Niebo i ziemia. Wyspa Trzech Sióstr -  - ebook

Niebo i ziemia. Wyspa Trzech Sióstr ebook

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Magiczna saga „Wyspa Trzech Sióstr”, autorki bestsellerów New York Timesa.

Trzy zalęknione czarownice, uciekając przed prześladowaniami, znalazły kryjówkę u wybrzeży Massachusetts – gdzie stworzyły czarodziejską Wyspę Trzech Sióstr.

Zastępczyni szeryfa Ripley Todd wiedzie spokojne i pozornie satysfakcjonujące życie. Ma tylko jeden problem: jest obdarzona niezwykłymi mocami, które ją przerażają, bo nie potrafi nad nimi zapanować, dlatego bardzo stara się je ukryć. Kiedy na wyspę przybywa MacAllister Booke, który ma zbadać pogłoski o czarownicach, Ripley odnosi się do niego z wrogością.

Ale to właśnie ona rzuca na MacAllistera najpiękniejszy czar, który może stracić moc, gdy na wyspę powróci zło.

„Nora Roberts należy obecnie do najpopularniejszych powieściopisarek". Washington Post Book World

Łącznie w świecie sprzedano ponad pięćset milionów egzemplarzy książek Nory Roberts.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 389

Oceny
4,5 (31 ocen)
19
8
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Katarzyna75baloo

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




Prolog

Wyspa Trzech SióstrWrze­sień 1699

Wzy­wała sztorm.

Porywy wichury, bły­ska­wice, sza­le­jące morze – jed­no­cze­śnie bez­pieczna prze­strzeń i wię­zie­nie. Wzy­wała moce, które żyły w niej, i te, które ist­niały na zewnątrz. Jasność i mrok.

Smu­kła, w płasz­czu roz­wia­nym na kształt pta­sich skrzy­deł, stała samot­nie na plaży sma­ga­nej ude­rze­niami wia­tru. Był z nią tylko gniew i żal. I moc – to ona wypeł­niła ją teraz, napły­nęła nagle dzi­kimi, gwał­tow­nymi falami. Jak osza­lały kocha­nek.

I może wła­śnie tak było.

Opu­ściła męża i dzieci, by przy­być tutaj, uśpiła ich zaklę­ciem, które da im uko­je­nie i pozbawi świa­do­mo­ści tego, co się stało. Kiedy wykona swoje posta­no­wie­nie, ni­gdy do nich nie wróci. Ni­gdy już nie ujmie w swe dło­nie ich uko­cha­nych twa­rzy.

Mąż pogrąży się w bólu, dzieci będą ją opła­ki­wać. Ale nie może do nich wró­cić. Nie może cof­nąć się z drogi, którą wybrała. Nie zrobi tego.

Nade­szła pora zapłaty. Spra­wie­dli­wość, cho­ciaż surowa, w końcu zatrium­fuje.

Wyrzu­ciła ramiona w nawał­nicę, którą przy­wo­łała. Jej roz­pusz­czone swo­bod­nie włosy jak batem prze­ci­nały noc ciem­nymi wstę­gami.

– Nie wolno ci!

Obok niej poja­wiła się kobieta. Pło­nęła w burzy jasno jak ogień, któ­rego imię nosiła. Twarz miała bladą, w pociem­nia­łych oczach cza­iło się coś jakby strach.

– Już się zaczęło.

– Zatrzy­maj to. Zatrzy­maj to, sio­stro, póki nie jest za późno. Nie masz prawa.

– Prawa? – Ta, którą zwano Zie­mią, odwró­ciła się z roz­iskrzo­nym wzro­kiem. – Kto ma więk­sze prawo? Kiedy mor­do­wano nie­win­nych w Salem, kiedy ich prze­śla­do­wano, ści­gano i wie­szano, nie zro­bi­ły­śmy nic, by to powstrzy­mać.

– Jeśli powstrzy­masz jedną powódź, wywo­łasz inną. Wiesz o tym. Stwo­rzy­ły­śmy to miej­sce. – Sio­stra Ogień roz­po­starła ramiona, jakby chciała objąć wyspę. – Dla naszego bez­pie­czeń­stwa i żeby prze­żyć. Dla naszej Sztuki.

– Bez­pie­czeń­stwo? Potra­fisz teraz mówić o bez­pie­czeń­stwie, o prze­ży­ciu? Nasza sio­stra nie żyje.

– I opła­kuję ją tak samo jak ty. – Bła­gal­nym ruchem skrzy­żo­wała ręce na pier­siach. – Cier­pię na równi z tobą. Jej dzieci są teraz pod naszą opieką. Czy porzu­cisz je tak jak i wła­sne?

Ogar­niało ją sza­leń­stwo, wdzie­rało się do serca niczym wiatr, który wplą­ty­wał się w jej włosy. Zda­wała sobie z tego sprawę, ale nie mogła go poko­nać. – Nie ujdzie karze. Nie będzie żył, skoro ona nie żyje.

– Jeśli zadasz ból, zła­miesz przy­sięgi. Znisz­czysz swoją moc, a to, co rzu­cisz przed sie­bie, wróci do cie­bie po trzy­kroć.

– Spra­wie­dli­wość ma swoją cenę.

– Nie taką. Ni­gdy. Twój mąż straci żonę, a dzieci matkę. A ja drugą uko­chaną sio­strę. A co naj­waż­niej­sze, znisz­czysz też wiarę w to, czym jeste­śmy. Ona by tego nie chciała. Jej odpo­wiedź byłaby inna.

– A jed­nak umarła, nie bro­niąc się. Umarła, bo była tym, kim była. Jak my. Nasza sio­stra wyparła się swo­jej mocy dla tego, co nazy­wała miło­ścią. I to ją zabiło.

– Doko­nała takiego wyboru. – Gorz­kiego, nie­prze­mi­ja­jąco gorz­kiego. – Jed­nak nikogo nie skrzyw­dziła. Jeśli zro­bisz to, co zamie­rzasz, jeśli uży­jesz swo­jego daru dla tak mrocz­nego celu, wydasz na sie­bie wyrok. Wydasz wyrok na nas wszyst­kich.

– Nie mogę żyć tu w ukry­ciu. – W oczach miała łzy, które w świe­tle bły­ska­wic pło­nęły czer­wie­nią jak krew. – Nie mogę zawró­cić. To mój wybór. Moje prze­zna­cze­nie. Jego życie za jej życie i niech będzie prze­klęty na wieki.

Z okrzy­kiem zemsty, wyrzu­co­nym jak jasna, śmier­telna strzała z łuku, ta, którą zwano Zie­mią, poświę­ciła swoją duszę.

Rozdział 1

Wyspa Trzech SióstrSty­czeń 2002

Zmar­z­nięty, zlo­do­wa­ciały piach trzesz­czał pod sto­pami, gdy bie­gła po zata­cza­ją­cej łuk plaży. Fale pozo­sta­wiały na gład­kiej, zasko­ru­pia­łej powierzchni poszar­paną koronkę piany. Wysoko nad głową nie­zmor­do­wa­nie krzy­czały mewy.

Jej mię­śnie roz­grzały się i teraz, na trze­cim kilo­me­trze poran­nego dystansu poru­szały się płyn­nie jak dobrze naoli­wiona maszyna. Krok miała szybki i mia­rowy; z ust rów­no­mier­nie wydo­by­wały się białe chmurki odde­chu. W tym samym ryt­mie wcią­gała do płuc ostre, mroźne powie­trze.

Czuła się fan­ta­stycz­nie.

Na plaży wid­niały tylko jej wła­sne ślady, nakła­da­jące się na sie­bie, kiedy poko­ny­wała tam i z powro­tem łagodny łuk brzegu.

Gdyby chciała prze­biec swoje codzienne pięć kilo­me­trów w linii pro­stej, mogłaby prze­ciąć Wyspę Trzech Sióstr z jed­nego krańca na drugi w jej naj­szer­szym miej­scu. Ta myśl zawsze spra­wiała jej przy­jem­ność.

Ten mały skra­wek ziemi u wybrzeża Mas­sa­chu­setts nale­żał do niej. Każdy pagó­rek, każda ulica, urwi­sta skarpa i zatoczka. Zastępca sze­ryfa Ripley Todd czuła coś wię­cej niż przy­wią­za­nie do Wyspy Trzech Sióstr. Czuła się za nią odpo­wie­dzialna, za nią, za swoje mia­steczko i jego miesz­kań­ców.

Mogła już dostrzec pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca odbi­ja­jące się w oknach wysta­wo­wych skle­pów na High Street. Za parę godzin lokale zostaną otwarte, a na ulice wyle­gną ludzie, by zała­twiać swoje codzienne sprawy.

W stycz­niu ruch tury­styczny jest nie­wielki, tylko tro­chę gości przy­pły­nie pro­mem ze sta­łego lądu, żeby poza­glą­dać do skle­pów, wje­chać wysoko na klify, kupić świeże ryby na przy­stani. Zima jest tu przede wszyst­kim dla miej­sco­wych.

Zimę kochała naj­bar­dziej.

Tuż pod mia­stecz­kiem, tam, gdzie plaża docho­dzi do falo­chronu, zawró­ciła i ruszyła z powro­tem przez piach. Kutry rybac­kie sunęły po morzu, które przy­brało teraz kolor jasno­błę­kit­nego lodu. Zmieni się, kiedy w pełni wsta­nie dzień i ściem­nieje niebo. Zawsze fascy­no­wały ją nie­zli­czone barwy wody.

Zoba­czyła łódź Carla Maceya i malutką jak zabawka figurkę przy ste­rze, z unie­sioną ręką. Zasa­lu­to­wała w odpo­wie­dzi, nie prze­ry­wa­jąc biegu. Wyspa liczyła nie­spełna trzy tysiące sta­łych miesz­kań­ców, wszy­scy się więc znali.

Zwol­niła nieco kroku, nie tylko żeby ochło­nąć, ale i prze­dłu­żyć chwile samot­no­ści. Czę­sto bie­gała rano z Lucy, psem brata, ale tego ranka wymknęła się sama.

Sama. Tak bar­dzo lubiła samot­ność.

