Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Utalentowanej skrzypaczce, Rebece Carrington, szkolonej w Wiedniu, podstępem udaje się dostać na przesłuchanie do nowo powstającej filharmonii w Nashville. Jednak powszechnie uważa się, że kobiety są „zbyt słabe i delikatne”, aby sprostać wymaganiom pracy w orkiestrze. Stąd też nadzieje Rebeki szybko pryskają, gdy okazuje się, że dyrygent, pragnący zaistnieć w muzycznym świecie, tańczy, jak mu opinia publiczna zagra. Co gorsza, Adelicia Acklen Cheatham, pani Belmont i nowa pracodawczyni Rebeki, ma podobne zdanie.
Doceniany w całym kraju muzyk, Nathaniel Tate Whitcomb, ma kierować nową orkiestrą. Pomimo chwilowego wypalenia, coraz częstszego brzęczenia w uszach i nawracających bólów głowy musi ukończyć kompozycję na uroczystość otwarcia nowego budynku. Co ważniejsze, chce to zrobić dla kogoś, kto zasiał w nim miłość do muzyki – dla umierającego ojca. Kiedy dolegliwości Tate’a się nasilają, kompozytor zaczyna wierzyć, że Rebeka może mu pomóc ukończyć dzieło. Jak jednak ma odzyskać zaufanie kobiety, której sam zniszczył marzenia?
Niedocenione dźwięki wprowadzą nas w świat muzyków klasycznych w czasach, gdy wysiłki kobiet przemieniały nie tylko serca mężczyzn, ale także historię świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 667
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom III z serii Rezydencja Belmont
Tłumaczenie Anna Pliś
Tytuł oryginału:
A Note Yet Unsung (Belmont Mansion #3)
Autor:
Tamera Alexander
Tłumaczenie z języka angielskiego:
Anna Pliś
Redakcja:
Agata Tokarska
Korekta:
Brygida Nowak
Dominika Wilk
Skład:
Klaudyna Szewczyk
Konsultacja językowa:
Wiktor Kukliński
ISBN 978-83-66297-40-1
Cover design by Jennifer Parker
Cover photography by Mike Habermann Photography, LLC
© 2017 by Tamera Alexander by Bethany House Publishers, a division of Baker Publishing Group, Grand Rapids, Michigan, 49516, U.S.A.
© 2019 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
Rzeszów 2019, wydanie I
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Jeśli nie zaznaczono inaczej, wszystkie cytaty z Pisma Świętego podano za Biblią Tysiąclecia.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Jackowi, małemu towarzyszowi mojej pisarskiej doli. Tak trudno mi było to skończyć bez Ciebie. Wciąż za Tobą tęsknimy…
Bo drogi ludzkie – przed oczyma Pana, On widzi wszystkie ich ścieżki.
Muzyka jest istotną częścią naszego życia i pojawia się w nim w wielu formach. Z pewnością nie istnieje tu pojęcie uniwersalności, jeśli chodzi o gusta i style przejawiające się w tej cenionej od wieków dziedzinie sztuki.
Podobnie też wiele z tego, co w obyczajowości różnych społeczeństw dawniej stanowiło tabu, obecnie sta-ło się normą. Dziś chyba już na całym świecie kobiety mogą grać w orkiestrach i docenia się ich talent. Jed-nak nie zawsze tak było. W dziewiętnastym wieku przedstawicielki płci pięknej nie mogły grywać w orkie-strach symfonicznych. Uważano, że są zbyt słabe i delikatne z natury, a co za tym idzie – nie będą w stanie sprostać rygorowi ciężkich ćwiczeń i oddania, jakiego trzeba, by opanować grę na instrumencie (Och, ludzie małej wiary…).
Kiedy przygotowywałam się do pisania tej powieści, natknęłam się na powszechną w tamtych czasach opi-nię, która potwierdzała, że kobiety nie były dopuszczane do gry w orkiestrze, a co więcej, za skandal uważało się przypadki, gdy kobieta grała w miejscu publicznym na skrzypcach. Uznawano to za zbyt zmysłowe i dwuznaczne. Żadna przyzwoita kobieta nawet nie dopuszczała myśli o takim czynie!
I tak właśnie narodził się pomysł na kolejną część serii o rezydencji Belmont, zatytułowaną Niedocenione dźwięki. Powieść ta, choć w większości fikcyjna, nawiązuje też do wielu faktów i prawdziwych postaci. Jednym z przykładów jest rezydencja Belmont w mieście Nashville, która została wzniesiona w 1853 roku, stoi tam do dziś i jest otwarta dla zwiedzających. Również pani Adelicia Acklen, jedna z bohaterek książki, energiczna kobieta wyprzedzająca swoją epokę, rzeczywiście zamieszkiwała tamten dom.
W życiu Adelicii istniały trzy wyraźne zamiłowania – sztuki plastyczne, przyroda oraz muzyka. Dlatego też, gdy tylko zabrałam się za tworzenie powieści w tej serii (której to trzecią, a zarazem ostatnią część macie przed sobą), dosyć szybko zrodziły się w mojej głowie trzy poszczególne tematy przewodnie: sztuka plastyczna (Niezapomniane wrażenie), przyroda (Niespotykane piękno) i w końcu muzyka (Niedocenione dźwięki).
Chwilami, gdy pisałam, miałam wrażenie, jakby te opowieści i bohaterki wręcz na mnie czekały. Za to też jestem im wdzięczna. Był to dla mnie wielki zaszczyt i przyjemność – móc z nimi przebyć tę podróż.
Oprócz Adelicii Acklen także wiele innych postaci zostało zainspirowanych rzeczywistymi osobami żyją-cymi w tamtych czasach – mieszkańcami i pracownikami Belmont. Natomiast charaktery tych postaci i wydarzenia przedstawione w książce są w zupełności wytworem mojej wyobraźni i tak też należy je rozumieć.
