśniesz, jak ją odłożysz... Myślenie...

- Ma kolosalną przyszłość - ziewnął Syfon - ale niekoniecznie musimy myśleć osobiście. Od czego ma się przyjaciół w rodzaju genialnego Dudka...

- Dudka? - zmarszczyłem brwi.

- A widzisz, zapomniałeś o naszym przyjacielu na kółkach. Już dawno nie pracował dla nas. Na pewno mu się nudzi.

Nim, zaskoczony, zdołałem coś powiedzieć, zaciągnął mnie do telefonicznej budki i połączył się z Dudkiem, po czym wcisnął mi do ręki słuchawkę.

- Ty rozmawiaj, mnie łeb rozbolał - powiedział.

Dudek nie był zachwycony, gdy usłyszał mój głos.

- A, to wy... Jeśli w sprawie Palemona, to nie zawracajcie mi głowy. Za dwa dni zdaję do liceum i wkuwam jak dziki osioł, a z tamtych rzeczy wyłączyłem się zupełnie, nawet nie prowadzę już kroniki.

- Nie bujaj, kto zdaje o tej porze?! We wrześniu?

- Owszem, zdają. Tacy połamańcy jak ja. To będzie specjalny egzamin. W kuratorium. Dostałem zgodę na złożenie go w tym terminie, bo nie mogłem przed wakacjami z powodu tego kalectwa. To moja jedyna szansa, żebym nie stracił znowu roku. Cały jestem w nerwach, tym bardziej, że zaraz po egzaminach czeka mnie trzecia operacja. Mówią, że będę mógł po niej chodzić... ale nie wiem, czy mogę im wierzyć, tyle razy już mnie okłamali!...

- Głupio nam... - wybełkotałem speszony - naprawdę przepraszamy, że dzwonimy w takiej chwili i przeszkadzamy, ale, błagam, nie rzucaj słuchawki, skoro już oderwaliśmy cię od wkuwania, to posłuchaj...

- O rany, bez tych wstępów! - przerwał mi. - Gadaj, o co chodzi, byle szybko!

- Rzecz jest diabelnie poważna. Palemon ewoluuje w niebezpiecznym kierunku. Boimy się, że to się może skończyć morderstwami. Posłuchaj!

Doinformowałem Dudka, jakim systemem jeszcze do wczoraj posługiwał się Palemon przy planowaniu napadu, i że teraz zmienił go na nowy, co uniemożliwia przewidywanie miejsca i daty następnego nalotu, paraliżuje nasz system wczesnego ostrzegania i w znacznej mierze zmniejsza nasze szanse w walce z tym złoczyńcą.

- Jesteś taki genialny, Dudek - zakończyłem. - Poradź coś, rzuć jakiś pomysł!

- Chcecie rady? - Odparł szybko Dudek - oto ona: przestańcie zajmować się Palemonem. Zostawcie ten kłopot policji. Wcześniej czy później powinie mu się nóżka i wpad-nie. Aspirant Zyms już pracuje nad tym... to zdolny i uparty facet.

- Nie, Dudek - oświadczyłem. - Nie możemy zostawić tej sprawy. Ten łotr zrobił nas w konia! Przyrzekliśmy sobie, że namierzymy go i zrobimy na szaro.

- Musimy wyrównać rachunki - wtrącił twardo Syfon.

- Inaczej wciąż będziemy się czuć, jakbyśmy zjedli surową żabę - oświadczyłem.

- Surową i nieświeżą - dodał Smerf i czknął do telefonu poglądowo.

- Ambitne chłopaki - zamruczał Dudek. - To ładnie, ale coś wam powiem: wszystko, co wiem o Palemonie, już wam dawno przekazałem, a wy, jeśli chcecie się poczuć naprawdę dobrze, musicie rozwiązać ten problem sami! Tylko to wam da satysfakcję.

- Sami? - jęknął Syfon.

- Do licha, gdzie wasz zapał i wiara we własne siły. Przecież, jak słyszałem, daliście sobie świetnie radę na wakacjach i zdemaskowaliście niezwykle chytrego diabełka kolonijnego.

- Daj spokój, Dudek - wmieszałem się - to był maleńki diabełek, taki leśny troll. Nie ma żadnego porównania z Pa-lemonem. I wcale nie chcemy, żebyś nas prowadził za rączkę, owszem, chcemy ten problem rozwiązać sami, ale gdybyś dał nam drobny cynk... pół pomysłu... gdybyś chociaż napomknął, od czego zacząć...

- Zacząć od wąsów i brody - przerwał mi niecierpliwie Dudek.

- Nie bardzo rozumiem.

- Nie czytałeś dzisiejszych gazet?

- Nie zdążyłem.

- Szkoda. Przedwczorajszy nalot Palemona na sklep przy ulicy Dickensa opisano tak: przyjeżdża furgonetka dostawcza około godziny szóstej wieczorem. Wysiada wąsaty i brodaty konwojent w białym fartuchu. Dostawa jest fałszywa, furgonetka jest fałszywa, konwojent jest fałszywy. Idzie z kierownikiem sklepu na zaplecze, tam go terroryzuje i zabiera dzienny utarg. Przez ten czas dla odwrócenia uwagi dwu ludzi z gangu robi zamieszanie w sklepie. Na końcu ulatniają się wszyscy zmieniając napis firmy na furgonetce.

- A co gdy w tym samym czasie nadjeżdża prawdziwa dostawa z prawdziwym konwojentem? - zapytałem.

- Otóż rzecz w tym, że nie nadjeżdża - odparł Dudek - gdyż zostaje zatrzymana przez gang jeszcze przed Warszawą. Sprawa jest prosta, moi drodzy. Jak można zauważyć, dostawcy i konwojenci dzielą się na wygolonych (większość) i wąsato-brodatych (mniejszość). Na kogo ucharakte-ryzował się Palemon? Oczywiście na wąsato-brodatego. Dlaczego? Ponieważ wąsy i broda w znacznym stopniu maskują prawdziwe oblicze mężczyzny i są łatwe do charakteryzacji. Poznacie, że to występy gangu Palemona także po innych szczegółach, które stale się powtarzają w jego nalotach. A teraz zejdźcie mi z drutu i zmiatajcie, łotry! Zajęliście mi aż pięć minut! A pamiętajcie o pięcie! - dorzucił niespodziewanie i odłożył słuchawkę.

- Co on z tą piętą na końcu? - zapytał Smerf.

- Przypomniał nam „Sposób”. Czytałeś chyba o Alcybiadesie - powiedziałem.

- Ach, chodzi o piętę Alcybiadesa ze „Sposobu na Achillesa”.

- Matoł jesteś. Wszystko ci się pomyliło.

Mimo klęsk tego dnia zasypiałem z pokrzepiającym uczuciem satysfakcji, że my, ludzie PIPIUSA, nie załamaliśmy się i przetrzymaliśmy upadek. Co więcej nie był to stracony dzień. Mamy punkt zaczepienia, nie będziemy się poruszać całkiem po omacku!

Ale ile jeszcze czeka nas niepowodzeń, ile upokorzeń, by w końcu dopiąć swego. I czy to w ogóle jest możliwe? W każdym razie (nawet najgorszym) zrobimy wszystko, co w naszej mocy i sumienie będziemy mieli spokojne...

Rozdział III

Nalot na sklep „U Jureczka" i pan Dawid Surdul

Wszystkie wolne godziny następnego dnia poświęciliśmy na wywiady z kierownikami i (jeśli się dało) z pracownikami zagrożonych sklepów z tak zwanej „strefy Palemona”, to znaczy z tej części Ochoty i Mokotowa, która przez porozumienie przestępcze gangów zastrzeżona była dla tego opryszka, i gdzie miał on wolną rękę w urządzaniu swoich rabunkowych nalotów.

A oto co dowiedzieliśmy się z tych wywiadów: tylko w trzydziestu trzech sklepach dostawy produktów mleczarskich odbywały się wieczorem, a nie rano, tylko do dziewięciu z nich towar dostarczali konwojenci wąsato-brodaci, a wśród nich tylko pięciu było brunetami o wzroście podobnym do Palemona. Jednakże pod uwagę wzięliśmy tylko trzy sklepy, ponieważ do pozostałych dwu dokonano już nalotów, do jednego, do znanej nam już „Świtezianki" przedwczoraj, a do drugiego miesiąc temu, jeszcze w starym „systemie”, więc też go wyłączyliśmy z grupy najbardziej zagrożonych.

Do tych trzech wytypowanych sklepów dla spokoju sumienia nadaliśmy (już po wywiadach) dodatkowe ostrzeżenie telefoniczne, lecz nie wierzyliśmy w jego skuteczność, ponieważ kierownicy sklepów będąc zbyt często fałszywie alarmowani, w końcu przestają wierzyć w takie ostrzeżenia, zwłaszcza gdy pochodzą od nieletnich i anonimowych rozmówców.