Poza tym chciała tro­chę roz­ja­śnić umysł. Nad wie­loma spra­wami powinna się zasta­no­wić. O nie­któ­rych wolała w tej chwili nie myśleć, na razie więc część kło­po­tów i pro­ble­mów odsu­nęła na bok. Wła­ści­wie to, z czym musi sobie pora­dzić, nie było pro­ble­mem. Nie można nazwać pro­ble­mem cze­goś, co daje czło­wie­kowi szczę­ście.

Jej brat wró­cił wła­śnie z podróży poślub­nej i nic nie spra­wiało jej więk­szej przy­jem­no­ści niż widok mło­dej pary, która za swoje szczę­ście omal nie zapła­ciła naj­wyż­szej ceny. Po wszyst­kim, co prze­szli, Ripley z rado­ścią patrzyła, jak czulą się do sie­bie w domu, w któ­rym ona i Zack wycho­wy­wali się od dzie­ciń­stwa.

W ciągu minio­nych mie­sięcy, od lata, kiedy gnana stra­chem Nell przy­była na Wyspę Trzech Sióstr i wresz­cie prze­stała ucie­kać, połą­czyła je praw­dziwa przy­jaźń. Przy­jem­nie było patrzeć, jak Nell roz­kwita – i staje się coraz tward­sza.

Pomi­ja­jąc jed­nak te sen­ty­men­talne głu­poty, myślała Rip, w tej idylli jest jedno ale: ona, Ripley Karen Todd.

Nowo­żeńcy nie­ko­niecz­nie chcą dzie­lić swoje miło­sne gniazdko z sio­strą pana mło­dego.

Ani przez chwilę nie myślała o tym przed ślu­bem; nie zda­wała sobie sprawy z sytu­acji nawet póź­niej, kiedy żegnali się z nią, wyjeż­dża­jąc na tydzień na Ber­mudy.

Dopiero gdy wró­cili, roz­ko­chani, w aurze mio­do­wego mie­siąca, jasno to sobie uświa­do­miła.

Młode mał­żeń­stwo potrze­buje pry­wat­no­ści. Trudno upra­wiać gorący, ostry seks na pod­ło­dze salonu, skoro ona, Ripley, może wpa­ro­wać do domu o każ­dej porze dnia i nocy.

Oczy­wi­ście żadne z nich nie poru­szało tego tematu. Ni­gdy by tego nie zro­bili. Mogą nosić na pier­siach order za takt i dobre maniery. W prze­ci­wień­stwie do niej. Jej koszuli, pomy­ślała, coś takiego nie grozi.

Zatrzy­mała się, pod­parła na ster­czą­cej skale i powtó­rzyła kilka ćwi­czeń roz­cią­ga­ją­cych mię­śnie i ścię­gna nóg.

Jej ciało było smu­kłe i har­mo­nijne jak ciało mło­dej tygry­sicy. Była z niego dumna. I pano­wała nad nim dosko­nale – drugi powód do dumy. Kiedy wyko­nała głę­boki skłon do przodu, nar­ciar­ska cza­peczka, którą wci­snęła na głowę, spa­dła na pia­sek, ciemne lśniące włosy roz­sy­pały się swo­bod­nie.

Wolała taką fry­zurę, bo nie wyma­gała regu­lar­nego strzy­że­nia ani ukła­da­nia. A to też pozwa­lało jej w pewien spo­sób pano­wać nad sytu­acją.

Oczy koloru butel­ko­wej zie­leni patrzyły prze­ni­kli­wie. Gdy przy­cho­dziła jej ochota, się­gała po tusz i kredki. Długo się zasta­na­wiała i w końcu doszła do wnio­sku, że w twa­rzy o nie­re­gu­lar­nych, kan­cia­stych rysach te oczy mogą się podo­bać.

Miała lekką wadę zgryzu, bo nie chciała nosić apa­ratu orto­don­tycz­nego, i sze­ro­kie czoło z nie­mal poziomą linią brwi odzie­dzi­czoną po Ripley­ach.

Nie dało się o niej powie­dzieć, że jest ładna. To słowo było zbyt łagodne, mogłaby je nawet uznać za obraź­liwe. Wolała myśleć, że jej twarz wyraża siłę i zmy­sło­wość. To, co może być atrak­cyjne dla męż­czy­zny. Oczy­wi­ście wtedy, kiedy to ona ma na to ochotę.

A to nie zda­rzyło się, jak stwier­dziła po namy­śle, już od paru mie­sięcy.

Czę­ściowo dla­tego, że trwały przy­go­to­wa­nia do ślubu i do wyjazdu i że dużo czasu poświę­ciła Zackowi i Nell, bo trzeba im było pomóc w skom­pli­ko­wa­nej praw­nie sytu­acji, by mogli się pobrać. Ale Ripley musiała przy­znać, że jest jesz­cze inna przy­czyna: iry­ta­cja i nie­po­kój – czuła je od Hal­lo­ween, kiedy pozwo­liła sobie uchy­lić pewne wewnętrzne zapory, które z pełną świa­do­mo­ścią zamknęła przed wie­loma laty.

Nic na to nie pora­dzę, myślała teraz. Zro­biła, co nale­żało. I nie ma zamiaru powta­rzać tego przed­sta­wie­nia. Bez względu na to, ile chłod­nych, wymu­szo­nych uśmie­chów pośle jej Mia Devlin.

Wspo­mnie­nie o Mii spra­wiło, że Ripley wró­ciła myślami do nur­tu­ją­cego ją pro­blemu.

Mia ma pusty domek. Wynaj­mo­wała go Nell, która wypro­wa­dziła się stam­tąd po ślu­bie z Zackiem. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo Ripley wzdra­gała się przed jaki­mi­kol­wiek kon­tak­tami z Mią – nawet tylko w inte­re­sach – żółty domek wyda­wał się naj­lep­szym wyj­ściem.

Był mały, ustronny, zwy­czajny.

Dobry pomysł, stwier­dziła Ripley i ruszyła w górę po wydep­ta­nych, drew­nia­nych stop­niach, które zako­sami pro­wa­dziły z plaży do domu. Roz­wią­za­nie wpraw­dzie iry­tu­jące, ale prak­tyczne. Chyba jed­nak nie zaszko­dzi roz­pusz­czać przez kilka dni wia­do­mość, że szuka domu do wyna­ję­cia. Być może coś – coś, co nie należy do Mii – spad­nie jej z nieba.

Zado­wo­lona z tego, co wymy­śliła, Ripley popę­dziła po scho­dach i wbie­gła na tylną werandę.

Nell na pewno już coś pie­cze, a w kuchni uno­szą się nie­biań­skie zapa­chy. To naj­więk­sza korzyść z nowej sytu­acji – ona, Ripley, nie musi już się zasta­na­wiać, co zro­bić na śnia­da­nie. Śnia­da­nie będzie po pro­stu stało na swoim miej­scu. Prze­pyszne, fan­ta­styczne, gotowe.

Się­gała do klamki, gdy przez szybę spo­strze­gła Zacka i Nell. Owi­jają się wokół sie­bie jak bluszcz wokół masztu, pomy­ślała. Świat dla nich nie ist­nieje.

– O rany.

Z lek­kim syk­nię­ciem zawró­ciła, po czym wkro­czyła na werandę, gło­śno gwiż­dżąc i hała­su­jąc. To da im czas, by się od sie­bie odkle­ili – taką przy­naj­mniej miała nadzieję.

Nie roz­wią­zy­wało to jed­nak zasad­ni­czego pro­blemu. Trzeba będzie w końcu jakoś doga­dać się z Mią.

*

Zamie­rzała zro­bić to niby przy­pad­kiem. Sądziła, że gdyby Mia zorien­to­wała się, jak bar­dzo zależy jej na żół­tym domku, na pewno by jej odmó­wiła.

Ta kobieta jest dia­bel­nie prze­korna.

Oczy­wi­ście naj­le­piej byłoby popro­sić Nell o pomoc. Mia ma do niej sła­bość. Ale pomysł wyko­rzy­sty­wa­nia kogoś, by sobie coś uła­twić, ziry­to­wał Ripley. Zaj­rzy po pro­stu do księ­garni Mii, tak jak nie­mal co dzień od czasu, gdy Nell zajęła się pro­wa­dze­niem kuchni w połą­czo­nej ze skle­pem kawiarni.

W ten spo­sób za jed­nym zama­chem strzeli sobie porządny lunch i zała­twi chatę.

Szła po High Street ener­gicz­nym i śpiesz­nym kro­kiem, raczej dla­tego, że chciała mieć już sprawę z głowy niż z powodu pory­wi­stego wia­tru. Szar­pał jej dłu­gie pro­ste włosy, zwią­zane w koń­ski ogon, który zwy­kle wypusz­czała przez otwór z tyłu czapki.

Sta­nęła dopiero pod szyl­dem „Kawiar­nia i Książki” i zaci­snęła wargi.

Mia zmie­niła deko­ra­cję na wysta­wie. Mały pod­nó­żek ozdo­biony frędz­lami, miękko udra­po­wana tka­nina w głę­bo­kiej czer­wieni, grube, czer­wone świece w wyso­kich lich­ta­rzach – i kilka z pozoru przy­pad­kowo poło­żo­nych ksią­żek. Wie­dząc, że Mia ni­gdy niczego nie robi przy­pad­kowo, Ripley musiała przy­znać, że całość tchnie cie­płem domo­wego zaci­sza. I roz­ta­cza nie­sły­cha­nie deli­katną, led­wie wyczu­walną aurę seksu.

Na dwo­rze jest zimno, mówiła kom­po­zy­cja w oknie. Wejdź, kup książkę i zabierz ją do przy­tul­nego domu.

Co by powie­dzieć o Mii – a Ripley mogła powie­dzieć wiele – ta kobieta znała się na swoim biz­ne­sie.

Weszła do środka, w cie­płym wnę­trzu odru­chowo odwi­ja­jąc szal. Ciem­no­nie­bie­skie regały wypeł­nione były książ­kami, ele­gancko jak w salo­nie. Za szkłem stały śliczne bibe­loty, w kominku migo­tał zło­ci­sty pło­mień, a kolejna, tym razem błę­kitna tka­nina, zdo­biła jeden z głę­bo­kich, wygod­nych foteli.

Tak, pomy­ślała Ripley, Mia zna się na rze­czy.

Na pół­kach stały świece roz­ma­itych kształ­tów i wiel­ko­ści. Głę­bo­kie wazy wypeł­nione były wypo­le­ro­wa­nymi kamy­kami i krysz­ta­łami. Tu i ówdzie poroz­sta­wiano kolo­rowe pudła z kar­tami do tarota i jakieś runiczne napisy.

Sub­telna jak zawsze, z prze­ką­sem zauwa­żyła Ripley. Mia nie roz­gła­szała, że to miej­sce jest wła­sno­ścią cza­row­nicy, ale też tego nie ukry­wała, budząc zain­te­re­so­wa­nie zarówno tury­stów, jak i sta­łych miesz­kań­ców. Ripley potra­fiła sobie wyobra­zić, jak to wpływa na zyski firmy.

Nie jej sprawa.

Za dużym, rzeź­bio­nym kon­tu­arem, przy kasie, Lulu, prawa ręka Mii, wystu­kała wpłatę od klienta, po czym przyj­rzała się Ripley znad lekko opusz­czo­nych oku­la­rów w srebr­nej oprawce.

– Szu­kasz dziś cze­goś dla ducha i dla ciała?

– Nie, mój duch i tak żyje już zbyt inten­syw­nie.

– Kto dużo czyta, dużo wie.

– Ja wiem wszystko. – Ripley wyszcze­rzyła zęby.

– Ni­gdy w to nie wąt­pi­łam. Przy­szła nowość w dosta­wie w tym tygo­dniu, coś w twoim guście. Sto jeden spo­so­bów pod­ry­wa­nia, uni­seks.

– Lu. – Ripley unio­sła brwi, pod­cho­dząc do scho­dów na pię­tro. – Ja to już prze­ra­bia­łam.

Lulu zachi­cho­tała.

– Nie widzia­łam cię w żad­nym towa­rzy­stwie, ostat­nio! – zawo­łała.

– Nie mia­łam ochoty na żadne towa­rzy­stwo, ostat­nio.

Na pię­trze było jesz­cze wię­cej ksią­żek i wię­cej szpe­ra­ją­cych w nich klien­tów. Ale tu przy­cią­gała ludzi przede wszyst­kim kawiar­nia. Ripley czuła już aro­mat zupy – inten­sywny i korzenny.

Poranny tłum, który poże­rał babeczki, rożki i cokol­wiek jesz­cze przy­go­to­wała Nell, ustę­po­wał teraz miej­sca ama­to­rom lun­chu. W takie dni jak dzi­siaj, myślała Ripley, ludzie szu­kają naj­pierw cze­goś kon­kret­nego i cie­płego, a dopiero potem mogą poła­ko­mić się na jakiś kuszący deser.

Uważ­nie obej­rzała zawar­tość gabloty i wes­tchnęła. Pty­sie z kre­mem. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie prze­pu­ści pty­siom z kre­mem, nawet gdyby ślinka mu cie­kła na eklerki, tarty, kru­che cia­steczka i cia­sto skła­da­jące się z wielu warstw cze­goś, co nie­chyb­nie jest słod­kie i roz­koszne jak grzech.

Za gablotą pełną pokus stała artystka, cze­ka­jąc na zamó­wie­nia. Miała oczy w odcie­niu głę­bo­kiego, czy­stego błę­kitu i krót­kie, jasne włosy wokół twa­rzy pro­mie­niu­ją­cej zdro­wiem i dobrym samo­po­czu­ciem. Na jej policz­kach poja­wiły się miłe dołeczki, kiedy roze­śmiała się i wska­zała klien­towi miej­sce przy sto­liku pod oknem.

Mał­żeń­stwo, pomy­ślała Ripley, dobrze nie­któ­rym służy. A naj­wy­raź­niej dobrze służy Nell Chan­ning Todd.

– Wyglą­dasz super – powie­działa.

– I tak też się czuję. Wydaje mi się, że czas bie­gnie szyb­ciej. Dziś jest zupa mine­strone, a kanapka…

– Tylko zupa – prze­rwała jej Ripley – bo do pełni szczę­ścia potrzebny mi będzie jesz­cze ptyś z kre­mem. A do tego kawa.

– Już się robi. Na kola­cję upiekę szynkę – dodała. – Nie opy­chaj się więc pizzą przed powro­tem do domu.

– Jasne. – Ripley przy­po­mniała sobie, co ją tu spro­wa­dziło. Prze­stą­piła z nogi na nogę i rozej­rzała się uważ­nie. – Nie widzia­łam dziś Mii.

– Jest w biu­rze. – Nell zaczerp­nęła cho­chlą zupy, a na tale­rzyku poło­żyła świe­żutki kro­kie­cik. – Pew­nie zaraz się tu zjawi. Tak szybko wyszłaś dziś z domu, że nie zdą­ży­ły­śmy poga­dać. Coś się dzieje?

– Nie, nic. – Ripley czuła, że zała­twia­nie prze­pro­wadzki bez wcze­śniej­szej roz­mowy z Nell byłoby nie­tak­tem, ale zupeł­nie sobie nie radziła z tego rodzaju dyplo­ma­cją.

– A gdy­bym tak zabrała to do kuchni? – spy­tała. – Mogła­byś poga­dać ze mną, nie prze­ry­wa­jąc pracy.

– Jasne. Chodźmy.

Nell sama prze­nio­sła naczy­nia i sztućce, i roz­ło­żyła je sta­ran­nie na kuchen­nym stole. – Naprawdę nic się nie stało?

– Słowo daję, że nie – zapew­niła Ripley. – Zro­biło się cho­ler­nie zimno. Chyba oboje z Zackiem żału­je­cie, że nie zosta­li­ście na połu­dniu aż do wio­sny?

– Mio­dowy mie­siąc udał się nam fan­ta­stycz­nie. – Na samo wspo­mnie­nie poczuła cie­pło. – Jed­nak naj­le­piej mi w domu. – Otwo­rzyła lodówkę i wyjęła miskę z sałatką. – Tutaj jest cały mój świat – mówiła, opie­ra­jąc miskę o bio­dro – Zack, rodzina, przy­ja­ciele, wła­sny kąt. Jesz­cze rok temu ni­gdy bym nie uwie­rzyła, że będę mogła tak spo­koj­nie roz­ma­wiać, wie­dząc, że za godzinkę pójdę sobie do domu.

– Zapra­co­wa­łaś na to.

– Wiem. – Oczy Nell pociem­niały i Ripley dostrze­gła w nich odbi­cie jej wewnętrz­nej siły, siły nie doce­nia­nej przez nikogo, łącz­nie z samą Nell. – Ale nie byłam sama. – Wysoki dźwięk dzwonka przy­po­mniał, że ktoś czeka przy ladzie. – Jedz już, bo ci zupa wysty­gnie.

I wyszła, wita­jąc klienta już od drzwi.

Ripley zaczęła jeść. Przy pierw­szym łyku wznio­sła z zachwytu oczy do nieba. Teraz liczy się tylko jedze­nie, całą resztę można odło­żyć na potem.

Nie zja­dła nawet połowy, gdy usły­szała, jak Nell woła Mię.

– Ripley jest w kuchni. Ma do cie­bie jakąś sprawę.

Jasna cho­lera! Ripley pochy­liła się nad miseczką, wio­słu­jąc pil­nie.

– No pro­szę! Ależ czuj się jak u sie­bie!

Mia Devlin, z rudą grzywą wło­sów spły­wa­ją­cych na ramiona dłu­giej, zie­lo­nej sukni, opie­rała się wdzięcz­nie o fra­mugę drzwi. Była cudow­nie piękna. Kolor szminki na jej wydat­nych ustach był rów­nie krzy­kliwy jak jej wło­sów, a szare oczy miały barwę dymu wzno­szą­cego się przy cza­ro­dziej­skich obrzę­dach.

Badaw­czo i jakby kpiąco przy­glą­dała się Ripley.

– Oczy­wi­ście, że tak wła­śnie się czuję. – Ripley nie prze­ry­wała jedze­nia. – Myśla­łam, że o tej porze kuch­nia należy do Nell. Gdyby było ina­czej, na pewno zna­la­zła­bym w zupie sierść nie­to­pe­rza albo zęby smoka.

– Bar­dzo ciężko o zęby smoka o tej porze roku. Czym mogę słu­żyć, pani wła­dzo?

– Niczym. Ale przy­szło mi do głowy, żeby zro­bić coś dla cie­bie.

– Zamie­niam się cała w słuch. – Mia, smu­kła i wysoka, pode­szła do stołu i usia­dła.

Ripley zauwa­żyła, że nosi ulu­bione pan­to­fle na cie­niut­kich jak igła obca­sach. Ni­gdy nie mogła zro­zu­mieć kobiet, które z wła­snej woli, bez żad­nego przy­musu, pod­da­wały swoje stopy tak wymyśl­nym tor­tu­rom.

Odła­mała kawa­łek kru­chego cia­sta i schru­pała je z ape­ty­tem.

– Stra­ci­łaś loka­torkę, od czasu gdy Nell wyszła za Zacka. Wiem, że nie wyna­ję­łaś jesz­cze swo­jego żół­tego domku, ale może ci pomogę, bo szu­kam cze­goś dla sie­bie.

– Naprawdę? – Zain­try­go­wana Mia też odła­mała sobie tro­chę cia­sta z tale­rzyka Ripley.

– Hej, ja za to płacę!

Nie zwra­ca­jąc na nią uwagi, Mia wło­żyła cia­sto do ust.

– W domu zro­biło się za cia­sno?

– Dom jest wielki. – Ripley wzru­szyła ramio­nami, usu­wa­jąc resztę cia­sta z zasięgu ręki Mii. – Cho­dzi o to, że twój stoi nie­wy­ko­rzy­stany. Jest przy­tulny i malutki, a mnie wiele nie trzeba. Mogła­bym go wyna­jąć.

– Co wyna­jąć? – spy­tała Nell, która wła­śnie weszła do kuchni i otwarła lodówkę, żeby wyjąć potrzebne jej skład­niki kanapki.

– Żółty domek – powie­działa Mia. – Ripley szuka domu dla sie­bie.

– Och, prze­cież… – Nell odwró­ciła się. – Prze­cież masz wła­sny dom. I nas.

– Nie róbmy pro­blemu. – Rip zdała sobie sprawę, że nale­żało spo­tkać się z Mią w cztery oczy, ale było już za późno. – Po pro­stu pomy­śla­łam, że byłoby faj­nie mieć coś wła­snego, a że Mia aku­rat miała kło­pot…

– Wprost prze­ciw­nie – spo­koj­nie odparła Mia. – Wcale nie mam kło­potu.

– Więc skoro nie chcesz, żebym ci pomo­gła… – Ripley roz­ło­żyła ręce. – Trudno, nie moje zmar­twie­nie.

– To ład­nie, że o mnie pamię­ta­łaś. – Głos Mii był słodki jak miód, co ni­gdy nie wró­żyło niczego dobrego. – Ale tak się zło­żyło, że wła­śnie umó­wi­łam się z nowym loka­to­rem. Dosłow­nie dzie­sięć minut temu.

– Gówno prawda. Byłaś u sie­bie w biu­rze, a Nell nikogo tam nie widziała.

– Umó­wi­łam się tele­fo­nicz­nie – cią­gnęła Mia – z dok­to­rem z Nowego Jorku, który chce wyna­jąć domek na trzy mie­siące. Zawar­li­śmy pisemną umowę. Fak­sem. To chyba cię uspo­koi.

Ripley nie potra­fiła ukryć iry­ta­cji.

– Już powie­dzia­łam: nie moje zmar­twie­nie. Ale czego, u dia­bła, będzie ten dok­tor szu­kał na naszej wyspie przez trzy mie­siące? Prze­cież mamy tu wła­snego leka­rza.

– On nie jest leka­rzem. To nauko­wiec. A skoro cię to tak inte­re­suje, będzie tutaj pra­co­wał. Dok­tor Booke bada zja­wi­ska para­nor­malne i chciałby spę­dzić tro­chę czasu na wyspie stwo­rzo­nej przez cza­row­nice.

– Pie­przony dupek.

– Jak zawsze zwięźle. – Roz­ba­wiona Mia wstała. – Zro­bi­łam swoje, a teraz muszę pójść spraw­dzić, czy uda­łoby mi się wnieść tro­chę rado­ści w czy­jeś życie. – Pode­szła do drzwi i zatrzy­mała się na moment, zanim się odwró­ciła. – Aha, Ripley, on przy­jeż­dża jutro. Jestem pewna, że byłby zachwy­cony, gdyby mógł cię poznać.

– Trzy­maj tych two­ich porą­ba­nych łow­ców duchów z dala ode mnie. I niech ich szlag trafi. – Ripley wepchnęła do ust ogromny kawał pty­sia z kre­mem. – Też sobie zna­la­zła.

– Pocze­kaj, jesz­cze nie wychodź. – Nell wzięła do ręki talerz z zamó­wio­nym daniem. – Peg przy­cho­dzi o pią­tej. Chcia­ła­bym z tobą poga­dać.

– Mam patrol.

– Tylko chwilę. Pro­szę.

– Cał­kiem mi ode­brała ape­tyt – poskar­żyła się Ripley, mimo to jed­nak pożarła pty­sia do końca.

*

Po kwa­dran­sie była już na ulicy. Nell nie odstę­po­wała jej na krok.

– Musimy o tym poroz­ma­wiać.

– Nell, to nic takiego. Po pro­stu pomy­śla­łam…

– Oczy­wi­ście, pomy­śla­łaś – Nell nacią­gnęła na uszy weł­nianą czapkę – ale niczego nie powie­dzia­łaś ani mnie, ani Zackowi. Chcia­ła­bym wie­dzieć, dla­czego ci się wydaje, że nie możesz zostać w swoim wła­snym domu.

– No, dobra. – Ripley wło­żyła oku­lary prze­ciw­sło­neczne i zgar­biła się. Szły teraz High Street w stronę poste­runku. – Po pro­stu pomy­śla­łam, że ludziom po ślu­bie należy się tro­chę pry­wat­no­ści.

– Dom jest duży. Nie wcho­dzimy sobie wza­jem­nie w drogę. Gdy­byś była doma­torką, mogła­bym od biedy zro­zu­mieć, że kiep­sko się czu­jesz, bo pano­szę się w kuchni.

– To aku­rat naj­mniej mnie mar­twi.

– No wła­śnie. Prze­cież nie gotu­jesz. A może sobie wyobra­żasz, że nie cier­pię goto­wać dla cie­bie?

– Wcale tak nie myślę. I jestem ci bar­dzo wdzięczna, Nell, naprawdę.

– A więc za wcze­śnie wstaję?

– Nie.

– Masz pre­ten­sję, że zaję­łam jeden pokój na biuro dla mojej firmy cate­rin­go­wej?

– Skądże, nikt go nie uży­wał. – Ripley czuła się tak, jakby okła­dano ją aksa­mitną pałką. – Zro­zum wresz­cie, że tu nie cho­dzi ani o goto­wa­nie, ani o zajęte pokoje, ani nawet o twój szo­ku­jący zwy­czaj zry­wa­nia się przed świ­tem. Cho­dzi o seks.

– Co takiego?

– Ty i Zack upra­wia­cie seks.

Nell przy­sta­nęła i wykrę­ciła szyję, jakby chciała dokład­nie przyj­rzeć się twa­rzy Ripley.

– To fakt, nie prze­czę. I to dość czę­sto.

– No więc sama widzisz.

– Ripley, zanim ofi­cjal­nie wpro­wa­dzi­łam się do tego domu, też czę­sto kocha­li­śmy się z Zackiem. I nie było to wtedy dla cie­bie pro­ble­mem.

– To co innego. Wtedy to był zwy­czajny seks, a teraz jest mał­żeń­ski.

– Jasne. Ale mogę cię zapew­nić, że to odbywa się dokład­nie tak samo.

– Ha, ha! – Ripley pomy­ślała, że Nell naprawdę bar­dzo się zmie­niła, kie­dyś bała się każ­dej sprzeczki.

Ale to już minęło.

– Zgo­dzisz się, że to nie­nor­malne? Bawi­cie się z Zackiem w te rze­czy i nie­ustan­nie macie mnie na karku. A gdyby wam się zachciało tanga na leżąco na dywa­nie w jadalni? Albo kola­cji na golasa?

– To pierw­sze rze­czy­wi­ście już zali­czy­li­śmy, a teraz poważ­nie przy­mie­rzam się do dru­giego. – Nell deli­kat­nie pogła­skała ramię Ripley. – Nie chcę, żebyś się wypro­wa­dziła.

– O Jezu, Nell, to prze­cież mała wyspa. Nie będzie trudno do mnie dotrzeć, obo­jęt­nie gdzie zamiesz­kam.

– Nie chcę, żebyś się wypro­wa­dziła – powtó­rzyła. – I mówię to od sie­bie, a nie w imie­niu Zacka. Możesz z nim poroz­ma­wiać osobno i dowie­dzieć się, co on sam o tym myśli. Ripley… Ja ni­gdy nie mia­łam sio­stry.

– O rany. – Przy­dały się ciemne oku­lary. – Nie roz­kle­jaj się, a przy­naj­mniej nie tutaj, na ulicy.

– Nic na to nie pora­dzę. Lubię wie­dzieć, że tam jesteś i że zawsze mogę z tobą poga­dać. Spę­dzi­łam tylko parę dni z two­imi rodzi­cami, kiedy przy­je­chali na wesele, ale teraz gdy już ich znam i gdy mam cie­bie, czuję się znów w rodzi­nie. Dla­czego dalej nie mogłoby być tak samo, przy­naj­mniej na razie?

– Czy Zack kie­dy­kol­wiek ci cze­goś odma­wia, gdy wle­piasz w niego te nie­bie­skie śle­pia?

Oczy Nell się roze­śmiały.

– Ni­gdy, jeżeli wie, że to jest dla mnie naprawdę ważne. A jeśli się nie wypro­wa­dzisz, mogę ci obie­cać, że kiedy zasta­niesz nas upra­wia­ją­cych seks, udamy, że nie jeste­śmy mał­żeń­stwem.

– To już lepiej. Tak czy ina­czej, skoro ten buc z Nowego Jorku zgar­nął mi domek spod nosa, muszę na razie odpu­ścić. – Wes­tchnęła ciężko. – Badacz zja­wisk para­nor­mal­nych, ja cię kręcę. Dok­tor. – Drwiny popra­wiały jej nastrój. – Debilny dok­tor. Mia wyna­jęła mu dom tylko po to, żeby mnie spła­wić.

– Wąt­pię, lecz jestem pewna, że ucie­szyła się z dodat­ko­wego dochodu. Bar­dzo bym chciała, żeby­ście wresz­cie prze­stały się wciąż na sie­bie boczyć. Mia­łam już nadzieję, że po tym… po tym, co zaszło pod­czas Hal­lo­ween, sta­ły­ście się na powrót przy­ja­ciół­kami.

Ripley nagle zesztyw­niała.

– Wszyst­kie zro­bi­ły­śmy to, co nale­żało. Ale z tym już koniec. Jeśli cho­dzi o mnie, nic się nie zmie­niło.

– Skoń­czył się tylko pewien etap – szybko spro­sto­wała Nell. – Jeśli legenda…

– Legenda to jeden wielki hum­bug. – Sama myśl o tym psuła Ripley humor.

– Jed­nak my nie jeste­śmy hum­bu­giem. Ani to, co jest w nas.

– To wyłącz­nie moja sprawa, co zro­bię z tym, co jest we mnie. Nie wty­kaj w to nosa, Nell.

– W porządku. – Kiedy Nell uści­snęła dłoń Ripley, obie nawet przez ręka­wiczki poczuły, jak prze­sko­czyła iskra ener­gii. – Spo­tkamy się przy kola­cji.

Ripley, zaci­ska­jąc pięść, patrzyła za odcho­dzącą Nell. Wciąż czuła mro­wie­nie. Pod­stępna mała cza­row­nica, pomy­ślała.

Była pełna podziwu.

*

Sny poja­wiały się późną nocą, kiedy jej umysł otwie­rał się, a wola drze­mała. W dzień mogła zaprze­czać, zabra­niać sobie trwa­nia przy pod­ję­tej przed kil­ku­na­stu laty decy­zji.

Ale sny nie pod­da­wały się jej woli i błą­dziły po manow­cach.

W snach stała na plaży, samotna w obli­czu groź­nie pię­trzą­cych się fal. Pod ośle­płym nie­bem. Czarne i zawzięte, waliły o brzeg jak tysiące ude­rzeń sza­le­ją­cego serca.

Świa­tło dawały tylko węże bły­ska­wic prze­ci­na­jące ciem­ność, gdy wzno­siła ręce, zaś bijący od niej blask miał barwę złota prze­cho­dzącą w mor­der­czą czer­wień.

Nie usta­wało wycie wia­tru.

Jego wście­kłość, bez­li­to­sna, nie­ujarz­miona siła, poru­szały ją głę­boko, prze­dziw­nie pod­nie­cały. Była teraz poza pra­wem, poza wszel­kimi nor­mami.

I pozba­wiona nadziei.

Tylko jakaś jej cząstka, wciąż roze­dr­gana, roniła gorz­kie łzy z powodu straty.

Zro­biła, co nale­żało, a teraz przy­szła pora na pomstę krzywd. Śmierć za śmierć. Krąg ufor­mo­wany przez nie­na­wiść. Po trzy­kroć.

Wydała okrzyk triumfu, czu­jąc, jak wypeł­nia ją mroczny dym magii, który spla­mił i zdła­wił to, czym była wcze­śniej, to, w co wie­rzyła i co przy­się­gała.

Tak jest lepiej, myślała, a jej zło­żone dło­nie drżały od mocy i pra­gnie­nia. Wobec twar­dej potęgi teraź­niej­szo­ści prze­szłość była zwiot­czała, miękka i blada.

Teraz może wszystko. Może brać i może pano­wać. Nikt i nic jej nie powstrzyma.

Wiro­wała po pia­sku w sza­lo­nym tańcu, z rękami roz­po­star­tymi jak skrzy­dła, z wło­sami wiją­cymi się jak węże. Roz­ko­szo­wała się śmier­cią mor­dercy jej sio­stry, ostrym zapa­chem prze­la­nej przez sie­bie krwi i była pewna, że ni­gdy jesz­cze nie czuła się tak zaspo­ko­jona.

Jej śmiech jak wystrze­lony pocisk strza­skał czarną misę nieba. Mroczna ulewa spa­dała na pia­sek, sycząc, jakby z nieba lał się żrący kwas.

Wzy­wał ją.

Jego głos prze­bi­jał się przez sza­leń­stwo tej nocy i przez jej wła­sną wście­kłość. Pło­nąca w niej iskierka usi­ło­wała roz­pa­lić się w pło­mień.

Widziała go, cień, który chciał do niej dotrzeć, zma­ga­jąc się z wichurą i desz­czem. Miłość sza­mo­tała się i łkała w osty­głym sercu.

– Odejdź! – Jej grzmiący krzyk wstrzą­snął świa­tem.

A jed­nak wciąż się zbli­żał, wycią­ga­jąc ku niej ręce, żeby ją zła­pać i porwać. Przez chwilę w mroku nocy widziała nawet błysk jego oczu. Czy­tała w nich miłość i strach.

Z nieba runęła ogni­sta, mie­niąca się zło­tem i czer­wie­nią włócz­nia. Znów krzy­czała, czu­jąc, jak bucha w niej wewnętrzny pło­mień. I wtedy prze­szyło go ostrze włóczni.

Umie­rała razem z nim. Powra­cał do niej ten sam ból i strach, który sama wysłała w ciem­no­ści. Wra­cał po trzy­kroć.

Świa­tło w niej zga­sło. Czuła tylko pustkę i chłód.

Rozdział 2

Nie wyróż­niał się spo­śród pozo­sta­łych pasa­że­rów promu. Wiatr szar­pał połami jego dłu­giego płasz­cza i roz­wie­wał mu włosy. Miały pospo­lity odcień ciem­no­blond, nic szcze­gól­nego.

Nie zapo­mniał się ogo­lić, a przy gole­niu zaciął się tylko dwa razy, tuż pod mocno zary­so­waną linią szczęki.

Apa­ra­tem foto­gra­ficz­nym o dłu­gim obiek­ty­wie pró­bo­wał utrwa­lić widoki zbli­ża­ją­cej się wyspy.

Na skó­rze wciąż nosił ślady tro­pi­kal­nej opa­le­ni­zny z Bor­neo. Pod­kre­ślała świe­tli­sty brąz jego oczu w kolo­rze świe­żego miodu. Miał poczciwą, może odro­binę zbyt pocią­głą twarz i pro­sty, cienki nos.

Zapad­nięte policzki zwra­cały uwagę zwłasz­cza wtedy, gdy pochło­nięty pracą całymi tygo­dniami zapo­mi­nał o regu­lar­nych posił­kach. Nada­wało mu to intry­gu­jący wygląd uczo­nego ascety.

Zmy­słowe usta zdra­dzały skłon­ność do śmie­chu.

Był szczu­pły, może nawet chudy.

I tro­chę nie­zgrabny.

Musiał mocno chwy­cić barierkę, żeby nie wyle­cieć za burtę roz­ko­ły­sa­nego promu. Oczy­wi­ście, za daleko się wychy­lił, lecz zaprząt­nięty myślami zapo­mi­nał o nie­bez­pie­czeń­stwie.

Zła­pał rów­no­wagę i się­gnął do kie­szeni płasz­cza po gumę do żucia.

Gumy nie było, ale zna­lazł jakieś stare dropsy, parę pomię­tych kar­tek z notesu, bilet – obej­rzał go ze zdzi­wie­niem, bo nie pamię­tał, kiedy ostatni raz był w kinie – i osłonę obiek­tywu, któ­rej tak długo szu­kał.

Zado­wo­lił się cytry­no­wym drop­sem i patrzył na wyspę.

Dys­ku­to­wał z sza­ma­nem w Ari­zo­nie, w górach Sied­mio­grodu odwie­dził czło­wieka, który poda­wał się za wam­pira, a po god­nym ubo­le­wa­nia incy­den­cie w Mek­syku został wyklęty przez brujo – tam­tej­szego cza­row­nika. W małym domku w Korn­wa­lii miesz­kał z duchami, w Rumu­nii zaś gro­ma­dził mate­riały na temat wie­rzeń i rytu­ałów nekro­man­tów.

Od dwu­na­stu lat MacAl­li­ster Booke był bada­czem i świad­kiem tego, co nie­moż­liwe. Pro­wa­dził wywiady z cza­row­ni­cami, duchami, wil­ko­ła­kami, z ludźmi nawie­dzo­nymi przez przy­by­szów z kosmosu i okul­ty­stami. W dzie­więć­dzie­się­ciu ośmiu pro­cen­tach przy­pad­ków wykry­wał oszu­stwo lub przy­wi­dze­nie. A pozo­stałe dwa pro­cent – no cóż, wystar­czało, by pod­trzy­mać jego cie­ka­wość.

To było coś wię­cej niż wiara w sprawy nad­przy­ro­dzone – pod­po­rząd­ko­wał temu całe życie.

Teraz zapa­lił się do pomy­słu, by spę­dzić kilka mie­sięcy na skrawku lądu, oddzie­lo­nego – jak głosi legenda – od Mas­sa­chu­setts przez trzy cza­row­nice, które zna­la­zły na nim schro­nie­nie.

Poświę­cił sporo czasu Wyspie Trzech Sióstr, szu­ka­jąc wszel­kich infor­ma­cji o Mii Devlin, żyją­cej tam współ­cze­snej cza­row­nicy. Nie obie­cy­wała, że zgo­dzi się na wywiad, i nie robiła nadziei, że zapre­zen­tuje mu swoje umie­jęt­no­ści, liczył jed­nak, że na miej­scu jakoś się z nią dogada.

Ktoś, kto umiał prze­ko­nać dru­idów, by dopu­ścili go do swo­ich obrzę­dów, zapewne potrafi też namó­wić samotną cza­row­nicę, by mu poka­zała, jak dzia­łają jej zaklę­cia.

A poza tym mógł jej zapro­po­no­wać trans­ak­cję. Miał coś, co z całą pew­no­ścią musi się wydać inte­re­su­jące nie tylko jej, ale i każ­demu obję­temu klą­twą sprzed trzech wie­ków.

Pod­niósł znów do oczu kamerę, szu­ka­jąc naj­lep­szego kadru dla wzno­szą­cej się na ska­łach smu­kłej, bia­łej latarni mor­skiej i przy­cup­nię­tego u jej pod­nóża sta­rego kamien­nego domu. Wie­dział, że wła­śnie tam, wysoko nad mia­stecz­kiem, w pobliżu gęstego zagaj­nika mieszka Mia.

Wie­dział też, że jest wła­ści­cielką przy­no­szą­cej nie­zły dochód księ­garni. Prak­tyczna cza­row­nica, pomy­ślał, która, jak wszystko na to wska­zuje, potrafi się nie­źle urzą­dzić i w magicz­nym, i w cał­kiem real­nym świe­cie.

Nie mógł się już docze­kać spo­tka­nia z Mią.

Bucze­nie syreny przy­po­mniało, że pora szy­ko­wać się do zej­ścia na ląd. Pod­szedł do swo­jego land rovera, scho­wał apa­rat do torby i posta­wił ją obok innych bagaży na tyl­nym sie­dze­niu.

Osłona obiek­tywu pozo­stała tam, gdzie była – w kie­szeni płasz­cza. Znowu o niej zapo­mniał.

Ostat­nie minuty wyko­rzy­stał na spo­rzą­dze­nie notatki do swo­jego dzien­nika.

Przy­jemna podróż pro­mem – sło­necz­nie i chłodno. Zro­bi­łem sporo zdjęć wyspy w róż­nych uję­ciach, ale będę jesz­cze musiał wyna­jąć łódź, żeby sfo­to­gra­fo­wać ją od strony oce­anu.

Z geo­gra­ficz­nego i topo­gra­ficz­nego punktu widze­nia Wyspa Trzech Sióstr nie jest niczym oso­bli­wym. Ma powierzch­nię około pięt­na­stu kilo­me­trów kwa­dra­to­wych i liczy nie­spełna trzy tysiące miesz­kań­ców, to głów­nie rybacy i osoby zatrud­nione w usłu­gach tury­stycz­nych. Jest tu mała piasz­czy­sta plaża, liczne zatoki i groty. Część wyspy pora­sta las, w któ­rym żyją jele­nie wir­gi­nij­skie, kró­liki i szopy. Prze­waża typowe ptac­two mor­skie, ale w lesi­stej czę­ści wystę­pują też sowy, jastrzę­bie i gatu­nek wiel­kiego dzię­cioła.

Więk­szość lud­no­ści mieszka w jedy­nym na wyspie mia­steczku lub w jego pobliżu, w pro­mie­niu kilo­me­tra; zda­rzają się jed­nak poło­żone dalej poje­dyn­cze domy i pen­sjo­naty.

Wygląd wyspy nie wska­zuje na to, by była ona tere­nem wystę­po­wa­nia zja­wisk para­nor­mal­nych. Moje doświad­cze­nie mówi mi jed­nak, że pozory nie mogą zastą­pić dowo­dów.

Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­kam na spo­tka­nie z panią Devlin i na roz­po­czę­cie badań.

Poczuł słaby wstrząs, gdy prom dobił do nabrzeża, ale nie pod­niósł oczu i pisał dalej.

Zej­ście na ląd. Wyspa Trzech Sióstr. 6 stycz­nia 2002 r.

Spoj­rzał na zega­rek.

Dwu­na­sta zero trzy.

*

Ulice mia­steczka były schludne, wyglą­dały jak z obrazka w ksią­żeczce dla dzieci. Ruch samo­cho­dowy – mini­malny. Mac jechał powoli, reje­stru­jąc waż­niej­sze punkty na taśmie dyk­ta­fonu. Potra­fił odna­leźć w dżun­gli sta­ro­żytne ruiny Majów, posłu­gu­jąc się mapką nagry­zmo­loną na zmię­tej ser­wetce, lecz na miej­skich uli­cach natych­miast tra­cił orien­ta­cję i zapo­mi­nał adre­sów. Bank, poczta, mar­ket, aha, jesz­cze piz­ze­ria!

Bez trudu zna­lazł wolne miej­sce i zapar­ko­wał o parę kro­ków od lokalu Kawiar­nia i Książki. Od razu mu się spodo­bało – okno wysta­wowe, widok na morze. Się­gnął po nese­ser, ot tak, na wszelki wypa­dek wrzu­cił do niego dyk­ta­fon i wysiadł.

Wnę­trze zro­biło na nim jesz­cze lep­sze wra­że­nie. Ogień wesoło trza­ska­jący w kamien­nym kominku, wielki kon­tuar ozdo­biony rzeź­bio­nymi księ­ży­cami i gwiaz­dami. Sie­dem­na­sty wiek, uznał, kwa­li­fi­ko­wa­łoby się do muzeum. Mia Devlin naj­wy­raź­niej ma gust i talent.

Ruszył ku kon­tu­arowi, za któ­rym na wyso­kim krze­śle sie­działa malutka, podobna do gnoma kobieta, ale nim doszedł, kątem oka zauwa­żył jakiś ruch, coś kolo­ro­wego. Spo­mię­dzy rega­łów wyszła uśmiech­nięta Mia.

– Dzień dobry. Czym mogę słu­żyć?

W pierw­szej chwili zaparło mu dech.

– Jestem, eee, hmm… Szu­kam pani Devlin. Mii Devlin.

– Wła­śnie ją pan zna­lazł. – Pode­szła do niego z wycią­gniętą ręką. – Pan MacAl­li­ster Booke?

– Tak. – Miała długą i wąską dłoń, a pier­ścionki poły­ski­wały na jej tle jak klej­noty na jedwa­biu. Bał się, żeby nie ści­snąć jej za mocno.

– Witam na Wyspie Trzech Sióstr. Zapra­szam na górę. Pro­po­nuję fili­żankę kawy, a może lunch? Kawiar­nia i książki to nasza duma.

– Rze­czy­wi­ście, chęt­nie zjadł­bym lunch. Sły­sza­łem wiele dobrego o pani fir­mie.

– Świet­nie. Mam nadzieję, że podróż odbyła się bez przy­gód?

Na razie bez, pomy­ślał.

– Dzię­kuję, wszystko w porządku. – Szedł za nią po scho­dach. – Podoba mi się ten lokal.

– Mnie też. – Przez ramię posłała mu uśmiech, mógł więc jesz­cze raz spoj­rzeć na jej zachwy­ca­jącą twarz w zmy­sło­wej aure­oli ciem­no­czer­wo­nych wło­sów. – Zrobi mi pan przy­jem­ność, korzy­sta­jąc z niego pod­czas pobytu na wyspie. A to moja przy­ja­ciółka i artystka w dzie­dzi­nie kuli­na­riów, Nell Todd. Nell, to dok­tor Booke.

– Miło pana poznać.

Poka­zała w uśmie­chu dołeczki i wychy­liła się przez ladę, by podać mu rękę.

– Dok­tor Booke wła­śnie przy­pły­nął na naszą wyspę i z pew­no­ścią chciałby coś prze­ką­sić. Pro­szę czuć się jak w domu, dok­to­rze, i po pro­stu powie­dzieć Nell, na co miałby pan ochotę.

– Zjadł­bym chęt­nie kanapkę i wypił cap­puc­cino. Czy te cia­sta to też pani dzieło?

– Nie da się ukryć. Dzi­siaj pole­cam szar­lotkę.

– W takim razie spró­buję.

– A dla cie­bie, Mia? – spy­tała Nell.

– Tylko por­cja zupy, a potem her­bata jaśmi­nowa.

– Już się robi. Za chwilę podam wam do sto­lika.

– Widzę, że nie muszę się mar­twić o następny posi­łek – powie­dział Mac, gdy sia­dali przy sto­liku pod oknem.

– Nell ma także firmę cate­rin­gową. Dostar­cza potrawy na zamó­wie­nie.

– Dobrze wie­dzieć. – Dwu­krot­nie zamknął oczy, pora­żone olśnie­wa­ją­cym bla­skiem jej twa­rzy. – Trudno, muszę to wyrzu­cić z sie­bie i mam nadzieję, że nie poczuje się pani ura­żona. W życiu nie spo­tka­łem jesz­cze pięk­niej­szej kobiety.

– Dzię­kuję – oparła się wygod­niej. – I nie czuję się ani tro­chę ura­żona.

– Wspa­niale. Nie chciał­bym zaczy­nać od faux pas, bo zależy mi na pani współ­pracy.

– Tłu­ma­czy­łam już panu przez tele­fon, że nie pra­cuję dla publicz­no­ści.

– Być może zmieni pani zda­nie, jeśli bli­żej mnie pani pozna.

Ma znie­wa­la­jący uśmiech, pomy­ślała. Cza­ru­jąco zdra­dziecki, zwod­ni­czo nie­winny.

– No cóż, zoba­czymy. A co do pań­skich zain­te­re­so­wań samą wyspą i jej histo­rią, nie powinno zabrak­nąć mate­riału. Więk­szość miesz­kań­ców pocho­dzi z rodzin, które żyją tu od wielu poko­leń.

– Na przy­kład Tod­do­wie – powie­dział, oglą­da­jąc się w stronę bufetu.

– Nell wyszła za Todda dwa tygo­dnie temu. Zachary Todd to nasz sze­ryf. Ona sama mieszka na wyspie od nie­dawna, ale Tod­do­wie żyją tu rze­czy­wi­ście od wielu poko­leń.

Mac wie­dział, że Nell była żoną Evana Reming­tona. Czło­wieka, który kie­dyś wiele zna­czył w prze­my­śle roz­ryw­ko­wym. Czło­wieka, który oka­zał się nie­bez­pieczny i po ubez­wła­sno­wol­nie­niu został zamknięty w zakła­dzie psy­chia­trycz­nym.

I aresz­to­wał go wła­śnie sze­ryf Todd. Stało się to tutaj, na wyspie, po dziw­nych wyda­rze­niach w noc Hal­lo­ween.

Sam­hain. Sabat w dniu Sam­hainu.

O tym Mac chciał się dowie­dzieć cze­goś wię­cej.

Zanim jed­nak zdą­żył zapy­tać, zauwa­żył w oczach Mii coś zim­nego i ostrze­gaw­czego, ugryzł się więc w język. Zre­zy­gno­wał i uśmiech­nął się do Nell, która aku­rat podała im lunch.

– Wygląda fan­ta­stycz­nie, dzię­kuję.

– Życzę smacz­nego. Mia, czy na­dal odpo­wiada ci dzi­siej­szy wie­czór?

– Oczy­wi­ście.

– Będę o siód­mej. Pro­szę dać znać, gdyby pan miał jesz­cze na coś ochotę, dok­to­rze.

– Nell dopiero wró­ciła z podróży poślub­nej – powie­działa cicho Mia, gdy znów zostali sami. – Myślę, że na razie nale­ża­łoby uni­kać zada­wa­nia jej pew­nych pytań.

– W porządku.

– Czy zawsze zga­dza się pan tak łatwo, dok­to­rze?

– Na imię mi Mac. Nie zawsze. Ale nie chciał­bym od razu na wstę­pie wypro­wa­dzić cię z rów­no­wagi. Świetne. – Ugryzł kawał san­dwi­cza i pochwa­lił. – Naprawdę zna­ko­mite.

Pochy­liła się do przodu, grze­biąc łyżką w zupie.

– Żeby uśpić czuj­ność tubyl­ców?

– Ty też jesteś zna­ko­mita. Masz zdol­no­ści okul­ty­styczne?

– Wszy­scy je mamy, przy­naj­mniej w pew­nym stop­niu. W jed­nej z two­ich prac czy­ta­łam, że powin­ni­śmy roz­wi­jać coś, co okre­śli­łeś jako zanie­dbany szó­sty zmysł.

– Czy­ta­łaś moje prace?

– Ow­szem. Wcale nie zanie­dbuję tego, co jest we mnie. Ale też nie wyko­rzy­stuję tego ani nie daję się wyko­rzy­sty­wać. Zgo­dzi­łam się wyna­jąć ci mój domek i roz­ma­wiać z tobą z jed­nego pro­stego powodu.

– Jakiego mia­no­wi­cie?

– Masz bły­sko­tliwy i, co waż­niej­sze, ela­styczny umysł. To budzi mój podziw. Czas pokaże, jak dalece można ci ufać. – Pod­nio­sła wzrok i uśmiech­nęła się do sie­bie. – A oto dość bystry, ale zupeł­nie nieela­styczny umysł. Zastępca sze­ryfa Ripley Todd.

Mac popa­trzył na atrak­cyjną, dłu­go­nogą bru­netkę, która pode­szła do bufetu, oparła się o ladę i roz­ma­wiała z Nell.

– Ripley to jesz­cze jedno czę­ste tutaj imię.

– To sio­stra Zacka. Ich matka jest z Ripleyów. Ta rodzina i po mie­czu, i po kądzieli zwią­zana jest z Sio­strami. Bar­dzo mocno zwią­zana – mruk­nęła Mia. – Gdy­byś potrze­bo­wał w swo­ich bada­niach dla rów­no­wagi tro­chę scep­ty­cy­zmu, Ripley ma go pod dostat­kiem.

Mia nie mogła się oprzeć, by nie rzu­cić okiem w stronę Ripley. Zer­kała na nich.

Można byłoby się spo­dzie­wać, że pośle jej szy­der­czy uśmiech i odej­dzie w prze­ciw­nym kie­runku, ale nie­znana na wyspie twarz budziła zain­te­re­so­wa­nie.

Nie­zły facet, pomy­ślała Ripley, pod­cho­dząc. Tro­chę w typie mola książ­ko­wego. Ude­rzona tą myślą, ścią­gnęła brwi. Mól książ­kowy. Dok­tor cudo­lo­gii.

– Dok­tor MacAl­li­ster Booke, zastępca sze­ryfa Ripley Todd.

– Bar­dzo mi miło. – Wsta­jąc, zasko­czył Ripley wzro­stem.

Ma strasz­nie dłu­gie nogi, stwier­dziła w myślach.

– Nie wie­dzia­łam, że można zro­bić dok­to­rat z kre­tyń­stwa.

– Widzisz, jaka uro­cza? – Mia uśmiech­nęła się pro­mien­nie. – Wła­śnie mówi­łam Macowi, że powi­nien zająć się twoim cia­snym, ogra­ni­czo­nym umy­słem. Zresztą nie wyma­ga­łoby to wiele czasu.

– Wypchaj się. – Ripley wetknęła kciuki w kie­sze­nie dżin­sów, uważ­nie przy­glą­da­jąc się twa­rzy Maca. – Nie jestem pewna, czy chciałby pan słu­chać tego, co mam do powie­dze­nia. Mia to kapłanka tutej­szego vodou. Jeśli będzie pan potrze­bo­wał pomocy w jakiejś kon­kret­nej spra­wie, może pan z tym zwró­cić się do mnie albo do sze­ryfa.

– Z góry dzię­kuję. Aha, gwoli wyja­śnie­nia, na razie mam tylko magi­ste­rium z kre­tyń­stwa. Szy­kuję się dopiero do obrony pracy dok­tor­skiej.

Skrzy­wiła się.

– Faj­nie. Czy to pań­ski rover stoi przed loka­lem?

– Mój. – Czyżby znów zosta­wił klu­czyki w samo­cho­dzie? Dotknął dło­nią kie­szeni. – Coś nie w porządku?

– Nie. Życzę przy­jem­nego pobytu. A teraz muszę coś prze­ką­sić.

– Ona wcale nie chciała cię umyśl­nie obra­zić – powie­działa Mia, gdy Ripley już ode­szła. – Po pro­stu taką ma naturę.

– Nic nie szko­dzi – odparł, spo­koj­nie jedząc dalej. – Czę­sto spo­ty­kam się z takimi reak­cjami. – Spoj­rzeli na sie­bie. – Myślę, że ty także.

– Rze­czy­wi­ście, cza­sami. Jesteś okrop­nie dobrze wycho­wany i sta­rasz się być miły.

– Nie­stety, wiem. To bywa nudne.

– Wcale nie. – Mia pod­nio­sła fili­żankę i przyj­rzała mu się bacz­nie. – Prze­ciw­nie.

*

Mac zosta­wił swoje rze­czy w samo­cho­dzie i poszedł obej­rzeć żółty domek. Prze­ko­nał Mię, że nie musi poświę­cać mu czasu. W rze­czywistości zale­żało mu na tym, by móc zapo­znać się z nowym miej­scem bez niej. Jej silna oso­bo­wość roz­pra­szała go.

Domek był nie­duży i urze­ka­jąco sta­ro­świecki, zde­cy­do­wa­nie lep­szy od więk­szo­ści kwa­ter, z jakich dotych­czas korzy­stał pod­czas swo­ich wypraw nauko­wych. Ludzie, któ­rych spo­ty­kał, na ogół uwa­żali, że naj­le­piej byłoby mu w ciem­nej i zaku­rzo­nej biblio­tece. Cza­sami rze­czy­wi­ście tak, ale rów­nie dobrze czuł się w dżun­gli z namio­tem – jeśli tylko miał bate­rie do swo­jej apa­ra­tury.

W małym i przy­tul­nym salo­niku zna­lazł kuszącą kanapę i przy­go­to­wany do roz­pa­le­nia komi­nek. Posta­no­wił zająć się tym od razu i w roz­tar­gnie­niu prze­szu­ki­wał kie­sze­nie, dopóki nie spo­strzegł pudełka z zapał­kami leżą­cego na wąskim gzym­sie kominka.

Ura­do­wany oka­zaną mu tro­skli­wo­ścią, roz­pa­lił ogień i obszedł pozo­stałe pomiesz­cze­nia. Miał zwy­czaj mówić do sie­bie, więc jego głos roz­brzmie­wał w pustce.

– Dwie sypial­nie. Ta nada się na drugą pra­cow­nię. Pierw­szą urzą­dzę w salo­niku. Kuch­nia może się przy­dać, gdy­bym musiał coś goto­wać. Nell Todd.

Znów prze­szu­kał kie­sze­nie i wyjął wizy­tówkę firmy Cate­ring Trzech Sióstr, którą zabrał z lady w kawiarni. Poło­żył ją na samym środku kuchenki, żeby od razu wpa­dła mu w oko, gdyby pomy­ślał o goto­wa­niu.

Wyj­rzał przez okno. Spodo­bała mu się bli­skość lasu i to, że domek stał samot­nie. Czę­sto pra­co­wał po nocach i nie chciał zatar­gów z sąsia­dami.

Rzu­cił torbę z rze­czami na łóżko sto­jące w więk­szej sypialni, a potem sam usiadł na brzegu i spraw­dził, czy jest mięk­kie.

Wyobra­ził sobie Mię.

– Spo­koj­nie, czło­wieku – ostrzegł sam sie­bie. – Żad­nych kudła­tych myśli o kobie­cie, która potra­fi­łaby wybić ci je z głowy. I która w dodatku jest głów­nym obiek­tem two­ich badań.

Zado­wo­lony z warun­ków, jakie zastał w swoim nowym locum, wyszedł na dwór i zaczął wno­sić do domu bagaże z rovera.

Za dru­gim nawro­tem spo­strzegł pod­jeż­dża­jący samo­chód sze­ryfa. Wysia­dła z niego Ripley.

– Miło panią widzieć.

– I ja się cie­szę, że pana widzę. – Czuła się winna, że wcze­śniej tak szorstko go potrak­to­wała. Nie mia­łaby tego poczu­cia winy, pomy­ślała z urazą, gdyby nie Nell, która ją za to zbesz­tała. – Sporo tego pan przy­wiózł.

– Och, to tylko część. Jutro przy­wiozą wię­cej.

Wścib­ska z natury, zaj­rzała do bagaż­nika.

– Wię­cej niż tutaj?

– Jasne. Masę faj­nego sprzętu.

Odwró­ciła głowę.

– Sprzętu?

– Różne urzą­dze­nia. Ska­nery, mier­niki, kamery, kom­pu­tery. Zabawki eks­tra.

Wyglą­dał na tak ura­do­wa­nego, że nie wypa­dało się z niego naśmie­wać.

– Pomogę panu to prze­nieść do domu.

– Dzięki. Ale nie­które rze­czy są porząd­nie cięż­kie.

Roze­śmiała się i wycią­gnęła z samo­chodu dość dużą skrzy­nię.

– Pora­dzę sobie.

Bez wąt­pie­nia, pomy­ślał i poszedł przo­dem.

– Dzię­kuję. Ćwi­czy pani wyci­ska­nie z ławeczki? Z jakim obcią­że­niem?

Unio­sła brwi.

– Robię dwa­na­ście powtó­rzeń po czter­dzie­ści pięć kilo­gra­mów na jeden raz. – Nie była w sta­nie oce­nić jego syl­wetki pod dłu­gim płasz­czem i w gru­bym swe­trze. – A pan?

– Och, mniej wię­cej tyle samo uwzględ­nia­jąc róż­nicę wagi ciała.

Kiedy wra­cał do samo­chodu, znowu szła za nim, usi­łu­jąc wyobra­zić sobie kształt jego ramion. I tyłka.

– Co zamie­rza pan robić z tym całym… faj­nym sprzę­tem?

– Badać, obser­wo­wać, reje­stro­wać, gro­ma­dzić doku­men­ta­cję. Zja­wi­ska ponadzmy­słowe, para­nor­malne, wie­dza tajemna. Wszystko, co nie­zwy­kłe i odmienne.

– Cudac­twa.

Uśmiech­nął się. Ale nie ustami, zauwa­żyła, tylko oczami.

– Nie­któ­rzy ludzie tak wła­śnie myślą.

Prze­nie­śli razem resztę pudeł i toreb.

– Roz­pa­ko­wy­wa­nie tego zaj­mie panu przy­naj­mniej tydzień.

Dra­piąc się w głowę, patrzył na stosy pakun­ków zaj­mu­ją­cych całą wolną powierzch­nię.

– Nie mia­łem zamiaru spro­wa­dzać aż tyle sprzętu, ale ni­gdy nie wia­domo, co może się przy­dać. Kiedy byłem na Bor­neo, wście­ka­łem się na sie­bie, że nie zabra­łem zapa­so­wego wykry­wa­cza ener­gii ani wykry­wa­cza ruchu. Nie­stety. Na Bor­neo cze­goś takiego nie można zna­leźć.

– Jasne.

– Coś pani pokażę. – Zdjął płaszcz, cisnął go nie­dbale na bok i przy­kuc­nął, grze­biąc w pudle.

A to nie­spo­dzianka, pomy­ślała Ripley. Dok­tor cudo­lo­gii ma cał­kiem zgrabny tyłek.

– Pro­szę spoj­rzeć, przy­rząd jest prze­no­śny i przy­sto­so­wany do obsługi jedną ręką. Sam go zapro­jek­to­wa­łem.

Urzą­dze­nie sko­ja­rzyło jej się z małym licz­ni­kiem Geigera, choć wcale nie była pewna, czy rze­czy­wi­ście widziała kie­dyś taki licz­nik.

– Wykrywa i mie­rzy pozy­tywne i nega­tywne siły – wyja­śniał. – Mówiąc pro­sto, reaguje na nała­do­wane czą­steczki w powie­trzu, w cia­łach sta­łych, nawet w wodzie. Tyle że ten egzem­plarz nie działa pod wodą, ale pra­cuję już nad taką nową wer­sją. Mogę go pod­łą­czyć do kom­pu­tera i otrzy­mać gra­ficzny wydruk poka­zu­jący wiel­kość i natę­że­nie siły, a także inne zwią­zane z nią dane.

– Ho, ho. – Zer­k­nęła na jego twarz. Wygląda tak poważ­nie, pomy­ślała, tak bar­dzo zachwyca się swoim małym, prze­no­śnym gadże­tem. – Chyba ma pan na tym punk­cie cał­ko­wi­tego świra, co?

– Spo­rego. – Pstry­kał przy­rzą­dem, żeby spraw­dzić bate­rie. – Zawsze pasjo­no­wa­łem się zja­wi­skami ponadzmy­sło­wymi i elek­tro­niką. Zna­la­złem spo­sób, żeby móc zaj­mo­wać się jed­nym i dru­gim.

– I tym, na co tylko przyj­dzie ochota. – Szpe­rała w pudłach. Jakby pio­run tra­fił w sklep ze sprzę­tem elek­tro­nicz­nym. – To wszystko musiało sporo kosz­to­wać?

– Mmm. – Jej słowa nie dotarły do niego, bo zauwa­żył, że uru­cho­miony mier­nik wyraź­nie reaguje.

– Czy na coś takiego dostaje się jakieś granty?

– Hm, może, ale ni­gdy się o nie nie ubie­ga­łem. Jestem naprawdę boga­tym świ­rem.

– Serio? Niech pan tego nie mówi Mii, bo natych­miast pod­nie­sie czynsz. – Zacie­ka­wiona prze­glą­dała dalej pudła. Zawsze lubiła ten mały domek i wciąż czuła złość, że to nie ona się tu wpro­wa­dza. A histo­ria z MacAl­li­ste­rem nie ukła­dała się jej w żadną sen­sowną całość.

– Wie pan, nie mam zwy­czaju wty­kać nosa w cudze sprawy i naprawdę nie obcho­dzi mnie, co pan robi, ale muszę powie­dzieć, że coś tu się nie zga­dza. Pro­fe­sor od cudactw, świr­nięty bogaty facet i żółty domek. Czego pan wła­ści­wie szuka?

Tym razem się nie uśmiech­nął. Jego twarz przy­brała wyraz sku­pio­nej, nie­sa­mo­wi­tej deter­mi­na­cji.

– Odpo­wie­dzi.

– Jakich?

– Jakie tylko zdo­łam uzy­skać. Ma pani ogromne oczy.

– Co?

– Nagle to zauwa­ży­łem. Są zie­lone. Nie szare, nie nie­bie­skie, lecz mocno zie­lone. Piękne.

Prze­chy­liła głowę i spoj­rzała na niego spod przy­mru­żo­nych powiek.

– Pan mnie pod­rywa, dok­to­rze?

– Ależ nie. – Omal się nie zaczer­wie­nił. – Po pro­stu zwró­ciły moją uwagę, to wszystko. Czę­sto nie zdaję sobie sprawy, że mówię na głos, wszystko co tylko przy­cho­dzi mi do głowy. – Uśmiech­nął się tro­chę bez­rad­nie. – To sku­tek samot­no­ści i nawyku gło­śnego myśle­nia.

– Jasne. Dobra, muszę już iść.

Wetknął mier­nik do kie­szeni, zapo­mi­na­jąc go wyłą­czyć.

– Bar­dzo dzię­kuję za pomoc. Bez urazy, okej?

– Okej. – Wycią­gnęła do niego rękę.

W chwili gdy ich palce się zetknęły, przy­rząd w kie­szeni zaczął prze­ni­kli­wie pisz­czeć.

– O, do licha! Pro­szę zacze­kać. Pro­szę tak zostać.

Pró­bo­wała uwol­nić dłoń, jed­nak trzy­mał ją zaska­ku­jąco mocno. Wolną ręką wydłu­bał mier­nik z kie­szeni.

– Pro­szę popa­trzeć – jego głos zdra­dzał pod­nie­ce­nie – jesz­cze ni­gdy nie udało mi się wykryć takiej siły. Pra­wie zabra­kło skali.

Mru­czał jakieś liczby, jakby sta­ra­jąc się je zapa­mię­tać, i cią­gnął ją za rękę po pokoju.

– Prze­stań, czło­wieku. Co pan sobie wła­ści­wie wyobraża…

– Muszę to zano­to­wać. Która godzina? Druga dwa­dzie­ścia trzy i szes­na­ście sekund. – Zaafe­ro­wany prze­su­wał mier­nik ponad ich złą­czo­nymi dłońmi. – O Jezu, niech pani patrzy, jak ska­cze. Co jest?

– Puść mnie natych­miast albo cię rąbnę!

– Co? – Popa­trzył jej w twarz, nie bar­dzo wie­dząc, czego od niego chce. Spoj­rze­nie oczu, które przed chwilą tak podzi­wiał, było teraz twarde jak kamień. – Prze­pra­szam. – Uwol­nił jej rękę i pisk detek­tora zaczął natych­miast cich­nąć. – Prze­pra­szam – powtó­rzył. – Cał­kiem mnie pochło­nęło to nowe zja­wi­sko. Gdyby mogła pani poświę­cić jesz­cze minutkę, połą­czył­bym mier­nik z kom­pu­te­rem, żeby zare­je­stro­wać wyniki.

– Nie mam zamiaru mar­no­wać czasu na zabawy z elek­tro­nicz­nymi gadże­tami. – Ze zło­ścią spoj­rzała na przy­rząd. – Chyba powi­nien pan spraw­dzić swój sprzęt.

– Nie sądzę. – Wycią­gnął rękę, którą jej doty­kał. – Czuję wibra­cje w dłoni. A pani?

– O czym pan mówi?!

– Tylko dzie­sięć minut. Niech mi pani da tylko dzie­sięć minut na przy­go­to­wa­nie sprzętu i spró­bu­jemy jesz­cze raz. Chciał­bym spraw­dzić nasze pod­sta­wowe dane. Tem­pe­ra­turę ciała i oto­cze­nia.

– Ni­gdy nie pozwa­lam face­tom spraw­dzać moich pod­sta­wo­wych danych, chyba że naj­pierw posta­wią mi kola­cję. – Wyko­nała zna­czący gest kciu­kiem. – Zejdź mi z drogi.

Posłusz­nie ustą­pił.

– Posta­wię pani kola­cję.

– Dzię­kuję. – Nie oglą­da­jąc się, szła pro­sto ku drzwiom. – Zupeł­nie nie jest pan w moim typie.

Wyszła, trza­snąw­szy drzwiami, a Mac się­gnął po dyk­ta­fon i zaczął utrwa­lać dane.

– Ripley Todd. Zastępca sze­ryfa Ripley Todd, chyba poni­żej trzy­dziestki. Aro­gancka, podejrz­liwa, cza­sami ordy­narna. Do incy­dentu doszło pod­czas fizycz­nego kon­taktu, poda­nia dłoni. Objawy: mro­wie­nie i uczu­cie cie­pła na skó­rze prze­no­szące się od miej­sca kon­taktu w górę pra­wej ręki aż do barku. Przy­spie­szone bicie serca i przej­ściowe uczu­cie eufo­rii. Brak danych o fizycz­nej reak­cji Ripley Todd, ale można odnieść wra­że­nie, że odczuła to samo, co wywo­łało jej iry­ta­cję i bunt.

Usiadł na kana­pie i cią­gnął dalej:

– Z prze­pro­wa­dzo­nego bada­nia i bie­żą­cych obser­wa­cji można wypro­wa­dzić wstępną hipo­tezę, że Todd należy do potom­ków w linii pro­stej Trzech Sióstr. – Zaci­ska­jąc mocno wargi, wyłą­czył dyk­ta­fon. – I wydaje się, że to wła­śnie wypro­wa­dza ją z rów­no­wagi.

*

Mac nie potrze­bo­wał tygo­dnia, aby wypa­ko­wać i roz­sta­wić sprzęt, ale zabrało mu to resztę popo­łu­dnia i cały wie­czór. Kiedy skoń­czył, salo­nik przy­po­mi­nał naszpi­ko­wane elek­tro­niką labo­ra­to­rium pełne moni­to­rów, kamer i przy­rzą­dów. Wszyst­kie nie­wiel­kie meble zepchnął do jed­nego kąta, a ich miej­sce zajęły urzą­dze­nia. Wol­nej prze­strzeni, żeby się swo­bod­nie poru­szać, pra­wie nie zostało, ale też nie była mu ona potrzebna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki