Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Magiczna saga „Wyspa Trzech Sióstr”, autorki bestsellerów New York Timesa.
Trzy zalęknione czarownice, uciekając przed prześladowaniami, znalazły kryjówkę u wybrzeży Massachusetts – gdzie stworzyły czarodziejską Wyspę Trzech Sióstr.
Zastępczyni szeryfa Ripley Todd wiedzie spokojne i pozornie satysfakcjonujące życie. Ma tylko jeden problem: jest obdarzona niezwykłymi mocami, które ją przerażają, bo nie potrafi nad nimi zapanować, dlatego bardzo stara się je ukryć. Kiedy na wyspę przybywa MacAllister Booke, który ma zbadać pogłoski o czarownicach, Ripley odnosi się do niego z wrogością.
Ale to właśnie ona rzuca na MacAllistera najpiękniejszy czar, który może stracić moc, gdy na wyspę powróci zło.
„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World
Łącznie w świecie sprzedano ponad pięćset milionów egzemplarzy książek Nory Roberts.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Wyspa Trzech SióstrWrzesień 1699
Wzywała sztorm.
Porywy wichury, błyskawice, szalejące morze – jednocześnie bezpieczna przestrzeń i więzienie. Wzywała moce, które żyły w niej, i te, które istniały na zewnątrz. Jasność i mrok.
Smukła, w płaszczu rozwianym na kształt ptasich skrzydeł, stała samotnie na plaży smaganej uderzeniami wiatru. Był z nią tylko gniew i żal. I moc – to ona wypełniła ją teraz, napłynęła nagle dzikimi, gwałtownymi falami. Jak oszalały kochanek.
I może właśnie tak było.
Opuściła męża i dzieci, by przybyć tutaj, uśpiła ich zaklęciem, które da im ukojenie i pozbawi świadomości tego, co się stało. Kiedy wykona swoje postanowienie, nigdy do nich nie wróci. Nigdy już nie ujmie w swe dłonie ich ukochanych twarzy.
Mąż pogrąży się w bólu, dzieci będą ją opłakiwać. Ale nie może do nich wrócić. Nie może cofnąć się z drogi, którą wybrała. Nie zrobi tego.
Nadeszła pora zapłaty. Sprawiedliwość, chociaż surowa, w końcu zatriumfuje.
Wyrzuciła ramiona w nawałnicę, którą przywołała. Jej rozpuszczone swobodnie włosy jak batem przecinały noc ciemnymi wstęgami.
– Nie wolno ci!
Obok niej pojawiła się kobieta. Płonęła w burzy jasno jak ogień, którego imię nosiła. Twarz miała bladą, w pociemniałych oczach czaiło się coś jakby strach.
– Już się zaczęło.
– Zatrzymaj to. Zatrzymaj to, siostro, póki nie jest za późno. Nie masz prawa.
– Prawa? – Ta, którą zwano Ziemią, odwróciła się z roziskrzonym wzrokiem. – Kto ma większe prawo? Kiedy mordowano niewinnych w Salem, kiedy ich prześladowano, ścigano i wieszano, nie zrobiłyśmy nic, by to powstrzymać.
– Jeśli powstrzymasz jedną powódź, wywołasz inną. Wiesz o tym. Stworzyłyśmy to miejsce. – Siostra Ogień rozpostarła ramiona, jakby chciała objąć wyspę. – Dla naszego bezpieczeństwa i żeby przeżyć. Dla naszej Sztuki.
– Bezpieczeństwo? Potrafisz teraz mówić o bezpieczeństwie, o przeżyciu? Nasza siostra nie żyje.
– I opłakuję ją tak samo jak ty. – Błagalnym ruchem skrzyżowała ręce na piersiach. – Cierpię na równi z tobą. Jej dzieci są teraz pod naszą opieką. Czy porzucisz je tak jak i własne?
Ogarniało ją szaleństwo, wdzierało się do serca niczym wiatr, który wplątywał się w jej włosy. Zdawała sobie z tego sprawę, ale nie mogła go pokonać. – Nie ujdzie karze. Nie będzie żył, skoro ona nie żyje.
– Jeśli zadasz ból, złamiesz przysięgi. Zniszczysz swoją moc, a to, co rzucisz przed siebie, wróci do ciebie po trzykroć.
– Sprawiedliwość ma swoją cenę.
– Nie taką. Nigdy. Twój mąż straci żonę, a dzieci matkę. A ja drugą ukochaną siostrę. A co najważniejsze, zniszczysz też wiarę w to, czym jesteśmy. Ona by tego nie chciała. Jej odpowiedź byłaby inna.
– A jednak umarła, nie broniąc się. Umarła, bo była tym, kim była. Jak my. Nasza siostra wyparła się swojej mocy dla tego, co nazywała miłością. I to ją zabiło.
– Dokonała takiego wyboru. – Gorzkiego, nieprzemijająco gorzkiego. – Jednak nikogo nie skrzywdziła. Jeśli zrobisz to, co zamierzasz, jeśli użyjesz swojego daru dla tak mrocznego celu, wydasz na siebie wyrok. Wydasz wyrok na nas wszystkich.
– Nie mogę żyć tu w ukryciu. – W oczach miała łzy, które w świetle błyskawic płonęły czerwienią jak krew. – Nie mogę zawrócić. To mój wybór. Moje przeznaczenie. Jego życie za jej życie i niech będzie przeklęty na wieki.
Z okrzykiem zemsty, wyrzuconym jak jasna, śmiertelna strzała z łuku, ta, którą zwano Ziemią, poświęciła swoją duszę.
Wyspa Trzech SióstrStyczeń 2002
Zmarznięty, zlodowaciały piach trzeszczał pod stopami, gdy biegła po zataczającej łuk plaży. Fale pozostawiały na gładkiej, zaskorupiałej powierzchni poszarpaną koronkę piany. Wysoko nad głową niezmordowanie krzyczały mewy.
Jej mięśnie rozgrzały się i teraz, na trzecim kilometrze porannego dystansu poruszały się płynnie jak dobrze naoliwiona maszyna. Krok miała szybki i miarowy; z ust równomiernie wydobywały się białe chmurki oddechu. W tym samym rytmie wciągała do płuc ostre, mroźne powietrze.
Czuła się fantastycznie.
Na plaży widniały tylko jej własne ślady, nakładające się na siebie, kiedy pokonywała tam i z powrotem łagodny łuk brzegu.
Gdyby chciała przebiec swoje codzienne pięć kilometrów w linii prostej, mogłaby przeciąć Wyspę Trzech Sióstr z jednego krańca na drugi w jej najszerszym miejscu. Ta myśl zawsze sprawiała jej przyjemność.
Ten mały skrawek ziemi u wybrzeża Massachusetts należał do niej. Każdy pagórek, każda ulica, urwista skarpa i zatoczka. Zastępca szeryfa Ripley Todd czuła coś więcej niż przywiązanie do Wyspy Trzech Sióstr. Czuła się za nią odpowiedzialna, za nią, za swoje miasteczko i jego mieszkańców.
Mogła już dostrzec promienie wschodzącego słońca odbijające się w oknach wystawowych sklepów na High Street. Za parę godzin lokale zostaną otwarte, a na ulice wylegną ludzie, by załatwiać swoje codzienne sprawy.
W styczniu ruch turystyczny jest niewielki, tylko trochę gości przypłynie promem ze stałego lądu, żeby pozaglądać do sklepów, wjechać wysoko na klify, kupić świeże ryby na przystani. Zima jest tu przede wszystkim dla miejscowych.
Zimę kochała najbardziej.
Tuż pod miasteczkiem, tam, gdzie plaża dochodzi do falochronu, zawróciła i ruszyła z powrotem przez piach. Kutry rybackie sunęły po morzu, które przybrało teraz kolor jasnobłękitnego lodu. Zmieni się, kiedy w pełni wstanie dzień i ściemnieje niebo. Zawsze fascynowały ją niezliczone barwy wody.
Zobaczyła łódź Carla Maceya i malutką jak zabawka figurkę przy sterze, z uniesioną ręką. Zasalutowała w odpowiedzi, nie przerywając biegu. Wyspa liczyła niespełna trzy tysiące stałych mieszkańców, wszyscy się więc znali.
Zwolniła nieco kroku, nie tylko żeby ochłonąć, ale i przedłużyć chwile samotności. Często biegała rano z Lucy, psem brata, ale tego ranka wymknęła się sama.
Sama. Tak bardzo lubiła samotność.
Poza tym chciała trochę rozjaśnić umysł. Nad wieloma sprawami powinna się zastanowić. O niektórych wolała w tej chwili nie myśleć, na razie więc część kłopotów i problemów odsunęła na bok. Właściwie to, z czym musi sobie poradzić, nie było problemem. Nie można nazwać problemem czegoś, co daje człowiekowi szczęście.
Jej brat wrócił właśnie z podróży poślubnej i nic nie sprawiało jej większej przyjemności niż widok młodej pary, która za swoje szczęście omal nie zapłaciła najwyższej ceny. Po wszystkim, co przeszli, Ripley z radością patrzyła, jak czulą się do siebie w domu, w którym ona i Zack wychowywali się od dzieciństwa.
W ciągu minionych miesięcy, od lata, kiedy gnana strachem Nell przybyła na Wyspę Trzech Sióstr i wreszcie przestała uciekać, połączyła je prawdziwa przyjaźń. Przyjemnie było patrzeć, jak Nell rozkwita – i staje się coraz twardsza.
Pomijając jednak te sentymentalne głupoty, myślała Rip, w tej idylli jest jedno ale: ona, Ripley Karen Todd.
Nowożeńcy niekoniecznie chcą dzielić swoje miłosne gniazdko z siostrą pana młodego.
Ani przez chwilę nie myślała o tym przed ślubem; nie zdawała sobie sprawy z sytuacji nawet później, kiedy żegnali się z nią, wyjeżdżając na tydzień na Bermudy.
Dopiero gdy wrócili, rozkochani, w aurze miodowego miesiąca, jasno to sobie uświadomiła.
Młode małżeństwo potrzebuje prywatności. Trudno uprawiać gorący, ostry seks na podłodze salonu, skoro ona, Ripley, może wparować do domu o każdej porze dnia i nocy.
Oczywiście żadne z nich nie poruszało tego tematu. Nigdy by tego nie zrobili. Mogą nosić na piersiach order za takt i dobre maniery. W przeciwieństwie do niej. Jej koszuli, pomyślała, coś takiego nie grozi.
Zatrzymała się, podparła na sterczącej skale i powtórzyła kilka ćwiczeń rozciągających mięśnie i ścięgna nóg.
Jej ciało było smukłe i harmonijne jak ciało młodej tygrysicy. Była z niego dumna. I panowała nad nim doskonale – drugi powód do dumy. Kiedy wykonała głęboki skłon do przodu, narciarska czapeczka, którą wcisnęła na głowę, spadła na piasek, ciemne lśniące włosy rozsypały się swobodnie.
Wolała taką fryzurę, bo nie wymagała regularnego strzyżenia ani układania. A to też pozwalało jej w pewien sposób panować nad sytuacją.
Oczy koloru butelkowej zieleni patrzyły przenikliwie. Gdy przychodziła jej ochota, sięgała po tusz i kredki. Długo się zastanawiała i w końcu doszła do wniosku, że w twarzy o nieregularnych, kanciastych rysach te oczy mogą się podobać.
Miała lekką wadę zgryzu, bo nie chciała nosić aparatu ortodontycznego, i szerokie czoło z niemal poziomą linią brwi odziedziczoną po Ripleyach.
Nie dało się o niej powiedzieć, że jest ładna. To słowo było zbyt łagodne, mogłaby je nawet uznać za obraźliwe. Wolała myśleć, że jej twarz wyraża siłę i zmysłowość. To, co może być atrakcyjne dla mężczyzny. Oczywiście wtedy, kiedy to ona ma na to ochotę.
A to nie zdarzyło się, jak stwierdziła po namyśle, już od paru miesięcy.
Częściowo dlatego, że trwały przygotowania do ślubu i do wyjazdu i że dużo czasu poświęciła Zackowi i Nell, bo trzeba im było pomóc w skomplikowanej prawnie sytuacji, by mogli się pobrać. Ale Ripley musiała przyznać, że jest jeszcze inna przyczyna: irytacja i niepokój – czuła je od Halloween, kiedy pozwoliła sobie uchylić pewne wewnętrzne zapory, które z pełną świadomością zamknęła przed wieloma laty.
Nic na to nie poradzę, myślała teraz. Zrobiła, co należało. I nie ma zamiaru powtarzać tego przedstawienia. Bez względu na to, ile chłodnych, wymuszonych uśmiechów pośle jej Mia Devlin.
Wspomnienie o Mii sprawiło, że Ripley wróciła myślami do nurtującego ją problemu.
Mia ma pusty domek. Wynajmowała go Nell, która wyprowadziła się stamtąd po ślubie z Zackiem. Niezależnie od tego, jak bardzo Ripley wzdragała się przed jakimikolwiek kontaktami z Mią – nawet tylko w interesach – żółty domek wydawał się najlepszym wyjściem.
Był mały, ustronny, zwyczajny.
Dobry pomysł, stwierdziła Ripley i ruszyła w górę po wydeptanych, drewnianych stopniach, które zakosami prowadziły z plaży do domu. Rozwiązanie wprawdzie irytujące, ale praktyczne. Chyba jednak nie zaszkodzi rozpuszczać przez kilka dni wiadomość, że szuka domu do wynajęcia. Być może coś – coś, co nie należy do Mii – spadnie jej z nieba.
Zadowolona z tego, co wymyśliła, Ripley popędziła po schodach i wbiegła na tylną werandę.
Nell na pewno już coś piecze, a w kuchni unoszą się niebiańskie zapachy. To największa korzyść z nowej sytuacji – ona, Ripley, nie musi już się zastanawiać, co zrobić na śniadanie. Śniadanie będzie po prostu stało na swoim miejscu. Przepyszne, fantastyczne, gotowe.
Sięgała do klamki, gdy przez szybę spostrzegła Zacka i Nell. Owijają się wokół siebie jak bluszcz wokół masztu, pomyślała. Świat dla nich nie istnieje.
– O rany.
Z lekkim syknięciem zawróciła, po czym wkroczyła na werandę, głośno gwiżdżąc i hałasując. To da im czas, by się od siebie odkleili – taką przynajmniej miała nadzieję.
Nie rozwiązywało to jednak zasadniczego problemu. Trzeba będzie w końcu jakoś dogadać się z Mią.
*
Zamierzała zrobić to niby przypadkiem. Sądziła, że gdyby Mia zorientowała się, jak bardzo zależy jej na żółtym domku, na pewno by jej odmówiła.
Ta kobieta jest diabelnie przekorna.
Oczywiście najlepiej byłoby poprosić Nell o pomoc. Mia ma do niej słabość. Ale pomysł wykorzystywania kogoś, by sobie coś ułatwić, zirytował Ripley. Zajrzy po prostu do księgarni Mii, tak jak niemal co dzień od czasu, gdy Nell zajęła się prowadzeniem kuchni w połączonej ze sklepem kawiarni.
W ten sposób za jednym zamachem strzeli sobie porządny lunch i załatwi chatę.
Szła po High Street energicznym i śpiesznym krokiem, raczej dlatego, że chciała mieć już sprawę z głowy niż z powodu porywistego wiatru. Szarpał jej długie proste włosy, związane w koński ogon, który zwykle wypuszczała przez otwór z tyłu czapki.
Stanęła dopiero pod szyldem „Kawiarnia i Książki” i zacisnęła wargi.
Mia zmieniła dekorację na wystawie. Mały podnóżek ozdobiony frędzlami, miękko udrapowana tkanina w głębokiej czerwieni, grube, czerwone świece w wysokich lichtarzach – i kilka z pozoru przypadkowo położonych książek. Wiedząc, że Mia nigdy niczego nie robi przypadkowo, Ripley musiała przyznać, że całość tchnie ciepłem domowego zacisza. I roztacza niesłychanie delikatną, ledwie wyczuwalną aurę seksu.
Na dworze jest zimno, mówiła kompozycja w oknie. Wejdź, kup książkę i zabierz ją do przytulnego domu.
Co by powiedzieć o Mii – a Ripley mogła powiedzieć wiele – ta kobieta znała się na swoim biznesie.
Weszła do środka, w ciepłym wnętrzu odruchowo odwijając szal. Ciemnoniebieskie regały wypełnione były książkami, elegancko jak w salonie. Za szkłem stały śliczne bibeloty, w kominku migotał złocisty płomień, a kolejna, tym razem błękitna tkanina, zdobiła jeden z głębokich, wygodnych foteli.
