Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Seryjny morderca i jego naśladowca toczą brutalną grę w kotka i myszkę
Nad Tamizą zostają znalezione części poćwiartowanych ciał dwóch ofiar. Dochodzenie prowadzi Anjelica Henley, inspektor londyńskiej policji. Sposób działania mordercy jest uderzająco podobny do modus operandi Petera Oliviera, który odsiaduje wyrok dożywocia za serię przerażających zabójstw. Gdy Olivier dowiaduje się, że ktoś imituje jego zbrodnie, bierze sprawy w swoje ręce. Wkrótce inspektor Henley uświadamia sobie, że i ona jest obiektem zainteresowania zabójcy, a ofiary nie zostały wybrane przypadkowo…
Pierwszy tom kryminalnej serii z komisarz Anjelicą Henley, którą pokochają fani Hannibala Lectera i Larsa Keplera!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 512
Dedykuję Amber, Esther, Jem, Jonathanowi, Keri,
Luke’owi, Patricii, Satu i Steph
Prolog
Godzina szósta czterdzieści cztery, nabrzeże Greenwich, odpływ. Maxwell Thomas spaceruje z psem nad rzeką. Nie spodziewa się, że znajdzie ludzkie szczątki. Stąpa po szarej glinie, mokrych otoczakach i odłamkach szkła, omijając kawałki drewna i wyrzucone opony samochodowe. Gdy spuszcza Petrę ze smyczy, zauważa, jak promienie słońca odbijają się od jakiegoś przedmiotu na ziemi. Schyla się i ostrożnie podnosi błyskotkę. Wczoraj znalazł średniowieczną szpilkę i rzymską monetę. Tym razem to tylko połamane ogniwa łańcuszka od korka do wanny. Rozczarowany prostuje się i widzi, że jego pies zawzięcie węszy w błocie. Jest koniec lata. Fala upałów trwa nieprzerwanie, temperatura powoli rośnie. Maxwell ociera krople potu z czoła. Koszulka przykleja się do fałdów tłuszczu na brzuchu. O szóstej czterdzieści osiem podchodzi do suczki i widzi, co przykuło jej uwagę.
– Jezu święty. Ja pierdolę.
Odciąga psa za obrożę. Błyskawicznie uwalnia się adrenalina, serce łomocze w uszach. Te same uczucia towarzyszyły mu wczoraj przy znalezieniu rzymskiej monety. Ciekawość i ekscytacja, które teraz szybko znikają. Ogarniają go obrzydzenie i strach, dopadają silne mdłości. Trzęsącą się dłonią wyjmuje telefon. Komórka upada na mokry żwir. Maxwell wyciera ekran o dżinsy, sprawdza, czy obiektyw aparatu jest czysty. Fotografuje odciętą rękę.
Półtora kilometra dalej Heather Roszicky, profesor archeologii, nadzoruje grupę studentów drugiego roku, którzy kończą prace terenowe nad rzeką w miejscu dawnej stoczni Deptford. Heather opiera się o mur, spogląda na zegarek i wzdycha. Do kolejnego przypływu pozostały jeszcze cztery godziny, ona jednak chętnie by już stąd poszła i wróciła do swojego gabinetu. Musi dopiąć ostateczną wersję książki o schyłku wykopalisk nad Tamizą, zanim wydawca spełni obietnicę, że ją zamorduje. Już dwukrotnie przesuwała termin i wydała całą zaliczkę.
Ciszę przerywa krzyk. Heather widzi biegnącą w jej stronę studentkę, dziewczynę o imieniu Shui. Pozostali cofają się od omszałych kamieni, Heather zaś rusza ku dziewczynie, która potyka się o kawałek drewna i upada na ziemię.
– Co się stało? – pyta.
Shui kręci głową i zaczyna płakać, Heather pomaga jej wstać. Studenci rozmawiają głośno i wszyscy naraz zbliżają się do profesorki. Ktoś chwyta ją za ramię i ciągnie w kierunku gnijących stopni promu. Gdy Heather spogląda na stoczniowy basen wypełniony mętną wodą, czuje, jak w jej gardle wzbiera krzyk. Między czarnymi i zielonkawymi fragmentami roztrzaskanego drewna widzi bezgłowy ludzki korpus.
Christian Matei, monter mebli kuchennych, idzie w stronę Nelson Mews, ostatniego zaułka przy Watergate Street w Deptford. Rzeka jest niedaleko, wydaje mu się, że słyszy krzyk kobiety, ale w tym samym momencie jego uwagę odwraca dźwięk fałszującej trąbki. Dotarłszy do domu pod numerem piętnaście, otwiera furtkę i wyrzuca pusty kubek po kawie do śmietnika na podjeździe.
– Cholera – klnie w swoim ojczystym albańskim, ponieważ kubek odbija się od kubła i ląduje na ziemi. Gdy Christian schyla się, by go podnieść, zauważa coś kątem oka. Pół metra dalej krąży nad czymś chmara much. Kawa zmieszana z sokami żołądkowymi podchodzi mu do gardła. Wymiociny lądują na muchach obsiadających odciętą ludzką nogę w początkowym stadium rozkładu.
Rozdział 1
Najważniejsze to zachować spokój. Nie dać po sobie poznać, że działa jej na nerwy. Kolejny raz.
– Rob, nie mam na to czasu. Spóźnię się do pracy – powiedziała Henley, biorąc ze stolika kluczyki do samochodu.
– I w tym właśnie problem. Ty nigdy...
Resztę zdania zagłuszył trzask zamykanych drzwi frontowych, ale znała ciąg dalszy.
„Ty nigdy nie masz czasu. Zawsze stawiasz pracę na pierwszym miejscu”.
Komisarz Anjelica Henley spojrzała za siebie na szeregowy dom ze świeżo pomalowanymi na niebiesko drzwiami. Zastanawiała się – nie po raz pierwszy – jak to o niej świadczy, że chętniej zajmuje się gwałcicielami i mordercami niż własnym mężem. W lusterku wstecznym sprawdziła swój wygląd. Wypadła z domu w pośpiechu i nie zdążyła zamaskować drobnej blizny na prawym policzku oraz cieni pod oczami. Dzwoniący telefon przerwał serwis drogowy radia BBC Londyn, a na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko rozmówcy: Stephen Pellacia.
– Gdzie jesteś? – powiedział na dzień dobry.
– Cóż za miłe powitanie. Jestem na Deptford Broadway. Będę za jakieś dziesięć minut – odparła.
– Zawracaj. Jedź na koniec Watergate Street.
– Watergate Street? Po co?
– Mamy sprawę. Znaleziono tam kilka części ciała rozrzuconych po okolicy. Za wcześnie na stwierdzenie, czy należą do jednej ofiary, czy ofiar jest więcej. Ramouter jest już w drodze. Spotkasz się z nim na miejscu.
Henley ostro zahamowała, ponieważ skuter wjechał jej tuż przed maskę. W mgnieniu oka powróciło napięcie, skurcz przeszył ciało.
– Dlaczego wysyłasz Ramoutera? – Na próżno starała się ukryć gniew, który przebijał z każdego słowa. – Z jakiego powodu uważasz, że ja...
Pellacia zignorował pytanie.
– Prześlę ci mailem szczegóły z systemu dyspozytorskiego.
Henley uderzyła dłonią w kierownicę. Tylko tego brakowało, żeby jakiś nadgorliwy i niedoświadczony detektyw pałętał się jej pod nogami.
Watergate Street, boczna wiecznie zakorkowanej Creek Road, była zwykle spokojna, ale tym razem pomimo siódmej czterdzieści rano okoliczni mieszkańcy otwierali drzwi i gromadzili się przed domami, zachodząc w głowę, co robi na ich ulicy sznur radiowozów. Gałęzie wiśniowych drzew tworzyły nad jezdnią baldachim, rzucając na nią upiorne cienie pomimo palącego słońca. Henley zaparkowała auto naprzeciwko pubu The Admiral, w odległości kilku metrów od policyjnego kordonu, przy którym zebrał się tłumek ludzi.
Detektyw stażysta, posterunkowy Salim Ramouter, stał za taśmą policyjną niedaleko gapiów. Był ubrany w granatowy garnitur, białą koszulę i krawat. Henley widziała, jak błyszczą w słońcu jego wypastowane czarne buty. Był nowy w ich zespole. Choć w policji pracował już od pewnego czasu, nadal wyglądał jak żółtodziób nieskażony rzeczywistością, o której już wkrótce przypomni mu praca na ulicach Londynu.
Wcześniej Pellacia zapowiedział, że sierżant Paul Stanford będzie odpowiedzialny za Ramoutera i to on wprowadzi go w tajniki zawodu, nie ona. Henley właśnie aktualizowała informacje w raporcie CRIS[1] dotyczące innej sprawy, gdy Pellacia przedstawił jej Ramoutera. Teraz stażysta wydał się jej wyższy, niż go zapamiętała: prawie metr osiemdziesiąt wzrostu. Poza tym zapuścił brodę, prawdopodobnie po to, by zamaskować swój młodzieńczy wygląd.
Ramouter najpierw założył ramiona na piersi, następnie je opuścił, aż wreszcie splótł je za plecami. Nie podobała jej się ani ta jego przejęta mina, ani widoczny brak doświadczenia, choć sama też nie wyglądała w tej chwili nazbyt władczo. Miała na sobie dżinsy, tenisówki, koszulkę z nadrukiem Wonder Woman oraz żakiet, który leżał przez tydzień na tylnym siedzeniu samochodu. Ten strój bardziej nadawał się do biura niż do pracy w charakterze starszego oficera śledczego na miejscu zbrodni.
– Dzień dobry. – Ramouter wyciągnął rękę.
Henley zignorowała ten gest.
– Gdzie jest detektyw sierżant Stanford? – Pokazała legitymację umundurowanemu policjantowi, który uniósł taśmę.
– Nie wiem. Polecono mi tylko przekazać, że detektyw Eastwood jest w drodze na miejsce zbrodni w Greenwich wraz z umundurowanymi funkcjonariuszami oraz technikami śledczymi – odparł Ramouter, wyjmując rękę zza pleców i podążając za Henley. Zatrzymali się na krótko przed Nelson Mews 15. Dwóch techników kryminalistyki w granatowych kombinezonach kucało przy ziemi i zbierało dowody. Trzeci stał i robił zdjęcia podjazdu.
– Zdajesz sobie sprawę, dokąd idziemy, prawda? – zapytała Henley, gdy Ramouter dotknął furtki.
– Porozmawiać z panem Matei?
– Tak, a kiedy skończymy, poproś któregoś z techników o ochraniacze na buty, zanim dotrzemy do schodów.
Dom przy Nelson Mews 15 dzieliła niewielka odległość od stopni Watergate, gdzie droga zwężała się i przechodziła w ciasną uliczkę wybrukowaną kocimi łbami. Szli wzdłuż parku. Z boku jakaś starsza kobieta i młoda Chinka rozmawiały z policjantem.
– To Heather Roszicky – poinformował Ramouter. – Znalazła...
– Wiem, co znalazła.
Im dalej w głąb uliczki, tym zapach rzeki stawał się silniejszy. Mieszanina stagnującej wody, ścieków i oleju silnikowego. Henley słyszała, jak drobne fale rozbijają się na kamienistym brzegu. Długi ciąg domów szeregowych graniczył z Borthwick Wharf, gdzie dawne chłodnie i zakłady przetwórstwa mięsnego przekształcono w nadrzeczne apartamenty i lokale usługowo-handlowe.
Na końcu tarasu pojawił się starszy technik kryminalistyki Anthony Thomas naciągający fioletowe rękawiczki z lateksu. Henley nie zaufałaby nikomu innemu. Nikt nie zabezpieczał śladów tak dobrze jak on. Thomas był skrupulatny i, co najważniejsze, lojalny.
Henley nie pracowała z nim na miejscu zbrodni od dwóch lat. Z jednej z szufladek pamięci wychynął mglisty obraz Anthony’ego, który wprowadził ją do pomieszczenia z rozścielonym na podłodze dużym arkuszem folii. I gęsiej skórki od nawiewu z klimatyzacji, który spowił ją lodowatym chłodem. Nie bardzo słyszała słowa dobywające się z ust Anthony’ego, gdy przeczesywał jej włosy i wyskrobywał brud zza paznokci, czekając, aż dowody opadną na folię u jej stóp. Czuła się bezbronna podczas oględzin lekarskich i nanoszenia jej siniaków oraz skaleczeń na mapę ciała. Tym razem to ona padła ofiarą zbrodni. Ta świadomość uderzyła ją z większą siłą niż nóż, który przebił jej brzuch. Szkolono ją na detektywa, nie na ofiarę.
– Nie spodziewałem się, że spotkamy się w terenie – powiedział Anthony. – Przyjechałaś się rozejrzeć?
– Na to wygląda – odparła. Była mu wdzięczna, że nie robił żadnych ceregieli z tego, że widzi ją poza komisariatem po raz pierwszy od dwóch lat.
– Super, wracają dawne czasy. – Ze stojącej na ziemi skrzynki wyjął kilka par niebieskich ochraniaczy na obuwie i podał je Henley. – Kim jest twój kolega?
Henley dokonała prezentacji.
– Aha, nowicjusz. Też mam jednego. – Wskazał młodego mężczyznę stojącego nieruchomo za jego plecami z aparatem fotograficznym w ręku. Niebieski kombinezon miał zapięty po samą szyję i przenosił niespokojne spojrzenie z Henley na Anthony’ego. – Fajna zabawa, co? – powiedział Anthony z ciężkim westchnieniem. – Widzimy się nad rzeką.
– Chodźmy – rzuciła Henley do Ramoutera. – Przekonajmy się, z czym mamy do czynienia.
Henley spojrzała na wytatuowany korpus leżący w odległości co najmniej dwóch metrów od mętnych wód Tamizy. Z kikutami nóg odciętych na wysokości ud. Na białej skórze połyskiwały kropelki wody. Tułów oparto o omszałe schody między butwiejącym, strzaskanym drewnem tworzącym niegdyś fragment pomostu. W tej chwili była pewna tylko jednego: że widzi ciało białego mężczyzny z upodobaniem do tatuaży w stylu japońskich mang, któremu odcięto nogi, przecinając kości udowe oraz ramiona poniżej bicepsów. Cięcia nie były gładkie i wykonane z chirurgiczną precyzją jak tamte, które widziała kilka lat temu. Gdy po raz pierwszy zobaczyła rozczłonkowane zwłoki – ręce, nogi, tułów i głowa osobno – porzucone pod wiaduktem kolejowym w Lewisham, stanęła jak wryta, niezdolna do żadnego ruchu. Od tamtej pory nauczyła się być twarda.
Gdy kucnęła, poczuła napięcie w łydkach. Głowa ofiary została odcięta tuż powyżej grdyki. Małe kawałki kości były wbite w poszarpaną tchawicę i sterczały pośród strzępów mięśni i zakrzepłej krwi. Żółtawy tłuszcz i tkanka łączna przypominały surowe mięso kurczaka trzymane zbyt długo bez lodówki. Henley wyprostowała się i głęboko westchnęła. Wiatr niósł od rzeki słonawy zapach zgnilizny. Nie potrafiła odnaleźć w mózgu przegródek, dzięki którym mogłaby oddzielić logicznie myślącą, zahartowaną detektyw od pokiereszowanej psychicznie kobiety o niezagojonych jeszcze ranach, stojącej teraz nad brzegiem rzeki.
Cofnęła się i wróciła na schody Watergate. Próbowała strząsnąć z siebie kłujący jak igły niepokój, nie umiała jednak pozbyć się uczucia, że ten ludzki korpus został tu wystawiony specjalnie dla niej.
Rozdział 2
– Ile mamy czasu do przypływu? – zapytała Henley zwrócona twarzą do rzeki, obserwując, jak drobne fale rozbijają się o zrujnowane molo. Zerknęła na zegarek. Od pierwszego zgłoszenia upłynęły prawie dwie godziny.
– Sprawdziłem w Internecie: maksimum przypływu przypada za pięć dziesiąta – odparł Ramouter, omijając częściowo zanurzoną w wodzie oponę. Jego oczy szkliły się z niepokoju. – Odpływu: piętnaście po trzeciej. Słońce wzeszło o szóstej trzydzieści dwie. Ktoś miał trzy godziny na podrzucenie ciała i nadzieję, że zostanie znalezione jeszcze przed przypływem.
– Być może – przyznała Henley. – Ale równie dobrze mogło zostać porzucone po wschodzie słońca albo gdzieś dalej, w górze rzeki, a prąd zniósł je aż tutaj. – Uważnie powiodła wzrokiem po szklanej fasadzie zabudowań Borthwick Wharf, pustych przestrzeniach handlowych i biurowych wychodzących na taras, gdzie nie było kamer monitoringu. Wątpiła, by kamery instalowane przez lokalny samorząd obejmowały tę część ulicy. Ta okolica Deptford była zaniedbywana, odkąd sięgała pamięcią.
– Czy ktoś dotykał ciała? – zapytała Anthony’ego, który zjawił się u jej boku.
– Wedle mojej wiedzy: nie. W każdym razie nie ruszała go kobieta, która je zauważyła. Matei, ten robotnik budowlany, powiedział, że nie tknął nogi, ale niestety zwymiotował na nią, co z pewnością nie ułatwia nam sprawy. Zanim tu przyjechałem, spojrzałem na ręce znalezione nieco dalej w dół rzeki. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że mogli przy nich majstrować poszukiwacze skarbów.
– Zawsze znajdzie się ktoś taki.
Wiatr ustał, powietrze cichutko trzeszczało od elektryczności z pobliskiej trafostacji.
– Ograniczamy zabezpieczanie dowodów do trasy wiodącej od uliczki do miejsca znalezienia korpusu – poinformował Anthony. – Wątpię, by sprawca już po wszystkim usiadł sobie spokojnie z kubkiem kawy.
– Może kawy nie wypił, ale jeśli trzymać się proponowanej przez Ramoutera teorii, ten, kto podrzucił tu części ciała, z pewnością dobrze zna rzekę – odparła Henley. – Nie będziemy ci przeszkadzać. Przespacerujemy się z Ramouterem.
– Dokąd idziemy? – zapytał Ramouter.
– Spotkać się z Eastwood.
– Chcesz tam iść na piechotę?
Henley robiła, co mogła, by odepchnąć od siebie uczucie frustracji. Ramouter wyjął telefon.
– Według map Google’a molo w Greenwich jest ponad półtora kilometra stąd – oznajmił.
– Twój rozsiewacz posiekanych zwłok nie jest jedynym, który zna rzekę! – krzyknął Anthony za oddalającą się zdecydowanym krokiem Henley.
Złote zwieńczenia dwóch kopuł na dachu Królewskiej Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej przeszywały bezchmurne niebo. Nagie maszty odrestaurowanego klipera Cutty Sark dopełniały historyczną panoramę, z której słynie Greenwich. Ta olśniewająca, wybielona wersja historii kontrastowała z wyrzucanymi na brzeg nieczystościami. W pewnym momencie Henley zatrzymała się, zdała sobie bowiem sprawę, że nie słyszy odgłosu skórzanych podeszew Ramoutera ślizgających się na mokrym żwirze.
– Skąd jesteś? – zapytała, czekając, aż Ramouter zdejmie marynarkę i rozluźni krawat. Gdy poziom wody w rzece zaczął stopniowo się podnosić, przysunęła się bliżej porośniętego mchem muru.
– Urodziłem się w West Bromwich. W wieku dwunastu lat przeprowadziłem się do Bradford. – Ramouter próbował otrzepać spodnie z przyklejonego do nich błota, ale tylko je rozmazał. – Dużo wrzosowisk, żadnych rzek. Samochodem byłoby o wiele szybciej.
– Tak jest szybciej. Chyba że lubisz stać przez pół godziny w korku, czekając na podniesienie mostu na Creek Road.
– Dobrze znasz tę okolicę?
Henley pominęła to pytanie milczeniem. Nie widziała sensu w tłumaczeniu, że mogłaby pokonać tę trasę z zamkniętymi oczami. Że była niemal zrośnięta z tą częścią południowo-wschodniego Londynu.
– Ten, kto porzucił korpus, wybrałby właśnie tę drogę. Nie schodziłby do rzeki po to, żeby później wrócić na poziom ulicy i podjechać na Watergate Street. Tutaj w dole byłby mało widoczny. Oświetlenie byłoby minimalne.
– Części ciała sporo ważą – napomknął Ramouter, starając się dotrzymać Henley kroku. – Ludzka głowa to ciężar co najmniej czterech kilogramów.
– Wiem. – Wyjęła dzwoniącą komórkę. Sprawdziwszy numer, nie odebrała.
– Głowa, tułów, ręce, nogi. W sumie sześć osobnych kawałków.
– To też wiem. Powiedz, do czego właściwie zmierzasz? – Henley zaczekała, aż Ramouter ją dogoni, a następnie przesunęła go w stronę muru oporowego, jak gdyby opiekowała się dzieckiem.
– Mówię tylko, że to spory ciężar, jak na taszczenie go tam i z powrotem o trzeciej nad ranem. – Przystanął i oparł się o mur, próbując złapać oddech.
Henley nie przyznała mu otwarcie racji. Z kieszeni żakietu wyjęła czarną gumkę i związała w koński ogon gęste czarne loki. Zapomniała, ile energii wymaga marsz po pochyłym brzegu rzeki. Co gorsza, czuła się psychicznie nieprzygotowana do czekającego ją zadania, zwłaszcza że usiłujący za nią nadążyć stażysta nie miał pojęcia, że to jej pierwsze niemal od roku wystąpienie w charakterze starszej śledczej.
– Ponura historia, co? – zawołała Roxanne Eastwood z wydziału śledczego, gdy Henley dotarła wreszcie na pierwsze miejsce zbrodni. – Dzień dobry, Ramouter. Trafiła ci się niezła fucha na początek.
Henley zawsze uważała, że Eastwood wygląda i zachowuje się jak prawdziwy detektyw. Stała na brzegu rzeki z pewną miną, podwinęła rękawy żakietu, w ręku trzymała notatnik. Przygotowała się do pracy w tych warunkach: jej dżinsy oraz tenisówki pamiętały lepsze czasy.
– Dzień dobry, Eastie. Jak się czujesz poza biurem? – zapytała Henley, a jej wzrok powędrował ku technikowi, który wkładał odciętą rękę do czarnego worka.
– To ja powinnam cię o to zapytać – odparła Eastwood z zatroskaną miną.
Henley milcząco doceniła ten wyraz empatii i położyła dłoń na ramieniu Eastwood.
– Ale skoro pytasz, czuję się parszywie. Chyba się spiekłam. – Eastwood przesunęła dłonią po zaczerwienionym czole. – Technicy kryminalistyki będą się stąd za chwilę zwijać. Nie mają tu zbyt wiele do roboty. Zapakować, oznaczyć i po zawodach.
– Gdzie jest pan Thomas?
– Kiedy widziałam go ostatnio, nasz poszukiwacz skarbów zmierzał w stronę sklepów. Twierdził, że musi kupić wodę dla psa. – Eastwood pokręciła głową, najwyraźniej nie wierząc w ani jedno słowo mężczyzny. – Wysłałam za nim policjanta, żeby go miał na oku. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że facet wrzucił już na Instagram zdjęcia swego znaleziska.
– Niech go zawiozą do komisariatu. Ramouter może spisać jego zeznania. – Henley powiedziała to celowo, żeby stażysta wiedział, kto tu rządzi. – Jeśli jest typowym zbieraczem, to kręcił się tu od świtu, czekając na odpływ. Gdzie dokładnie znalazł ręce?
– Tam. – Eastwood zsunęła na nos okulary przeciwsłoneczne i wskazała spienione fale pozostawione przez tramwaj wodny. Zaznaczone miejsce znalazło się już pod wodą. W miarę jak rzeka odzyskiwała swoje terytorium, w powietrzu wyczuwało się pośpiech i napięcie.
– Mówił coś jeszcze?
– Tylko tyle, że drugą rękę znalazł mniej więcej metr od pierwszej.
– Po nitce do koszmarnego kłębka – skwitowała Henley.
– Nawet mi nie mów. A nim zapytasz o monitoring, mają tu mnóstwo kamer...
– Tylko ani jedna nie jest skierowana na ten odcinek rzeki.
– Otóż to.
Henley wyjęła dzwoniący telefon. Zamieniwszy kilka słów, zakończyła rozmowę.
– To doktor Linh Choi. Nie zdążyłeś jej poznać, jest naszym patologiem kryminalnym. Właśnie przyjechała – wyjaśniła Henley Ramouterowi i otarła pot z karku.
– Mamy więc dwie ręce, obie nogi i tułów – podsumował stażysta. – A gdzie głowa?
Dobre pytanie. Henley przypominała sobie, co znajduje się między tymi dwiema lokalizacjami. Szkoła podstawowa, dwa przedszkola i plac zabaw wśród mieszkań i domów. Jeszcze tylko brakowało, żeby natknięto się na głowę w piaskownicy.
– Mogę szybko rzucić okiem? – zwróciła się do asystentki z ekipy śledczej Anthony’ego, która przed chwilą włożyła odciętą rękę do plastikowego worka i zapisywała coś w notesie.
– Jasne. – Asystentka rozpięła zamek błyskawiczny i odsunęła folię na boki.
– Szlag... – mruknęła pod nosem Henley. Puls jej przyspieszył, żołądek wykonał salto.
– Och – wykrztusił Ramouter, zajrzawszy Henley przez ramię. Jedną rękę oblepiał żwir. Pasma wodorostów krzyżowały się na starych bliznach. I druga ręka. Szczupły przegub, palec serdeczny nieco dłuższy niż wskazujący, połamane paznokcie. Czarna skóra. Henley zadźwięczały w uszach słowa Pellacii. „Za wcześnie na stwierdzenie, czy należą do jednej ofiary, czy ofiar jest więcej”.
– Zadzwoń do nadkomisarza Pellacii – poleciła Ramouterowi. – Powiedz mu, że mamy dwie potencjalne ofiary.
Przypisy