Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch - Norman Lewis - ebook

Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch ebook

Lewis Norman

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Norman Lewis trafił do Włoch jako oficer komórki brytyjskiego wywiadu dołączonej do sztabu amerykańskiej 5. Armii. Młody Brytyjczyk nie spodziewał się, że rok później będzie wyjeżdżał z dziennikiem pełnym wspomnień o niezwykłym mieście i jego mieszkańcach.

Kiedy Lewis przybył do Neapolu, sytuacja – podobnie jak w reszcie kraju – poważnie się komplikowała. Kampania włoska trwała, Mussolini nie zamierzał się poddać, alianci wszędzie tropili faszystów, a cywile musieli zmierzyć się z problemami wojennej codzienności. Brakowało żywności, mafia rosła w siłę, a czarny rynek był jedynym ratunkiem dla głodnego miasta. Jednak neapolitańczycy, dla których jedzenie było ważniejsze nawet od miłości, wykazywali niezwykłą zdolność radzenia sobie w każdej sytuacji. W dniach poprzedzających wyzwolenie wyjedli wszystkie tropikalne ryby z miejskiego akwarium, a kiedy w nielegalnym obrocie pojawił się makaron, zorganizowali wyścigi w jedzeniu spaghetti.

Dziennik z rocznego pobytu młodego Anglika w Italii to galeria nietuzinkowych postaci i zapis niezwykłych zdarzeń z miasta, w którym ludzie pomimo wojny i okupacji żyli pełnią życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 265

Oceny
4,4 (18 ocen)
10
5
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkakar1

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka
00
CelSki

Nie oderwiesz się od lektury

Zadania, które dostawali ci żołnierze, nie należały do najprzyjemniejszych. To, co mnie najbardziej poruszyło w tej książce to opisy stosunku mężczyzn do kobiet. Liczne gwałty, orgie, nierządy, wszystko po to, by zaspokoić swoje rządze. Lekarz ginekolog, który zabawia się w Boga. Przekupstwo i tym podobne incydenty. Mimo wszystko książka bardzo ciekawie napisana, czyta się szybko. Polecam.
00

Popularność




Nor­man Le­wis

Ne­apol ’44

Pamiętnik ofi­ce­ra wy­wia­du z oku­po­wa­nych Włoch

Przełożył Ja­nusz Rusz­kow­ski

Wszel­kie po­wie­la­nie lub wy­ko­rzy­sta­nie ni­niej­sze­go pli­ku elek­tro­nicz­ne­go inne niż jed­no­ra­zo­we po­bra­nie w za­kre­sie własne­go użytku sta­no­wi na­ru­sze­nie praw au­tor­skich i pod­le­ga od­po­wie­dzial­ności cy­wil­nej oraz kar­nej.

Tytuł ory­gi­nału an­giel­skie­go Na­ples '44: A World War II Dia­ry of Oc­cu­pied Ita­ly

Pro­jekt okładki AGNIESZ­KA PA­SIER­SKA / PRA­COW­NIA PA­PIERÓWKAFo­to­gra­fia na okładce © by STU­DIO PA­TEL­LA­NI / COR­BIS / FO­TO­CHAN­N­LESPro­jekt ty­po­gra­ficz­ny RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

Co­py­ri­ght © by NOR­MAN LE­WIS, 2014Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by JA­NUSZ RUSZ­KOW­SKI, 2014Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE, 2014Co­py­ri­ght © for the map by D2D.PL

Re­dak­cja MAR­TA HÖFFNERKo­rek­ty RE­NA­TA AR­KU­SZEW­SKA i JA­DWI­GA MA­KO­WIEC / D2D.PLRe­dak­cja tech­nicz­na RO­BERT OLEŚ / D2D.PL

ISBN 978-83-7536-743-0

Wszyst­kim moim przy­ja­ciołom w Ne­apo­luZwłasz­cza Ser­gio­wi Vig­gia­nie­mu

Przed­mo­wa

Pod­czas II woj­ny świa­to­wej ochot­ników w ar­mii bry­tyj­skiej, którzy wy­ka­zy­wa­li się ta­len­ta­mi języ­ko­wy­mi, ale nie byli stu­den­ta­mi jed­ne­go z eli­tar­nych uni­wer­sy­tetów, często kie­ro­wa­no do wy­wia­du, In­tel­li­gen­ce Corps, gdzie prze­cho­dzi­li czte­ro­mie­sięczne pod­sta­wo­we szko­le­nie pie­cho­ty. Przez ko­lej­ne dwa mie­siące w ba­zie kor­pu­su w Win­che­ster zgłębia­li taj­ni­ki kro­ku de­fi­la­do­we­go i jaz­dy na mo­to­cy­klu. Do­pie­ro w trak­cie ostat­nich dwóch ty­go­dni spędza­nych w Ma­tlock od­bie­ra­li in­struk­taż wy­wia­dow­czy. Na zakończe­nie ro­kujący na­dzieję kur­san­ci od­by­wa­li roz­mowę z ofi­ce­rem re­kru­ta­cyj­nym, który uda­wał, że oma­wia z nimi ścieżki dal­szej ka­rie­ry. Prze­py­ty­wa­ni jed­nak nie wie­dzie­li, że nie­za­leżnie od opi­nii w ra­por­cie na biur­ku ich los zo­stał przesądzo­ny od pierw­sze­go wej­rze­nia. Ofi­cer re­kru­ta­cyj­ny hołdował bo­wiem przeświad­cze­niu, że ko­lo­rem Praw­dy jest nie­bie­ski. Tak więc nie­bie­sko­okim kur­san­tom przy­dzie­lał od­po­wie­dzial­ne i cza­sem eks­cy­tujące za­da­nia, resz­ta zaś lądowała na wy­wia­dow­czym śmiet­ni­ku, czy­li w po­li­cji po­lo­wej, zwa­nej podówczas Field Se­cu­ri­ty Po­li­ce (FSP). Tam byli ska­za­ni na od­wa­la­nie ko­sza­ro­wej pańszczy­zny: wygłasza­nie non­sen­sow­nych po­ga­da­nek, których nikt nie słuchał; węsze­nie w po­bliżu obiektów woj­sko­wych z na­dzieją, że przy­dy­bią śpiącego war­tow­ni­ka, za co zresztą byli po­wszech­nie znie­na­wi­dze­ni; ko­lek­cjo­no­wa­nie skrawków do­ku­mentów, które nie zo­stały re­gu­la­mi­no­wo spa­lo­ne; czy roz­pusz­cza­nie nie­po­kojących pogłosek, które po­zwa­lały zabić nudę co­ty­go­dnio­wych ra­portów.

Wy­ba­wie­niem z tej ka­tor­gi było prze­nie­sie­nie do sek­cji za­gra­nicz­nej. Większość jej pod­od­działów, pier­wot­nie złożonych z jed­ne­go ofi­ce­ra i je­de­na­stu pod­ofi­cerów re­zer­wy, kwa­te­ro­wała w głównych mia­stach i por­tach wszyst­kich krajów, w których sta­cjo­no­wały woj­ska bry­tyj­skie. Inne, zwa­ne sek­cja­mi dy­wi­zyj­ny­mi, to­wa­rzy­szyły woj­sku w te­re­nie.

Po­nie­waż za­da­nia tych jed­no­stek początko­wo były nie­zbyt ja­sno określone, żołnie­rzy FSP najczęściej za­trud­nia­no jako tłuma­czy, żeby za­sy­py­wa­li prze­paść między woj­skiem a lud­nością cy­wilną. Nie oby­wało się bez wpa­dek. Ofi­ce­ro­wie re­kru­ta­cyj­ni byli ludźmi czy­nu i nie mie­li cier­pli­wości do lin­gwi­stycz­nych niu­ansów. Jeśli mie­li na sta­nie żołnie­rzy władających hisz­pańskim, to nie trzy­ma­li ich w od­wo­dzie, lecz wysyłali do Włoch, uznając, że zarówno w piśmie, jak i w mo­wie włoski i hisz­pański są bar­dzo po­dob­ne. Na tej sa­mej za­sa­dzie mój rumuńskojęzycz­ny zna­jo­my usiłował się po­ro­zu­mieć, roz­pacz­li­wie ge­sty­ku­lując, z ju­gosłowiański­mi par­ty­zan­ta­mi (osta­tecz­nie to wszyst­ko języki bałkańskie), a dowódca 91. sek­cji Field Se­cu­ri­ty Se­rvi­ce, z którym udałem się do Al­gie­rii, był spe­cja­listą od sta­ro­islandz­kie­go, ale nie znał słowa po fran­cu­sku.

Po­lo­wa służba bez­pie­czeństwa – nosząca ofi­cjal­nie nazwę Field Se­cu­ri­ty Se­rvi­ce (FSS), jak pośpiesz­nie prze­mia­no­wa­no dawną FSP − z wy­czysz­czoną hi­po­teką próbowała spro­stać wy­zwa­niom, o ja­kich w An­glii ni­ko­mu się nie śniło. Nie ist­niały żadne spraw­dzo­ne pro­ce­du­ry. Po­moc­ne byłyby wszel­kie in­for­ma­cje o sy­tu­acji po­li­tycz­nej w kra­ju, do którego zo­sta­liśmy wysłani, ale żad­nych nam nie udzie­la­no, więc po­zo­sta­wało mo­zol­ne działanie me­todą prób i błędów. Pierwszą akcją 91. sek­cji FSS w Phi­lip­pe­vil­le1 − po zwołaniu przez dowódcę miej­sco­wych no­ta­bli i wygłosze­niu do nich prze­mo­wy po łaci­nie − było zwol­nie­nie z więzie­nia nie­ja­kie­go Giu­sep­pe­go Mo­re­na, który prze­ko­nał nas, że jest za­go­rzałym gaul­listą, prześla­do­wa­nym przez reżim Vi­chy za pro­alianc­kie prze­ko­nania. W rze­czy­wi­stości był bos­sem al­gier­skiej eks­po­zy­tu­ry sy­cy­lij­skiej ma­fii, ska­za­nym na śmierć za zabójstwo kon­ku­ren­ta. Ta­kie pomyłki mu­siały być dość częste.

Czy­tel­ni­cy tego dzien­ni­ka z rocz­ne­go po­by­tu w Ne­apo­lu mogą być za­sko­cze­ni świa­dec­twa­mi bra­ku nad­zo­ru nad działalnością FSS. Sto­pień względnej swo­bo­dy różnił się w zależności od sek­cji, częścio­wo od­zwier­cie­dlając sy­tu­ację mi­li­tarną, a częścio­wo tem­pe­ra­ment dowódcy: je­den lubił ry­zy­ko, inny był z na­tu­ry bojaźliwy. Za­sad­ni­czo FSS cie­szyła się znaczną wol­nością, a na­wet pre­stiżem. Była to jed­nak wol­ność, która mogła ude­rzyć do głowy. Sierżanci od­ko­men­de­ro­wa­ni w re­jo­ny zbyt od­ległe, by dowództwo mogło spra­wo­wać re­alną kon­trolę, i chro­nie­ni przez ogólną nie­pew­ność co do za­kre­su ich obo­wiązków i kom­pe­ten­cji sta­wa­li się pra­wem sami dla sie­bie, pro­wa­dzi­li roz­ległe in­te­re­sy han­dlo­we, wda­wa­li się w ple­mien­ne in­try­gi, a je­den na­wet ożenił się z córką ber­be­ryj­skie­go wo­dza. To było możliwe w nie­dostępnych górach Atla­su, ale nie w Ne­apo­lu, gdzie również nie bra­ko­wało przygód, ale in­ne­go ro­dza­ju.

Mnie skrom­na zna­jo­mość arab­skie­go z adeńskich ba­zarów za­pew­niła przy­dział do Afry­ki Północ­nej. Naj­pierw były wi­zy­ty u zbun­to­wa­nych kaidów z Małej Ka­by­lii, którzy szy­ko­wa­li po­wsta­nie prze­ciw­ko Fran­cu­zom i w tam­tym okre­sie chętnie wi­dzie­li­by Al­gie­rię jako ko­lo­nię bry­tyjską. Później mie­liśmy nie­mal powtórkę tej sy­tu­acji w Tu­ne­zji, tym ra­zem z udziałem tu­ne­zyj­skiej ro­dzi­ny królew­skiej. To właśnie w cza­sie taj­nych rozmów z jed­nym z jej członków sek­cje uległy re­or­ga­ni­za­cji w związku z in­wazją na Włochy. 1 września 1943 roku otrzy­małem przy­dział do 312. sek­cji FSS, która prze­niosła się z Kon­stan­ty­ny do Ora­nu i zo­stała tym­cza­so­wo do­ko­op­to­wa­na do szta­bu ame­ry­kańskiej 5. Ar­mii. 5 września wypłynęliśmy z Al-Mar­sa al-Ka­bir na pokładzie Du­chess of Bed­ford, żeby dołączyć do kon­wo­ju in­wa­zyj­ne­go zmie­rzającego do Sa­ler­no.

Wy­kaz skrótów

AMG − Al­lied Mi­li­ta­ry Go­vern­ment for Oc­cu­pied Ter­ri­to­ries (początko­wo skrót: AM­GOT); alianc­ki zarząd woj­sko­wy te­ry­to­riów oku­po­wa­nych

CIC − Co­un­ter In­tel­li­gen­ce Corps; kontr­wy­wiad Ar­mii Stanów Zjed­no­czo­nych

De­ci­ma MAS − De­ci­ma Flot­ti­glia Mez­zi d’As­sal­to; ude­rze­nio­wy od­dział spe­cjal­ny Włoskiej Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej

FSP – Field Se­cu­ri­ty Po­li­ce; po­li­cja po­lo­wa sta­no­wiąca od 1940 roku część In­tel­li­gen­ce Corps, czy­li bry­tyj­skie­go wy­wia­du i kontrwy­wia­du woj­sko­we­go

FSS – Field Se­cu­ri­ty Se­rvi­ce; później­sza na­zwa Field Se­cu­ri­ty Po­li­ce; po­dzie­lo­na na sek­cje, stąd skrót ten często roz­wi­ja się także następująco: Field Se­cu­ri­ty Sec­tion (z od­po­wied­nim nu­me­rem)

OSS − Of­fi­ce of Stra­te­gic Se­rvi­ces (Biu­ro Służb Stra­te­gicznych); agen­cja wy­wia­dow­cza Stanów Zjed­no­czo­nych pod­czas II woj­ny świa­to­wej, po­przed­nicz­ka CIA

OVRA − Or­ga­niz­za­zio­ne Vo­lon­ta­ria per la Re­pres­sio­ne dell’ An­ti­fa­sci­smo lub Or­ga­niz­za­zio­ne per la Vi­gi­lan­za e la Re­pres­sio­ne dell An­ti­fa­sci­smo; włoska fa­szy­stow­ska taj­na po­li­cja po­li­tycz­na

PWD – Psy­cho­lo­gi­cal War­fa­re Di­vi­sion; bry­tyj­sko-ame­ry­kańska or­ga­ni­za­cja pro­pa­gan­do­wa, zaj­mująca się wojną psy­cho­lo­giczną

RASC − Roy­al Army Se­rvi­ce Corps; bry­tyj­skie służby za­opa­trze­nio­we

1943

8 września

Na pokładzie Du­chess of Bed­ford u wy­brzeży Włoch

Dziś o wpół do szóstej ogłoszo­no, że za­wie­sze­nie bro­ni z Włocha­mi zo­stało pod­pi­sa­ne i wej­dzie w życie na­za­jutrz, gdy wylądu­je­my w Sa­ler­no. Było ja­sne, że nikt nie wie, co nas cze­ka, cho­ciaż ata­ki lot­ni­cze na konwój zda­wały się świad­czyć, że Niem­cy nie wy­co­fają się bez wal­ki. Wysłucha­liśmy po­ga­dan­ki ofi­ce­ra wy­wia­du − za­sko­czył nas stwier­dze­niem, że mimo siat­ki agentów, którą po­dob­no mamy we Włoszech, nie do­tarły stamtąd dosłownie żadne in­for­ma­cje o bieżącej sy­tu­acji. Nie wia­do­mo na­wet, czy wciąż ist­nie­je OVRA Mus­so­li­nie­go. Po­ga­dan­ka była więc bez­ce­lo­wa i można ją streścić w jed­nym zda­niu: „Ni­cze­go nie wie­my”.

Oprócz na­sze­go wszyst­kie od­działy na stat­ku są ame­ry­kańskie. Cho­ciaż do szta­bu 5. Ar­mii dołączo­no nas na życze­nie sa­mych Ame­ry­kanów, którzy nie mają własnej służby bez­pie­czeństwa, trak­tują nas chłodno lub w ogóle uni­kają. Wyjątek sta­no­wi kil­ku sierżantów, za­pa­lo­nych po­ke­rzystów, w cy­wi­lu pew­nie za­wo­do­wych gra­czy na pa­row­cach na Mis­si­si­pi, którzy w pół go­dzi­ny uwol­ni­li mnie od wszyst­kiego, co wy­grałem w całym mi­nio­nym roku.

9 września

O siódmej wylądo­wa­liśmy na plaży „Czer­wo­nej”2 w Pa­estum. Po po­ran­nej ar­ty­le­ryj­skiej sal­wie ze stat­ku i krótkiej bi­twie o przyczółek bar­ki de­san­to­we cały dzień przy­bi­jały do brze­gu. Te­raz nad oko­licą wi­dzianą od mo­rza za­legł nie­sa­mo­wi­ty, zwod­ni­czy spokój. Za sze­roką za­toką, ob­ry­so­waną cienką smugą pia­sku, piętrzyły się w od­da­li góry zbie­rające cie­nie w nie­zli­czo­ne fałdy. Wi­dzie­liśmy białe domy, przebłyskujące w sa­dach i ga­jach, i da­le­kie wio­ski, cia­sno stłoczo­ne na szczy­tach wzgórz. Tu i ówdzie nie­ru­cho­me ko­lum­ny dymu zdra­dzały obec­ność woj­ny, ale ogólnie rzecz biorąc, to był piękny, ci­chy wieczór u schyłku lata na jed­nym z le­gen­dar­nych wy­brzeży sta­rożytności.

Wy­to­czy­liśmy mo­to­cy­kle z bar­ki de­san­to­wej na ląd, bez tru­du od­pa­li­liśmy i prze­je­chaw­szy po me­ta­lo­wej siat­ce roz­ciągniętej na pia­sku, skry­liśmy się pod osłoną lasu. Tru­py po­ległych tego dnia leżały sze­re­giem, ramię przy ra­mie­niu, ułożone z taką pre­cyzją, jak­by na ostat­nim ape­lu zda­wały ra­port śmier­ci. Było nas je­de­na­stu: dzie­sięciu sierżantów i je­den star­szy sierżant. Ka­pi­tan Car­tw­ri­ght, ofi­cer FSS, ciężko ran­ny w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym dzień przed za­okręto­wa­niem, praw­do­po­dob­nie nadal leżał w szpi­ta­lu w Ora­nie. Nie zor­ga­ni­zo­wa­no dla nas od­pra­wy, nie wy­da­no nam żad­nych roz­kazów i z punk­tu wi­dze­nia Ame­ry­kanów równie do­brze mo­gli­byśmy nie ist­nieć. Była to jak dotąd naj­większa in­wa­zja tej woj­ny − za­pew­ne naj­większa w dzie­jach ludz­kości − i mo­rze czer­niło się od nie­zli­czo­nych statków aż po ho­ry­zont, a my byliśmy za­gu­bie­ni i bez­rad­ni ni­czym dzie­ci we mgle. Nikt nie wie­dział, gdzie czai się nie­przy­ja­ciel, ale zwłoki na plaży przy­najm­niej świad­czyły, że w ogóle ist­nieje. Za­miast ar­mat, czołgów, trans­por­terów i zwojów dru­tu kol­cza­ste­go, które spo­dzie­wa­liśmy się zo­ba­czyć, w na­szym sek­to­rze na pia­sku wy­rosły góry wy­po­sażenia biu­ro­we­go na użytek szta­bowców. Każdemu z nas wy­da­no po pi­sto­le­cie We­bleya i pięć po­cisków. Większość nig­dy wcześniej nie strze­lała z bro­ni pal­nej.

Kie­dy za na­szy­mi ple­ca­mi słońce ma­je­sta­tycz­nie tonęło w mo­rzu, my prze­dzie­ra­liśmy się na oślep przez las pełen świer­goczących ptaków i na­gle zna­leźliśmy się na jego skra­ju. Przed nami roz­poście­rała się otwar­ta prze­strzeń z wi­do­kiem tchnącym nie­ziem­skim pięknem. Kil­ka­set metrów da­lej stały rzędem trzy wspa­niałe świąty­nie Pa­estum − cu­dow­ne, różowe i lśniące w ostat­nich słonecz­nych pro­mie­niach. To było jak ob­ja­wie­nie, jed­no z nie­za­po­mnia­nych życio­wych doświad­czeń. Ale na polu między nami a pierwszą świątynią leżały dwie łacia­te kro­wy, do góry no­ga­mi. Wy­co­fa­liśmy się więc w głąb bez­piecz­nych ostępów, ukry­liśmy się w zaroślach i kie­dy tyl­ko za­padł mrok, ułożyliśmy się do snu. W nocy zbu­dził mnie głośny sze­lest, a z ciem­ności do­biegł gwar rozmów, z którego wyłowiłem nie­miec­kie słowa. Po chwi­li głosy ucichły, a ja po­now­nie zasnąłem.

10 września

Ciepły, spo­koj­ny po­ra­nek. Po­sta­no­wi­liśmy się ro­zej­rzeć po naj­bliższej oko­li­cy i właśnie po­dzi­wia­liśmy wspa­niałą kon­strukcję świątyni Nep­tu­na, gdy zja­wiła się woj­na pod po­sta­cią sa­mot­ne­go myśliw­ca. Usłyszaw­szy, że nad­la­tu­je, przy­kucnęliśmy pod nad­prożem. Sa­mo­lot za­nur­ko­wał i otwo­rzył ogień z ka­ra­binów ma­szy­no­wych, następnie zrzu­cił bombę na plażę i od­le­ciał na północ. Je­den z mo­ich to­wa­rzy­szy po­czuł lek­kie ude­rze­nie w ple­cak. Oka­zało się, że to po­cisk, który stra­cił pęd i spadł na zie­mię, nie wyrządzając ni­ko­mu krzyw­dy. W grun­cie rze­czy było to za­baw­ne doświad­cze­nie. Do­ce­ni­liśmy iro­nię sy­tu­acji i nikt nie wpadł w pa­nikę.

Na naszą skromną miarę byliśmy już oby­ci z ry­zy­kiem, ja­kie nie­sie woj­na. De­li­kat­ny wewnętrzny me­cha­nizm psy­chicz­ny zdążył się przy­sto­so­wać do utra­ty po­czu­cia bez­pie­czeństwa i do po­mniej­szych za­grożeń. To szczęśliwe położenie nie­ste­ty nie było udziałem ame­ry­kańskich żołnie­rzy, którzy byli całkiem zie­lo­ni, prze­trans­por­to­wa­ni tu­taj pro­sto z wie­czy­ste­go spo­ko­ju ta­kich miejsc, jak Kan­sas czy Wi­scon­sin. Stan ich nerwów był znacz­nie groźniej­szy niż Foc­ke-Wulf Fw 190, który mniej więcej co go­dzinę składał nam wi­zytę. Co chwi­la z krzaków wy­ska­ki­wał uzbro­jo­ny wieśniak i ce­lując w nas z ka­ra­bi­nu, hi­ste­rycz­nie do­ma­gał się od­ze­wu na hasło, którego nikt nie po­fa­ty­go­wał się nam prze­ka­zać.

Nadal je­steśmy od­izo­lo­wa­ni. Gdzieś z pew­nością toczą się bi­twy, ale wie­my o nich je­dy­nie tyle, ile podsłucha­my w ko­lej­ce do kuch­ni. Kie­dy w cza­sie posiłków star­szy sierżant próbuje za­ga­dać do szta­bowców, ci oga­niają się od nie­go jak od natrętnej mu­chy, tak więc nikt się nami nie in­te­re­su­je i możemy robić, co nam się żyw­nie po­do­ba. Moja oso­bi­sta izo­la­cja jest jesz­cze głębsza − to izo­la­cja w izo­la­cji − po­nie­waż jako nowy w sek­cji je­stem kimś w ro­dza­ju out­si­de­ra. Moi to­wa­rzy­sze, których znam nie­wie­le po­nad ty­dzień, prze­szli ra­zem kam­pa­nię północ­no­afry­kańską i nie­za­leżnie od tego, jak bar­dzo nie­gdyś różnili się od sie­bie, dziś sta­no­wią małą, her­me­tyczną społecz­ność. Gdy robi się ciężko, zwie­rają sze­re­gi i osłaniają się na­wza­jem. W ta­kich chwi­lach trak­tują mnie pra­wie jak ob­ce­go.

11 września

Sztab 5. Ar­mii − a my ra­zem z nim jako mi­mo­wol­ne pasożyty − prze­niósł się do Al­ba­nel­li, na południo­wym brze­gu Sele. Ta oko­li­ca to sub­tel­ny me­lanż kra­jo­brazów: sadów jabłko­wych ob­sy­pa­nych ru­mia­ny­mi owo­ca­mi, win­nic i gajów oliw­nych za­miesz­ka­nych przez roje cu­dow­nych nie­bie­skich pa­si­ko­ników. Kil­ka­set metrów da­lej szo­sa i tory ko­le­jo­we prze­noszą się na dru­gi brzeg rze­ki po lek­ko uszko­dzo­nym moście, który właśnie na­pra­wia eki­pa bry­tyj­skich inżynierów. Prędzej czy później właśnie tędy ru­szy­my do na­tar­cia. Około dwu­dzie­stu ki­lo­metrów da­lej na północ siny wy­kwit na gdzie in­dziej nie­ska­la­nie błękit­nym nie­bie wska­zu­je miej­sce kon­flik­tu, którego nie wi­dzi­my i nie słyszy­my, a który w na­szej wy­per­fu­mo­wa­nej ar­ka­dii wy­da­je się od­legły i nie­re­al­ny.

Mimo to prześla­du­je nas co­raz sil­niej­sze prze­czu­cie, że obec­ny nie­na­tu­ral­ny spokój nie może trwać wiecz­nie i że 5. Ar­mia nie bar­dzo wie, co tu­taj robi. Nadal nie widać czołgów ani ar­ty­le­rii, poza kil­ko­ma działkami prze­ciw­lot­ni­czy­mi, ani żad­nych oznak przy­go­to­wań do obro­ny. Je­dy­nym prze­ja­wem wzmożonej ak­tyw­ności, jaki mo­gliśmy za­ob­ser­wo­wać, był stru­mień se­tek żołnie­rzy, którzy z mrówczym mozołem tasz­czy­li z plaży do obo­zu ma­szy­ny do pi­sa­nia i se­gre­ga­to­ry. Ci, którzy są z tego obo­wiązku zwol­nie­ni, snują się bez celu w kil­ku­oso­bo­wych grup­kach, wie­lu na­wet nie za­da­je so­bie tru­du, żeby się ogo­lić. Od­no­si­my wrażenie, że nie mają wiel­kie­go za­ufa­nia do swo­ich dowódców i często py­tają nas, kie­dy spo­dzie­wa­my się przy­by­cia Mont­go­me­ry’ego z 8. Armią. Nie­ste­ty, Mont­go­me­ry wciąż jest kil­ka­set ki­lo­metrów stąd. Jak dotąd je­dy­nym prze­ja­wem za­in­te­re­so­wa­nia Niemców naszą obec­nością są oka­zjo­nal­ne wi­zy­ty pięciu myśliwców Fw 190. Za­wsze po­wo­dują dużo za­mie­sza­nia, ale żad­nych znisz­czeń, po­nie­waż ich ce­lem jest wiel­ka ar­ma­da za­ko­twi­czo­na w za­to­ce.

Tego popołudnia kon­ty­nu­owa­liśmy zwie­dza­nie oko­li­cy. Ota­czają nas ma­low­ni­cze pust­ko­wia. Wszyst­kie go­spo­dar­stwa są opusz­czo­ne, jabłonie ugi­nają się pod ciężarem owoców, a doj­rzałe po­mi­do­ry wkrótce zgniją. Nieszczęsne zwierzęta wałęsają się w po­szu­ki­wa­niu wody. Dwaj Ame­ry­ka­nie, którym sprzy­krzyły się po­lo­we ra­cje żywnościo­we, złożone z szyn­ki, sera, su­charów i słody­czy, co nam wy­da­wało się szczy­tem luk­su­su, po­sta­no­wi­li upo­lo­wać krowę. Ta puściła się ga­lo­pem, ale na­szpi­ko­wa­na ku­la­mi z pi­sto­letów szyb­ko za­chwiała się i upadła. Jan­ke­si do­bi­li ją i odrąbali za­dnie nogi, z którymi się od­da­li­li. My zajęliśmy pustą chatę, którą wszędzie zna­czyły ślady pośpiesz­nej uciecz­ki: po­roz­rzu­ca­na odzież, nie­zasłane łóżka, lal­ka z ru­mia­ny­mi po­licz­ka­mi na podłodze. Set­ki włoskich de­zer­terów wlokły się wzdłuż torów ko­le­jo­wych do swo­ich domów na południu kra­ju. Ich sto­py były zwy­kle w okrop­nym sta­nie, z dziu­ra­wych butów cza­sem sączyła się krew, ale oni sami byli w wyśmie­ni­tych na­stro­jach i cały dzień słysze­liśmy ich śmie­chy i śpie­wy. Za­gadnąłem jed­ne­go z nich i dałem mu trochę sera oca­lo­ne­go z ra­cji żywnościo­wych, ma­so­wo wy­rzu­ca­nych przez Ame­ry­kanów po zje­dze­niu ba­tonów. Włoch w re­wanżu po­da­ro­wał mi skra­wek ma­te­riału, który ode­rwał od większe­go kawałka wyciągniętego z kie­sze­ni. Wyjaśnił, że to frag­ment płasz­cza Ma­don­ny Pom­pe­jańskiej i że jeśli będę go nosił przy so­bie, to co naj­mniej przez rok kule nie będą się mnie imały. „Nig­dy nie wia­do­mo, kie­dy może się przy­dać” − po­wie­dział, a ja przy­taknąłem. Po­dziękowałem mu wy­lew­nie, uścisnęliśmy so­bie dłonie i pożegna­liśmy się.

Wie­czo­rem tego dnia w ko­lej­ce do kuch­ni Ame­ry­ka­nie z 45. Dy­wi­zji po­wie­dzie­li nam, że do­sta­li roz­kaz, żeby nie brać nie­miec­kich jeńców. Tych, którzy będą chcie­li się pod­dać, mie­li zatłuc kol­ba­mi ka­ra­binów. Wy­da­je się to pra­wie nie­wia­ry­god­ne.

12 września

Dziś nie­spo­dzie­wa­nie woj­na zaj­rzała na na­sze podwórko. Kie­dy sie­dzie­liśmy przed chatą, czy­tając, opa­lając się i bez zapału sącząc kwaśne wino, od­nieśliśmy wrażenie, że po­mruk od­ległej ka­no­na­dy, słyszal­nej od wcze­sne­go ran­ka, na­gle się przy­bliżył. Wkrótce po­tem zo­ba­czy­liśmy ame­ry­kańskie czołgi ru­szające do wal­ki. Na­wet się nie obej­rze­liśmy, gdy wróciły, ale te­raz było ich mniej, a znacz­na prędkość i roz­bi­ty szyk wska­zy­wały na pa­nikę. Je­den za­trzy­mał się nie­opo­dal, czołgiści wy­gra­mo­li­li się na zewnątrz i szlo­chając, pa­dli so­bie w objęcia. Chwilę później roz­legły się krzy­ki: „Gaz!”, i uj­rze­liśmy po­sta­ci w ma­skach prze­ciw­ga­zo­wych, sza­leńczo pierz­chające we wszyst­kich możli­wych kie­run­kach.

Za­pa­no­wał ogólny cha­os. 16. Dy­wi­zja Gre­na­dierów Pan­cer­nych przełamała linię fron­tu i na­cie­ra w na­szym kie­run­ku wzdłuż dro­gi na Bat­ti­pa­glię, z oczy­wi­stym za­mia­rem do­tar­cia nad mo­rze w Pa­estum, zli­kwi­do­wa­nia dowództwa 5. Ar­mii i prze­cięcia przyczółka na pół.

Wrzało od plo­tek, z których naj­bar­dziej dru­zgocząca głosiła, że ge­ne­rał Mark Clark pro­po­nu­je opusz­cze­nie przyczółka i już po­pro­sił ma­ry­narkę wo­jenną o po­now­ne za­okręto­wa­nie 5. Ar­mii. Żaden z na­szych rozmówców nie sądzi, by było to wy­ko­nal­ne, a jed­no­cześnie pa­nu­je po­wszech­ne prze­ko­na­nie, że na pierw­sze ozna­ki od­wro­tu Niem­cy na­tych­miast ruszą do ata­ku i ze­pchną nas do mo­rza.

Wo­bec ogólne­go za­mie­sza­nia i bra­ku wia­ry­god­nych in­for­ma­cji star­szy sierżant Da­sh­wo­od po­sta­no­wił wysłać ju­tro czte­rech członków na­szej sek­cji na mo­to­cy­klach do Sa­ler­no, polną drogą wiodącą wzdłuż plaży. Miał na­dzieję, że do­tarł tam już ofi­cer FSS władny wydać roz­ka­zy, które wy­ba­wią nas z tej ab­sur­dal­nej sy­tu­acji. Z punk­tu wi­dze­nia wy­zna­czo­nych żołnie­rzy jest to ry­zy­kow­ne przed­sięwzięcie, po­nie­waż nikt nie wie, czy w ja­kim­kol­wiek punk­cie między nami a mia­stem Niem­cy zdołali do­trzeć do mo­rza. Wia­do­mo je­dy­nie, że kon­tro­lują szosę biegnącą równo­le­gle do tej po­lnej dro­gi.

Dziś po południu zner­wi­co­wa­ni Ame­ry­ka­nie obsługujący działko prze­ciw­lot­ni­cze ze­strze­li­li swo­je­go trze­cie­go spit­fi­re’a. Nie­daw­no przy­le­ciał z Sy­cy­lii i właśnie star­to­wał do pościgu za nie­miec­ki­mi myśliw­ca­mi. Za­nim go strącili, zdążył się wzbić na mniej więcej sto metrów.

14 września

Sta­cjo­nu­je­my w gaju oliw­nym trzy ki­lo­me­try na południe od Al­ba­nel­li. Bi­twa o przyczółek to­czy się od dwu­dzie­stu go­dzin − w dzień i w nocy. Po południu huk eks­plo­zji wzmógł się i zagłuszył ra­do­sny chór Włochów wra­cających nie­prze­rwaną ko­lumną wzdłuż torów do swo­ich domów. O zmro­ku hałas stał się nie­znośny. Nie­miec­kie czołgi zmie­rzające do Al­ba­nel­li pa­sem lądu między rze­ka­mi Sele i Ca­lo­re Lu­ca­no do­tarły do miej­sca nie­wi­docz­ne­go z na­szych naprędce wy­grze­ba­nych okopów, od­da­lo­ne­go o ja­kieś dwa ki­lo­me­try, gdzie zna­lazły się pod ostrzałem z ciężkich dział okrętów wo­jen­nych za­ko­twi­czo­nych nie­da­le­ko brze­gu. Po każdej sal­wie piętna­sto­ca­lo­wych po­cisków na­sze mun­du­ry fur­ko­tały od hu­ra­ga­no­we­go po­dmu­chu. Na północy czar­ny wid­nokrąg rozświe­tlała łagod­nie pul­sująca poświa­ta jak­by od po­ka­zu fa­jer­werków, a od cza­su do cza­su potężny wy­buch roz­kwi­tał nad ho­ry­zon­tem ni­czym gi­gan­tycz­ny różowy ukwiał z ogni­sty­mi czułkami. Około je­de­na­stej pod­je­chał z pi­skiem opon jeep z roz­e­mo­cjo­no­wa­nym ame­ry­kańskim ofi­ce­rem, który roz­wo­ził lek­kie ka­ra­bin­ki. My również do­sta­liśmy po jed­nym na głowę z ostrzeżeniem, że nie­zwróce­nie ich następne­go dnia będzie trak­to­wa­ne jako poważne wy­kro­cze­nie prze­ciw­ko woj­sko­wej dys­cy­pli­nie. Uzbro­je­ni w te ka­ra­bin­ki i przy­działowe we­bleye mie­liśmy bro­nić kwa­te­ry na­czel­ne­go dowództwa przed ty­gry­sa­mi, które sunęły w naszą stronę. Ame­ry­ka­nin nie po­wie­dział nam jed­nak, że zarówno on, jak i resz­ta ka­dry ofi­cer­skiej cich­cem biorą nogi za pas, zo­sta­wiając pod­ko­mend­nych na pastwę losu.

W od­działach po­rzu­co­nych przez dowódców wy­buchła pa­ni­ka. Żołnie­rze prze­ko­na­ni, że nie­miec­ka pie­cho­ta wdarła się w ich sze­re­gi, zaczęli strze­lać do sie­bie na­wza­jem. Roz­legły się mrożące krew w żyłach krzy­ki ran­nych.

Sku­le­ni w oko­pie pod drżącymi różowy­mi liśćmi oli­wek ob­ser­wo­wa­liśmy zbliżające się ogni­ki i tak do­trwa­liśmy do świtu. O czwar­tej do­wie­dzie­liśmy się, że całe dowództwo się ewa­ku­uje, a i my nie zo­sta­nie­my rzu­ce­ni wro­go­wi na pożar­cie. Od­pa­li­liśmy na­sze mo­to­cy­kle i trzy­mając się jak naj­bliżej wozu opan­ce­rzo­ne­go, który przy­wiózł nam tę wia­do­mość, z boską po­mocą uniknęliśmy bra­tobójczych kul wy­strze­li­wa­nych w pa­ni­ce do wszyst­kie­go, co się ru­sza, i do­tar­liśmy na miej­sce zbiórki, gdzie kotłowało się prze­rażone i zde­mo­ra­li­zo­wa­ne woj­sko − ofi­ce­ro­wie bez swo­ich żołnie­rzy i żołnie­rze bez swo­ich ofi­cerów.

Z cza­sem hi­sto­ry­cy ubiorą tę część działań pod Sa­ler­no w od­po­wied­nio do­stoj­ne sza­ty. My wi­dzie­liśmy nie­kom­pe­tencję, tchórzo­stwo, którego zaraźliwy przykład szedł z góry, i wszech­obec­ny cha­os. Nig­dy nie zro­zu­miem, dla­cze­go Niem­cy nie wy­bi­li nas do nogi.

15 września

Ja­kimś cu­dem wrócił Mo­ore, je­den z czte­rech sierżantów wysłanych do Sa­ler­no. Z roz­wia­nym włosem prze­je­chał je­epem dwa­dzieścia ki­lo­metrów wokół toczącej się bi­twy. Oka­zało się, że ofi­cer FSS przy­był do mia­sta i wydał roz­kaz, żebyśmy zo­sta­wi­li mo­to­cy­kle i po­szu­ka­li bez­piecz­niej­sze­go środ­ka trans­por­tu. Po długich ne­go­cja­cjach Da­sh­wo­od załatwił podwózkę sa­mo­cho­dem dowództwa, ale w ostat­niej chwi­li po­in­for­mo­wa­no nas, że nie ma wol­nych miejsc. Później za­uważyliśmy, że sa­mochód odjeżdża wyłado­wa­ny skrzyn­ka­mi z wi­nem. Ka­no­nadę słychać cały dzień, ale jest co­raz cich­sza. Za­mie­sza­nie jed­nak nie ma­le­je. Wie­lu żołnie­rzy nie ma pojęcia, gdzie są ich dowódcy. Nie wi­dzie­li ich od cza­su nie­miec­kie­go kontr­ata­ku.

17 września

Po­nie­waż plan do­tar­cia po­zo­stałych członków sek­cji do Sa­ler­no zo­stał za­rzu­co­ny, nie wi­działem po­wo­du, by nie wy­brać się na wy­cieczkę. Po­je­chałem na mo­to­cy­klu do Ca­pac­cio, wio­ski na wzgórzu, którą widać z plaży. Z me­lan­cho­lij­nym, acz chłod­nym wdziękiem królowała nad zgiełkiem w dole i była dla mnie uoso­bie­niem wszyst­kie­go, co naj­bar­dziej ro­man­tycz­ne w kra­jo­bra­zie południo­wych Włoch.

Z bli­ska jej piękno oka­zało się jesz­cze bar­dziej ude­rzające − była sub­telną kom­po­zycją prze­ni­kających się białych brył i mu­sującego światła. Ostrożnie wje­chałem w uliczkę przy­po­mi­nającą moje ro­dzin­ne stro­ny; za par­ka­na­mi małych ogródków przed do­ma­mi rosły zna­jo­me cy­nie i gro­szek. Po czte­rech dniach wrza­wy bi­tew­nej spokój tego miej­sca oszałamiał. Dwie sta­rusz­ki ubra­ne na czar­no szep­tały coś so­bie na ucho, a si­wo­bro­dy sta­rzec, ni­czym włoski Święty Mikołaj, sie­dział z przy­kle­jo­nym, po­marsz­czo­nym uśmie­chem przy sto­li­ku koło ogro­do­wej furt­ki i sprze­da­wał wino. Miej­sco­wi naj­wy­raźniej sądzi­li, że Niem­cy ode­szli na do­bre, po­nie­waż na mój wi­dok sta­rzec na­tych­miast pod­niósł kartkę z na­pi­sem Vi­vo­no gli Al­le­ati3. Za­trzy­małem się, kupiłem szklankę wina, które wyglądało i sma­ko­wało jak atra­ment, i za­py­tałem, czy w oko­li­cy są jacyś Niem­cy. Wy­krzy­wił twarz w obleśnym uśmiesz­ku, wstał i kiwnął, żebym po­szedł za nim. W domu w fo­te­lu pół sie­dział, pół leżał umun­du­ro­wa­ny mężczy­zna ze zwie­szoną głową. To był pierw­szy Nie­miec, ja­kie­go zo­ba­czyłem. Nie żył. Sta­rzec próbował wyjaśnić, co zaszło, w ja­kimś lo­kal­nym, nie­zro­zu­miałym dia­lek­cie. Nie ule­gało jed­nak wątpli­wości, że bie­rze na sie­bie od­po­wie­dzial­ność za śmierć Niem­ca i ocze­ku­je po­chwały, a na­wet na­gro­dy. Z ge­sty­ku­la­cji można było wy­wnio­sko­wać, że poczęsto­wał go za­tru­tym wi­nem. Nie byłem pew­ny, czy to praw­da, czy tyl­ko próbuje mi się przy­po­do­bać.

Ode­pchnąłem go i wy­szedłem na zewnątrz. Odrażający sta­ry cap, ale – jak sądziłem – wia­ry­god­na wskazówka, co cze­ka Niemców na tym te­atrze woj­ny.

18 września

Dziś w ko­lej­ce do kuch­ni roz­ma­wia­liśmy ze skocz­kiem z ame­ry­kańskie­go 509. Ba­ta­lio­nu Spa­do­chro­no­we­go. Nadal nie mógł dojść do sie­bie po wy­da­rze­niach z nocy 14 września, kie­dy to wziął udział w nie­przy­go­to­wa­nym, idio­tycz­nym de­san­cie sześciu­set spa­do­chro­nia­rzy, którzy mie­li opa­no­wać szla­ki ko­mu­ni­ka­cyj­ne na tyłach wro­ga. Ce­lem były most i tu­nel w Avel­li­no, ale sa­mo­lo­ty zrzu­ciły część skoczków czter­dzieści ki­lo­metrów da­lej, a część na da­chy wy­so­kich domów w mieście − nie wyplątaw­szy się na czas z uprzęży, spa­da­li z nich i roz­trza­ski­wa­li na bru­ku. Ci, którzy przeżyli, jak nasz rozmówca, wy­po­wia­da­li się z go­ryczą o swo­ich dowódcach.

Po południu ko­lej­na ostrożna wy­ciecz­ka dwa–trzy ki­lo­me­try szosą na Bat­ti­pa­glię. Niedługo po prze­je­cha­niu mo­stu na Sele zo­ba­czyłem nie­miec­kie czołgi, które pra­wie do­tarły do na­szych po­zy­cji 14 września, ale ostrzał z okrętów wo­jen­nych wyłączył je z ak­cji. Kil­ka czołgów utknęło tuż obok lub wewnątrz ogrom­nych kra­terów. W jed­nym przy­pad­ku uwięzio­na załoga dosłownie usmażyła się we wra­ku, spod którego wypłynęła kałuża tłuszczu, te­raz mie­niąca się ro­ja­mi much wszyst­kich ga­tunków i ko­lorów.

20 września

W końcu do­tar­liśmy je­epem do Sa­ler­no, by się prze­ko­nać, że na obrzeżach mia­sta wciąż toczą się wal­ki. Po­ci­ski nie­miec­kich moździe­rzy wy­bu­chały pośrod­ku małego pla­cu sto metrów od kwa­te­ry głównej FSS. Tam uj­rzałem obrzy­dliwą scenę: bry­tyj­ski ofi­cer przesłuchi­wał włoskie­go cy­wi­la, waląc go krzesłem po głowie, co Włoch z krwawą maską za­miast twa­rzy przyj­mo­wał ze sto­ic­kim spo­ko­jem. Po przesłucha­niu, które nie przy­niosło ocze­ki­wa­nych re­zul­tatów, ofi­cer we­zwał sze­re­gow­ca z Roy­al Hamp­shi­re i za­py­tał uprzej­mym to­nem, jak­by cho­dziło o przysługę: „By­li­byście łaska­wi wy­pro­wa­dzić tego człowie­ka i za­strze­lić?”. Sze­re­go­wiec w od­po­wie­dzi po­pluł w dłonie i rzekł: „Nie ma spra­wy, sir”. Od cza­su wstąpie­nia do woj­ska nie wi­działem nic bar­dziej odrażającego.

21 września

Po nocy spędzo­nej na pa­tro­lo­wa­niu ulic Sa­ler­no i wy­pa­try­wa­niu nie­miec­kich szpiegów uda­liśmy się na od­prawę do ka­pi­ta­na Car­tw­ri­gh­ta, który miał twarz całą w pla­strach. Ka­pi­tan oznaj­mił, że choć z żalem przy­zna­je, iż na­sza obec­ność w Pa­estum ni­cze­mu nie służy, jed­nak sek­cja wciąż ma ofi­cjal­ny przy­dział do szta­bu ame­ry­kańskiej 5. Ar­mii i ta sym­bo­licz­na obec­ność jest ko­niecz­na, co ozna­cza, że pięć osób, ze mną włącznie, będzie mu­siało się po­fa­ty­go­wać z po­wro­tem. Chcąc nie chcąc, wróciliśmy do gnuśnego życia na przyczółku w Pa­estum. Tu­taj ba­da­liśmy dziw­ne, ja­skra­wo ubar­wio­ne ko­ni­ki po­lne, ob­ser­wo­wa­liśmy pta­ki, czy­ta­liśmy po­ezje, szli­fo­wa­liśmy język w roz­mo­wach z włoski­mi uchodźcami, pogłębia­liśmy wiedzę o miej­sco­wych świąty­niach i spa­ce­ro­wa­liśmy wzdłuż brze­gu, po­dzi­wiając wspa­niałą pa­radę okrętów wo­jen­nych i za­trważającą siłę ognia, z jaką dum­nie od­pie­rały ata­ki kil­ku nękających je i natrętnych jak mu­chy Fw 190.

Tego wie­czo­ru pierw­szy raz od lądo­wa­nia wresz­cie do­sta­liśmy szansę wy­ka­za­nia na­szej przy­dat­ności. Ktoś z dowództwa za­uważył świa­tełko po­dej­rza­nie mru­gające nocą w oko­li­cach wio­ski Ca­stel­lo Ca­stel­luc­cia4, a ktoś inny przy­po­mniał so­bie, że jest na sta­nie jed­nost­ka wy­wia­du. Tak więc wysłano nas, żebyśmy po in­diańsku pod osłoną ciem­ności za­kra­dli się do wio­ski i schwy­ta­li do­mnie­ma­ne­go szpie­ga, dającego sy­gnały nie­przy­ja­cie­lo­wi na wzgórzach. Oto­czy­liśmy te­ren, a gdy świa­tełko rozbłysło, wkro­czy­liśmy do ak­cji, by poj­mać mężczyznę z la­tarką, który wędro­wał do la­try­ny, je­dy­nej w całej wio­sce.

28 września

Zo­stałem pa­cjen­tem 16. Ame­ry­kańskie­go Szpi­ta­la Ewa­ku­acyj­ne­go z po­wo­du na­wro­tu albo − co bar­dziej praw­do­po­dob­ne − po­now­ne­go zakażenia ma­la­rią. Le­karz wyjaśnił, że tu­tej­sze mo­cza­ry nadal są wylęgar­nią cho­ro­by, a ko­ma­ry, które po­dob­no w sta­rożytności do­pro­wa­dziły do zagłady kwitnącej grec­kiej ko­lo­nii, za­jadłe jak za­wsze. Większość pa­cjentów to ran­ni w wal­ce i od kil­ku z nich uzy­skałem po­twier­dze­nie in­for­ma­cji, która nie mieści mi się w głowie. Ame­ry­kańskie od­działy bo­jo­we do­stały roz­kaz, żeby zatłuc na śmierć każdego Niem­ca, który będzie chciał się pod­dać. Ci chłopcy spra­wiają wrażenie na­iw­nych i dzie­cin­nych, lecz niektórzy za­czy­nają wątpić w etycz­ność tego roz­kazu. Je­den z nich pod­dał się załodze nie­miec­kie­go czołgu. Zo­stał roz­bro­jo­ny i pusz­czo­ny wol­no, po­nie­waż nie było dla nie­go miej­sca w czołgu, ale odtąd stał się piewcą rze­ko­mo po­wszech­nie wy­so­kich nie­miec­kich stan­dardów mo­ral­nych. Inny, trwa­lej zin­dok­try­no­wa­ny, ob­wieścił, że gdy zdoła wstać z łóżka, udu­si je­dy­ne­go Niem­ca na od­dziale, osiemnastoletnie­go gre­na­die­ra, po­god­ne­go i dziarskie­go mimo poważnej rany, władającego an­giel­skim w wy­star­czającym stop­niu, by ujaw­nić nie­zwykłe po­czu­cie hu­mo­ru, które szyb­ko zjed­nało mu licz­nych przy­ja­ciół.

Pa­cjen­ci w moim na­mio­cie − mu­siało być ich około dwu­stu − sta­no­wi­li barwną zbie­ra­ninę. Je­den z nich, w cy­wi­lu świec­ki ka­zno­dzie­ja, zor­ga­ni­zo­wał coś w ro­dza­ju kółka mo­dli­tew­ne­go − wszy­scy jego człon­ko­wie znaj­do­wa­li się w po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej, a część miała rur­ki wy­stające z nosa lub brzu­cha. Nabożne pie­nia zwy­kle kon­ku­ro­wały z ob­sce­nicz­ny­mi przyśpiew­ka­mi, przez które prze­bi­jały eks­ta­tycz­ne „Al­le­lu­ja!”.

Cały dzień i większą część nocy trwała strasz­li­wa ka­no­na­da ba­te­rii hau­bic ka­li­bru 150 mm, roz­lo­ko­wa­nych kil­ka­set metrów da­lej. W końcu pa­cjen­ci się przy­zwy­cza­ili i mało komu prze­szka­dzał huk noc­nych salw. Ale sys­tem ner­wo­wy jest tak wy­czu­lo­ny, że na­wet z głębo­kie­go snu wy­ry­wał mnie ci­chy, od­legły gwizd po­cisków z nie­miec­kich osiem­dzie­siątek óse­mek, prze­la­tujących wy­so­ko nad nami w kie­run­ku okrętów w za­to­ce.

3 paździer­ni­ka

W sa­mym środ­ku nocy na­miot za­wa­lił się pod na­po­rem hu­ra­ga­nu, którego we Włoszech nikt się nie spo­dzie­wał. Egip­skie ciem­ności, łomot desz­czu, ciężar mo­kre­go bre­zen­tu, za­ty­kającego nos i usta, zdławio­ne krzy­ki z wszyst­kich stron. Woda pod łóżkami szyb­ko roz­lała się w je­zio­ro, którego po­ziom sięgnął spodu ma­te­ra­cy. Po­moc na­deszła do­pie­ro po kil­ku go­dzi­nach. Prze­padł cały sprzęt, który trzy­małem pod łóżkiem. Oca­lały tyl­ko no­te­sy i apa­rat fo­to­gra­ficz­ny w szu­fla­dzie noc­ne­go sto­li­ka. Je­den pa­cjent zginął, przy­gnie­cio­ny głównym masz­tem na­miotu.

4 paździer­ni­ka

Wy­pi­sa­ny ze szpi­ta­la i tym­cza­so­wo wy­ekwi­po­wa­ny jak ame­ry­kański sze­re­go­wiec, w wia­dro­wa­tym hełmie, biodrówkach i bu­tach z ge­tra­mi, za­brałem się ame­ry­kańską ciężarówką jadącą w kie­run­ku Ne­apo­lu, który pod­dał się trzy dni wcześniej. Przy­pusz­czałem, że tam kwa­te­ru­je moja sek­cja. Bat­ti­pa­glia zmie­niła się nie do po­zna­nia – obec­nie ofe­ro­wała spo­sob­ność ba­da­nia skutków na­lotów dy­wa­no­wych zarządzo­nych przez ge­ne­rała Clar­ka. Ge­ne­rał stał się aniołem zagłady południo­wych Włoch, łatwo ule­gał pa­ni­ce, jak w Pa­estum, a później żądzy od­we­tu, która zmiotła z po­wierzch­ni zie­mi wioskę Al­ta­vil­la Si­len­ti­na, po­nie­waż mo­gli w niej być Niem­cy. Bat­ti­pa­glia, włoska Gu­er­ni­ca, w kil­ka se­kund zo­stała obrócona w kupę gru­zu. Sta­rzec, który przy­szedł na żebry, po­wie­dział, że pra­wie nikt nie przeżył i że w ru­inach wciąż leżą tru­py. Sądząc po za­pa­chu i ro­jach much, które ni­czym czar­ny dym wy­la­ty­wały z dziur w zie­mi, było to całkiem praw­do­po­dob­ne. Nikt nie za­dbał o uprzątnięcie z ulic pamiątek po uda­nym bom­bar­do­wa­niu. Do tego stop­nia, że gdy roz­ma­wiałem ze star­cem, po­czułem jakąś nierówność pod bu­tem, a przestępując z nogi na nogę, zerknąłem w dół i uświa­do­miłem so­bie, że to, co wcześniej wziąłem za sta­ry wo­rek, w rze­czy­wi­stości było zwęglo­ny­mi i zgnie­cio­ny­mi zwłoka­mi nie­miec­kie­go żołnie­rza.

Da­lej za­brałem się następną ciężarówką. Prze­je­cha­liśmy przez Sa­ler­no i prze­cięliśmy u pod­sta­wy Półwy­sep Sor­ren­tyński. To re­gion nie­zwy­kle za­chwa­la­ny we wszyst­kich prze­wod­ni­kach, ale woj­na nie­co go nad­pa­liła i osma­liła, zaśmie­cając zie­lo­no-złoty pej­zaż wra­ka­mi czołgów i ar­mat. Na szczęście żadne tu­tej­sze mia­sto nie było wy­star­czająco duże, by ge­ne­rał miał pre­tekst do we­zwa­nia „la­tających for­tec”. W większości wio­sek je­dy­nym zde­wa­sto­wa­nym bu­dyn­kiem był urząd pocz­to­wy, splądro­wa­ny przez od­działy zwia­dow­cze na­cie­rających wojsk, które mu­siały się składać z sa­mych fi­la­te­listów. Od Ne­apo­lu dzie­liło nas tyl­ko kil­ka ob­skur­nych, wy­szczer­bio­nych przez wojnę mia­ste­czek: Tor­re An­nun­zia­ta, Tor­re del Gre­co, Re­si­na5 i Por­ti­ci, które ra­zem two­rzyły coś na kształt przed­mieść ciągnących się dwa­dzieścia ki­lo­metrów wzdłuż brze­gu mo­rza. Śli­ma­czym tem­pem prze­mie­rza­liśmy znisz­czo­ne uli­ce między osu­wi­ska­mi gru­zu ze zbu­rzo­nych domów. W drzwiach sta­li lu­dzie o twa­rzach bar­wy pu­mek­su i ma­cha­li zwy­cięzcom. Wpraw­dzie apa­tycz­ne fa­szy­stow­skie po­zdro­wie­nia z po­przed­nie­go ty­go­dnia zastąpiły apa­tycz­ne „V-ki”, ale ogólnie rzecz biorąc, wśród cy­wilów pa­no­wał nastrój sen­nej obojętności.

Parę ki­lo­metrów przed Ne­apo­lem szo­sa roz­sze­rzyła się, tworząc ro­dzaj pla­cu, nad którym górował wiel­ki, na wpół zruj­no­wa­ny gmach urzędu miej­skie­go z wy­bi­ty­mi szy­ba­mi i mu­ra­mi okle­jo­ny­mi ob­wiesz­cze­nia­mi. Par­ko­wało tam kil­ka ciężarówek i nasz kie­row­ca za­trzy­mał się obok nich. Jed­na prze­wo­ziła za­opa­trze­nie dla wojsk ame­ry­kańskich i gru­pa żołnie­rzy, do których na­tych­miast dołączy­li moi współto­wa­rzy­sze, oto­czyła ją cia­snym kor­do­nem, łapiąc co po­pad­nie. Po­tem, z kon­ser­wa­mi pod pachą, chrzęszcząc bu­ta­mi po zaściełającym chod­nik tłuczo­nym szkle, skie­ro­wa­li się do wnętrza bu­dyn­ku.

Podążyłem ich śla­dem i zna­lazłem się w prze­stron­nej sali, w tłumie pod­ocho­co­nych wo­jaków, którzy z początku ostro się prze­py­cha­li i za­grze­wa­li wul­gar­ny­mi okrzy­ka­mi, ale prze­do­staw­szy się do pierw­sze­go rzędu, mil­kli spe­sze­ni. Pod ścianą, mniej więcej co metr, sie­działy pa­nie. Były wyjścio­wo ubra­ne, wyglądały na go­spo­dy­nie do­mo­we i miały za­cne ob­li­cza prze­ku­pek i plot­ka­rek. Przy każdej z nich piętrzyła się ster­ta kon­serw i wkrótce się oka­zało, że po dołożeniu ko­lej­nej można było na miej­scu ko­chać się z upa­trzoną wy­branką. Ko­bie­ty sie­działy nie­po­ru­szo­ne, bez słowa, a na ich ka­mien­nych twa­rzach nie ma­lo­wały się żadne emo­cje. Równie do­brze mogłyby han­dlo­wać ry­ba­mi, cho­ciaż to miej­sce było po­zba­wio­ne roz­gorączko­wa­nia ryb­ne­go tar­gu. Nie było na­ga­by­wa­nia, zachęca­nia, ku­sze­nia, żad­ne­go, choćby przy­pad­ko­we­go błyska­nia go­lizną. Naj­od­ważniej­si z żołnie­rzy prze­pchnęli się do przo­du, ale wo­bec tak rze­czo­we­go po­dejścia żon i ma­tek, które przy­gnała tu pust­ka w spiżarni, tra­ci­li cały re­zon. Jesz­cze raz rze­czy­wi­stość oka­zała się zdraj­czy­nią ma­rzeń. Słychać było skon­ster­no­wa­ne śmie­chy i wy­si­lo­ne dow­ci­py, które miały odwrócić uwagę od dys­kret­nej rej­te­ra­dy. Pe­wien żołnierz, lek­ko pod­pi­ty i pod­pusz­cza­ny przez kum­pli, w końcu złożył kon­serwę przy jed­nej z ko­biet i roz­piął spodnie. Roz­poczęła się zdy­sza­na kotłowa­ni­na, która szyb­ko do­biegła końca. Chwilę później wstał, za­pi­nając roz­po­rek. Było to coś, o czym naj­le­piej za­raz za­po­mnieć. Bar­dziej przy­po­mi­nało to karę dys­cy­pli­narną niż akt miłosny.

Pięć mi­nut później ru­szy­liśmy w dalszą drogę. Niektórzy żołnie­rze rzu­ca­li kon­ser­wy prze­chod­niom, którzy to­czy­li o nie za­ciekłą walkę. Nikt z mo­ich współpasażerów nie włączył się do za­ba­wy.

6 paździer­ni­ka

Ne­apol cuch­nie spa­le­nizną, wszędzie piętrzą się hałdy gru­zu, które cza­sem blo­kują uli­ce usia­ne kra­te­ra­mi po bom­bach i wra­ka­mi tram­wajów. Głównym pro­ble­mem jest woda. Dwa wiel­kie na­lo­ty 4 sierp­nia i 6 września znisz­czyły wszyst­kie in­sta­la­cje i od tego cza­su w mieście bra­ko­wało wody pit­nej. Alianc­kie­go dzieła znisz­cze­nia dokończy­li nie­miec­cy sa­pe­rzy, którzy wy­sa­dzi­li w po­wie­trze wszyst­ko, co jesz­cze w mieście działało i miało jakąkol­wiek war­tość. Opo­wia­da­no, że przez kil­ka ostat­nich dni ten brak był tak do­tkli­wy, że ne­apo­li­tańczy­cy go­to­wa­li na wo­dzie mor­skiej, a całe ro­dzi­ny gro­ma­dziły się na brze­gu wokół dzi­wacz­nych kon­struk­cji w na­dziei, że zdołają wy­de­sty­lo­wać wodę zdatną do pi­cia.

Na­sza sek­cja w końcu stanęła na własnych no­gach. Po przy­jeździe oka­zało się, że kwa­te­ru­je­my w pałacu księżnej Sa­tria­no na końcu wspa­niałej ne­apo­li­tańskiej pro­me­na­dy Ri­vie­ra di Chia­ia przy piaz­za Vit­to­ria. W czte­ro­piętro­wym bu­dyn­ku, który jest lo­kalną wersją hisz­pańskie­go ba­ro­ku, zaj­mu­je­my cały par­ter u podnóża sze­ro­kich mar­mu­ro­wych schodów. Z wy­so­kich su­fitów ozdo­bio­nych stiu­ka­mi zwie­szają się lśniące kan­de­la­bry. W ogrom­nych lu­strach ścien­nych od­bi­jają się em­pi­ro­we me­ble z bo­ga­ty­mi złoce­nia­mi. Jest tu osiem prze­stron­nych po­kojów, ale brak łazien­ki, a to­a­le­ta mieści się w ku­chen­nym kre­den­sie. Mamy stąd wi­dok na pal­my, po­mni­ki i Za­tokę Ne­apo­li­tańską. Uzna­liśmy, że dowódca świet­nie się spi­sał.

Biorąc pod uwagę misję, którą mie­liśmy tu pełnić, Ne­apol na pierw­szy rzut oka pre­zen­to­wał się mniej obie­cująco niż Afry­ka Północ­na. Mo­gliśmy za­po­mnieć o wy­pra­wach w góry Ka­by­lii na spo­tka­nia ze spi­skującymi ka­ida­mi i świąto­bli­wy­mi star­ca­mi, którzy trzy­ma­li w ry­zach ple­mio­na, o taj­nych na­ra­dach w różanej per­go­li w ogro­dach pałaco­wych Tu­ni­su. Wszyst­ko wska­zy­wało, że życie w Ne­apolu będzie pra­co­wi­te, mo­no­ton­ne i cza­sem nud­ne. W Ne­apolu sta­cjo­no­wały dzie­siątki alianc­kich od­działów, które chciały za­trud­nić włoskich cy­wilów, i wszy­scy oni mu­sie­li zo­stać przez nas prześwie­tle­ni pod kątem bez­pie­czeństwa. Nie mo­gliśmy do­stać łatwiej­sze­go za­da­nia. Fa­szy­stow­skie państwo bacz­nie ob­ser­wo­wało po­czy­na­nia wszyst­kich swo­ich oby­wa­te­li, a my odzie­dzi­czy­liśmy prze­past­ne ar­chi­wa złożone na naj­wyższym piętrze Qu­estu­ra, czy­li głównej sie­dzi­by po­li­cji. Dzie­więćdzie­siąt dzie­więć pro­cent zgro­ma­dzo­nych in­for­ma­cji było usy­piająco nie­istot­nych i ujaw­niało, że prze­ważająca większość Włochów z za­sa­dy nie angażuje się w po­li­tykę, lecz wyżywa w przy­go­dach miłosnych; in­ny­mi słowy, nie­kończące się re­je­stry pu­stych życio­rysów. Trochę więcej cza­su i na­mysłu wy­ma­gało zlu­stro­wa­nie kil­ku­set osób, które wciąż prze­by­wały w Ne­apolu, a były za­go­rzałymi fa­szy­sta­mi. W dużej mie­rze to właśnie od na­szych ra­portów zależało, czy od­po­wied­nie czyn­ni­ki uznają, że za­cho­dzi ko­niecz­ność in­ter­no­wa­nia.

Trze­ba było założyć tecz­ki po­dej­rza­nym i ten obo­wiązek przy­padł mnie. Żołnie­rze sek­cji już wcześniej przetrząsnęli nie­miec­ki kon­su­lat w Ne­apo­lu i przy­wieźli ciężarówkę do­ku­mentów, które po­win­ny być grun­tow­nie prze­stu­dio­wa­ne. Tę pracę opóźniał ist­ny za­lew do­nosów. Były do­star­cza­ne oso­biście przez lu­dzi, którzy żywi­li wszel­kie możliwe ura­zy, albo wci­ska­ne w ręce strażni­ko­wi przy wejściu. Niektóre były dość ory­gi­nal­ne, jak ten do­tyczący księdza, który po­dob­no or­ga­ni­zo­wał po­ka­zy filmów por­no­gra­ficz­nych dla ko­men­dan­ta nie­miec­kiego gar­ni­zo­nu. Wszyst­ko − od najnędzniej­sze­go skraw­ka pa­pie­ru z na­ba­zgra­nym na­zwi­skiem i słowem „mor­der­ca” po skru­pu­lat­nie wy­stu­ka­ne na ma­szy­nie do­ku­menty opa­trzo­ne pieczątką i pod­pi­sa­mi Co­mi­ta­to di Li­be­ra­zio­ne Na­zio­na­le − należało prze­stu­dio­wać i wciągnąć do ewi­den­cji. Była to ciężka pra­ca, a do tego nużąca, którą do­dat­ko­wo kom­pli­ko­wała po­wszech­ność niektórych na­zwisk w Ne­apo­lu − Espo­sitów i Gen­narów miesz­kały tu całe set­ki − oraz fakt, że ma­te­riały do­star­cza­ne przez na­sze własne dowództwo ce­lem włącze­nia do Czar­nej Księgi bywały sza­le­nie mgli­ste. Bar­dzo często za­miast na­zwiska po­dej­rza­nych otrzy­my­wa­liśmy ta­kie wskazówki, jak: „śred­nie­go wzro­stu”, „wiek między trzy­dzieści a czter­dzieści lat”, „ude­rzająco brzyd­ki”, a w jed­nym przy­padku: „zna­ny z ob­se­syj­ne­go lęku przed ko­ta­mi”. Nie­mniej pra­ce się po­su­wały, sys­tem ewi­den­cji roz­bu­do­wy­wał, a Czar­na Księga z jej nie­pre­cy­zyj­nością i nie­mal po­etyc­ki­mi idio­ty­zma­mi pęczniała w oczach.

Za­le­d­wie kil­ka dni po za­kwa­te­ro­wa­niu trzech członków sek­cji zo­stało od­de­le­go­wa­nych do Sor­ren­to i mniej­szych nad­mor­skich miej­sco­wości, a Eric Wil­liams, który naj­le­piej z nas wszyst­kich znał włoski, zo­stał sa­mot­nym wy­gnańcem w stra­te­gicz­nie ważnej Noli. Trzech in­nych, nie licząc na­sze­go dowódcy, było przy­ku­tych do biu­rek, co ozna­czało, że tyl­ko czte­rech − Par­kin­son, Evans, Dur­ham i ja − mogło na co dzień zaj­mo­wać się spra­wa­mi bez­pie­czeństwa w ta­kim ludz­kim mro­wi­sku, ja­kim był Ne­apol.

Pierw­sze wrażenia ze współpra­cy z ko­le­ga­mi są jak naj­lep­sze. Od cza­su do cza­su prze­szka­dza im nie­zna­jo­mość włoskie­go, ale to am­bit­ne chłopa­ki i z zapałem uczą się języka. Jak wszyst­kie sek­cje również na­sza wy­kształciła swój własny cha­rak­ter: mniej nie­for­mal­ny niż po­zo­stałe i z lek­ka biu­ro­kra­tycz­ny. Nie wy­obrażam so­bie, by który­kol­wiek członek 312. sek­cji FSS zdo­był się na tu­pet i bez uprze­dze­nia zja­wił na lot­ni­sku, machnął prze­pustką i załatwił z dowódcą bazy, bry­tyj­skim lub ame­ry­kańskim, zor­ga­ni­zo­wa­nie pil­ne­go nie­ofi­cjal­ne­go lotu do An­glii − a nie ta­kie wy­czy­ny mają na kon­cie inne sek­cje. Wszy­scy moi zna­jo­mi otrzy­ma­li spe­cjal­ne ofi­cer­skie do­ku­men­ty tożsamości za­miast zwykłych AB 64, ale ka­pi­tan Car­tw­ri­ght naj­wy­raźniej nie życzy so­bie, żeby upraw­niały one jego pod­ko­mend­nych − jak w przy­pad­ku 91. sek­cji FSS − do prze­by­wa­nia w do­wol­nym miej­scu o do­wol­nej po­rze i w do­wol­nym stro­ju. Jak dotąd nie możemy też nosić cy­wil­nych ubrań. W kie­sze­ni mun­du­ru za­wsze mamy Army Book No. 466, czy­li służbowy no­tes z ołówkiem (za­kaz wy­ma­zy­wa­nia i wy­ry­wa­nia stron), a każdy dzień za­czy­na się od prze­ka­za­nia dowódcy no­ta­tek z po­przed­nie­go dnia i omówie­nia ich pod­czas ape­lu, który od­by­wa się z za­cho­wa­niem pułko­we­go ce­re­mo­niału. To dla mnie zupełnie nowe doświad­cze­nie.

8 paździer­ni­ka

Nawiąza­nie kon­tak­tu z jed­nost­ka­mi woj­sko­wy­mi przy­niosło nie­uchron­ny sku­tek. Te­le­fon za­czy­nał dzwo­nić rano i rzad­ko prze­sta­wał. W słuchaw­ce zwy­kle od­zy­wał się głos pod­eks­cy­to­wa­ne­go ofi­ce­ra, który mel­do­wał o wy­kry­ciu agen­ta wro­ga, taj­nej ra­dio­sta­cji lub po­dej­rza­nej skrzy­ni z nie­miec­ki­mi łupa­mi. Wszyst­kie te in­for­ma­cje po­cho­dziły od miej­sco­wych cy­wilów, którzy za­sy­py­wa­li nimi kwa­te­ry dowództwa, ocho­czo zrzu­cając z sie­bie brze­mię wszel­kich możli­wych se­kretów, ale po­nie­waż ar­mia nie miała na­wet rozmówek, które po­mogłyby roz­strzy­gać wątpli­wości języ­ko­we, pomyłki były na porządku dzien­nym. Dziś, jako je­dy­ny członek sek­cji obec­ny w biu­rze, zo­stałem w try­bie pil­nym we­zwa­ny do Afra­go­li przez ma­jo­ra pie­cho­ty, który na pod­sta­wie do­nie­sień in­for­ma­torów usta­lił, że pew­na ko­bie­ta jest szpie­giem. W tym przy­pad­ku dowód zo­stał przed­sta­wio­ny za po­mocą ge­sty­ku­la­cji, którą ma­jor błędnie zin­ter­pre­to­wał. Oka­zało się, że wieśnia­cy próbo­wa­li mu wytłuma­czyć, że owa ko­bie­ta jest cza­row­nicą i że jeśli tyl­ko zdoła rzu­cić urok na ar­mij­ne za­pa­sy wody pit­nej, to uczy­ni je nie­zdat­ny­mi do użycia.

Kie­dy pędziłem na mo­to­cy­klu, żeby wyjaśnić to nie­po­ro­zu­mie­nie, uj­rzałem nie­co­dzien­ne wi­do­wi­sko. Na pola wzdłuż szo­sy wy­legły set­ki, jeśli nie tysiące Włochów, prze­ważnie ko­biet, które głód zmu­sił do szu­ka­nia ja­kich­kol­wiek ja­dal­nych roślin. Za­trzy­małem się przy jed­nej gru­pie, żeby po­roz­ma­wiać. Ko­bie­ty po­wie­działy, że wy­ru­szyły ze swo­ich domów w Ne­apo­lu o świ­cie i wędro­wały dwie–trzy go­dzi­ny, za­nim do­tarły do miej­sca, gdzie je spo­tkałem, ja­kieś dzie­sięć, dwa­naście ki­lo­metrów od mia­sta. Tu­taj wciąż można było coś zna­leźć, ale pola leżące bliżej Ne­apo­lu zo­stały doszczętnie ogołoco­ne. Ist­niało około piętna­stu ga­tunków roślin, które nada­wały się do zje­dze­nia, większość gorz­ka w sma­ku. W ko­szy­kach roz­po­znałem je­dy­nie mle­cze. Inne gru­py po­lo­wały z sie­cia­mi na pta­ki i zdołały schwy­tać kil­ka wróbli i trochę ma­lut­kich po­krze­wek, które, jak mi wyjaśnio­no, zja­wiały się ma­so­wo o tej po­rze roku, zwa­bio­ne przez owo­cujące sady. Ko­bie­ty po­wie­działy też, że często spo­ty­kają się z wro­gością miej­sco­wych, którzy oskarżają je o pu­sto­sze­nie win­nic i grządek.

9 paździer­ni­ka

Tego popołudnia, w cza­sie wy­ciecz­ki wzdłuż wy­brzeża, w San­ta Lu­cia uj­rzałem po­dob­ny roz­pacz­li­wy spek­takl. Pod be­to­no­wym fa­lo­chro­nem leżały ster­ty głazów, między którymi bu­szo­wały chma­ry dzie­ciaków. Jak się oka­zało, zdra­py­wały skałocze­py; omułki i śli­ma­ki mor­skie już daw­no zo­stały wy­zbie­ra­ne. Kwa­ter­ka skałoczepów u przy­drożnego sprze­daw­cy kosz­to­wała około dwóch lirów. Od­po­wied­nio długo go­to­wa­ne do­da­wały wy­wa­ro­wi z ja­dal­nych okrawków lek­kie­go ry­bie­go po­sma­ku. Z nie­zro­zu­miałych po­wodów ry­ba­kom wciąż nie było wol­no wypływać na połów. W Ne­apo­lu nie mar­nu­je się nic, dosłownie nic, z czym ludz­ki układ tra­wien­ny po­tra­fi się sku­tecz­nie upo­rać. Rzeźnicy, którzy otwo­rzy­li swo­je skle­py, nie sprze­dają ni­cze­go, co dałoby się za­kla­sy­fi­ko­wać jako mięso, ale wi­try­ny z nędzny­mi skraw­ka­mi pod­robów są za­aranżowa­ne z praw­dzi­wym ar­ty­zmem i cieszą się dużym za­in­te­re­so­wa­niem: ku­rze głowy ze sta­ran­nie odpiłowa­ny­mi dzio­ba­mi kosz­tują pięć lirów sztu­ka; sza­ra kup­ka ku­rzych je­lit na wy­glan­co­wa­nym spodku − pięć lirów; ku­rzy żołądek − trzy liry; ra­ci­ce cie­la­ka − dwa liry sztu­ka; duży kawałek tcha­wi­cy − sie­dem lirów. Po ta­kie de­li­ka­te­sy usta­wiają się ko­lej­ki. Krążą plot­ki o zmniej­sza­niu się po­pu­la­cji ne­apo­li­tańskich kotów.

10 paździer­ni­ka

Ja­kie to szczęście dla wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych, że wy­zwo­le­nie Ne­apo­lu nastąpiło wte­dy, kie­dy nastąpiło − gdy drze­wa wciąż owo­co­wały, a cu­dow­na wcze­sno­je­sien­na aura po­ma­gała zno­sić co­dzien­ne trud­ności. Cho­ciaż let­nie upały minęły, każdego ran­ka wita nas bez­chmur­ne nie­bo. W miej­scu, w którym siedzę, mo­zol­nie prze­ko­pując ster­ty pomówień i ka­lum­nii, mogę się ro­ze­rwać, ob­ser­wując wąską uliczkę biegnącą przy pałacu. Miesz­ka tam nie­wia­ry­god­na licz­ba ro­bot­ni­czych ro­dzin. Mają w zwy­cza­ju spędzać każdą wolną chwilę na zewnątrz i wypełniają uliczkę roz­gwa­rem, który upo­dab­nia ją do tro­pi­kal­nej pta­szar­ni.

Ro­dzi­na z domu na­prze­ciw z sa­me­go ran­ka wy­tasz­czyła stół przed drzwi. Za­raz okrył go zie­lo­ny ob­rus z frędzla­mi. Dokoła, w sto­sow­nej od­ległości, stanęły krzesła. Na ob­rusie po­ja­wiły się fo­to­gra­fie w ram­kach, wa­zon ze sztucz­ny­mi kwia­ta­mi i kil­ka zdo­bio­nych szkla­ne­czek, które później co jakiś czas prze­cie­ra­no z ulicz­ne­go ku­rzu. Ro­dzi­na zgro­ma­dzo­na przy sto­le za­cho­wy­wała się jak w zwykłym po­ko­ju, choć ten nie miał ścian. Składała się z mat­ki, bab­ki, dziad­ka, nasto­letniej dziew­czyn­ki i dwóch roz­bry­ka­nych chłopców, którzy ciągle zni­ka­li i wra­ca­li. Mat­ka roz­cze­sy­wała córce włosy, myła syn­kom bu­zie, w południe ser­wo­wała coś z pa­rującego garn­ka, a po­tem na­pra­wiała ubra­nia i zmy­wała na­czy­nia. Wzdłuż całej ulicz­ki stało wie­le ta­kich stołów, a między nimi trwał bez­u­stan­ny ruch, po­nie­waż sąsie­dzi składa­li so­bie wi­zy­ty. Wi­dok był sie­lan­ko­wy. Zie­lo­ne okien­ni­ce po­ru­szały się w po­dmu­chach łagod­nej bry­zy od mo­rza. Z da­le­ka i bli­ska do­bie­gały śpiew­ne nawoływa­nia. Żebrak o chu­dych, zde­for­mo­wa­nych no­gach, któremu przy­ja­cie­le po­mo­gli wy­god­nie oprzeć się o ścianę, zaczął brzdąkać na man­do­li­nie. Dwóch szczupłych ame­ry­kańskich żołnie­rzy, raczących się wi­nem z jed­nej bu­tel­ki, przeszło uliczką roz­kołysa­nym, non­sza­lanc­kim kro­kiem − na­sto­lat­ka przy sto­le pod­niosła głowę i od­pro­wa­dziła ich spoj­rze­niem aż do narożnika, za którym zniknęli.

Przy wejściu do pałacu nie ma szyl­du wyjaśniającego, kim je­steśmy i czym się zaj­mu­je­my, więc nie wia­do­mo, dla­cze­go miej­sco­wi na­bra­li prze­ko­na­nia, że mieści się tu dowództwo Bry­tyj­skiej Taj­nej Po­li­cji. Jed­nak tak właśnie uważają i sta­le rośnie licz­ba pe­tentów, którzy ofe­rują nam swo­je usługi w cha­rak­te­rze in­for­ma­torów. Nig­dy nie py­tają o wy­na­gro­dze­nie. Nasi goście są go­to­wi współpra­co­wać z czy­stej i nie­po­ka­la­nej miłości do aliantów. Prze­ważnie wy­wodzą się z wyższych warstw społecz­nych i zo­sta­wiają pięknie tłoczo­ne wi­zytówki z dum­ny­mi tytułami avvo­ca­to, dot­to­re, in­ge­gne­re czy pro­fes­so­re. Wszy­scy pre­zen­tują wy­kwint­ne ma­nie­ry i zwra­cają się do nas kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem. Złożył nam też wi­zytę pe­wien ksiądz z kie­sze­nią pełną do­nosów, który po­pro­sił o ze­zwo­le­nie na broń. I na ta­kich nik­czem­nych kre­atu­rach mu­si­my po­le­gać. Kie­dyś tę pro­fesję na­zy­wa­no po imie­niu, te­raz ofi­cjal­nie to „in­for­ma­to­rzy”, a po­wszech­ne zamiłowa­nie do eu­fe­mizmów za­mie­nia ich w „kon­tak­ty”. To osob­na rasa, krew w cie­le wy­wia­du i na całym świe­cie mają pewną wspólną cechę: dziwną, ślepą lo­jal­ność wo­bec jed­ne­go pana. In­for­ma­tor jest ni­czym świeżo wy­klu­te pi­sklę, które szu­ka opie­kuńczych skrzy­deł. Przy­wiązuje się do pierw­szej oso­by, która cier­pli­wie go wysłucha, i po­zo­sta­je jej wier­ny. W ciągu tych pierw­szych dni każdy z nas do­ro­bił się mniej więcej pół tu­zi­na „kon­taktów”.

Wszyst­kie na­zwi­ska oczy­wiście spraw­dza­my w błyska­wicz­nie roz­ra­stającej się kar­to­te­ce. Ku na­sze­mu roz­ba­wie­niu oka­zało się, że kil­ku osob­ników, którzy zja­wi­li się z ofertą bez­in­te­re­sow­nej po­mo­cy, w oczach współoby­wa­te­li jest ar­cy­ko­la­bo­ran­ta­mi. W ar­chi­wum nie­miec­kie­go kon­su­la­tu zna­leźliśmy mnóstwo wier­no­pod­dańczej ko­re­spon­den­cji od ne­apo­li­tańskich oso­bi­stości do sa­me­go Adol­fa Hi­tle­ra. Do­sko­nałym przykładem był list sędzie­go ne­apo­li­tańskie­go sądu ape­la­cyj­ne­go (właśnie do nas za­dzwo­nił, by za­pro­po­no­wać swo­je usługi). Ów sędzia za­pew­niał Führe­ra o „wiel­kim po­dzi­wie i sym­pa­tii dla nie­miec­kich żołnie­rzy” i kończył uniżonym: Con pro­fon­da de­vo­ta osse­rvan­za6.

Nie prze­sta­je nas za­dzi­wiać skru­pu­lat­ność nie­miec­kiej biu­ro­kra­cji, z jaką wszyst­kie li­sty, na­wet te naj­bar­dziej idio­tycz­ne, były wciągane do ewi­den­cji, tłuma­czo­ne i prze­ka­zy­wa­ne do Kan­ce­la­rii Rze­szy w Ber­li­nie, która za pośred­nic­twem am­ba­sa­dy w Rzy­mie pe­dan­tycz­nie kwi­to­wała odbiór każdej prze­syłki. Sama myśl o pa­pier­ko­wej ro­bo­cie, której wy­ma­gała obsługa ko­re­spon­den­cji od li­zusów z całej oku­po­wa­nej Eu­ro­py, przy­pra­wia o zawrót głowy.

Napływają skar­gi na gra­bieże do­ko­ny­wa­ne przez woj­ska alianc­kie. Ofi­ce­ro­wie wy­ka­zują się w tym względzie znacz­nie większą przed­siębior­czością niż młod­sze szarże. Ofi­ce­rom re­gi­men­tu Dra­gonów Królew­skich, którzy mie­li za­szczyt wkro­czyć do Ne­apo­lu jako pierw­sza jed­nost­ka ar­mii bry­tyj­skiej, za­rzu­ca się, że z pałacu księżnej wy­nieśli ob­ra­zy wycięte z ram oraz ko­lekcję za­byt­ko­wej por­ce­la­ny. Agen­ci OSS splądro­wa­li luk­su­sową willę Achil­le­go Lau­ra. Po­dob­no większe łupy za­pa­ko­wa­no w skrzy­nie, żeby przy pierw­szej oka­zji wy­wieźć je do An­glii na okrętach Królew­skiej Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej.

13 paździer­ni­ka

Od ty­go­dnia naszą działalność spo­wal­niają, a cza­sem wręcz pa­ra­liżują, fałszy­we alar­my i wy­ima­gi­no­wa­ne za­grożenia. Każdy, kogo za­cho­wa­nie cho­ciaż trochę od­bie­ga od tego, co w mieście przyj­mu­je się za normę, jest au­to­ma­tycz­nie uzna­wa­ny za szpie­ga, a my głównie uga­nia­my się za wia­trem w polu. Żadne noc­ne ak­cje nie przy­niosły jak dotąd re­zul­ta­tu. Po­dej­rza­ni o szpie­go­stwo za­wsze oka­zy­wa­li się nie­szko­dli­wy­mi dzi­wa­ka­mi. Ta­jem­ni­czy nie­zna­jo­my z sąsied­nie­go miesz­ka­nia, maj­strujący przy wiel­kim ra­diu, nie obsługi­wał za­kon­spi­ro­wa­ne­go na­daj­ni­ka, lecz próbował od­bie­rać au­dy­cje BBC. W do­mach, w których miały być ukry­te skrzy­nie z bro­nią, nie zna­leźliśmy ni­cze­go bar­dziej zabójcze­go niż nie­opróżnio­ne noc­ni­ki. Rze­ko­me sy­gnały świetl­ne w nocy za­wsze oka­zy­wały się świa­tełkami la­ta­rek, z którymi Bogu du­cha win­ni lu­dzie wędro­wa­li do wygódki w ogro­dzie.

Odkąd znów działa pocz­ta, ta­bun cen­zorów roz­ci­na li­sty, do­szu­ku­je się ukry­tych zna­czeń w ba­nal­nych wia­do­mościach i z każdą wątpli­wością zwra­ca się do nas. Na nieszczęście wie­le li­nii te­le­fo­nicz­nych jest na podsłuchu, a ste­no­gra­my lądujące na na­szych biur­kach za­wie­rają ko­lejną porcję ab­surdów. Jak dotąd nic nie prze­biło mel­dun­ku o „nie­le­gal­nym użyciu te­le­sko­pu”. Do­ty­czył frag­men­tu prze­chwy­co­nej roz­mo­wy między ko­chan­ka­mi, w której ko­bie­ta po­wie­działa: „Dzi­siaj się nie spo­tka­my, bo wra­ca mąż, ale będę cię po­dzi­wiała przez te­le­skop miłości”. Prócz tego Dowództwo 3. Okręgu bom­bar­du­je nas zgłosze­nia­mi do Czar­nej Księgi, która za­mie­nia się w kro­nikę ma­so­wej pa­ra­noi. Mu­sie­liśmy umieścić w niej de­li­kwen­ta, o którym wia­do­mo tyle, że na le­wej pier­si ma trzy sut­ki; inny ry­so­pis ogra­ni­czał się do in­for­ma­cji, że po­dej­rza­ny „ma twarz hi­po­kry­ty”.

Wszyst­ko to pogłębiało nasz scep­ty­cyzm, więc gdy kil­ka dni temu zaczęły spływać mel­dun­ki o ta­jem­ni­czym stu­ka­niu do­bie­gającym spod zie­mi, nie zro­biły na nas żad­ne­go wrażenia. Kie­dy jed­nak wczo­raj ode­bra­liśmy w tej spra­wie te­le­fon od po­li­cjan­ta z włoskiej Pub­bli­ca Si­cu­rez­za − nie­do­wiarków jak my − który dodał, że owo stu­ka­nie na własne uszy słyszał jego przełożony, mu­sie­liśmy coś przed­sięwziąć. Mel­dun­ki po­cho­dziły z od­da­lo­nych od sie­bie re­jonów w północ­nej części mia­sta. Po­li­cjan­ci skłania­li się ku hi­po­te­zie, wspie­ra­nej przez licz­ne pogłoski i garść wia­ry­god­nych świa­dectw, że po wy­co­fa­niu się Niemców z Ne­apo­lu w mieście po­zo­stał do­bo­ro­wy od­dział ochot­ników z SS, którzy ukry­wają się w ka­ta­kum­bach i w każdej chwi­li mogą za­ata­ko­wać. Jeśli fak­tycz­nie tak było, to ist­niało też praw­do­po­do­bieństwo, że plan nie całkiem się powiódł i es­es­ma­ni bez mapy zgu­bi­li się w roz­ległym, ciem­nym la­bi­ryn­cie; w ta­kim przy­pad­ku stu­ka­nie można byłoby wytłuma­czyć jako próbę zwróce­nia uwa­gi na nieszczęsne położenie, w ja­kim się zna­leźli.

Je­dy­nie mała część ka­ta­kumb − naj­większych we Włoszech i za­pew­ne na świe­cie − jest dostępna dla zwie­dzających i po­li­cja mu­siała się trochę na­tru­dzić, żeby zna­leźć starą mapę, która przed­sta­wiała je w całej oka­załości. Nie było spo­so­bu, żeby stwier­dzić, na ile za­cho­wała dokładność po nie­uchron­nych znisz­cze­niach, spo­wo­do­wa­nych przez później­sze trzęsie­nia zie­mi. Nie­mniej prze­stu­dio­wa­no ją pod kątem miejsc, w których słysza­no ta­jem­ni­cze stu­ka­nie, i wo­bec po­wszech­ne­go prze­ko­na­nia, że gdzieś tam są Niem­cy, sfor­mo­wa­no pięćdzie­sięcio­oso­bo­wy od­dział, złożony z przed­sta­wi­cie­li włoskiej po­li­cji, ame­ry­kańskie­go kontr­wy­wia­du i na­szej sek­cji, któremu po­wie­rzo­no misję zejścia do ka­ta­kumb i wyjaśnie­nia za­gad­ki.

Wejście do główne­go, bar­dziej roz­bu­do­wa­ne­go sys­te­mu ko­ry­ta­rzy pod Ne­apo­lem znaj­du­je się na tyłach ka­te­dry Świętego Ja­nu­are­go. Te ka­ta­kum­by po­chodzą, jak się uważa, z I wie­ku i składają się z czte­rech kon­dy­gna­cji wy­ko­pa­nych jed­na pod drugą, a każda kon­dy­gna­cja ma licz­ne roz­gałęzie­nia i tu­ne­le łączni­ko­we. Dwie naj­niższe kon­dy­gna­cje częścio­wo się za­padły i w cza­sach nowożyt­nych nie były już dostępne.

Po­sta­no­wio­no, że wej­dzie­my do ka­ta­kumb krótko po świ­cie. Za­je­cha­liśmy pod kościół tu­zi­nem jeepów wyłado­wa­nych bro­nią i sprzętem dla gro­tołazów. Na miej­scu cze­ka­li mni­si opie­kujący się tym miej­scem, którzy po­trak­to­wa­li nas jak in­truzów. Je­den z nich stanął z roz­krzyżowa­ny­mi rękami w wejściu do pod­zie­mi i trze­ba było usunąć go siłą. Później szedł za nami jak cień, donośnie ru­gając nas za zbez­czesz­cze­nie świętego miej­sca.

WY­DAW­NIC­TWO CZAR­NE SP. Z O.O.www.czar­ne.com.pl

Se­kre­ta­riat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gor­li­cetel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75 e-mail: ma­te­usz@czar­ne.com.pl,to­masz@czar­ne.com.pl, do­mi­nik@czar­ne.com.pl,ho­no­ra­ta@czar­ne.com.pl, ewa@czar­ne.com.pl

Re­dak­cja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowatel. +48 18 351 00 70e-mail: re­dak­cja@czar­ne.com.pl

Se­kre­tarz re­dak­cji: mal­go­rza­ta.kur@czar­ne.com.pl

Dział pro­mo­cji: ul. An­der­sa 21/56, 00-159 War­sza­watel./fax +48 22 621 10 48e-mail: agniesz­ka@czar­ne.com.pl, anna@czar­ne.com.pl, do­ro­ta@czar­ne.com.pl, zo­fia@czar­ne.com.pl

Dział mar­ke­tin­gu: ka­ta­rzy­na@czar­ne.com.pl

Dział sprze­daży: irek.grad­kow­ski@czar­ne.com.pltel. 504 564 092, 605 955 550agniesz­ka.wil­czak@czar­ne.com.pl

Au­dio­bo­oki i ebo­oki: Iza­be­la Rególska, iza@czar­ne.com.pl

Wołowiec 2014Wy­da­nie I