Tak, pomyślała Ripley, Mia zna się na rzeczy.
Na półkach stały świece rozmaitych kształtów i wielkości. Głębokie wazy wypełnione były wypolerowanymi kamykami i kryształami. Tu i ówdzie porozstawiano kolorowe pudła z kartami do tarota i jakieś runiczne napisy.
Subtelna jak zawsze, z przekąsem zauważyła Ripley. Mia nie rozgłaszała, że to miejsce jest własnością czarownicy, ale też tego nie ukrywała, budząc zainteresowanie zarówno turystów, jak i stałych mieszkańców. Ripley potrafiła sobie wyobrazić, jak to wpływa na zyski firmy.
Nie jej sprawa.
Za dużym, rzeźbionym kontuarem, przy kasie, Lulu, prawa ręka Mii, wystukała wpłatę od klienta, po czym przyjrzała się Ripley znad lekko opuszczonych okularów w srebrnej oprawce.
– Szukasz dziś czegoś dla ducha i dla ciała?
– Nie, mój duch i tak żyje już zbyt intensywnie.
– Kto dużo czyta, dużo wie.
– Ja wiem wszystko. – Ripley wyszczerzyła zęby.
– Nigdy w to nie wątpiłam. Przyszła nowość w dostawie w tym tygodniu, coś w twoim guście. Sto jeden sposobów podrywania, uniseks.
– Lu. – Ripley uniosła brwi, podchodząc do schodów na piętro. – Ja to już przerabiałam.
Lulu zachichotała.
– Nie widziałam cię w żadnym towarzystwie, ostatnio! – zawołała.
– Nie miałam ochoty na żadne towarzystwo, ostatnio.
Na piętrze było jeszcze więcej książek i więcej szperających w nich klientów. Ale tu przyciągała ludzi przede wszystkim kawiarnia. Ripley czuła już aromat zupy – intensywny i korzenny.
Poranny tłum, który pożerał babeczki, rożki i cokolwiek jeszcze przygotowała Nell, ustępował teraz miejsca amatorom lunchu. W takie dni jak dzisiaj, myślała Ripley, ludzie szukają najpierw czegoś konkretnego i ciepłego, a dopiero potem mogą połakomić się na jakiś kuszący deser.
Uważnie obejrzała zawartość gabloty i westchnęła. Ptysie z kremem. Nikt przy zdrowych zmysłach nie przepuści ptysiom z kremem, nawet gdyby ślinka mu ciekła na eklerki, tarty, kruche ciasteczka i ciasto składające się z wielu warstw czegoś, co niechybnie jest słodkie i rozkoszne jak grzech.
Za gablotą pełną pokus stała artystka, czekając na zamówienia. Miała oczy w odcieniu głębokiego, czystego błękitu i krótkie, jasne włosy wokół twarzy promieniującej zdrowiem i dobrym samopoczuciem. Na jej policzkach pojawiły się miłe dołeczki, kiedy roześmiała się i wskazała klientowi miejsce przy stoliku pod oknem.
Małżeństwo, pomyślała Ripley, dobrze niektórym służy. A najwyraźniej dobrze służy Nell Channing Todd.
– Wyglądasz super – powiedziała.
– I tak też się czuję. Wydaje mi się, że czas biegnie szybciej. Dziś jest zupa minestrone, a kanapka…
– Tylko zupa – przerwała jej Ripley – bo do pełni szczęścia potrzebny mi będzie jeszcze ptyś z kremem. A do tego kawa.
– Już się robi. Na kolację upiekę szynkę – dodała. – Nie opychaj się więc pizzą przed powrotem do domu.
– Jasne. – Ripley przypomniała sobie, co ją tu sprowadziło. Przestąpiła z nogi na nogę i rozejrzała się uważnie. – Nie widziałam dziś Mii.
– Jest w biurze. – Nell zaczerpnęła chochlą zupy, a na talerzyku położyła świeżutki krokiecik. – Pewnie zaraz się tu zjawi. Tak szybko wyszłaś dziś z domu, że nie zdążyłyśmy pogadać. Coś się dzieje?
– Nie, nic. – Ripley czuła, że załatwianie przeprowadzki bez wcześniejszej rozmowy z Nell byłoby nietaktem, ale zupełnie sobie nie radziła z tego rodzaju dyplomacją.
– A gdybym tak zabrała to do kuchni? – spytała. – Mogłabyś pogadać ze mną, nie przerywając pracy.
– Jasne. Chodźmy.
Nell sama przeniosła naczynia i sztućce, i rozłożyła je starannie na kuchennym stole. – Naprawdę nic się nie stało?
– Słowo daję, że nie – zapewniła Ripley. – Zrobiło się cholernie zimno. Chyba oboje z Zackiem żałujecie, że nie zostaliście na południu aż do wiosny?
– Miodowy miesiąc udał się nam fantastycznie. – Na samo wspomnienie poczuła ciepło. – Jednak najlepiej mi w domu. – Otworzyła lodówkę i wyjęła miskę z sałatką. – Tutaj jest cały mój świat – mówiła, opierając miskę o biodro – Zack, rodzina, przyjaciele, własny kąt. Jeszcze rok temu nigdy bym nie uwierzyła, że będę mogła tak spokojnie rozmawiać, wiedząc, że za godzinkę pójdę sobie do domu.
– Zapracowałaś na to.
– Wiem. – Oczy Nell pociemniały i Ripley dostrzegła w nich odbicie jej wewnętrznej siły, siły nie docenianej przez nikogo, łącznie z samą Nell. – Ale nie byłam sama. – Wysoki dźwięk dzwonka przypomniał, że ktoś czeka przy ladzie. – Jedz już, bo ci zupa wystygnie.
I wyszła, witając klienta już od drzwi.
Ripley zaczęła jeść. Przy pierwszym łyku wzniosła z zachwytu oczy do nieba. Teraz liczy się tylko jedzenie, całą resztę można odłożyć na potem.
Nie zjadła nawet połowy, gdy usłyszała, jak Nell woła Mię.
– Ripley jest w kuchni. Ma do ciebie jakąś sprawę.
Jasna cholera! Ripley pochyliła się nad miseczką, wiosłując pilnie.
– No proszę! Ależ czuj się jak u siebie!
Mia Devlin, z rudą grzywą włosów spływających na ramiona długiej, zielonej sukni, opierała się wdzięcznie o framugę drzwi. Była cudownie piękna. Kolor szminki na jej wydatnych ustach był równie krzykliwy jak jej włosów, a szare oczy miały barwę dymu wznoszącego się przy czarodziejskich obrzędach.
Badawczo i jakby kpiąco przyglądała się Ripley.
– Oczywiście, że tak właśnie się czuję. – Ripley nie przerywała jedzenia. – Myślałam, że o tej porze kuchnia należy do Nell. Gdyby było inaczej, na pewno znalazłabym w zupie sierść nietoperza albo zęby smoka.
– Bardzo ciężko o zęby smoka o tej porze roku. Czym mogę służyć, pani władzo?
– Niczym. Ale przyszło mi do głowy, żeby zrobić coś dla ciebie.
– Zamieniam się cała w słuch. – Mia, smukła i wysoka, podeszła do stołu i usiadła.
Ripley zauważyła, że nosi ulubione pantofle na cieniutkich jak igła obcasach. Nigdy nie mogła zrozumieć kobiet, które z własnej woli, bez żadnego przymusu, poddawały swoje stopy tak wymyślnym torturom.
Odłamała kawałek kruchego ciasta i schrupała je z apetytem.
– Straciłaś lokatorkę, od czasu gdy Nell wyszła za Zacka. Wiem, że nie wynajęłaś jeszcze swojego żółtego domku, ale może ci pomogę, bo szukam czegoś dla siebie.
– Naprawdę? – Zaintrygowana Mia też odłamała sobie trochę ciasta z talerzyka Ripley.
– Hej, ja za to płacę!
Nie zwracając na nią uwagi, Mia włożyła ciasto do ust.
– W domu zrobiło się za ciasno?
– Dom jest wielki. – Ripley wzruszyła ramionami, usuwając resztę ciasta z zasięgu ręki Mii. – Chodzi o to, że twój stoi niewykorzystany. Jest przytulny i malutki, a mnie wiele nie trzeba. Mogłabym go wynająć.
– Co wynająć? – spytała Nell, która właśnie weszła do kuchni i otwarła lodówkę, żeby wyjąć potrzebne jej składniki kanapki.
– Żółty domek – powiedziała Mia. – Ripley szuka domu dla siebie.
– Och, przecież… – Nell odwróciła się. – Przecież masz własny dom. I nas.
– Nie róbmy problemu. – Rip zdała sobie sprawę, że należało spotkać się z Mią w cztery oczy, ale było już za późno. – Po prostu pomyślałam, że byłoby fajnie mieć coś własnego, a że Mia akurat miała kłopot…
– Wprost przeciwnie – spokojnie odparła Mia. – Wcale nie mam kłopotu.
– Więc skoro nie chcesz, żebym ci pomogła… – Ripley rozłożyła ręce. – Trudno, nie moje zmartwienie.
– To ładnie, że o mnie pamiętałaś. – Głos Mii był słodki jak miód, co nigdy nie wróżyło niczego dobrego. – Ale tak się złożyło, że właśnie umówiłam się z nowym lokatorem. Dosłownie dziesięć minut temu.
– Gówno prawda. Byłaś u siebie w biurze, a Nell nikogo tam nie widziała.
– Umówiłam się telefonicznie – ciągnęła Mia – z doktorem z Nowego Jorku, który chce wynająć domek na trzy miesiące. Zawarliśmy pisemną umowę. Faksem. To chyba cię uspokoi.
Ripley nie potrafiła ukryć irytacji.
– Już powiedziałam: nie moje zmartwienie. Ale czego, u diabła, będzie ten doktor szukał na naszej wyspie przez trzy miesiące? Przecież mamy tu własnego lekarza.
– On nie jest lekarzem. To naukowiec. A skoro cię to tak interesuje, będzie tutaj pracował. Doktor Booke bada zjawiska paranormalne i chciałby spędzić trochę czasu na wyspie stworzonej przez czarownice.
– Pieprzony dupek.
– Jak zawsze zwięźle. – Rozbawiona Mia wstała. – Zrobiłam swoje, a teraz muszę pójść sprawdzić, czy udałoby mi się wnieść trochę radości w czyjeś życie. – Podeszła do drzwi i zatrzymała się na moment, zanim się odwróciła. – Aha, Ripley, on przyjeżdża jutro. Jestem pewna, że byłby zachwycony, gdyby mógł cię poznać.
– Trzymaj tych twoich porąbanych łowców duchów z dala ode mnie. I niech ich szlag trafi. – Ripley wepchnęła do ust ogromny kawał ptysia z kremem. – Też sobie znalazła.
– Poczekaj, jeszcze nie wychodź. – Nell wzięła do ręki talerz z zamówionym daniem. – Peg przychodzi o piątej. Chciałabym z tobą pogadać.
– Mam patrol.
– Tylko chwilę. Proszę.
– Całkiem mi odebrała apetyt – poskarżyła się Ripley, mimo to jednak pożarła ptysia do końca.
*
Po kwadransie była już na ulicy. Nell nie odstępowała jej na krok.
– Musimy o tym porozmawiać.
– Nell, to nic takiego. Po prostu pomyślałam…
– Oczywiście, pomyślałaś – Nell naciągnęła na uszy wełnianą czapkę – ale niczego nie powiedziałaś ani mnie, ani Zackowi. Chciałabym wiedzieć, dlaczego ci się wydaje, że nie możesz zostać w swoim własnym domu.
– No, dobra. – Ripley włożyła okulary przeciwsłoneczne i zgarbiła się. Szły teraz High Street w stronę posterunku. – Po prostu pomyślałam, że ludziom po ślubie należy się trochę prywatności.
– Dom jest duży. Nie wchodzimy sobie wzajemnie w drogę. Gdybyś była domatorką, mogłabym od biedy zrozumieć, że kiepsko się czujesz, bo panoszę się w kuchni.
– To akurat najmniej mnie martwi.
– No właśnie. Przecież nie gotujesz. A może sobie wyobrażasz, że nie cierpię gotować dla ciebie?
– Wcale tak nie myślę. I jestem ci bardzo wdzięczna, Nell, naprawdę.
– A więc za wcześnie wstaję?
– Nie.
– Masz pretensję, że zajęłam jeden pokój na biuro dla mojej firmy cateringowej?
– Skądże, nikt go nie używał. – Ripley czuła się tak, jakby okładano ją aksamitną pałką. – Zrozum wreszcie, że tu nie chodzi ani o gotowanie, ani o zajęte pokoje, ani nawet o twój szokujący zwyczaj zrywania się przed świtem. Chodzi o seks.
– Co takiego?
– Ty i Zack uprawiacie seks.
Nell przystanęła i wykręciła szyję, jakby chciała dokładnie przyjrzeć się twarzy Ripley.
– To fakt, nie przeczę. I to dość często.
– No więc sama widzisz.
– Ripley, zanim oficjalnie wprowadziłam się do tego domu, też często kochaliśmy się z Zackiem. I nie było to wtedy dla ciebie problemem.
– To co innego. Wtedy to był zwyczajny seks, a teraz jest małżeński.
– Jasne. Ale mogę cię zapewnić, że to odbywa się dokładnie tak samo.
– Ha, ha! – Ripley pomyślała, że Nell naprawdę bardzo się zmieniła, kiedyś bała się każdej sprzeczki.
Ale to już minęło.
– Zgodzisz się, że to nienormalne? Bawicie się z Zackiem w te rzeczy i nieustannie macie mnie na karku. A gdyby wam się zachciało tanga na leżąco na dywanie w jadalni? Albo kolacji na golasa?
– To pierwsze rzeczywiście już zaliczyliśmy, a teraz poważnie przymierzam się do drugiego. – Nell delikatnie pogłaskała ramię Ripley. – Nie chcę, żebyś się wyprowadziła.
– O Jezu, Nell, to przecież mała wyspa. Nie będzie trudno do mnie dotrzeć, obojętnie gdzie zamieszkam.
– Nie chcę, żebyś się wyprowadziła – powtórzyła. – I mówię to od siebie, a nie w imieniu Zacka. Możesz z nim porozmawiać osobno i dowiedzieć się, co on sam o tym myśli. Ripley… Ja nigdy nie miałam siostry.
– O rany. – Przydały się ciemne okulary. – Nie rozklejaj się, a przynajmniej nie tutaj, na ulicy.
– Nic na to nie poradzę. Lubię wiedzieć, że tam jesteś i że zawsze mogę z tobą pogadać. Spędziłam tylko parę dni z twoimi rodzicami, kiedy przyjechali na wesele, ale teraz gdy już ich znam i gdy mam ciebie, czuję się znów w rodzinie. Dlaczego dalej nie mogłoby być tak samo, przynajmniej na razie?
– Czy Zack kiedykolwiek ci czegoś odmawia, gdy wlepiasz w niego te niebieskie ślepia?
Oczy Nell się roześmiały.
– Nigdy, jeżeli wie, że to jest dla mnie naprawdę ważne. A jeśli się nie wyprowadzisz, mogę ci obiecać, że kiedy zastaniesz nas uprawiających seks, udamy, że nie jesteśmy małżeństwem.
– To już lepiej. Tak czy inaczej, skoro ten buc z Nowego Jorku zgarnął mi domek spod nosa, muszę na razie odpuścić. – Westchnęła ciężko. – Badacz zjawisk paranormalnych, ja cię kręcę. Doktor. – Drwiny poprawiały jej nastrój. – Debilny doktor. Mia wynajęła mu dom tylko po to, żeby mnie spławić.
– Wątpię, lecz jestem pewna, że ucieszyła się z dodatkowego dochodu. Bardzo bym chciała, żebyście wreszcie przestały się wciąż na siebie boczyć. Miałam już nadzieję, że po tym… po tym, co zaszło podczas Halloween, stałyście się na powrót przyjaciółkami.
Ripley nagle zesztywniała.
– Wszystkie zrobiłyśmy to, co należało. Ale z tym już koniec. Jeśli chodzi o mnie, nic się nie zmieniło.
– Skończył się tylko pewien etap – szybko sprostowała Nell. – Jeśli legenda…
– Legenda to jeden wielki humbug. – Sama myśl o tym psuła Ripley humor.
– Jednak my nie jesteśmy humbugiem. Ani to, co jest w nas.
– To wyłącznie moja sprawa, co zrobię z tym, co jest we mnie. Nie wtykaj w to nosa, Nell.
– W porządku. – Kiedy Nell uścisnęła dłoń Ripley, obie nawet przez rękawiczki poczuły, jak przeskoczyła iskra energii. – Spotkamy się przy kolacji.
Ripley, zaciskając pięść, patrzyła za odchodzącą Nell. Wciąż czuła mrowienie. Podstępna mała czarownica, pomyślała.
Była pełna podziwu.
*
Sny pojawiały się późną nocą, kiedy jej umysł otwierał się, a wola drzemała. W dzień mogła zaprzeczać, zabraniać sobie trwania przy podjętej przed kilkunastu laty decyzji.
Ale sny nie poddawały się jej woli i błądziły po manowcach.
W snach stała na plaży, samotna w obliczu groźnie piętrzących się fal. Pod oślepłym niebem. Czarne i zawzięte, waliły o brzeg jak tysiące uderzeń szalejącego serca.
Światło dawały tylko węże błyskawic przecinające ciemność, gdy wznosiła ręce, zaś bijący od niej blask miał barwę złota przechodzącą w morderczą czerwień.
Nie ustawało wycie wiatru.
Jego wściekłość, bezlitosna, nieujarzmiona siła, poruszały ją głęboko, przedziwnie podniecały. Była teraz poza prawem, poza wszelkimi normami.
I pozbawiona nadziei.
Tylko jakaś jej cząstka, wciąż rozedrgana, roniła gorzkie łzy z powodu straty.
Zrobiła, co należało, a teraz przyszła pora na pomstę krzywd. Śmierć za śmierć. Krąg uformowany przez nienawiść. Po trzykroć.
Wydała okrzyk triumfu, czując, jak wypełnia ją mroczny dym magii, który splamił i zdławił to, czym była wcześniej, to, w co wierzyła i co przysięgała.
Tak jest lepiej, myślała, a jej złożone dłonie drżały od mocy i pragnienia. Wobec twardej potęgi teraźniejszości przeszłość była zwiotczała, miękka i blada.
Teraz może wszystko. Może brać i może panować. Nikt i nic jej nie powstrzyma.
Wirowała po piasku w szalonym tańcu, z rękami rozpostartymi jak skrzydła, z włosami wijącymi się jak węże. Rozkoszowała się śmiercią mordercy jej siostry, ostrym zapachem przelanej przez siebie krwi i była pewna, że nigdy jeszcze nie czuła się tak zaspokojona.
Jej śmiech jak wystrzelony pocisk strzaskał czarną misę nieba. Mroczna ulewa spadała na piasek, sycząc, jakby z nieba lał się żrący kwas.
Wzywał ją.
Jego głos przebijał się przez szaleństwo tej nocy i przez jej własną wściekłość. Płonąca w niej iskierka usiłowała rozpalić się w płomień.
Widziała go, cień, który chciał do niej dotrzeć, zmagając się z wichurą i deszczem. Miłość szamotała się i łkała w ostygłym sercu.
– Odejdź! – Jej grzmiący krzyk wstrząsnął światem.
A jednak wciąż się zbliżał, wyciągając ku niej ręce, żeby ją złapać i porwać. Przez chwilę w mroku nocy widziała nawet błysk jego oczu. Czytała w nich miłość i strach.
Z nieba runęła ognista, mieniąca się złotem i czerwienią włócznia. Znów krzyczała, czując, jak bucha w niej wewnętrzny płomień. I wtedy przeszyło go ostrze włóczni.
Umierała razem z nim. Powracał do niej ten sam ból i strach, który sama wysłała w ciemności. Wracał po trzykroć.
Światło w niej zgasło. Czuła tylko pustkę i chłód.
Nie wyróżniał się spośród pozostałych pasażerów promu. Wiatr szarpał połami jego długiego płaszcza i rozwiewał mu włosy. Miały pospolity odcień ciemnoblond, nic szczególnego.
Nie zapomniał się ogolić, a przy goleniu zaciął się tylko dwa razy, tuż pod mocno zarysowaną linią szczęki.
Aparatem fotograficznym o długim obiektywie próbował utrwalić widoki zbliżającej się wyspy.
Na skórze wciąż nosił ślady tropikalnej opalenizny z Borneo. Podkreślała świetlisty brąz jego oczu w kolorze świeżego miodu. Miał poczciwą, może odrobinę zbyt pociągłą twarz i prosty, cienki nos.
Zapadnięte policzki zwracały uwagę zwłaszcza wtedy, gdy pochłonięty pracą całymi tygodniami zapominał o regularnych posiłkach. Nadawało mu to intrygujący wygląd uczonego ascety.
Zmysłowe usta zdradzały skłonność do śmiechu.
Był szczupły, może nawet chudy.
I trochę niezgrabny.
Musiał mocno chwycić barierkę, żeby nie wylecieć za burtę rozkołysanego promu. Oczywiście, za daleko się wychylił, lecz zaprzątnięty myślami zapominał o niebezpieczeństwie.
Złapał równowagę i sięgnął do kieszeni płaszcza po gumę do żucia.
Gumy nie było, ale znalazł jakieś stare dropsy, parę pomiętych kartek z notesu, bilet – obejrzał go ze zdziwieniem, bo nie pamiętał, kiedy ostatni raz był w kinie – i osłonę obiektywu, której tak długo szukał.
Zadowolił się cytrynowym dropsem i patrzył na wyspę.
Dyskutował z szamanem w Arizonie, w górach Siedmiogrodu odwiedził człowieka, który podawał się za wampira, a po godnym ubolewania incydencie w Meksyku został wyklęty przez brujo – tamtejszego czarownika. W małym domku w Kornwalii mieszkał z duchami, w Rumunii zaś gromadził materiały na temat wierzeń i rytuałów nekromantów.
Od dwunastu lat MacAllister Booke był badaczem i świadkiem tego, co niemożliwe. Prowadził wywiady z czarownicami, duchami, wilkołakami, z ludźmi nawiedzonymi przez przybyszów z kosmosu i okultystami. W dziewięćdziesięciu ośmiu procentach przypadków wykrywał oszustwo lub przywidzenie. A pozostałe dwa procent – no cóż, wystarczało, by podtrzymać jego ciekawość.
To było coś więcej niż wiara w sprawy nadprzyrodzone – podporządkował temu całe życie.
Teraz zapalił się do pomysłu, by spędzić kilka miesięcy na skrawku lądu, oddzielonego – jak głosi legenda – od Massachusetts przez trzy czarownice, które znalazły na nim schronienie.
Poświęcił sporo czasu Wyspie Trzech Sióstr, szukając wszelkich informacji o Mii Devlin, żyjącej tam współczesnej czarownicy. Nie obiecywała, że zgodzi się na wywiad, i nie robiła nadziei, że zaprezentuje mu swoje umiejętności, liczył jednak, że na miejscu jakoś się z nią dogada.
Ktoś, kto umiał przekonać druidów, by dopuścili go do swoich obrzędów, zapewne potrafi też namówić samotną czarownicę, by mu pokazała, jak działają jej zaklęcia.
A poza tym mógł jej zaproponować transakcję. Miał coś, co z całą pewnością musi się wydać interesujące nie tylko jej, ale i każdemu objętemu klątwą sprzed trzech wieków.
Podniósł znów do oczu kamerę, szukając najlepszego kadru dla wznoszącej się na skałach smukłej, białej latarni morskiej i przycupniętego u jej podnóża starego kamiennego domu. Wiedział, że właśnie tam, wysoko nad miasteczkiem, w pobliżu gęstego zagajnika mieszka Mia.
Wiedział też, że jest właścicielką przynoszącej niezły dochód księgarni. Praktyczna czarownica, pomyślał, która, jak wszystko na to wskazuje, potrafi się nieźle urządzić i w magicznym, i w całkiem realnym świecie.
Nie mógł się już doczekać spotkania z Mią.
Buczenie syreny przypomniało, że pora szykować się do zejścia na ląd. Podszedł do swojego land rovera, schował aparat do torby i postawił ją obok innych bagaży na tylnym siedzeniu.
Osłona obiektywu pozostała tam, gdzie była – w kieszeni płaszcza. Znowu o niej zapomniał.
Ostatnie minuty wykorzystał na sporządzenie notatki do swojego dziennika.
Przyjemna podróż promem – słonecznie i chłodno. Zrobiłem sporo zdjęć wyspy w różnych ujęciach, ale będę jeszcze musiał wynająć łódź, żeby sfotografować ją od strony oceanu.
Z geograficznego i topograficznego punktu widzenia Wyspa Trzech Sióstr nie jest niczym osobliwym. Ma powierzchnię około piętnastu kilometrów kwadratowych i liczy niespełna trzy tysiące mieszkańców, to głównie rybacy i osoby zatrudnione w usługach turystycznych. Jest tu mała piaszczysta plaża, liczne zatoki i groty. Część wyspy porasta las, w którym żyją jelenie wirginijskie, króliki i szopy. Przeważa typowe ptactwo morskie, ale w lesistej części występują też sowy, jastrzębie i gatunek wielkiego dzięcioła.
Większość ludności mieszka w jedynym na wyspie miasteczku lub w jego pobliżu, w promieniu kilometra; zdarzają się jednak położone dalej pojedyncze domy i pensjonaty.
Wygląd wyspy nie wskazuje na to, by była ona terenem występowania zjawisk paranormalnych. Moje doświadczenie mówi mi jednak, że pozory nie mogą zastąpić dowodów.
Z niecierpliwością czekam na spotkanie z panią Devlin i na rozpoczęcie badań.
Poczuł słaby wstrząs, gdy prom dobił do nabrzeża, ale nie podniósł oczu i pisał dalej.
Zejście na ląd. Wyspa Trzech Sióstr. 6 stycznia 2002 r.
Spojrzał na zegarek.
Dwunasta zero trzy.
*
Ulice miasteczka były schludne, wyglądały jak z obrazka w książeczce dla dzieci. Ruch samochodowy – minimalny. Mac jechał powoli, rejestrując ważniejsze punkty na taśmie dyktafonu. Potrafił odnaleźć w dżungli starożytne ruiny Majów, posługując się mapką nagryzmoloną na zmiętej serwetce, lecz na miejskich ulicach natychmiast tracił orientację i zapominał adresów. Bank, poczta, market, aha, jeszcze pizzeria!
Bez trudu znalazł wolne miejsce i zaparkował o parę kroków od lokalu Kawiarnia i Książki. Od razu mu się spodobało – okno wystawowe, widok na morze. Sięgnął po neseser, ot tak, na wszelki wypadek wrzucił do niego dyktafon i wysiadł.
Wnętrze zrobiło na nim jeszcze lepsze wrażenie. Ogień wesoło trzaskający w kamiennym kominku, wielki kontuar ozdobiony rzeźbionymi księżycami i gwiazdami. Siedemnasty wiek, uznał, kwalifikowałoby się do muzeum. Mia Devlin najwyraźniej ma gust i talent.
Ruszył ku kontuarowi, za którym na wysokim krześle siedziała malutka, podobna do gnoma kobieta, ale nim doszedł, kątem oka zauważył jakiś ruch, coś kolorowego. Spomiędzy regałów wyszła uśmiechnięta Mia.
– Dzień dobry. Czym mogę służyć?
W pierwszej chwili zaparło mu dech.
– Jestem, eee, hmm… Szukam pani Devlin. Mii Devlin.
– Właśnie ją pan znalazł. – Podeszła do niego z wyciągniętą ręką. – Pan MacAllister Booke?
– Tak. – Miała długą i wąską dłoń, a pierścionki połyskiwały na jej tle jak klejnoty na jedwabiu. Bał się, żeby nie ścisnąć jej za mocno.
– Witam na Wyspie Trzech Sióstr. Zapraszam na górę. Proponuję filiżankę kawy, a może lunch? Kawiarnia i książki to nasza duma.
– Rzeczywiście, chętnie zjadłbym lunch. Słyszałem wiele dobrego o pani firmie.
– Świetnie. Mam nadzieję, że podróż odbyła się bez przygód?
Na razie bez, pomyślał.
– Dziękuję, wszystko w porządku. – Szedł za nią po schodach. – Podoba mi się ten lokal.
– Mnie też. – Przez ramię posłała mu uśmiech, mógł więc jeszcze raz spojrzeć na jej zachwycającą twarz w zmysłowej aureoli ciemnoczerwonych włosów. – Zrobi mi pan przyjemność, korzystając z niego podczas pobytu na wyspie. A to moja przyjaciółka i artystka w dziedzinie kulinariów, Nell Todd. Nell, to doktor Booke.
– Miło pana poznać.
Pokazała w uśmiechu dołeczki i wychyliła się przez ladę, by podać mu rękę.
– Doktor Booke właśnie przypłynął na naszą wyspę i z pewnością chciałby coś przekąsić. Proszę czuć się jak w domu, doktorze, i po prostu powiedzieć Nell, na co miałby pan ochotę.
– Zjadłbym chętnie kanapkę i wypił cappuccino. Czy te ciasta to też pani dzieło?
– Nie da się ukryć. Dzisiaj polecam szarlotkę.
– W takim razie spróbuję.
– A dla ciebie, Mia? – spytała Nell.
– Tylko porcja zupy, a potem herbata jaśminowa.
– Już się robi. Za chwilę podam wam do stolika.
– Widzę, że nie muszę się martwić o następny posiłek – powiedział Mac, gdy siadali przy stoliku pod oknem.
– Nell ma także firmę cateringową. Dostarcza potrawy na zamówienie.
– Dobrze wiedzieć. – Dwukrotnie zamknął oczy, porażone olśniewającym blaskiem jej twarzy. – Trudno, muszę to wyrzucić z siebie i mam nadzieję, że nie poczuje się pani urażona. W życiu nie spotkałem jeszcze piękniejszej kobiety.
– Dziękuję – oparła się wygodniej. – I nie czuję się ani trochę urażona.
– Wspaniale. Nie chciałbym zaczynać od faux pas, bo zależy mi na pani współpracy.
– Tłumaczyłam już panu przez telefon, że nie pracuję dla publiczności.
– Być może zmieni pani zdanie, jeśli bliżej mnie pani pozna.
Ma zniewalający uśmiech, pomyślała. Czarująco zdradziecki, zwodniczo niewinny.
– No cóż, zobaczymy. A co do pańskich zainteresowań samą wyspą i jej historią, nie powinno zabraknąć materiału. Większość mieszkańców pochodzi z rodzin, które żyją tu od wielu pokoleń.
– Na przykład Toddowie – powiedział, oglądając się w stronę bufetu.
– Nell wyszła za Todda dwa tygodnie temu. Zachary Todd to nasz szeryf. Ona sama mieszka na wyspie od niedawna, ale Toddowie żyją tu rzeczywiście od wielu pokoleń.
Mac wiedział, że Nell była żoną Evana Remingtona. Człowieka, który kiedyś wiele znaczył w przemyśle rozrywkowym. Człowieka, który okazał się niebezpieczny i po ubezwłasnowolnieniu został zamknięty w zakładzie psychiatrycznym.
I aresztował go właśnie szeryf Todd. Stało się to tutaj, na wyspie, po dziwnych wydarzeniach w noc Halloween.
Samhain. Sabat w dniu Samhainu.
O tym Mac chciał się dowiedzieć czegoś więcej.
Zanim jednak zdążył zapytać, zauważył w oczach Mii coś zimnego i ostrzegawczego, ugryzł się więc w język. Zrezygnował i uśmiechnął się do Nell, która akurat podała im lunch.
– Wygląda fantastycznie, dziękuję.
– Życzę smacznego. Mia, czy nadal odpowiada ci dzisiejszy wieczór?
– Oczywiście.
– Będę o siódmej. Proszę dać znać, gdyby pan miał jeszcze na coś ochotę, doktorze.
– Nell dopiero wróciła z podróży poślubnej – powiedziała cicho Mia, gdy znów zostali sami. – Myślę, że na razie należałoby unikać zadawania jej pewnych pytań.
– W porządku.
– Czy zawsze zgadza się pan tak łatwo, doktorze?
– Na imię mi Mac. Nie zawsze. Ale nie chciałbym od razu na wstępie wyprowadzić cię z równowagi. Świetne. – Ugryzł kawał sandwicza i pochwalił. – Naprawdę znakomite.
Pochyliła się do przodu, grzebiąc łyżką w zupie.
– Żeby uśpić czujność tubylców?
– Ty też jesteś znakomita. Masz zdolności okultystyczne?
– Wszyscy je mamy, przynajmniej w pewnym stopniu. W jednej z twoich prac czytałam, że powinniśmy rozwijać coś, co określiłeś jako zaniedbany szósty zmysł.
– Czytałaś moje prace?
– Owszem. Wcale nie zaniedbuję tego, co jest we mnie. Ale też nie wykorzystuję tego ani nie daję się wykorzystywać. Zgodziłam się wynająć ci mój domek i rozmawiać z tobą z jednego prostego powodu.
– Jakiego mianowicie?
– Masz błyskotliwy i, co ważniejsze, elastyczny umysł. To budzi mój podziw. Czas pokaże, jak dalece można ci ufać. – Podniosła wzrok i uśmiechnęła się do siebie. – A oto dość bystry, ale zupełnie nieelastyczny umysł. Zastępca szeryfa Ripley Todd.
Mac popatrzył na atrakcyjną, długonogą brunetkę, która podeszła do bufetu, oparła się o ladę i rozmawiała z Nell.
– Ripley to jeszcze jedno częste tutaj imię.
– To siostra Zacka. Ich matka jest z Ripleyów. Ta rodzina i po mieczu, i po kądzieli związana jest z Siostrami. Bardzo mocno związana – mruknęła Mia. – Gdybyś potrzebował w swoich badaniach dla równowagi trochę sceptycyzmu, Ripley ma go pod dostatkiem.
Mia nie mogła się oprzeć, by nie rzucić okiem w stronę Ripley. Zerkała na nich.
Można byłoby się spodziewać, że pośle jej szyderczy uśmiech i odejdzie w przeciwnym kierunku, ale nieznana na wyspie twarz budziła zainteresowanie.
Niezły facet, pomyślała Ripley, podchodząc. Trochę w typie mola książkowego. Uderzona tą myślą, ściągnęła brwi. Mól książkowy. Doktor cudologii.
– Doktor MacAllister Booke, zastępca szeryfa Ripley Todd.
– Bardzo mi miło. – Wstając, zaskoczył Ripley wzrostem.
Ma strasznie długie nogi, stwierdziła w myślach.
– Nie wiedziałam, że można zrobić doktorat z kretyństwa.
– Widzisz, jaka urocza? – Mia uśmiechnęła się promiennie. – Właśnie mówiłam Macowi, że powinien zająć się twoim ciasnym, ograniczonym umysłem. Zresztą nie wymagałoby to wiele czasu.
– Wypchaj się. – Ripley wetknęła kciuki w kieszenie dżinsów, uważnie przyglądając się twarzy Maca. – Nie jestem pewna, czy chciałby pan słuchać tego, co mam do powiedzenia. Mia to kapłanka tutejszego vodou. Jeśli będzie pan potrzebował pomocy w jakiejś konkretnej sprawie, może pan z tym zwrócić się do mnie albo do szeryfa.
– Z góry dziękuję. Aha, gwoli wyjaśnienia, na razie mam tylko magisterium z kretyństwa. Szykuję się dopiero do obrony pracy doktorskiej.
Skrzywiła się.
– Fajnie. Czy to pański rover stoi przed lokalem?
– Mój. – Czyżby znów zostawił kluczyki w samochodzie? Dotknął dłonią kieszeni. – Coś nie w porządku?
– Nie. Życzę przyjemnego pobytu. A teraz muszę coś przekąsić.
– Ona wcale nie chciała cię umyślnie obrazić – powiedziała Mia, gdy Ripley już odeszła. – Po prostu taką ma naturę.
– Nic nie szkodzi – odparł, spokojnie jedząc dalej. – Często spotykam się z takimi reakcjami. – Spojrzeli na siebie. – Myślę, że ty także.
– Rzeczywiście, czasami. Jesteś okropnie dobrze wychowany i starasz się być miły.
– Niestety, wiem. To bywa nudne.
– Wcale nie. – Mia podniosła filiżankę i przyjrzała mu się bacznie. – Przeciwnie.
*
Mac zostawił swoje rzeczy w samochodzie i poszedł obejrzeć żółty domek. Przekonał Mię, że nie musi poświęcać mu czasu. W rzeczywistości zależało mu na tym, by móc zapoznać się z nowym miejscem bez niej. Jej silna osobowość rozpraszała go.
Domek był nieduży i urzekająco staroświecki, zdecydowanie lepszy od większości kwater, z jakich dotychczas korzystał podczas swoich wypraw naukowych. Ludzie, których spotykał, na ogół uważali, że najlepiej byłoby mu w ciemnej i zakurzonej bibliotece. Czasami rzeczywiście tak, ale równie dobrze czuł się w dżungli z namiotem – jeśli tylko miał baterie do swojej aparatury.
W małym i przytulnym saloniku znalazł kuszącą kanapę i przygotowany do rozpalenia kominek. Postanowił zająć się tym od razu i w roztargnieniu przeszukiwał kieszenie, dopóki nie spostrzegł pudełka z zapałkami leżącego na wąskim gzymsie kominka.
Uradowany okazaną mu troskliwością, rozpalił ogień i obszedł pozostałe pomieszczenia. Miał zwyczaj mówić do siebie, więc jego głos rozbrzmiewał w pustce.
– Dwie sypialnie. Ta nada się na drugą pracownię. Pierwszą urządzę w saloniku. Kuchnia może się przydać, gdybym musiał coś gotować. Nell Todd.
Znów przeszukał kieszenie i wyjął wizytówkę firmy Catering Trzech Sióstr, którą zabrał z lady w kawiarni. Położył ją na samym środku kuchenki, żeby od razu wpadła mu w oko, gdyby pomyślał o gotowaniu.
Wyjrzał przez okno. Spodobała mu się bliskość lasu i to, że domek stał samotnie. Często pracował po nocach i nie chciał zatargów z sąsiadami.
Rzucił torbę z rzeczami na łóżko stojące w większej sypialni, a potem sam usiadł na brzegu i sprawdził, czy jest miękkie.
Wyobraził sobie Mię.
– Spokojnie, człowieku – ostrzegł sam siebie. – Żadnych kudłatych myśli o kobiecie, która potrafiłaby wybić ci je z głowy. I która w dodatku jest głównym obiektem twoich badań.
Zadowolony z warunków, jakie zastał w swoim nowym locum, wyszedł na dwór i zaczął wnosić do domu bagaże z rovera.
Za drugim nawrotem spostrzegł podjeżdżający samochód szeryfa. Wysiadła z niego Ripley.
– Miło panią widzieć.
– I ja się cieszę, że pana widzę. – Czuła się winna, że wcześniej tak szorstko go potraktowała. Nie miałaby tego poczucia winy, pomyślała z urazą, gdyby nie Nell, która ją za to zbeształa. – Sporo tego pan przywiózł.
– Och, to tylko część. Jutro przywiozą więcej.
Wścibska z natury, zajrzała do bagażnika.
– Więcej niż tutaj?
– Jasne. Masę fajnego sprzętu.
Odwróciła głowę.
– Sprzętu?
– Różne urządzenia. Skanery, mierniki, kamery, komputery. Zabawki ekstra.
Wyglądał na tak uradowanego, że nie wypadało się z niego naśmiewać.
– Pomogę panu to przenieść do domu.
– Dzięki. Ale niektóre rzeczy są porządnie ciężkie.
Roześmiała się i wyciągnęła z samochodu dość dużą skrzynię.
– Poradzę sobie.
Bez wątpienia, pomyślał i poszedł przodem.
– Dziękuję. Ćwiczy pani wyciskanie z ławeczki? Z jakim obciążeniem?
Uniosła brwi.
– Robię dwanaście powtórzeń po czterdzieści pięć kilogramów na jeden raz. – Nie była w stanie ocenić jego sylwetki pod długim płaszczem i w grubym swetrze. – A pan?
– Och, mniej więcej tyle samo uwzględniając różnicę wagi ciała.
Kiedy wracał do samochodu, znowu szła za nim, usiłując wyobrazić sobie kształt jego ramion. I tyłka.
– Co zamierza pan robić z tym całym… fajnym sprzętem?
– Badać, obserwować, rejestrować, gromadzić dokumentację. Zjawiska ponadzmysłowe, paranormalne, wiedza tajemna. Wszystko, co niezwykłe i odmienne.
– Cudactwa.
Uśmiechnął się. Ale nie ustami, zauważyła, tylko oczami.
– Niektórzy ludzie tak właśnie myślą.
Przenieśli razem resztę pudeł i toreb.
– Rozpakowywanie tego zajmie panu przynajmniej tydzień.
Drapiąc się w głowę, patrzył na stosy pakunków zajmujących całą wolną powierzchnię.
– Nie miałem zamiaru sprowadzać aż tyle sprzętu, ale nigdy nie wiadomo, co może się przydać. Kiedy byłem na Borneo, wściekałem się na siebie, że nie zabrałem zapasowego wykrywacza energii ani wykrywacza ruchu. Niestety. Na Borneo czegoś takiego nie można znaleźć.
– Jasne.
– Coś pani pokażę. – Zdjął płaszcz, cisnął go niedbale na bok i przykucnął, grzebiąc w pudle.
A to niespodzianka, pomyślała Ripley. Doktor cudologii ma całkiem zgrabny tyłek.
– Proszę spojrzeć, przyrząd jest przenośny i przystosowany do obsługi jedną ręką. Sam go zaprojektowałem.
Urządzenie skojarzyło jej się z małym licznikiem Geigera, choć wcale nie była pewna, czy rzeczywiście widziała kiedyś taki licznik.
– Wykrywa i mierzy pozytywne i negatywne siły – wyjaśniał. – Mówiąc prosto, reaguje na naładowane cząsteczki w powietrzu, w ciałach stałych, nawet w wodzie. Tyle że ten egzemplarz nie działa pod wodą, ale pracuję już nad taką nową wersją. Mogę go podłączyć do komputera i otrzymać graficzny wydruk pokazujący wielkość i natężenie siły, a także inne związane z nią dane.
– Ho, ho. – Zerknęła na jego twarz. Wygląda tak poważnie, pomyślała, tak bardzo zachwyca się swoim małym, przenośnym gadżetem. – Chyba ma pan na tym punkcie całkowitego świra, co?
– Sporego. – Pstrykał przyrządem, żeby sprawdzić baterie. – Zawsze pasjonowałem się zjawiskami ponadzmysłowymi i elektroniką. Znalazłem sposób, żeby móc zajmować się jednym i drugim.
– I tym, na co tylko przyjdzie ochota. – Szperała w pudłach. Jakby piorun trafił w sklep ze sprzętem elektronicznym. – To wszystko musiało sporo kosztować?
– Mmm. – Jej słowa nie dotarły do niego, bo zauważył, że uruchomiony miernik wyraźnie reaguje.
– Czy na coś takiego dostaje się jakieś granty?
– Hm, może, ale nigdy się o nie nie ubiegałem. Jestem naprawdę bogatym świrem.
– Serio? Niech pan tego nie mówi Mii, bo natychmiast podniesie czynsz. – Zaciekawiona przeglądała dalej pudła. Zawsze lubiła ten mały domek i wciąż czuła złość, że to nie ona się tu wprowadza. A historia z MacAllisterem nie układała się jej w żadną sensowną całość.
– Wie pan, nie mam zwyczaju wtykać nosa w cudze sprawy i naprawdę nie obchodzi mnie, co pan robi, ale muszę powiedzieć, że coś tu się nie zgadza. Profesor od cudactw, świrnięty bogaty facet i żółty domek. Czego pan właściwie szuka?
Tym razem się nie uśmiechnął. Jego twarz przybrała wyraz skupionej, niesamowitej determinacji.
– Odpowiedzi.
– Jakich?
– Jakie tylko zdołam uzyskać. Ma pani ogromne oczy.
– Co?
– Nagle to zauważyłem. Są zielone. Nie szare, nie niebieskie, lecz mocno zielone. Piękne.
Przechyliła głowę i spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
– Pan mnie podrywa, doktorze?
– Ależ nie. – Omal się nie zaczerwienił. – Po prostu zwróciły moją uwagę, to wszystko. Często nie zdaję sobie sprawy, że mówię na głos, wszystko co tylko przychodzi mi do głowy. – Uśmiechnął się trochę bezradnie. – To skutek samotności i nawyku głośnego myślenia.
– Jasne. Dobra, muszę już iść.
Wetknął miernik do kieszeni, zapominając go wyłączyć.
– Bardzo dziękuję za pomoc. Bez urazy, okej?
– Okej. – Wyciągnęła do niego rękę.
W chwili gdy ich palce się zetknęły, przyrząd w kieszeni zaczął przenikliwie piszczeć.
– O, do licha! Proszę zaczekać. Proszę tak zostać.
Próbowała uwolnić dłoń, jednak trzymał ją zaskakująco mocno. Wolną ręką wydłubał miernik z kieszeni.
– Proszę popatrzeć – jego głos zdradzał podniecenie – jeszcze nigdy nie udało mi się wykryć takiej siły. Prawie zabrakło skali.
Mruczał jakieś liczby, jakby starając się je zapamiętać, i ciągnął ją za rękę po pokoju.
– Przestań, człowieku. Co pan sobie właściwie wyobraża…
– Muszę to zanotować. Która godzina? Druga dwadzieścia trzy i szesnaście sekund. – Zaaferowany przesuwał miernik ponad ich złączonymi dłońmi. – O Jezu, niech pani patrzy, jak skacze. Co jest?
– Puść mnie natychmiast albo cię rąbnę!
– Co? – Popatrzył jej w twarz, nie bardzo wiedząc, czego od niego chce. Spojrzenie oczu, które przed chwilą tak podziwiał, było teraz twarde jak kamień. – Przepraszam. – Uwolnił jej rękę i pisk detektora zaczął natychmiast cichnąć. – Przepraszam – powtórzył. – Całkiem mnie pochłonęło to nowe zjawisko. Gdyby mogła pani poświęcić jeszcze minutkę, połączyłbym miernik z komputerem, żeby zarejestrować wyniki.
– Nie mam zamiaru marnować czasu na zabawy z elektronicznymi gadżetami. – Ze złością spojrzała na przyrząd. – Chyba powinien pan sprawdzić swój sprzęt.
– Nie sądzę. – Wyciągnął rękę, którą jej dotykał. – Czuję wibracje w dłoni. A pani?
– O czym pan mówi?!
– Tylko dziesięć minut. Niech mi pani da tylko dziesięć minut na przygotowanie sprzętu i spróbujemy jeszcze raz. Chciałbym sprawdzić nasze podstawowe dane. Temperaturę ciała i otoczenia.
– Nigdy nie pozwalam facetom sprawdzać moich podstawowych danych, chyba że najpierw postawią mi kolację. – Wykonała znaczący gest kciukiem. – Zejdź mi z drogi.
Posłusznie ustąpił.
– Postawię pani kolację.
– Dziękuję. – Nie oglądając się, szła prosto ku drzwiom. – Zupełnie nie jest pan w moim typie.
Wyszła, trzasnąwszy drzwiami, a Mac sięgnął po dyktafon i zaczął utrwalać dane.
– Ripley Todd. Zastępca szeryfa Ripley Todd, chyba poniżej trzydziestki. Arogancka, podejrzliwa, czasami ordynarna. Do incydentu doszło podczas fizycznego kontaktu, podania dłoni. Objawy: mrowienie i uczucie ciepła na skórze przenoszące się od miejsca kontaktu w górę prawej ręki aż do barku. Przyspieszone bicie serca i przejściowe uczucie euforii. Brak danych o fizycznej reakcji Ripley Todd, ale można odnieść wrażenie, że odczuła to samo, co wywołało jej irytację i bunt.
Usiadł na kanapie i ciągnął dalej:
– Z przeprowadzonego badania i bieżących obserwacji można wyprowadzić wstępną hipotezę, że Todd należy do potomków w linii prostej Trzech Sióstr. – Zaciskając mocno wargi, wyłączył dyktafon. – I wydaje się, że to właśnie wyprowadza ją z równowagi.
*
Mac nie potrzebował tygodnia, aby wypakować i rozstawić sprzęt, ale zabrało mu to resztę popołudnia i cały wieczór. Kiedy skończył, salonik przypominał naszpikowane elektroniką laboratorium pełne monitorów, kamer i przyrządów. Wszystkie niewielkie meble zepchnął do jednego kąta, a ich miejsce zajęły urządzenia. Wolnej przestrzeni, żeby się swobodnie poruszać, prawie nie zostało, ale też nie była mu ona potrzebna.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki