Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Norman Lewis trafił do Włoch jako oficer komórki brytyjskiego wywiadu dołączonej do sztabu amerykańskiej 5. Armii. Młody Brytyjczyk nie spodziewał się, że rok później będzie wyjeżdżał z dziennikiem pełnym wspomnień o niezwykłym mieście i jego mieszkańcach.
Kiedy Lewis przybył do Neapolu, sytuacja – podobnie jak w reszcie kraju – poważnie się komplikowała. Kampania włoska trwała, Mussolini nie zamierzał się poddać, alianci wszędzie tropili faszystów, a cywile musieli zmierzyć się z problemami wojennej codzienności. Brakowało żywności, mafia rosła w siłę, a czarny rynek był jedynym ratunkiem dla głodnego miasta. Jednak neapolitańczycy, dla których jedzenie było ważniejsze nawet od miłości, wykazywali niezwykłą zdolność radzenia sobie w każdej sytuacji. W dniach poprzedzających wyzwolenie wyjedli wszystkie tropikalne ryby z miejskiego akwarium, a kiedy w nielegalnym obrocie pojawił się makaron, zorganizowali wyścigi w jedzeniu spaghetti.
Dziennik z rocznego pobytu młodego Anglika w Italii to galeria nietuzinkowych postaci i zapis niezwykłych zdarzeń z miasta, w którym ludzie pomimo wojny i okupacji żyli pełnią życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Norman Lewis
Neapol ’44
Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch
Przełożył Janusz Ruszkowski
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż jednorazowe pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego Naples '44: A World War II Diary of Occupied Italy
Projekt okładki AGNIESZKA PASIERSKA / PRACOWNIA PAPIERÓWKAFotografia na okładce © by STUDIO PATELLANI / CORBIS / FOTOCHANNLESProjekt typograficzny ROBERT OLEŚ / D2D.PL
Copyright © by NORMAN LEWIS, 2014Copyright © for the Polish translation by JANUSZ RUSZKOWSKI, 2014Copyright © for the Polish edition by WYDAWNICTWO CZARNE, 2014Copyright © for the map by D2D.PL
Redakcja MARTA HÖFFNERKorekty RENATA ARKUSZEWSKA i JADWIGA MAKOWIEC / D2D.PLRedakcja techniczna ROBERT OLEŚ / D2D.PL
ISBN 978-83-7536-743-0
Wszystkim moim przyjaciołom w NeapoluZwłaszcza Sergiowi Viggianiemu
Podczas II wojny światowej ochotników w armii brytyjskiej, którzy wykazywali się talentami językowymi, ale nie byli studentami jednego z elitarnych uniwersytetów, często kierowano do wywiadu, Intelligence Corps, gdzie przechodzili czteromiesięczne podstawowe szkolenie piechoty. Przez kolejne dwa miesiące w bazie korpusu w Winchester zgłębiali tajniki kroku defiladowego i jazdy na motocyklu. Dopiero w trakcie ostatnich dwóch tygodni spędzanych w Matlock odbierali instruktaż wywiadowczy. Na zakończenie rokujący nadzieję kursanci odbywali rozmowę z oficerem rekrutacyjnym, który udawał, że omawia z nimi ścieżki dalszej kariery. Przepytywani jednak nie wiedzieli, że niezależnie od opinii w raporcie na biurku ich los został przesądzony od pierwszego wejrzenia. Oficer rekrutacyjny hołdował bowiem przeświadczeniu, że kolorem Prawdy jest niebieski. Tak więc niebieskookim kursantom przydzielał odpowiedzialne i czasem ekscytujące zadania, reszta zaś lądowała na wywiadowczym śmietniku, czyli w policji polowej, zwanej podówczas Field Security Police (FSP). Tam byli skazani na odwalanie koszarowej pańszczyzny: wygłaszanie nonsensownych pogadanek, których nikt nie słuchał; węszenie w pobliżu obiektów wojskowych z nadzieją, że przydybią śpiącego wartownika, za co zresztą byli powszechnie znienawidzeni; kolekcjonowanie skrawków dokumentów, które nie zostały regulaminowo spalone; czy rozpuszczanie niepokojących pogłosek, które pozwalały zabić nudę cotygodniowych raportów.
Wybawieniem z tej katorgi było przeniesienie do sekcji zagranicznej. Większość jej pododdziałów, pierwotnie złożonych z jednego oficera i jedenastu podoficerów rezerwy, kwaterowała w głównych miastach i portach wszystkich krajów, w których stacjonowały wojska brytyjskie. Inne, zwane sekcjami dywizyjnymi, towarzyszyły wojsku w terenie.
Ponieważ zadania tych jednostek początkowo były niezbyt jasno określone, żołnierzy FSP najczęściej zatrudniano jako tłumaczy, żeby zasypywali przepaść między wojskiem a ludnością cywilną. Nie obywało się bez wpadek. Oficerowie rekrutacyjni byli ludźmi czynu i nie mieli cierpliwości do lingwistycznych niuansów. Jeśli mieli na stanie żołnierzy władających hiszpańskim, to nie trzymali ich w odwodzie, lecz wysyłali do Włoch, uznając, że zarówno w piśmie, jak i w mowie włoski i hiszpański są bardzo podobne. Na tej samej zasadzie mój rumuńskojęzyczny znajomy usiłował się porozumieć, rozpaczliwie gestykulując, z jugosłowiańskimi partyzantami (ostatecznie to wszystko języki bałkańskie), a dowódca 91. sekcji Field Security Service, z którym udałem się do Algierii, był specjalistą od staroislandzkiego, ale nie znał słowa po francusku.
Polowa służba bezpieczeństwa – nosząca oficjalnie nazwę Field Security Service (FSS), jak pośpiesznie przemianowano dawną FSP − z wyczyszczoną hipoteką próbowała sprostać wyzwaniom, o jakich w Anglii nikomu się nie śniło. Nie istniały żadne sprawdzone procedury. Pomocne byłyby wszelkie informacje o sytuacji politycznej w kraju, do którego zostaliśmy wysłani, ale żadnych nam nie udzielano, więc pozostawało mozolne działanie metodą prób i błędów. Pierwszą akcją 91. sekcji FSS w Philippeville1 − po zwołaniu przez dowódcę miejscowych notabli i wygłoszeniu do nich przemowy po łacinie − było zwolnienie z więzienia niejakiego Giuseppego Morena, który przekonał nas, że jest zagorzałym gaullistą, prześladowanym przez reżim Vichy za proalianckie przekonania. W rzeczywistości był bossem algierskiej ekspozytury sycylijskiej mafii, skazanym na śmierć za zabójstwo konkurenta. Takie pomyłki musiały być dość częste.
Czytelnicy tego dziennika z rocznego pobytu w Neapolu mogą być zaskoczeni świadectwami braku nadzoru nad działalnością FSS. Stopień względnej swobody różnił się w zależności od sekcji, częściowo odzwierciedlając sytuację militarną, a częściowo temperament dowódcy: jeden lubił ryzyko, inny był z natury bojaźliwy. Zasadniczo FSS cieszyła się znaczną wolnością, a nawet prestiżem. Była to jednak wolność, która mogła uderzyć do głowy. Sierżanci odkomenderowani w rejony zbyt odległe, by dowództwo mogło sprawować realną kontrolę, i chronieni przez ogólną niepewność co do zakresu ich obowiązków i kompetencji stawali się prawem sami dla siebie, prowadzili rozległe interesy handlowe, wdawali się w plemienne intrygi, a jeden nawet ożenił się z córką berberyjskiego wodza. To było możliwe w niedostępnych górach Atlasu, ale nie w Neapolu, gdzie również nie brakowało przygód, ale innego rodzaju.
Mnie skromna znajomość arabskiego z adeńskich bazarów zapewniła przydział do Afryki Północnej. Najpierw były wizyty u zbuntowanych kaidów z Małej Kabylii, którzy szykowali powstanie przeciwko Francuzom i w tamtym okresie chętnie widzieliby Algierię jako kolonię brytyjską. Później mieliśmy niemal powtórkę tej sytuacji w Tunezji, tym razem z udziałem tunezyjskiej rodziny królewskiej. To właśnie w czasie tajnych rozmów z jednym z jej członków sekcje uległy reorganizacji w związku z inwazją na Włochy. 1 września 1943 roku otrzymałem przydział do 312. sekcji FSS, która przeniosła się z Konstantyny do Oranu i została tymczasowo dokooptowana do sztabu amerykańskiej 5. Armii. 5 września wypłynęliśmy z Al-Marsa al-Kabir na pokładzie Duchess of Bedford, żeby dołączyć do konwoju inwazyjnego zmierzającego do Salerno.
AMG − Allied Military Government for Occupied Territories (początkowo skrót: AMGOT); aliancki zarząd wojskowy terytoriów okupowanych
CIC − Counter Intelligence Corps; kontrwywiad Armii Stanów Zjednoczonych
Decima MAS − Decima Flottiglia Mezzi d’Assalto; uderzeniowy oddział specjalny Włoskiej Marynarki Wojennej
FSP – Field Security Police; policja polowa stanowiąca od 1940 roku część Intelligence Corps, czyli brytyjskiego wywiadu i kontrwywiadu wojskowego
FSS – Field Security Service; późniejsza nazwa Field Security Police; podzielona na sekcje, stąd skrót ten często rozwija się także następująco: Field Security Section (z odpowiednim numerem)
OSS − Office of Strategic Services (Biuro Służb Strategicznych); agencja wywiadowcza Stanów Zjednoczonych podczas II wojny światowej, poprzedniczka CIA
OVRA − Organizzazione Volontaria per la Repressione dell’ Antifascismo lub Organizzazione per la Vigilanza e la Repressione dell Antifascismo; włoska faszystowska tajna policja polityczna
PWD – Psychological Warfare Division; brytyjsko-amerykańska organizacja propagandowa, zajmująca się wojną psychologiczną
RASC − Royal Army Service Corps; brytyjskie służby zaopatrzeniowe
8 września
Na pokładzie Duchess of Bedford u wybrzeży Włoch
Dziś o wpół do szóstej ogłoszono, że zawieszenie broni z Włochami zostało podpisane i wejdzie w życie nazajutrz, gdy wylądujemy w Salerno. Było jasne, że nikt nie wie, co nas czeka, chociaż ataki lotnicze na konwój zdawały się świadczyć, że Niemcy nie wycofają się bez walki. Wysłuchaliśmy pogadanki oficera wywiadu − zaskoczył nas stwierdzeniem, że mimo siatki agentów, którą podobno mamy we Włoszech, nie dotarły stamtąd dosłownie żadne informacje o bieżącej sytuacji. Nie wiadomo nawet, czy wciąż istnieje OVRA Mussoliniego. Pogadanka była więc bezcelowa i można ją streścić w jednym zdaniu: „Niczego nie wiemy”.
Oprócz naszego wszystkie oddziały na statku są amerykańskie. Chociaż do sztabu 5. Armii dołączono nas na życzenie samych Amerykanów, którzy nie mają własnej służby bezpieczeństwa, traktują nas chłodno lub w ogóle unikają. Wyjątek stanowi kilku sierżantów, zapalonych pokerzystów, w cywilu pewnie zawodowych graczy na parowcach na Missisipi, którzy w pół godziny uwolnili mnie od wszystkiego, co wygrałem w całym minionym roku.
9 września
O siódmej wylądowaliśmy na plaży „Czerwonej”2 w Paestum. Po porannej artyleryjskiej salwie ze statku i krótkiej bitwie o przyczółek barki desantowe cały dzień przybijały do brzegu. Teraz nad okolicą widzianą od morza zaległ niesamowity, zwodniczy spokój. Za szeroką zatoką, obrysowaną cienką smugą piasku, piętrzyły się w oddali góry zbierające cienie w niezliczone fałdy. Widzieliśmy białe domy, przebłyskujące w sadach i gajach, i dalekie wioski, ciasno stłoczone na szczytach wzgórz. Tu i ówdzie nieruchome kolumny dymu zdradzały obecność wojny, ale ogólnie rzecz biorąc, to był piękny, cichy wieczór u schyłku lata na jednym z legendarnych wybrzeży starożytności.
Wytoczyliśmy motocykle z barki desantowej na ląd, bez trudu odpaliliśmy i przejechawszy po metalowej siatce rozciągniętej na piasku, skryliśmy się pod osłoną lasu. Trupy poległych tego dnia leżały szeregiem, ramię przy ramieniu, ułożone z taką precyzją, jakby na ostatnim apelu zdawały raport śmierci. Było nas jedenastu: dziesięciu sierżantów i jeden starszy sierżant. Kapitan Cartwright, oficer FSS, ciężko ranny w wypadku samochodowym dzień przed zaokrętowaniem, prawdopodobnie nadal leżał w szpitalu w Oranie. Nie zorganizowano dla nas odprawy, nie wydano nam żadnych rozkazów i z punktu widzenia Amerykanów równie dobrze moglibyśmy nie istnieć. Była to jak dotąd największa inwazja tej wojny − zapewne największa w dziejach ludzkości − i morze czerniło się od niezliczonych statków aż po horyzont, a my byliśmy zagubieni i bezradni niczym dzieci we mgle. Nikt nie wiedział, gdzie czai się nieprzyjaciel, ale zwłoki na plaży przynajmniej świadczyły, że w ogóle istnieje. Zamiast armat, czołgów, transporterów i zwojów drutu kolczastego, które spodziewaliśmy się zobaczyć, w naszym sektorze na piasku wyrosły góry wyposażenia biurowego na użytek sztabowców. Każdemu z nas wydano po pistolecie Webleya i pięć pocisków. Większość nigdy wcześniej nie strzelała z broni palnej.
Kiedy za naszymi plecami słońce majestatycznie tonęło w morzu, my przedzieraliśmy się na oślep przez las pełen świergoczących ptaków i nagle znaleźliśmy się na jego skraju. Przed nami rozpościerała się otwarta przestrzeń z widokiem tchnącym nieziemskim pięknem. Kilkaset metrów dalej stały rzędem trzy wspaniałe świątynie Paestum − cudowne, różowe i lśniące w ostatnich słonecznych promieniach. To było jak objawienie, jedno z niezapomnianych życiowych doświadczeń. Ale na polu między nami a pierwszą świątynią leżały dwie łaciate krowy, do góry nogami. Wycofaliśmy się więc w głąb bezpiecznych ostępów, ukryliśmy się w zaroślach i kiedy tylko zapadł mrok, ułożyliśmy się do snu. W nocy zbudził mnie głośny szelest, a z ciemności dobiegł gwar rozmów, z którego wyłowiłem niemieckie słowa. Po chwili głosy ucichły, a ja ponownie zasnąłem.
10 września
Ciepły, spokojny poranek. Postanowiliśmy się rozejrzeć po najbliższej okolicy i właśnie podziwialiśmy wspaniałą konstrukcję świątyni Neptuna, gdy zjawiła się wojna pod postacią samotnego myśliwca. Usłyszawszy, że nadlatuje, przykucnęliśmy pod nadprożem. Samolot zanurkował i otworzył ogień z karabinów maszynowych, następnie zrzucił bombę na plażę i odleciał na północ. Jeden z moich towarzyszy poczuł lekkie uderzenie w plecak. Okazało się, że to pocisk, który stracił pęd i spadł na ziemię, nie wyrządzając nikomu krzywdy. W gruncie rzeczy było to zabawne doświadczenie. Doceniliśmy ironię sytuacji i nikt nie wpadł w panikę.
Na naszą skromną miarę byliśmy już obyci z ryzykiem, jakie niesie wojna. Delikatny wewnętrzny mechanizm psychiczny zdążył się przystosować do utraty poczucia bezpieczeństwa i do pomniejszych zagrożeń. To szczęśliwe położenie niestety nie było udziałem amerykańskich żołnierzy, którzy byli całkiem zieloni, przetransportowani tutaj prosto z wieczystego spokoju takich miejsc, jak Kansas czy Wisconsin. Stan ich nerwów był znacznie groźniejszy niż Focke-Wulf Fw 190, który mniej więcej co godzinę składał nam wizytę. Co chwila z krzaków wyskakiwał uzbrojony wieśniak i celując w nas z karabinu, histerycznie domagał się odzewu na hasło, którego nikt nie pofatygował się nam przekazać.
Nadal jesteśmy odizolowani. Gdzieś z pewnością toczą się bitwy, ale wiemy o nich jedynie tyle, ile podsłuchamy w kolejce do kuchni. Kiedy w czasie posiłków starszy sierżant próbuje zagadać do sztabowców, ci oganiają się od niego jak od natrętnej muchy, tak więc nikt się nami nie interesuje i możemy robić, co nam się żywnie podoba. Moja osobista izolacja jest jeszcze głębsza − to izolacja w izolacji − ponieważ jako nowy w sekcji jestem kimś w rodzaju outsidera. Moi towarzysze, których znam niewiele ponad tydzień, przeszli razem kampanię północnoafrykańską i niezależnie od tego, jak bardzo niegdyś różnili się od siebie, dziś stanowią małą, hermetyczną społeczność. Gdy robi się ciężko, zwierają szeregi i osłaniają się nawzajem. W takich chwilach traktują mnie prawie jak obcego.
11 września
Sztab 5. Armii − a my razem z nim jako mimowolne pasożyty − przeniósł się do Albanelli, na południowym brzegu Sele. Ta okolica to subtelny melanż krajobrazów: sadów jabłkowych obsypanych rumianymi owocami, winnic i gajów oliwnych zamieszkanych przez roje cudownych niebieskich pasikoników. Kilkaset metrów dalej szosa i tory kolejowe przenoszą się na drugi brzeg rzeki po lekko uszkodzonym moście, który właśnie naprawia ekipa brytyjskich inżynierów. Prędzej czy później właśnie tędy ruszymy do natarcia. Około dwudziestu kilometrów dalej na północ siny wykwit na gdzie indziej nieskalanie błękitnym niebie wskazuje miejsce konfliktu, którego nie widzimy i nie słyszymy, a który w naszej wyperfumowanej arkadii wydaje się odległy i nierealny.
Mimo to prześladuje nas coraz silniejsze przeczucie, że obecny nienaturalny spokój nie może trwać wiecznie i że 5. Armia nie bardzo wie, co tutaj robi. Nadal nie widać czołgów ani artylerii, poza kilkoma działkami przeciwlotniczymi, ani żadnych oznak przygotowań do obrony. Jedynym przejawem wzmożonej aktywności, jaki mogliśmy zaobserwować, był strumień setek żołnierzy, którzy z mrówczym mozołem taszczyli z plaży do obozu maszyny do pisania i segregatory. Ci, którzy są z tego obowiązku zwolnieni, snują się bez celu w kilkuosobowych grupkach, wielu nawet nie zadaje sobie trudu, żeby się ogolić. Odnosimy wrażenie, że nie mają wielkiego zaufania do swoich dowódców i często pytają nas, kiedy spodziewamy się przybycia Montgomery’ego z 8. Armią. Niestety, Montgomery wciąż jest kilkaset kilometrów stąd. Jak dotąd jedynym przejawem zainteresowania Niemców naszą obecnością są okazjonalne wizyty pięciu myśliwców Fw 190. Zawsze powodują dużo zamieszania, ale żadnych zniszczeń, ponieważ ich celem jest wielka armada zakotwiczona w zatoce.
Tego popołudnia kontynuowaliśmy zwiedzanie okolicy. Otaczają nas malownicze pustkowia. Wszystkie gospodarstwa są opuszczone, jabłonie uginają się pod ciężarem owoców, a dojrzałe pomidory wkrótce zgniją. Nieszczęsne zwierzęta wałęsają się w poszukiwaniu wody. Dwaj Amerykanie, którym sprzykrzyły się polowe racje żywnościowe, złożone z szynki, sera, sucharów i słodyczy, co nam wydawało się szczytem luksusu, postanowili upolować krowę. Ta puściła się galopem, ale naszpikowana kulami z pistoletów szybko zachwiała się i upadła. Jankesi dobili ją i odrąbali zadnie nogi, z którymi się oddalili. My zajęliśmy pustą chatę, którą wszędzie znaczyły ślady pośpiesznej ucieczki: porozrzucana odzież, niezasłane łóżka, lalka z rumianymi policzkami na podłodze. Setki włoskich dezerterów wlokły się wzdłuż torów kolejowych do swoich domów na południu kraju. Ich stopy były zwykle w okropnym stanie, z dziurawych butów czasem sączyła się krew, ale oni sami byli w wyśmienitych nastrojach i cały dzień słyszeliśmy ich śmiechy i śpiewy. Zagadnąłem jednego z nich i dałem mu trochę sera ocalonego z racji żywnościowych, masowo wyrzucanych przez Amerykanów po zjedzeniu batonów. Włoch w rewanżu podarował mi skrawek materiału, który oderwał od większego kawałka wyciągniętego z kieszeni. Wyjaśnił, że to fragment płaszcza Madonny Pompejańskiej i że jeśli będę go nosił przy sobie, to co najmniej przez rok kule nie będą się mnie imały. „Nigdy nie wiadomo, kiedy może się przydać” − powiedział, a ja przytaknąłem. Podziękowałem mu wylewnie, uścisnęliśmy sobie dłonie i pożegnaliśmy się.
Wieczorem tego dnia w kolejce do kuchni Amerykanie z 45. Dywizji powiedzieli nam, że dostali rozkaz, żeby nie brać niemieckich jeńców. Tych, którzy będą chcieli się poddać, mieli zatłuc kolbami karabinów. Wydaje się to prawie niewiarygodne.
12 września
Dziś niespodziewanie wojna zajrzała na nasze podwórko. Kiedy siedzieliśmy przed chatą, czytając, opalając się i bez zapału sącząc kwaśne wino, odnieśliśmy wrażenie, że pomruk odległej kanonady, słyszalnej od wczesnego ranka, nagle się przybliżył. Wkrótce potem zobaczyliśmy amerykańskie czołgi ruszające do walki. Nawet się nie obejrzeliśmy, gdy wróciły, ale teraz było ich mniej, a znaczna prędkość i rozbity szyk wskazywały na panikę. Jeden zatrzymał się nieopodal, czołgiści wygramolili się na zewnątrz i szlochając, padli sobie w objęcia. Chwilę później rozległy się krzyki: „Gaz!”, i ujrzeliśmy postaci w maskach przeciwgazowych, szaleńczo pierzchające we wszystkich możliwych kierunkach.
Zapanował ogólny chaos. 16. Dywizja Grenadierów Pancernych przełamała linię frontu i naciera w naszym kierunku wzdłuż drogi na Battipaglię, z oczywistym zamiarem dotarcia nad morze w Paestum, zlikwidowania dowództwa 5. Armii i przecięcia przyczółka na pół.
Wrzało od plotek, z których najbardziej druzgocząca głosiła, że generał Mark Clark proponuje opuszczenie przyczółka i już poprosił marynarkę wojenną o ponowne zaokrętowanie 5. Armii. Żaden z naszych rozmówców nie sądzi, by było to wykonalne, a jednocześnie panuje powszechne przekonanie, że na pierwsze oznaki odwrotu Niemcy natychmiast ruszą do ataku i zepchną nas do morza.
Wobec ogólnego zamieszania i braku wiarygodnych informacji starszy sierżant Dashwood postanowił wysłać jutro czterech członków naszej sekcji na motocyklach do Salerno, polną drogą wiodącą wzdłuż plaży. Miał nadzieję, że dotarł tam już oficer FSS władny wydać rozkazy, które wybawią nas z tej absurdalnej sytuacji. Z punktu widzenia wyznaczonych żołnierzy jest to ryzykowne przedsięwzięcie, ponieważ nikt nie wie, czy w jakimkolwiek punkcie między nami a miastem Niemcy zdołali dotrzeć do morza. Wiadomo jedynie, że kontrolują szosę biegnącą równolegle do tej polnej drogi.
Dziś po południu znerwicowani Amerykanie obsługujący działko przeciwlotnicze zestrzelili swojego trzeciego spitfire’a. Niedawno przyleciał z Sycylii i właśnie startował do pościgu za niemieckimi myśliwcami. Zanim go strącili, zdążył się wzbić na mniej więcej sto metrów.
14 września
Stacjonujemy w gaju oliwnym trzy kilometry na południe od Albanelli. Bitwa o przyczółek toczy się od dwudziestu godzin − w dzień i w nocy. Po południu huk eksplozji wzmógł się i zagłuszył radosny chór Włochów wracających nieprzerwaną kolumną wzdłuż torów do swoich domów. O zmroku hałas stał się nieznośny. Niemieckie czołgi zmierzające do Albanelli pasem lądu między rzekami Sele i Calore Lucano dotarły do miejsca niewidocznego z naszych naprędce wygrzebanych okopów, oddalonego o jakieś dwa kilometry, gdzie znalazły się pod ostrzałem z ciężkich dział okrętów wojennych zakotwiczonych niedaleko brzegu. Po każdej salwie piętnastocalowych pocisków nasze mundury furkotały od huraganowego podmuchu. Na północy czarny widnokrąg rozświetlała łagodnie pulsująca poświata jakby od pokazu fajerwerków, a od czasu do czasu potężny wybuch rozkwitał nad horyzontem niczym gigantyczny różowy ukwiał z ognistymi czułkami. Około jedenastej podjechał z piskiem opon jeep z rozemocjonowanym amerykańskim oficerem, który rozwoził lekkie karabinki. My również dostaliśmy po jednym na głowę z ostrzeżeniem, że niezwrócenie ich następnego dnia będzie traktowane jako poważne wykroczenie przeciwko wojskowej dyscyplinie. Uzbrojeni w te karabinki i przydziałowe webleye mieliśmy bronić kwatery naczelnego dowództwa przed tygrysami, które sunęły w naszą stronę. Amerykanin nie powiedział nam jednak, że zarówno on, jak i reszta kadry oficerskiej cichcem biorą nogi za pas, zostawiając podkomendnych na pastwę losu.
W oddziałach porzuconych przez dowódców wybuchła panika. Żołnierze przekonani, że niemiecka piechota wdarła się w ich szeregi, zaczęli strzelać do siebie nawzajem. Rozległy się mrożące krew w żyłach krzyki rannych.
Skuleni w okopie pod drżącymi różowymi liśćmi oliwek obserwowaliśmy zbliżające się ogniki i tak dotrwaliśmy do świtu. O czwartej dowiedzieliśmy się, że całe dowództwo się ewakuuje, a i my nie zostaniemy rzuceni wrogowi na pożarcie. Odpaliliśmy nasze motocykle i trzymając się jak najbliżej wozu opancerzonego, który przywiózł nam tę wiadomość, z boską pomocą uniknęliśmy bratobójczych kul wystrzeliwanych w panice do wszystkiego, co się rusza, i dotarliśmy na miejsce zbiórki, gdzie kotłowało się przerażone i zdemoralizowane wojsko − oficerowie bez swoich żołnierzy i żołnierze bez swoich oficerów.
Z czasem historycy ubiorą tę część działań pod Salerno w odpowiednio dostojne szaty. My widzieliśmy niekompetencję, tchórzostwo, którego zaraźliwy przykład szedł z góry, i wszechobecny chaos. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Niemcy nie wybili nas do nogi.
15 września
Jakimś cudem wrócił Moore, jeden z czterech sierżantów wysłanych do Salerno. Z rozwianym włosem przejechał jeepem dwadzieścia kilometrów wokół toczącej się bitwy. Okazało się, że oficer FSS przybył do miasta i wydał rozkaz, żebyśmy zostawili motocykle i poszukali bezpieczniejszego środka transportu. Po długich negocjacjach Dashwood załatwił podwózkę samochodem dowództwa, ale w ostatniej chwili poinformowano nas, że nie ma wolnych miejsc. Później zauważyliśmy, że samochód odjeżdża wyładowany skrzynkami z winem. Kanonadę słychać cały dzień, ale jest coraz cichsza. Zamieszanie jednak nie maleje. Wielu żołnierzy nie ma pojęcia, gdzie są ich dowódcy. Nie widzieli ich od czasu niemieckiego kontrataku.
17 września
Ponieważ plan dotarcia pozostałych członków sekcji do Salerno został zarzucony, nie widziałem powodu, by nie wybrać się na wycieczkę. Pojechałem na motocyklu do Capaccio, wioski na wzgórzu, którą widać z plaży. Z melancholijnym, acz chłodnym wdziękiem królowała nad zgiełkiem w dole i była dla mnie uosobieniem wszystkiego, co najbardziej romantyczne w krajobrazie południowych Włoch.
Z bliska jej piękno okazało się jeszcze bardziej uderzające − była subtelną kompozycją przenikających się białych brył i musującego światła. Ostrożnie wjechałem w uliczkę przypominającą moje rodzinne strony; za parkanami małych ogródków przed domami rosły znajome cynie i groszek. Po czterech dniach wrzawy bitewnej spokój tego miejsca oszałamiał. Dwie staruszki ubrane na czarno szeptały coś sobie na ucho, a siwobrody starzec, niczym włoski Święty Mikołaj, siedział z przyklejonym, pomarszczonym uśmiechem przy stoliku koło ogrodowej furtki i sprzedawał wino. Miejscowi najwyraźniej sądzili, że Niemcy odeszli na dobre, ponieważ na mój widok starzec natychmiast podniósł kartkę z napisem Vivono gli Alleati3. Zatrzymałem się, kupiłem szklankę wina, które wyglądało i smakowało jak atrament, i zapytałem, czy w okolicy są jacyś Niemcy. Wykrzywił twarz w obleśnym uśmieszku, wstał i kiwnął, żebym poszedł za nim. W domu w fotelu pół siedział, pół leżał umundurowany mężczyzna ze zwieszoną głową. To był pierwszy Niemiec, jakiego zobaczyłem. Nie żył. Starzec próbował wyjaśnić, co zaszło, w jakimś lokalnym, niezrozumiałym dialekcie. Nie ulegało jednak wątpliwości, że bierze na siebie odpowiedzialność za śmierć Niemca i oczekuje pochwały, a nawet nagrody. Z gestykulacji można było wywnioskować, że poczęstował go zatrutym winem. Nie byłem pewny, czy to prawda, czy tylko próbuje mi się przypodobać.
Odepchnąłem go i wyszedłem na zewnątrz. Odrażający stary cap, ale – jak sądziłem – wiarygodna wskazówka, co czeka Niemców na tym teatrze wojny.
18 września
Dziś w kolejce do kuchni rozmawialiśmy ze skoczkiem z amerykańskiego 509. Batalionu Spadochronowego. Nadal nie mógł dojść do siebie po wydarzeniach z nocy 14 września, kiedy to wziął udział w nieprzygotowanym, idiotycznym desancie sześciuset spadochroniarzy, którzy mieli opanować szlaki komunikacyjne na tyłach wroga. Celem były most i tunel w Avellino, ale samoloty zrzuciły część skoczków czterdzieści kilometrów dalej, a część na dachy wysokich domów w mieście − nie wyplątawszy się na czas z uprzęży, spadali z nich i roztrzaskiwali na bruku. Ci, którzy przeżyli, jak nasz rozmówca, wypowiadali się z goryczą o swoich dowódcach.
Po południu kolejna ostrożna wycieczka dwa–trzy kilometry szosą na Battipaglię. Niedługo po przejechaniu mostu na Sele zobaczyłem niemieckie czołgi, które prawie dotarły do naszych pozycji 14 września, ale ostrzał z okrętów wojennych wyłączył je z akcji. Kilka czołgów utknęło tuż obok lub wewnątrz ogromnych kraterów. W jednym przypadku uwięziona załoga dosłownie usmażyła się we wraku, spod którego wypłynęła kałuża tłuszczu, teraz mieniąca się rojami much wszystkich gatunków i kolorów.
20 września
W końcu dotarliśmy jeepem do Salerno, by się przekonać, że na obrzeżach miasta wciąż toczą się walki. Pociski niemieckich moździerzy wybuchały pośrodku małego placu sto metrów od kwatery głównej FSS. Tam ujrzałem obrzydliwą scenę: brytyjski oficer przesłuchiwał włoskiego cywila, waląc go krzesłem po głowie, co Włoch z krwawą maską zamiast twarzy przyjmował ze stoickim spokojem. Po przesłuchaniu, które nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, oficer wezwał szeregowca z Royal Hampshire i zapytał uprzejmym tonem, jakby chodziło o przysługę: „Bylibyście łaskawi wyprowadzić tego człowieka i zastrzelić?”. Szeregowiec w odpowiedzi popluł w dłonie i rzekł: „Nie ma sprawy, sir”. Od czasu wstąpienia do wojska nie widziałem nic bardziej odrażającego.
21 września
Po nocy spędzonej na patrolowaniu ulic Salerno i wypatrywaniu niemieckich szpiegów udaliśmy się na odprawę do kapitana Cartwrighta, który miał twarz całą w plastrach. Kapitan oznajmił, że choć z żalem przyznaje, iż nasza obecność w Paestum niczemu nie służy, jednak sekcja wciąż ma oficjalny przydział do sztabu amerykańskiej 5. Armii i ta symboliczna obecność jest konieczna, co oznacza, że pięć osób, ze mną włącznie, będzie musiało się pofatygować z powrotem. Chcąc nie chcąc, wróciliśmy do gnuśnego życia na przyczółku w Paestum. Tutaj badaliśmy dziwne, jaskrawo ubarwione koniki polne, obserwowaliśmy ptaki, czytaliśmy poezje, szlifowaliśmy język w rozmowach z włoskimi uchodźcami, pogłębialiśmy wiedzę o miejscowych świątyniach i spacerowaliśmy wzdłuż brzegu, podziwiając wspaniałą paradę okrętów wojennych i zatrważającą siłę ognia, z jaką dumnie odpierały ataki kilku nękających je i natrętnych jak muchy Fw 190.
Tego wieczoru pierwszy raz od lądowania wreszcie dostaliśmy szansę wykazania naszej przydatności. Ktoś z dowództwa zauważył światełko podejrzanie mrugające nocą w okolicach wioski Castello Castelluccia4, a ktoś inny przypomniał sobie, że jest na stanie jednostka wywiadu. Tak więc wysłano nas, żebyśmy po indiańsku pod osłoną ciemności zakradli się do wioski i schwytali domniemanego szpiega, dającego sygnały nieprzyjacielowi na wzgórzach. Otoczyliśmy teren, a gdy światełko rozbłysło, wkroczyliśmy do akcji, by pojmać mężczyznę z latarką, który wędrował do latryny, jedynej w całej wiosce.
28 września
Zostałem pacjentem 16. Amerykańskiego Szpitala Ewakuacyjnego z powodu nawrotu albo − co bardziej prawdopodobne − ponownego zakażenia malarią. Lekarz wyjaśnił, że tutejsze moczary nadal są wylęgarnią choroby, a komary, które podobno w starożytności doprowadziły do zagłady kwitnącej greckiej kolonii, zajadłe jak zawsze. Większość pacjentów to ranni w walce i od kilku z nich uzyskałem potwierdzenie informacji, która nie mieści mi się w głowie. Amerykańskie oddziały bojowe dostały rozkaz, żeby zatłuc na śmierć każdego Niemca, który będzie chciał się poddać. Ci chłopcy sprawiają wrażenie naiwnych i dziecinnych, lecz niektórzy zaczynają wątpić w etyczność tego rozkazu. Jeden z nich poddał się załodze niemieckiego czołgu. Został rozbrojony i puszczony wolno, ponieważ nie było dla niego miejsca w czołgu, ale odtąd stał się piewcą rzekomo powszechnie wysokich niemieckich standardów moralnych. Inny, trwalej zindoktrynowany, obwieścił, że gdy zdoła wstać z łóżka, udusi jedynego Niemca na oddziale, osiemnastoletniego grenadiera, pogodnego i dziarskiego mimo poważnej rany, władającego angielskim w wystarczającym stopniu, by ujawnić niezwykłe poczucie humoru, które szybko zjednało mu licznych przyjaciół.
Pacjenci w moim namiocie − musiało być ich około dwustu − stanowili barwną zbieraninę. Jeden z nich, w cywilu świecki kaznodzieja, zorganizował coś w rodzaju kółka modlitewnego − wszyscy jego członkowie znajdowali się w pozycji horyzontalnej, a część miała rurki wystające z nosa lub brzucha. Nabożne pienia zwykle konkurowały z obscenicznymi przyśpiewkami, przez które przebijały ekstatyczne „Alleluja!”.
Cały dzień i większą część nocy trwała straszliwa kanonada baterii haubic kalibru 150 mm, rozlokowanych kilkaset metrów dalej. W końcu pacjenci się przyzwyczaili i mało komu przeszkadzał huk nocnych salw. Ale system nerwowy jest tak wyczulony, że nawet z głębokiego snu wyrywał mnie cichy, odległy gwizd pocisków z niemieckich osiemdziesiątek ósemek, przelatujących wysoko nad nami w kierunku okrętów w zatoce.
3 października
W samym środku nocy namiot zawalił się pod naporem huraganu, którego we Włoszech nikt się nie spodziewał. Egipskie ciemności, łomot deszczu, ciężar mokrego brezentu, zatykającego nos i usta, zdławione krzyki z wszystkich stron. Woda pod łóżkami szybko rozlała się w jezioro, którego poziom sięgnął spodu materacy. Pomoc nadeszła dopiero po kilku godzinach. Przepadł cały sprzęt, który trzymałem pod łóżkiem. Ocalały tylko notesy i aparat fotograficzny w szufladzie nocnego stolika. Jeden pacjent zginął, przygnieciony głównym masztem namiotu.
4 października
Wypisany ze szpitala i tymczasowo wyekwipowany jak amerykański szeregowiec, w wiadrowatym hełmie, biodrówkach i butach z getrami, zabrałem się amerykańską ciężarówką jadącą w kierunku Neapolu, który poddał się trzy dni wcześniej. Przypuszczałem, że tam kwateruje moja sekcja. Battipaglia zmieniła się nie do poznania – obecnie oferowała sposobność badania skutków nalotów dywanowych zarządzonych przez generała Clarka. Generał stał się aniołem zagłady południowych Włoch, łatwo ulegał panice, jak w Paestum, a później żądzy odwetu, która zmiotła z powierzchni ziemi wioskę Altavilla Silentina, ponieważ mogli w niej być Niemcy. Battipaglia, włoska Guernica, w kilka sekund została obrócona w kupę gruzu. Starzec, który przyszedł na żebry, powiedział, że prawie nikt nie przeżył i że w ruinach wciąż leżą trupy. Sądząc po zapachu i rojach much, które niczym czarny dym wylatywały z dziur w ziemi, było to całkiem prawdopodobne. Nikt nie zadbał o uprzątnięcie z ulic pamiątek po udanym bombardowaniu. Do tego stopnia, że gdy rozmawiałem ze starcem, poczułem jakąś nierówność pod butem, a przestępując z nogi na nogę, zerknąłem w dół i uświadomiłem sobie, że to, co wcześniej wziąłem za stary worek, w rzeczywistości było zwęglonymi i zgniecionymi zwłokami niemieckiego żołnierza.
Dalej zabrałem się następną ciężarówką. Przejechaliśmy przez Salerno i przecięliśmy u podstawy Półwysep Sorrentyński. To region niezwykle zachwalany we wszystkich przewodnikach, ale wojna nieco go nadpaliła i osmaliła, zaśmiecając zielono-złoty pejzaż wrakami czołgów i armat. Na szczęście żadne tutejsze miasto nie było wystarczająco duże, by generał miał pretekst do wezwania „latających fortec”. W większości wiosek jedynym zdewastowanym budynkiem był urząd pocztowy, splądrowany przez oddziały zwiadowcze nacierających wojsk, które musiały się składać z samych filatelistów. Od Neapolu dzieliło nas tylko kilka obskurnych, wyszczerbionych przez wojnę miasteczek: Torre Annunziata, Torre del Greco, Resina5 i Portici, które razem tworzyły coś na kształt przedmieść ciągnących się dwadzieścia kilometrów wzdłuż brzegu morza. Ślimaczym tempem przemierzaliśmy zniszczone ulice między osuwiskami gruzu ze zburzonych domów. W drzwiach stali ludzie o twarzach barwy pumeksu i machali zwycięzcom. Wprawdzie apatyczne faszystowskie pozdrowienia z poprzedniego tygodnia zastąpiły apatyczne „V-ki”, ale ogólnie rzecz biorąc, wśród cywilów panował nastrój sennej obojętności.
Parę kilometrów przed Neapolem szosa rozszerzyła się, tworząc rodzaj placu, nad którym górował wielki, na wpół zrujnowany gmach urzędu miejskiego z wybitymi szybami i murami oklejonymi obwieszczeniami. Parkowało tam kilka ciężarówek i nasz kierowca zatrzymał się obok nich. Jedna przewoziła zaopatrzenie dla wojsk amerykańskich i grupa żołnierzy, do których natychmiast dołączyli moi współtowarzysze, otoczyła ją ciasnym kordonem, łapiąc co popadnie. Potem, z konserwami pod pachą, chrzęszcząc butami po zaściełającym chodnik tłuczonym szkle, skierowali się do wnętrza budynku.
Podążyłem ich śladem i znalazłem się w przestronnej sali, w tłumie podochoconych wojaków, którzy z początku ostro się przepychali i zagrzewali wulgarnymi okrzykami, ale przedostawszy się do pierwszego rzędu, milkli speszeni. Pod ścianą, mniej więcej co metr, siedziały panie. Były wyjściowo ubrane, wyglądały na gospodynie domowe i miały zacne oblicza przekupek i plotkarek. Przy każdej z nich piętrzyła się sterta konserw i wkrótce się okazało, że po dołożeniu kolejnej można było na miejscu kochać się z upatrzoną wybranką. Kobiety siedziały nieporuszone, bez słowa, a na ich kamiennych twarzach nie malowały się żadne emocje. Równie dobrze mogłyby handlować rybami, chociaż to miejsce było pozbawione rozgorączkowania rybnego targu. Nie było nagabywania, zachęcania, kuszenia, żadnego, choćby przypadkowego błyskania golizną. Najodważniejsi z żołnierzy przepchnęli się do przodu, ale wobec tak rzeczowego podejścia żon i matek, które przygnała tu pustka w spiżarni, tracili cały rezon. Jeszcze raz rzeczywistość okazała się zdrajczynią marzeń. Słychać było skonsternowane śmiechy i wysilone dowcipy, które miały odwrócić uwagę od dyskretnej rejterady. Pewien żołnierz, lekko podpity i podpuszczany przez kumpli, w końcu złożył konserwę przy jednej z kobiet i rozpiął spodnie. Rozpoczęła się zdyszana kotłowanina, która szybko dobiegła końca. Chwilę później wstał, zapinając rozporek. Było to coś, o czym najlepiej zaraz zapomnieć. Bardziej przypominało to karę dyscyplinarną niż akt miłosny.
Pięć minut później ruszyliśmy w dalszą drogę. Niektórzy żołnierze rzucali konserwy przechodniom, którzy toczyli o nie zaciekłą walkę. Nikt z moich współpasażerów nie włączył się do zabawy.
6 października
Neapol cuchnie spalenizną, wszędzie piętrzą się hałdy gruzu, które czasem blokują ulice usiane kraterami po bombach i wrakami tramwajów. Głównym problemem jest woda. Dwa wielkie naloty 4 sierpnia i 6 września zniszczyły wszystkie instalacje i od tego czasu w mieście brakowało wody pitnej. Alianckiego dzieła zniszczenia dokończyli niemieccy saperzy, którzy wysadzili w powietrze wszystko, co jeszcze w mieście działało i miało jakąkolwiek wartość. Opowiadano, że przez kilka ostatnich dni ten brak był tak dotkliwy, że neapolitańczycy gotowali na wodzie morskiej, a całe rodziny gromadziły się na brzegu wokół dziwacznych konstrukcji w nadziei, że zdołają wydestylować wodę zdatną do picia.
Nasza sekcja w końcu stanęła na własnych nogach. Po przyjeździe okazało się, że kwaterujemy w pałacu księżnej Satriano na końcu wspaniałej neapolitańskiej promenady Riviera di Chiaia przy piazza Vittoria. W czteropiętrowym budynku, który jest lokalną wersją hiszpańskiego baroku, zajmujemy cały parter u podnóża szerokich marmurowych schodów. Z wysokich sufitów ozdobionych stiukami zwieszają się lśniące kandelabry. W ogromnych lustrach ściennych odbijają się empirowe meble z bogatymi złoceniami. Jest tu osiem przestronnych pokojów, ale brak łazienki, a toaleta mieści się w kuchennym kredensie. Mamy stąd widok na palmy, pomniki i Zatokę Neapolitańską. Uznaliśmy, że dowódca świetnie się spisał.
Biorąc pod uwagę misję, którą mieliśmy tu pełnić, Neapol na pierwszy rzut oka prezentował się mniej obiecująco niż Afryka Północna. Mogliśmy zapomnieć o wyprawach w góry Kabylii na spotkania ze spiskującymi kaidami i świątobliwymi starcami, którzy trzymali w ryzach plemiona, o tajnych naradach w różanej pergoli w ogrodach pałacowych Tunisu. Wszystko wskazywało, że życie w Neapolu będzie pracowite, monotonne i czasem nudne. W Neapolu stacjonowały dziesiątki alianckich oddziałów, które chciały zatrudnić włoskich cywilów, i wszyscy oni musieli zostać przez nas prześwietleni pod kątem bezpieczeństwa. Nie mogliśmy dostać łatwiejszego zadania. Faszystowskie państwo bacznie obserwowało poczynania wszystkich swoich obywateli, a my odziedziczyliśmy przepastne archiwa złożone na najwyższym piętrze Questura, czyli głównej siedziby policji. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent zgromadzonych informacji było usypiająco nieistotnych i ujawniało, że przeważająca większość Włochów z zasady nie angażuje się w politykę, lecz wyżywa w przygodach miłosnych; innymi słowy, niekończące się rejestry pustych życiorysów. Trochę więcej czasu i namysłu wymagało zlustrowanie kilkuset osób, które wciąż przebywały w Neapolu, a były zagorzałymi faszystami. W dużej mierze to właśnie od naszych raportów zależało, czy odpowiednie czynniki uznają, że zachodzi konieczność internowania.
Trzeba było założyć teczki podejrzanym i ten obowiązek przypadł mnie. Żołnierze sekcji już wcześniej przetrząsnęli niemiecki konsulat w Neapolu i przywieźli ciężarówkę dokumentów, które powinny być gruntownie przestudiowane. Tę pracę opóźniał istny zalew donosów. Były dostarczane osobiście przez ludzi, którzy żywili wszelkie możliwe urazy, albo wciskane w ręce strażnikowi przy wejściu. Niektóre były dość oryginalne, jak ten dotyczący księdza, który podobno organizował pokazy filmów pornograficznych dla komendanta niemieckiego garnizonu. Wszystko − od najnędzniejszego skrawka papieru z nabazgranym nazwiskiem i słowem „morderca” po skrupulatnie wystukane na maszynie dokumenty opatrzone pieczątką i podpisami Comitato di Liberazione Nazionale − należało przestudiować i wciągnąć do ewidencji. Była to ciężka praca, a do tego nużąca, którą dodatkowo komplikowała powszechność niektórych nazwisk w Neapolu − Espositów i Gennarów mieszkały tu całe setki − oraz fakt, że materiały dostarczane przez nasze własne dowództwo celem włączenia do Czarnej Księgi bywały szalenie mgliste. Bardzo często zamiast nazwiska podejrzanych otrzymywaliśmy takie wskazówki, jak: „średniego wzrostu”, „wiek między trzydzieści a czterdzieści lat”, „uderzająco brzydki”, a w jednym przypadku: „znany z obsesyjnego lęku przed kotami”. Niemniej prace się posuwały, system ewidencji rozbudowywał, a Czarna Księga z jej nieprecyzyjnością i niemal poetyckimi idiotyzmami pęczniała w oczach.
Zaledwie kilka dni po zakwaterowaniu trzech członków sekcji zostało oddelegowanych do Sorrento i mniejszych nadmorskich miejscowości, a Eric Williams, który najlepiej z nas wszystkich znał włoski, został samotnym wygnańcem w strategicznie ważnej Noli. Trzech innych, nie licząc naszego dowódcy, było przykutych do biurek, co oznaczało, że tylko czterech − Parkinson, Evans, Durham i ja − mogło na co dzień zajmować się sprawami bezpieczeństwa w takim ludzkim mrowisku, jakim był Neapol.
Pierwsze wrażenia ze współpracy z kolegami są jak najlepsze. Od czasu do czasu przeszkadza im nieznajomość włoskiego, ale to ambitne chłopaki i z zapałem uczą się języka. Jak wszystkie sekcje również nasza wykształciła swój własny charakter: mniej nieformalny niż pozostałe i z lekka biurokratyczny. Nie wyobrażam sobie, by którykolwiek członek 312. sekcji FSS zdobył się na tupet i bez uprzedzenia zjawił na lotnisku, machnął przepustką i załatwił z dowódcą bazy, brytyjskim lub amerykańskim, zorganizowanie pilnego nieoficjalnego lotu do Anglii − a nie takie wyczyny mają na koncie inne sekcje. Wszyscy moi znajomi otrzymali specjalne oficerskie dokumenty tożsamości zamiast zwykłych AB 64, ale kapitan Cartwright najwyraźniej nie życzy sobie, żeby uprawniały one jego podkomendnych − jak w przypadku 91. sekcji FSS − do przebywania w dowolnym miejscu o dowolnej porze i w dowolnym stroju. Jak dotąd nie możemy też nosić cywilnych ubrań. W kieszeni munduru zawsze mamy Army Book No. 466, czyli służbowy notes z ołówkiem (zakaz wymazywania i wyrywania stron), a każdy dzień zaczyna się od przekazania dowódcy notatek z poprzedniego dnia i omówienia ich podczas apelu, który odbywa się z zachowaniem pułkowego ceremoniału. To dla mnie zupełnie nowe doświadczenie.
8 października
Nawiązanie kontaktu z jednostkami wojskowymi przyniosło nieuchronny skutek. Telefon zaczynał dzwonić rano i rzadko przestawał. W słuchawce zwykle odzywał się głos podekscytowanego oficera, który meldował o wykryciu agenta wroga, tajnej radiostacji lub podejrzanej skrzyni z niemieckimi łupami. Wszystkie te informacje pochodziły od miejscowych cywilów, którzy zasypywali nimi kwatery dowództwa, ochoczo zrzucając z siebie brzemię wszelkich możliwych sekretów, ale ponieważ armia nie miała nawet rozmówek, które pomogłyby rozstrzygać wątpliwości językowe, pomyłki były na porządku dziennym. Dziś, jako jedyny członek sekcji obecny w biurze, zostałem w trybie pilnym wezwany do Afragoli przez majora piechoty, który na podstawie doniesień informatorów ustalił, że pewna kobieta jest szpiegiem. W tym przypadku dowód został przedstawiony za pomocą gestykulacji, którą major błędnie zinterpretował. Okazało się, że wieśniacy próbowali mu wytłumaczyć, że owa kobieta jest czarownicą i że jeśli tylko zdoła rzucić urok na armijne zapasy wody pitnej, to uczyni je niezdatnymi do użycia.
Kiedy pędziłem na motocyklu, żeby wyjaśnić to nieporozumienie, ujrzałem niecodzienne widowisko. Na pola wzdłuż szosy wyległy setki, jeśli nie tysiące Włochów, przeważnie kobiet, które głód zmusił do szukania jakichkolwiek jadalnych roślin. Zatrzymałem się przy jednej grupie, żeby porozmawiać. Kobiety powiedziały, że wyruszyły ze swoich domów w Neapolu o świcie i wędrowały dwie–trzy godziny, zanim dotarły do miejsca, gdzie je spotkałem, jakieś dziesięć, dwanaście kilometrów od miasta. Tutaj wciąż można było coś znaleźć, ale pola leżące bliżej Neapolu zostały doszczętnie ogołocone. Istniało około piętnastu gatunków roślin, które nadawały się do zjedzenia, większość gorzka w smaku. W koszykach rozpoznałem jedynie mlecze. Inne grupy polowały z sieciami na ptaki i zdołały schwytać kilka wróbli i trochę malutkich pokrzewek, które, jak mi wyjaśniono, zjawiały się masowo o tej porze roku, zwabione przez owocujące sady. Kobiety powiedziały też, że często spotykają się z wrogością miejscowych, którzy oskarżają je o pustoszenie winnic i grządek.
9 października
Tego popołudnia, w czasie wycieczki wzdłuż wybrzeża, w Santa Lucia ujrzałem podobny rozpaczliwy spektakl. Pod betonowym falochronem leżały sterty głazów, między którymi buszowały chmary dzieciaków. Jak się okazało, zdrapywały skałoczepy; omułki i ślimaki morskie już dawno zostały wyzbierane. Kwaterka skałoczepów u przydrożnego sprzedawcy kosztowała około dwóch lirów. Odpowiednio długo gotowane dodawały wywarowi z jadalnych okrawków lekkiego rybiego posmaku. Z niezrozumiałych powodów rybakom wciąż nie było wolno wypływać na połów. W Neapolu nie marnuje się nic, dosłownie nic, z czym ludzki układ trawienny potrafi się skutecznie uporać. Rzeźnicy, którzy otworzyli swoje sklepy, nie sprzedają niczego, co dałoby się zaklasyfikować jako mięso, ale witryny z nędznymi skrawkami podrobów są zaaranżowane z prawdziwym artyzmem i cieszą się dużym zainteresowaniem: kurze głowy ze starannie odpiłowanymi dziobami kosztują pięć lirów sztuka; szara kupka kurzych jelit na wyglancowanym spodku − pięć lirów; kurzy żołądek − trzy liry; racice cielaka − dwa liry sztuka; duży kawałek tchawicy − siedem lirów. Po takie delikatesy ustawiają się kolejki. Krążą plotki o zmniejszaniu się populacji neapolitańskich kotów.
10 października
Jakie to szczęście dla wszystkich zainteresowanych, że wyzwolenie Neapolu nastąpiło wtedy, kiedy nastąpiło − gdy drzewa wciąż owocowały, a cudowna wczesnojesienna aura pomagała znosić codzienne trudności. Chociaż letnie upały minęły, każdego ranka wita nas bezchmurne niebo. W miejscu, w którym siedzę, mozolnie przekopując sterty pomówień i kalumnii, mogę się rozerwać, obserwując wąską uliczkę biegnącą przy pałacu. Mieszka tam niewiarygodna liczba robotniczych rodzin. Mają w zwyczaju spędzać każdą wolną chwilę na zewnątrz i wypełniają uliczkę rozgwarem, który upodabnia ją do tropikalnej ptaszarni.
Rodzina z domu naprzeciw z samego ranka wytaszczyła stół przed drzwi. Zaraz okrył go zielony obrus z frędzlami. Dokoła, w stosownej odległości, stanęły krzesła. Na obrusie pojawiły się fotografie w ramkach, wazon ze sztucznymi kwiatami i kilka zdobionych szklaneczek, które później co jakiś czas przecierano z ulicznego kurzu. Rodzina zgromadzona przy stole zachowywała się jak w zwykłym pokoju, choć ten nie miał ścian. Składała się z matki, babki, dziadka, nastoletniej dziewczynki i dwóch rozbrykanych chłopców, którzy ciągle znikali i wracali. Matka rozczesywała córce włosy, myła synkom buzie, w południe serwowała coś z parującego garnka, a potem naprawiała ubrania i zmywała naczynia. Wzdłuż całej uliczki stało wiele takich stołów, a między nimi trwał bezustanny ruch, ponieważ sąsiedzi składali sobie wizyty. Widok był sielankowy. Zielone okiennice poruszały się w podmuchach łagodnej bryzy od morza. Z daleka i bliska dobiegały śpiewne nawoływania. Żebrak o chudych, zdeformowanych nogach, któremu przyjaciele pomogli wygodnie oprzeć się o ścianę, zaczął brzdąkać na mandolinie. Dwóch szczupłych amerykańskich żołnierzy, raczących się winem z jednej butelki, przeszło uliczką rozkołysanym, nonszalanckim krokiem − nastolatka przy stole podniosła głowę i odprowadziła ich spojrzeniem aż do narożnika, za którym zniknęli.
Przy wejściu do pałacu nie ma szyldu wyjaśniającego, kim jesteśmy i czym się zajmujemy, więc nie wiadomo, dlaczego miejscowi nabrali przekonania, że mieści się tu dowództwo Brytyjskiej Tajnej Policji. Jednak tak właśnie uważają i stale rośnie liczba petentów, którzy oferują nam swoje usługi w charakterze informatorów. Nigdy nie pytają o wynagrodzenie. Nasi goście są gotowi współpracować z czystej i niepokalanej miłości do aliantów. Przeważnie wywodzą się z wyższych warstw społecznych i zostawiają pięknie tłoczone wizytówki z dumnymi tytułami avvocato, dottore, ingegnere czy professore. Wszyscy prezentują wykwintne maniery i zwracają się do nas konspiracyjnym szeptem. Złożył nam też wizytę pewien ksiądz z kieszenią pełną donosów, który poprosił o zezwolenie na broń. I na takich nikczemnych kreaturach musimy polegać. Kiedyś tę profesję nazywano po imieniu, teraz oficjalnie to „informatorzy”, a powszechne zamiłowanie do eufemizmów zamienia ich w „kontakty”. To osobna rasa, krew w ciele wywiadu i na całym świecie mają pewną wspólną cechę: dziwną, ślepą lojalność wobec jednego pana. Informator jest niczym świeżo wyklute pisklę, które szuka opiekuńczych skrzydeł. Przywiązuje się do pierwszej osoby, która cierpliwie go wysłucha, i pozostaje jej wierny. W ciągu tych pierwszych dni każdy z nas dorobił się mniej więcej pół tuzina „kontaktów”.
Wszystkie nazwiska oczywiście sprawdzamy w błyskawicznie rozrastającej się kartotece. Ku naszemu rozbawieniu okazało się, że kilku osobników, którzy zjawili się z ofertą bezinteresownej pomocy, w oczach współobywateli jest arcykolaborantami. W archiwum niemieckiego konsulatu znaleźliśmy mnóstwo wiernopoddańczej korespondencji od neapolitańskich osobistości do samego Adolfa Hitlera. Doskonałym przykładem był list sędziego neapolitańskiego sądu apelacyjnego (właśnie do nas zadzwonił, by zaproponować swoje usługi). Ów sędzia zapewniał Führera o „wielkim podziwie i sympatii dla niemieckich żołnierzy” i kończył uniżonym: Con profonda devota osservanza6.
Nie przestaje nas zadziwiać skrupulatność niemieckiej biurokracji, z jaką wszystkie listy, nawet te najbardziej idiotyczne, były wciągane do ewidencji, tłumaczone i przekazywane do Kancelarii Rzeszy w Berlinie, która za pośrednictwem ambasady w Rzymie pedantycznie kwitowała odbiór każdej przesyłki. Sama myśl o papierkowej robocie, której wymagała obsługa korespondencji od lizusów z całej okupowanej Europy, przyprawia o zawrót głowy.
Napływają skargi na grabieże dokonywane przez wojska alianckie. Oficerowie wykazują się w tym względzie znacznie większą przedsiębiorczością niż młodsze szarże. Oficerom regimentu Dragonów Królewskich, którzy mieli zaszczyt wkroczyć do Neapolu jako pierwsza jednostka armii brytyjskiej, zarzuca się, że z pałacu księżnej wynieśli obrazy wycięte z ram oraz kolekcję zabytkowej porcelany. Agenci OSS splądrowali luksusową willę Achillego Laura. Podobno większe łupy zapakowano w skrzynie, żeby przy pierwszej okazji wywieźć je do Anglii na okrętach Królewskiej Marynarki Wojennej.
13 października
Od tygodnia naszą działalność spowalniają, a czasem wręcz paraliżują, fałszywe alarmy i wyimaginowane zagrożenia. Każdy, kogo zachowanie chociaż trochę odbiega od tego, co w mieście przyjmuje się za normę, jest automatycznie uznawany za szpiega, a my głównie uganiamy się za wiatrem w polu. Żadne nocne akcje nie przyniosły jak dotąd rezultatu. Podejrzani o szpiegostwo zawsze okazywali się nieszkodliwymi dziwakami. Tajemniczy nieznajomy z sąsiedniego mieszkania, majstrujący przy wielkim radiu, nie obsługiwał zakonspirowanego nadajnika, lecz próbował odbierać audycje BBC. W domach, w których miały być ukryte skrzynie z bronią, nie znaleźliśmy niczego bardziej zabójczego niż nieopróżnione nocniki. Rzekome sygnały świetlne w nocy zawsze okazywały się światełkami latarek, z którymi Bogu ducha winni ludzie wędrowali do wygódki w ogrodzie.
Odkąd znów działa poczta, tabun cenzorów rozcina listy, doszukuje się ukrytych znaczeń w banalnych wiadomościach i z każdą wątpliwością zwraca się do nas. Na nieszczęście wiele linii telefonicznych jest na podsłuchu, a stenogramy lądujące na naszych biurkach zawierają kolejną porcję absurdów. Jak dotąd nic nie przebiło meldunku o „nielegalnym użyciu teleskopu”. Dotyczył fragmentu przechwyconej rozmowy między kochankami, w której kobieta powiedziała: „Dzisiaj się nie spotkamy, bo wraca mąż, ale będę cię podziwiała przez teleskop miłości”. Prócz tego Dowództwo 3. Okręgu bombarduje nas zgłoszeniami do Czarnej Księgi, która zamienia się w kronikę masowej paranoi. Musieliśmy umieścić w niej delikwenta, o którym wiadomo tyle, że na lewej piersi ma trzy sutki; inny rysopis ograniczał się do informacji, że podejrzany „ma twarz hipokryty”.
Wszystko to pogłębiało nasz sceptycyzm, więc gdy kilka dni temu zaczęły spływać meldunki o tajemniczym stukaniu dobiegającym spod ziemi, nie zrobiły na nas żadnego wrażenia. Kiedy jednak wczoraj odebraliśmy w tej sprawie telefon od policjanta z włoskiej Pubblica Sicurezza − niedowiarków jak my − który dodał, że owo stukanie na własne uszy słyszał jego przełożony, musieliśmy coś przedsięwziąć. Meldunki pochodziły z oddalonych od siebie rejonów w północnej części miasta. Policjanci skłaniali się ku hipotezie, wspieranej przez liczne pogłoski i garść wiarygodnych świadectw, że po wycofaniu się Niemców z Neapolu w mieście pozostał doborowy oddział ochotników z SS, którzy ukrywają się w katakumbach i w każdej chwili mogą zaatakować. Jeśli faktycznie tak było, to istniało też prawdopodobieństwo, że plan nie całkiem się powiódł i esesmani bez mapy zgubili się w rozległym, ciemnym labiryncie; w takim przypadku stukanie można byłoby wytłumaczyć jako próbę zwrócenia uwagi na nieszczęsne położenie, w jakim się znaleźli.
Jedynie mała część katakumb − największych we Włoszech i zapewne na świecie − jest dostępna dla zwiedzających i policja musiała się trochę natrudzić, żeby znaleźć starą mapę, która przedstawiała je w całej okazałości. Nie było sposobu, żeby stwierdzić, na ile zachowała dokładność po nieuchronnych zniszczeniach, spowodowanych przez późniejsze trzęsienia ziemi. Niemniej przestudiowano ją pod kątem miejsc, w których słyszano tajemnicze stukanie, i wobec powszechnego przekonania, że gdzieś tam są Niemcy, sformowano pięćdziesięcioosobowy oddział, złożony z przedstawicieli włoskiej policji, amerykańskiego kontrwywiadu i naszej sekcji, któremu powierzono misję zejścia do katakumb i wyjaśnienia zagadki.
Wejście do głównego, bardziej rozbudowanego systemu korytarzy pod Neapolem znajduje się na tyłach katedry Świętego Januarego. Te katakumby pochodzą, jak się uważa, z I wieku i składają się z czterech kondygnacji wykopanych jedna pod drugą, a każda kondygnacja ma liczne rozgałęzienia i tunele łącznikowe. Dwie najniższe kondygnacje częściowo się zapadły i w czasach nowożytnych nie były już dostępne.
Postanowiono, że wejdziemy do katakumb krótko po świcie. Zajechaliśmy pod kościół tuzinem jeepów wyładowanych bronią i sprzętem dla grotołazów. Na miejscu czekali mnisi opiekujący się tym miejscem, którzy potraktowali nas jak intruzów. Jeden z nich stanął z rozkrzyżowanymi rękami w wejściu do podziemi i trzeba było usunąć go siłą. Później szedł za nami jak cień, donośnie rugając nas za zbezczeszczenie świętego miejsca.
WYDAWNICTWO CZARNE SP. Z O.O.www.czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlicetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: mateusz@czarne.com.pl,tomasz@czarne.com.pl, dominik@czarne.com.pl,honorata@czarne.com.pl, ewa@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70e-mail: redakcja@czarne.com.pl
Sekretarz redakcji: malgorzata.kur@czarne.com.pl
Dział promocji: ul. Andersa 21/56, 00-159 Warszawatel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agnieszka@czarne.com.pl, anna@czarne.com.pl, dorota@czarne.com.pl, zofia@czarne.com.pl
Dział marketingu: katarzyna@czarne.com.pl
Dział sprzedaży: irek.gradkowski@czarne.com.pltel. 504 564 092, 605 955 550agnieszka.wilczak@czarne.com.pl
Audiobooki i ebooki: Izabela Rególska, iza@czarne.com.pl
Wołowiec 2014Wydanie I