Jest również specjalny dodatek! Na mojej stronie internetowej (www.tameraalexander.com) zamieściłam linki do wszystkich utworów muzycznych „granych” w tej książce. Zatem jeśli chcecie słuchać ich podczas lektury, zachęcam do odwiedzenia działu dotyczącego książki Niedocenione dźwięki i skorzystania z dostępnej playlisty.
Zapraszam Was, byście razem ze mną po raz kolejny otworzyli wrota historii i wkroczyli w inne czasy i miejsca. Mam nadzieję, że uda się Wam usłyszeć nie tak odległe dźwięki muzyki Beethovena, Mozarta oraz innych wielkich kompozytorów, tak jak ja je słyszałam, przelewając na papier historię Tate’a i Rebeki.
Dziękuję, że znów ze mną jesteście!
Tamera
Nashville, Tennessee
12 stycznia 1871
Rebeka Carrington trzęsła się, stojąc z ciężką torbą w dłoni. Jej płaszcz pokryty był warstwą śniegu. Po drugiej stronie ulicy znajdował się jej rodzinny dom. Liczyła, ile kroków potrzebowałaby, aby dotrzeć do głównych drzwi. Jak to możliwe, że ten krótki odcinek wydawał się tak trudny do pokonania? Dużo trudniejszy niż cała podróż przez ocean, który nie tak dawno temu przemierzyła. Chciałaby móc po prostu zamknąć oczy i znów znaleźć się w Wiedniu.
Po dziesięciu latach Austria stała się dla niej domem bardziej niż to miasto, w którym się urodziła i przeżyła pierwszą połowę życia. Ale ten list, który dostarczono jej niemal cztery tygodnie temu, zaledwie parę dni przed Bożym Narodzeniem, zmienił wszystko…
W tym momencie otworzyły się drzwi wejściowe budynku naprzeciw. Rebeka usunęła się w cień pobliskiej choiny. Mocno pachnące sosnowe igły kłuły ją niemiłosiernie. Pochyliła głowę, by spojrzeć pomiędzy ośnieżonymi gałęziami. Jej oddech tworzył lekką, trochę upiorną mgiełkę. Poczuła ucisk w żołądku, który zdradzał coś więcej niż głód. To był on.
Jak wiele razy od czasu wyjazdu z Nashville wyobrażała sobie tego człowieka? A jednak, gdy patrzyła na niego teraz – dziesięć lat później, już jako kobieta – wydawał się jej zupełnie inny niż wtedy, kiedy miała trzynaście lat. Przytył trochę, choć nadal widać było, że jest wysoki, mierzył prawie metr osiemdziesiąt. I nadal miał w sobie tę władczość. Ale nie był tak ogromny, jak podpowiadała jej pamięć.
Przez długi czas prześladowały ją wspomnienia ich kontaktów – a szczególnie tej jednej nocy. Z czasem i przy fizycznej odległości poradziła sobie z tym. Nie była już tamtą młodą, naiwną dziewczyną i przestała się go lękać. Tylko dlaczego jej serce waliło tak mocno, jakby miało zaraz wyskoczyć z piersi? Wyprostowała się, próbując dodać sobie animuszu.
Ojczym wsiadł do powozu. Kareta była dużo większa od tej, którą Rebeka pamiętała sprzed lat. Może to nowy zakup z funduszy, jakie zyskał z niedawnego „spadku”. Ta myśl tylko pogłębiła jej niechęć wobec niego i po raz kolejny skłoniła ją do refleksji nad nieco niespodziewanym odejściem babki.
Babcia Carrington nie dała znać ani słowem o swoim złym samopoczuciu czy o chorobie. I potem nagle ta wstrząsająca wiadomość o jej „nagłej i tragicznej śmierci”… To było tak niespójne! Ból po jej stracie dotykał Rebekę do głębi.
Kobieta przyglądała się karecie i sylwetce mężczyzny w środku.
Barton Ledbetter nie był honorowym człowiekiem. Tego była aż nadto pewna. Ale przecież nie mógł być do tego stopnia wyzuty z zasad, by ośmielić się…
– Przed kim się kryje?
Rebeka aż podskoczyła i natychmiast obróciła się, gubiąc myśli.
Młody chłopak zerkał na nią spod daszka obdartej czerwonej czapki. W jego wojowniczej minie widać było to samo pytanie. Kobieta zmarszczyła brwi.
– Nie kryję się przed nikim.
Przechylił głowę, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że wcale w to nie wierzy.
– Ja tylko… rozważałam różne plany. – Zastanawiając się, jak obejść prawdę, uświadomiła sobie nagle ze spokojem, że nie musiała się wcale przed nim tłumaczyć.
Z chudego ramienia zwisała torba w połowie wypełniona gazetami. Chłopak jakby wyczuł okazję i w tym samym momencie wyjął jedną, zwinął błyskawicznie i podał kobiecie, jak gdyby przekazywał klejnoty koronne samych Habsburgów.
– Gazeta za piątaka, psze pani. A za dyszkę… – Uśmiechnął się zawadiacko. – Nie pisnę ani słowem o tym, com widział.
Rebeka spojrzała na niego.
– A co takiego wydaje ci się, że widziałeś?
– Przyłapałem paniom na szpiegowaniu. Tyj rodziny, co tam mieszka. – Wskazał na dom.
Zerknęła znów na karetę. Zaraz miała ich minąć! Ojczym podniósł wzrok i wydawało się, że patrzy prosto na nią. Zamarła. On i matka spodziewali się jej dopiero jutro. Przyjechała dzień wcześniej z powodu dobrej pogody podczas przeprawy przez Atlantyk, tylko że…
Cofnęła się w kłujące schronienie. Wiedziała, że jeszcze nie jest gotowa stanąć z nim twarzą w twarz. Potrzebowała czasu, żeby zaplanować swoje kolejne posunięcia – takie, które odsuną ją od niego. I niestety również od matki. Chyba że… udałoby się przekonać rodzicielkę, by z nią wyjechała.
Kareta pojechała dalej i dopiero gdy znalazła się za rogiem, Rebeka mogła odetchnąć.
– No i co, psze pani? Jak będzie?
Obróciła się i zauważyła, że chłopak wciąż koło niej stoi, obserwując ją z triumfalną miną. Chwyciła się okazji, którą nagle dostrzegła, i zmierzyła go wzrokiem.
– Nawet nie wiesz, kto tam mieszka, młody człowieku.
– Oczywiście, że wiem! – Jego ton i wyraz twarzy zdawały się przekonujące. – Tamtyn pan. – Wskazał w kierunku, w którym zniknęła kareta. – On i jego żona. To ich dom. Widujem ich cały czas.
Oceniając jego niewielki wzrost i budowę ciała, Rebeka stwierdziła, że chłopiec nie ma pewnie więcej niż siedem albo osiem lat. Był raczej chudy – najwyraźniej rzadko zdarzało mu się regularnie jeść. Jego zużyty płaszcz był obszarpany przy kołnierzu i brakowało mu guzików. Jednak kobieta dostrzegła w chłopcu znajomy jej spryt. Podobny widywała u jego rówieśników dorastających na ulicach Wiednia. Ta obrotność, którą jednocześnie podziwiała i której mu współczuła. Żadne dziecko nie powinno być pozbawione domu – tego bezpiecznego miejsca chroniącego przed światem. Chociaż wiedziała dobrze, że posiadanie domu wcale nie gwarantowało dziecku bezpieczeństwa.
Nagle przyszedł jej do głowy pewien pomysł i położyła na ziemi swoją torbę podróżną. Nie wychowywała się na ulicy, ale też nie była naiwna. Sięgnęła do torebki, jednocześnie decydując, że niezależnie od tego, co się okaże, pozwoli, by decyzja dotycząca jej powrotu do domu zapadła sama. A ona ją po prostu przyjmie.
– Kupię dla siebie jedną gazetę. – Zmierzyła stanowczym wzrokiem jego grymas niezadowolenia. – Oraz jeszcze jedną. I dam ci dodatkowego piątaka, jeśli zgodzisz się coś dla mnie zrobić.
Chłopak zmrużył oczy.
– A co takiego?
– Zanieś drugą gazetę do tego domu po drugiej stronie ulicy. Zapukaj do drzwi, a jak otworzy ci gospodyni… – A tego Rebeka była prawie pewna. – …poproś ją, by zaniosła gazetę pani Ledbetter. Ale tylko jeśli pani Ledbetter jest w domu.
Jego usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu.
– Mówiłem, że szpieguje!
Utkwiła w nim spojrzenie.
– To co, chcesz zarobić dodatkowego piątaka?
Chłopak poprawił czapkę.
– A co, jeśli nie będzie jej w domu? Chce mnie pani oszachrować?
– Bynajmniej. Tak czy siak, dostaniesz trzy piątaki. No to co, umowa?
Zmierzył ją wzrokiem, a potem skinął głową – powoli, jakby rozważał jakąś inną, niewypowiedzianą możliwość.
– Zrobim, jak pani mówi.
Rebeka wzięła od niego gazetę i wcisnęła w brudną dłoń chłopaka trzy monety. Dostrzegła błysk brązowych oczu i chwyciła go za rękaw płaszcza. Już wcześniej widywała, jak szybko potrafią biegać takie urwisy.
– Ostrzegam cię, młody człowieku, jestem szybka w nogach. Jak nie dotrzymasz słowa, to cię dziewczyna pogoni.
Prychnął śmiechem.
– Pani nie jest dziewczynom. Pani jest damom. A damy nie biegajom.
Zmrużyła powieki.
– Ta akurat biega.
Spoważniał i odwrócił się, ale Rebeka była przekonana, że widziała ślad rozbawienia, a może podziwu, w jego oczach.
Ze swojego miejsca za drzewem patrzyła, jak przystanął na skraju ulicy, czekając, aż przejadą powozy. Postawiła wyżej kołnierz płaszcza. Poczuła w żołądku nerwowy ucisk, tak jak zawsze, gdy wyobrażała sobie ponowne spotkanie z matką po tych wszystkich latach.
Jej babce udawało się co dwa lata przyjeżdżać na kilka miesięcy do Austrii. A matce? Ani razu jej nie odwiedziła, pomimo że babka Carrington proponowała, iż zapłaci za wyjazd. Rebeka nigdy nawet nie wyjawiła w korespondencji, jak bardzo ją to raniło. Gdy dorastała, zawsze była bliżej ojca, odwzajemniając jego ciepło i cierpliwość. Wspomnienie uwagi, jaką matka poświęcała jej w tamtych pierwszych latach, choć była ona obecna i stała, naznaczone było jakimś chłodem i skłonnością do krytyki. Jakby nic, co Rebeka robiła, nie było wystarczająco dobre.
Wciąż nie potrafiła sobie przypomnieć, w którym dokładnie momencie jej relacja z matką ostatecznie się popsuła. Chyba jakiś czas po śmierci ojca. Choć nie, to nie było to… Mimo że ta strata wyraźnie zmieniła ich życie. To nastąpiło po ślubie matki z Bartonem Ledbetterem. Wtedy stała się bardziej poważna i chłodna, i… znacznie bardziej krytycznie nastawiona.
Oczywiście wymieniały listy przez te lata. Listy, które z czasem były coraz rzadsze. W dodatku Rebeka nadal ją kochała i wiedziała, że z wzajemnością, choć ta wzajemność przejawiała się w specyficzny dla matki sposób. Jednak myśl o ponownym spotkaniu z nią po tylu latach wzbudzała pewien niepokój. Kobieta rozmasowała spięte mięśnie karku zmęczone podróżą i niepewnością. Minęły dwie godziny, odkąd wróciła do swojego rodzinnego miasta, ale już wiedziała, że Nashville i jej dom nigdy nie będą takie jak dawniej.
Chłopiec szybko przebiegł przez ulicę, umiejętnie robiąc unik przed wozem z tarcicą, jakby zupełnie niepomny na rzucane w jego kierunku przekleństwa woźnicy. Zwrócił się w stronę domu… a potem znieruchomiał.
Rebeka cała się spięła. Zebrała już w dłoń spódnicę, zastanawiając się mimo wcześniejszych ostrzeżeń, czy rzeczywiście podejmie się pościgu za te dwa piątaki. Chłopak tylko zerknął za siebie w jej stronę i wyszczerzył zęby w uśmiechu – ten mały urwis wyszczerzył zęby! – a później ruszył w kierunku głównego wejścia.
Dziewczyna wypuściła powietrze z płuc i poczuła rozbawienie. Choć jednocześnie miałaby ochotę ukręcić mu ten chudy kark. Patrzyła za nim dalej i teraz objęła wzrokiem dom, który niewiele się postarzał podczas jej nieobecności. Rodzina Rebeki nigdy nie należała do ziemiaństwa, ale ojciec odziedziczył kilka działek wokół domu, dzięki czemu mogli hodować zwierzęta i uprawiać całkiem spory ogród. Rarytas, gdy się mieszkało tak blisko miasta.
Jednak po ponownym wyjściu matki za mąż Barton sprzedał większość ziemi. Rebeka nie miała pojęcia, co się stało z zyskiem. Teraz wzdłuż ulicy będącej niegdyś główną wiejską drogą stały bezładnie ściśnięte drewniane domy. Tu, gdzie niegdyś mocne, wiekowe dęby dostarczały tyle radości i kryły tak wiele przygód podczas dziecięcych wakacji.
Rebeka przywołała w pamięci obraz wnętrza domu, tak jak wyglądało wtedy, gdy widziała je po raz ostatni. Trudno jej było uwierzyć, że babki Carrington już tam nie było. Och, babciu…
Żal to dziwne uczucie. Można było próbować go unikać, trzymać na dystans i obchodzić przez jakiś czas, ale on był cierpliwy i przebiegły. Zawsze powracał, i to mściwie.
Nabrała powietrza ustami, a obraz przed jej oczami się rozmazał. List od matki był zwięzły. Pozbawiony wszelkich szczegółów poza lakonicznym wyrażeniem: „twoja babka zmarła nieoczekiwanie, choć spokojnie, podczas snu”, przypominał jej jednoznacznie, iż nadszedł czas, aby wrócić do domu. Zaraz potem matka faktycznie odcięła jej fundusze.
Rebeka otarła policzek. Już sama konieczność zmierzenia się z tak nagłą stratą babci – i dobrodziejki, choć przede wszystkim w znacznie ważniejszych sprawach niż finansowe – była wystarczająco trudna. Jednak przymus powrotu do Nashville, na dodatek z jednoznaczną perspektywą zamieszkania znów w tym domu i to z nim, był nie do przyjęcia. Nie mogła tego zrobić. Nie zamierzała!
Ale nie było już babci ze strony ojca. Nie miał kto nalegać na konieczność jej edukacji za granicą. Choć to wykształcenie wcale nie było głównym motywem jej wyjazdu do Wiednia wiele lat temu, wcześniej, niż zaplanował to pierwotnie jej świętej pamięci ojciec… Babka uwierzyła jej relacji dotyczącej tego, co wydarzyło się tamtej strasznej nocy. A matka? „Z pewnością coś ci się pomyliło, Rebeko. To niemożliwe, żeby nawet mógł o czymś takim pomyśleć. Jesteś teraz jego córką. Po prostu starał się być dla ciebie kochającym ojcem. Powinnaś mu być za to wdzięczna… a nie upierać się przy opacznym rozumieniu jego zamiarów”. Za namową babki Rebeka nie podjęła próby konfrontacji z nim tej kwestii. Wszyscy zachowywali się tak, jakby nic się nie stało. Czasami zastanawiała się, czy to była mądra decyzja… czy nie po prostu najłatwiejsza.
Chłopak trzy razy mocno zapukał do drzwi. Kiedy w końcu otworzono, serce Rebeki się ścisnęło. Delphia.
Kobieta była tak samo pulchna i krzepka, jak ją Rebeka zapamiętała – prawie dwa razy szersza niż wysoka. Nawet z daleka fartuszek kucharki wydawał się idealnie wykrochmalony i olśniewająco biały – jak każdego dnia, kiedy Rebeka była dzieckiem.
Jej myśli wręcz naturalnie poszybowały w stronę Demetriusa i Rebeka zastanawiała się, czy starszy brat Delphii był w domu, czy załatwiał coś w mieście. A może pracował na tyłach domu, w ogrodzie, co tak bardzo lubił. Prawie w każdym liście babka dołączała pozdrowienia od Demetriusa, a czasem też jakieś jego dowcipne stwierdzenie. Ze wszystkich ludzi, o których myślała od chwili otrzymania listu od matki, to jego wspominała najczęściej. Demetrius był jedynym pozytywnym aspektem powrotu. Już nie mogła się doczekać, kiedy w końcu mu pokaże, jakie umiejętności udało jej się opanować. A wszystko to dzięki jego cierpliwości, życzliwości i temu, czego ją nauczył.
Wyciągnęła z kieszeni płaszcza figurkę, którą nosiła przy sobie zawsze od prawie piętnastu lat. To był wyrzeźbiony w drewnie pies, którego miała w dzieciństwie. Figurka idealnie odwzorowywała jej słodkiego mopsa Guzika. Idealnie tak jak wszystko, co rzeźbił Demetrius. Powiedział jej kiedyś, że on po prostu widzi różne rzeczy w kawałku drewna, a potem rzeźbi tak długo, aż uda mu się je uwolnić.
Rebeka obserwowała, jak Delphia, podpierając się pod boki, wpatrywała się w chłopca. Nagle dotarło do niej, że nawet nie wiedziała, jak miał na imię. Kucharka wzięła od niego gazetę. Chłopak coś mówił, ale Rebeka nie była w stanie nic usłyszeć. Potem Delphia powoli pokręciła głową. A więc… Dziewczyna westchnęła. Matki nie było w domu.
Ogarnęło ją lekkie rozczarowanie, ale jeszcze bardziej poczucie ulgi. Decyzja zapadła sama. Miała o jeden dzień więcej, by zebrać odwagę na swój oficjalny powrót i poszukać dla siebie jakiegoś innego miejsca. Choć kwota dwóch dolarów i dwudziestu czterech centów, jaką miała w torebce, nie była zbyt obiecująca.
Podczas ostatniej wizyty w Wiedniu, prawie dwa lata temu, babka Carrington mówiła, że zostawi jej jakieś pieniądze na wypadek swojego odejścia. Rebeka nie wiedziała, ile to będzie, ale stanowiło to dla niej pocieszenie. Nawet niewielka suma pomoże jej do czasu, aż znajdzie dla siebie jakieś źródło utrzymania.
Delphia zwróciła się ponownie do chłopaka – tym razem zerkając ponad jego ramieniem na ulicę – i Rebeka wstrzymała oddech, spodziewając się, że chłopiec się obróci i zdradzi jej kryjówkę. Ale on tylko wzruszył chudymi ramionami i uchylił czerwonej czapki w taki sposób, że starsza kobieta się uśmiechnęła. A to wcale nie było takie częste. Ten mały urwis to niezły intrygant i czaruś.
Kiedy drzwi wejściowe się zamknęły, chłopak cofnął się na ulicę. Następnie zerknął w stronę Rebeki, poprawił czapkę i posłał jej triumfalny uśmiech. Zaraz potem puścił się biegiem w głąb ulicy. Za rogiem zniknął jej z pola widzenia, a Rebeka patrzyła za nim z towarzyszącym jej dziwnym poczuciem straty. Co też było śmieszne, bo przecież nawet go nie znała. Mimo to czuła wobec niego jakieś zobowiązanie.
Burczenie w brzuchu zmieniło bieg jej myśli i wyznaczyło kierunek działań. Ruszyła w stronę centrum miasta w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogłaby coś zjeść.
Nashville, które pamiętała sprzed lat, nie było już takie samo. Gdziekolwiek spojrzała, widziała ślady cierpienia, o którym pisała jej babka, a które zdominowało miasto podczas okropnej wojny. Te kilka budynków, które poznawała, wydawało się starsze o znacznie więcej niż minione dziesięć lat. Ceglane fasady miały wyrwy po kulach, a okna były powybijane lub mocno zakurzone i miały popękane szyby. Cóż za brutalny kontrast dla pełnego przepychu i piękna Wiednia. Jednak najbardziej zaskoczyły ją liczne grupy federalnych żołnierzy, którzy przechadzali się ulicami lub stali na rogach. Nie miała pojęcia, że wciąż tak wielu wojskowych było przydzielonych do pilnowania miasta, ale ich ciągła obecność z pewnością nie pomagała zaleczyć dawnych ran.
W końcu, prawie pół godziny później, odkryła niewielką, tanią restaurację. Zajęła wolny stolik koło okna, ciesząc się, że wreszcie odpocznie od zimna. Od wczorajszego popołudnia jadła tylko paczkę krakersów, więc teraz nie żałowała pieniędzy na śniadanie, na które składały się racuszki i jajecznica z bekonem.
Zanim podano jej zamówienie, zdążyła przejrzeć listę ofert pracy w lokalnym Nashville Banner, ale czuła się bardziej zniechęcona niż przedtem. Jeszcze raz dokładnie przestudiowała rubrykę podczas jedzenia. Większość ofert zatrudnienia dotyczyła pracy w fabrykach, gdzie poszukiwano przede wszystkim doświadczonych szwaczek. Mogła szyć… o ile od tego będzie zależała jej przyszłość, a klienci nie będą się zżymali, że coś nie jest idealnie dopasowane. Ale doświadczona szwaczka? No raczej o to nikt nie mógł jej posądzać. A płaca – od trzydziestu do siedemdziesięciu pięciu centów tygodniowo w zależności od doświadczenia – mogła wystarczyć zaledwie na kupienie żywności, nie wspominając o zapewnieniu jakiegoś miejsca do życia, a tym bardziej zaspokojeniu innych podstawowych potrzeb.
Bagażowy na stacji, który wziął jej walizkę na przechowanie, ostrzegał ją, że życie w Nashville znacznie się różni od tego, które pamięta. I to wcale nie była przesada. Był 2 grudnia 1860 roku, gdy wyruszyła z Nashville do Europy. Zaledwie kilka miesięcy przed wybuchem wojny. I dokładnie rok po niespodziewanej śmierci jej taty.
Do stolika znów podeszła kelnerka i bez słowa dopełniła szklankę z wodą i pustą filiżankę Rebeki. Kawa była mocna i gorzka. Sponad filiżanki unosiła się lekka para, a kobieta raczyła się odurzającym napojem, przeglądając uważnie pozostałe oferty.
POSZUKIWANY DOŚWIADCZONY SZEF KUCHNI DO NOWEGO HOTELU!
Czytała długą listę kwalifikacji na to stanowisko, w duchu podziwiając osobę, która spełniłaby te wszystkie rygorystyczne wymagania. Westchnęła. Nie potrafiła szyć, nie potrafiła gotować. Dlaczego to, co umiała tak dobrze, wydawało się tak bezużyteczne? Gdyby była mężczyzną, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej.
Jakby w pełnej szyderstwa odpowiedzi na swoją myśl dostrzegła karykaturalny rysunek z boku kolumny tekstu. Rebeka zmarszczyła brwi. Obrazek ukazywał w prześmiewczy sposób orkiestrę, która składała się tylko z kobiet. Prześmiewczy, bowiem kobieta na pierwszym planie trzymała puzon w odwrotną stronę! Podobnie jak pozostałe muzyczki trzymały swoje instrumenty. Rebeka przeczytała podpis pod rysunkiem i zmrużyła gniewnie oczy. Damski koncert. Parsknęła. Autorem obrazka był oczywiście mężczyzna. Ach, żeby go…
Tuż pod rysunkiem znajdował się tekst na temat Filharmonii Nowojorskiej. Był zwięzły – nie dłuższy niż parę zdań. Według informacji zawartych we wprowadzeniu, pierwotnie ukazał się w Washington Daily Chronicle. Obwieszczał, że tamtejsza orkiestra symfoniczna przyjęła ostatnio w swój poczet pierwszą kobietę. To niewiarygodny wyczyn, o którym Rebeka już wcześniej słyszała. Ale na tym kończył się artykuł. Ani nazwiska muzyczki, ani wspomnienia, na jakim instrumencie grała – nic. A sam tekst był wyraźnie przyćmiony karykaturalnym rysunkiem.
Rebeka pokręciła głową. Mimo wszystko była wdzięczna dziennikarzowi, że napisał choć tyle. Próbowała odnaleźć jego nazwisko i wreszcie spostrzegła na samym końcu drobnym druczkiem: „Dzięki uprzejmości panny Elizabeth Garrett Westbrook”.
Czując głęboko w sercu kobiecą solidarność z panną Westbrook z Washington Daily Chronicle, Rebeka wróciła do przeglądania ofert pracy.
POSZUKIWANE KELNERKI: MŁODE, ATRAKCYJNE. WYŁĄCZNIE DLA PAŃ.
Żadnych dodatkowych szczegółów, tylko adres. Bez trudu zdołała sobie wyobrazić, jakie mogły być wymagania w tej pracy. Podobnie jak widywała chłopców żyjących na ulicach Wiednia, dostrzegała też kobiety, a czasem nawet młode dziewczęta, stojące po zmroku na rogach i kręcące się po bocznych zaułkach. Takie same jak te, które widziała w porcie po zejściu z pokładu w Nowym Jorku. Niezależnie od kultury czy kontynentu podłość natury ludzkiej była wszędzie taka sama. A w obecnych okolicznościach to tylko jeszcze bardziej ją przygnębiało.
Przeszła do kolejnego łamu i poczuła przypływ pewnego rodzaju melancholii na widok ostatniej oferty. Praca jako guwernantka. To było to, do czego posiadała odpowiednie kwalifikacje. Była też w tym niezła, co z pewnością potwierdziłaby rodzina Heiligów, gdyby tylko mogła. Pracowała u nich przez ponad dwa lata. Chociaż tak naprawdę bycie guwernantką nie stanowiło jej wymarzonego zajęcia. Szczególnie że… Uniosła brwi, czytając opis. Szczególnie że miałaby się zajmować sześciorgiem dzieci. Sześciorgiem! Wypuściła powietrze z płuc. Ale wynagrodzenie wynosiło prawie dolar tygodniowo, a ponadto zapewniano jej pokój i wyżywienie. Ponieważ nie miała przy duszy nawet trzech dolarów, wiedziała, że nie może wybrzydzać. Nie wspominając o poważnej motywacji, którą była alternatywa, jaka ją czekała, jeśli nie załatwi sobie zatrudnienia od razu. Zatem niech to znów będzie guwernantka. O ile tylko ją przyjmą.
Dopiła kawę, zostawiła odpowiednią kwotę za posiłek z lekkim naddatkiem, a następnie wstała. Młoda kelnerka w poplamionym fartuszku, mniej więcej w jej wieku, jak się Rebeka domyślała, sprzątała brudne talerze z pobliskich stolików. Poruszała się z wyraźną wprawą i doświadczeniem, jednak jej chude, zgarbione ramiona i rutyna malująca się na twarzy zdradzały inny, poruszający wymiar jej historii.
I nagle do Rebeki dotarło, że praca w charakterze osoby uczącej dzieci w jakiejś rodzinie wcale nie jest taką złą perspektywą. Wzięła swoją torebkę, gazetę oraz torbę podróżną i ruszyła w stronę drzwi. Wtedy przypomniała sobie o płaszczu i wróciła się. Wsuwając ręce w rękawy, przyznała rację temu, co kołatało gdzieś na peryferiach jej przemyśleń. Powinna była zostać w Wiedniu. Powinna była bardziej się postarać, żeby znaleźć sposób na to, by nie opuszczać tamtego miasta.
Otuliła się mocno wełnianym okryciem i pozapinała guziki. Czuła, że jej frustracja rośnie. Nie było żadnego innego wyjścia. Szukała, próbowała, może nie jakoś długo, ale w tym czasie, który jej pozostał. I właśnie dlatego teraz tu stała.
Była już prawie przy drzwiach, gdy jakiś dżentelmen siedzący nieopodal wejścia otworzył gazetę i potrząsnął nią mocno, a potem ją zagiął. To zachowanie było wyraźnie hałaśliwe, więc Rebeka zerknęła w jego stronę. I zamarła. Jej uwagę przykuł tytuł zaznaczony wytłuszczonym drukiem.
Przeczytała go raz, a potem drugi, natychmiast tłumacząc sobie, że głupotą byłoby wiązać z tym jakiekolwiek nadzieje. Ale nadzieja w jej sercu ani trochę na to nie zważała. Rebeka zdecydowanym krokiem wróciła do stolika, wyjęła z torby podróżnej małą szklaną buteleczkę i przelała do niej resztę wody ze szklanki, a potem starannie zakorkowała.
Kiedy już wyszła na zewnątrz, przeglądnęła swój egzemplarz gazety w poszukiwaniu tamtego artykułu. Pochłaniała wzrokiem tekst, poruszając ustami w miarę czytania, zaś chłodny powiew szczypał jej policzki i utrudniał utrzymanie gazety przed oczami.
Wyjęła z kieszeni płaszcza zegarek po ojcu i sprawdziła godzinę. Było już wpół do pierwszej. Skrzywiła usta. W życiu nie zdąży. Ale musiała spróbować. W końcu nie miała nic do stracenia.
Zadyszana weszła do słabo oświetlonego holu i zamknęła za sobą drzwi z surowego dębowego drewna. Z przyjemnością przyjęła wytchnienie od wiatru i chłodu. Nogi bolały ją od mroźnej wędrówki przez miasto i zaczynało już jej brakować niedawnej pewności siebie. Gdyby tylko zobaczyła ten artykuł w Nashville Banner wcześniej, być może jej szansa na to, by opuścić ten budynek z upragnionym „tak”, byłaby większa. Ale było, jak było. Czas założony na przesłuchania minął ponad godzinę temu i mogła sobie już wyobrazić, co pomyśli taki człowiek jak pan Nathaniel T. Whitcomb o podobnym spóźnieniu. Nathaniel T. Whitcomb – nawet jego nazwisko zdradzało błękitną krew.
Według artykułu pan Whitcomb pochodził z najwyższych sfer. Nic dziwnego, patrząc na jego wykształcenie w prestiżowych szkołach, takich jak Konserwatorium Peabody w Baltimore, a potem Konserwatorium w Oberlin. Długa lista tytułów Whitcomba robiła wrażenie, tym bardziej jeśli uwzględnić jego wiek. Zaledwie trzydzieści dwa lata. Dziewięć lat starszy od niej.
Naprawdę imponujące, musiała przyznać, choć dość niechętnie. Ale jeżeli jej przeszłe doświadczenia się powtórzą – a była pewna, że tak – mężczyzna musiał mieć równie wysokie ego. Zwykle tak właśnie było w przypadku muzyków. A w szczególności dyrygentów.
Jednak dużo ważniejsza od jego poglądów na temat spóźniania się była jego opinia dotycząca udziału kobiet w orkiestrze. Oby rzeczywiście był tak nowoczesny, jak zasugerował to piszący o nim dziennikarz. Z tekstu wynikało, że Filharmonia w Nashville wciąż była w powijakach, ale to mogło działać na jej korzyść. I z pewnością może jej pomóc fakt, że ostatnio filharmonie w Nowym Jorku i Filadelfii przyjęły w swoje szeregi kobiety. Mimo to… Południe zawsze później przyjmowało zmiany, zwłaszcza jeśli przychodziły one z Północy. Minęły już lata od czasu wojny, ale wyraźnie widać było, że rany na granicy tego podziału nadal są zaognione.
– Czy mogę w czymś pomóc? – zapytała ostrym tonem jakaś kobieta.
Zaskoczona Rebeka odwróciła się i dostrzegła ją po prawej stronie, za biurkiem. Ponury wyraz twarzy starszej damy idealnie wpasowywał się w skostniałość tego budynku.
Rebeka podeszła. Czuła, że mimo chłodu ma spocone dłonie. Nie spodziewała się akurat takiej przeszkody i sama zganiła się za to w myślach. Dzięki swoim wiedeńskim doświadczeniom umiała się dogadać z dyrygentami, ale portiernia… Tego należało się obawiać. A ta dama sprawiała szczególnie onieśmielające wrażenie. Rebeka wiedziała, że będzie musiała starannie dobierać słowa albo w mgnieniu oka wyląduje z powrotem na ulicy. Poczuła, że boli ją ręka, i przełożyła torbę do drugiej dłoni.
– Tak, proszę pani. Z pewnością jest coś, w czym mogłaby mi pani pomóc. Dziękuję. – Posłała w jej stronę uśmiech, który pozostał nieodwzajemniony. – Przyszłam dowiedzieć się czegoś o…
– Możliwości zatrudnienia – orzekła kobieta, taksując ją wzrokiem. – Pani pozwoli, że zgadnę… Uwielbia pani muzykę symfoniczną i zawsze w głębi serca marzyła pani, by móc w tym mieć swój udział.
Sarkazm, który dało się wyczuć w jej tonie, podpowiadał Rebece, że z tą osobą nie ma żartów. Ale dopiero jej niespieszny uśmiech sprawił, że poczuła, jakby ziąb z zewnątrz przedarł się do wnętrza budynku. Nie wiadomo, co było powodem, lecz ta kobieta najwyraźniej jej nie polubiła. Albo też po prostu nie podobało jej się, że akurat ona chce się ubiegać o „możliwość zatrudnienia”. Tylko czy w ogóle mówiły o tym samym zatrudnieniu? Instynkt podszeptywał Rebece, że nie. Mimo to postanowiła nie wyłamywać się z gry.
– Dziękuję jeszcze raz, że chce mi pani pomóc… – Dziewczyna zerknęła na tabliczkę na biurku. – …pani Murphey. Jestem bardzo wdzięczna. I ma pani rację, od dawna zachwycam się muzyką symfoniczną i chciałabym mieć w niej swój udział. W zasadzie to…
– A skąd dokładnie się pani o tym dowiedziała? To mnie najbardziej interesuje.
Rebeka zawahała się.
– Dowiedziałam się o…
– Wakacie na asystentkę dyrygenta – rzekła powoli kobieta, jakby mówiła do głupiego.
Dziewczyna zmusiła się do zachowania pogodnego wyrazu twarzy. Już jako dziecko nauczyła się, że nie należy kłamać, ale istniało też coś takiego jak zbytnia szczerość, i tę trudną lekcję też odebrała.
– Szczerze mówiąc, pani Murphey, rozmawiałam dziś z pewną osobą o Nashville i o tym, jak bardzo się zmieniło w ostatnich latach. A potem przeczytałam artykuł w gazecie i dowiedziałam się o nowym dyrygencie, więc postanowiłam…
– Że stanie pani do wyścigu i spróbuje się wysforować. – Pani Murphey zaśmiała się bezbarwnie. – Cóż, spóźniła się pani, panno…
– Carrington, proszę pani. – Zrezygnowała z dygnięcia, które, jak się spodziewała, i tak nie zostałoby docenione. – Rebeka Carrington.
Kobieta zmierzyła ją wzrokiem od stóp do głów, trochę dłużej zawieszając spojrzenie na żakiecie i spódnicy, które widoczne były spod płaszcza. Rebeka wygładziła dłonią swój ubiór. Ze względu na żałobę włożyła ciemnoszary welurowy żakiet z odpowiadającą mu kolorystycznie plisowaną spódnicą z draperią i turniurą. To nie był jej najelegantszy zestaw, ale pasował do okoliczności. A poza tym moda w Nashville – przynajmniej z tego, co do tej pory zaobserwowała – nie była aż tak wytworna jak w Europie, a w szczególności w Wiedniu.
– Cóż, panno Carrington… Muszę panią poinformować, że o tę posadę ubiegało się już mnóstwo młodych dam. Dam pochodzących z najlepszych rodzin Nashville, nie wspominając nawet o córkach najbardziej hojnych mecenasów naszej filharmonii. W związku z tym sugerowałabym, by zwróciła pani uwagę na jakieś bardziej obiecujące oferty pracy. Miłego dnia pani życzę.
Po czym pani Murphey skupiła się całkowicie na dokumentach leżących na jej biurku. Jednak Rebeka nawet nie drgnęła. Czy to z powodu obcesowego potraktowania przez tę kobietę, czy też paraliżującej prawdy o swojej trudnej sytuacji, ale wiedziała, że nie może wyjść, dopóki do cna nie wykorzysta wszystkich możliwości. I ani trochę nie zależało jej na posadzie asystentki. Przyszła tu z dużo ambitniejszymi perspektywami. Takimi, które sprawiłyby, że siwiejące już włosy pani Murphey zupełnie by zbielały. A to byłoby nawet zabawne w tej chwili.
– Pani wybaczy, pani Murphey…
Kobieta powoli uniosła głowę.
– Dziękuję pani za dobrą radę, ale mimo to nalegam, żeby poprosiła pani dyrygenta o rozmowę ze mną. To potrwa tylko chwilę.
Pani Murphey podniosła się niespiesznie ze swojego miejsca.
– Chyba nie wyraziłam się wystarczająco klarownie, panno Carrington. Nie widzę powodu, by pani oczekiwała, że…
– Wyraziła się pani doskonale jasno, szanowna pani. Lecz ja koniecznie muszę porozmawiać z panem Whitcombem. Mogę to uczynić dzisiaj… teraz lub… – Rebeka uniosła podbródek. – Mogę wrócić jutro z samego rana. I potem jeszcze każdego następnego.
Kobieta zacisnęła mocniej usta.
– To bardzo zapracowany człowiek i ma wyjątkowo napięty harmonogram.
Rebeka postawiła na ziemi walizkę.
– Dlatego też nie chciałabym marnować jego czasu. Tak jak i pani.
Jej cierpka mina stała się jeszcze wyraźniejsza.
– Dobrze. Proszę więc tu poczekać, aż wrócę.
Pani Murphey przemaszerowała długim korytarzem. Jej obcasy wybijały w ciszy rytmiczne staccato.
Rebeka wciągnęła głęboko powietrze w poczuciu ulgi… i nie tylko. Stała przez moment, pozwalając, by otuliła ją cisza. Lekko zatęchły zapach opery wzbudzał w niej miłe wspomnienia.
Powrócił obraz chwili, gdy była tu wraz z odświętnie ubranym ojcem. Tak dokładnie pamiętała tamten wieczór, kiedy wchodzili przez bogato zdobione drzwi opery. Nigdy tego nie zapomni – swojego pierwszego koncertu symfonicznego. Ojciec wyjaśnił jej, że to objazdowa orkiestra z Nowego Jorku. To cudowne doświadczenie zmieniło wszystko w jej życiu. I ojciec to rozumiał. Zastanawiała się tylko, choć i tak raczej nigdy nie nabierze zupełnej pewności, czy było jego intencją, by to doświadczenie wszystko zmieniło. Wiedziała jedynie, że matka na pewno tego nie chciała.
Rozpięła guziki płaszcza, ale nie zdjęła go, bo wciąż jeszcze czuła się przemarznięta, i rozglądnęła się wokół. Podniszczony tynk na ścianach i wypaczone deski w podłodze w niczym nie przypominały dawnego prestiżu tego budynku. Ale nawet mimo to tylny korytarz opery miał w sobie coś królewskiego. Jakby ponadczasowe piękno Mozarta, Beethovena czy Schuberta przenikało te ściany, aż stało się nieodłącznym elementem pomieszczeń. Rebeka wyczuwała obecność ich muzyki i miała wrażenie, że gdyby dobrze się wsłuchała, mogłaby ją także usłyszeć.
Szkoda takiego budynku. Artykuł, jaki wcześniej czytała, traktował o planach miejskich zakładających, że w najbliższym czasie zostanie zburzony, a zaraz potem następował opis nowej, wychwalanej pod niebiosa opery w Nashville, której ukończenie zapowiadano na lato tego roku. Z opisu wynikało, że nowy gmach będzie zjawiskowy. Tylko że najwyraźniej liczne niefortunne wypadki opóźniały finalizację projektu.
Najbardziej niepokojącym wydarzeniem było zawalenie się górnego balkonu podczas budowy, wskutek czego zostało rannych kilku pracowników. Na szczęście nikt nie zginął. Z tonu prasowej relacji wynikało, że po tym incydencie wybuchł skandal związany z ówczesnym burmistrzem i jego synem, który był głównym architektem. Obaj stracili stanowiska. Następnie wybrano nowego architekta – i to akurat z Wiednia – by nadzorował ukończenie budowy. A ona była chętna zobaczyć każdy obiekt, w którego tworzenie zaangażował się jakikolwiek wiedeński projektant.
W dzieciństwie nie widziała nic nadzwyczajnego w tym, że Nashville ma operę. Choć był to skromny budynek w porównaniu do europejskich, tak naprawdę było to imponujące osiągnięcie dla tak niewielkiego miasta. W końcu to nie Nowy Jork ani Filadelfia, a jednak uroki teatru, opery czy filharmonii były tu cenione. Zwłaszcza po ponurych latach wojny. Dziennikarz wspomniał też o niewymienionym z nazwiska „darczyńcy z Nashville, który okazał szczególną hojność” podczas prac nad nowym budynkiem opery. To też wyjaśniało, jak udało się sfinansować projekt w czasach, gdy gospodarka była dotknięta kryzysem.
Rebeka zerknęła w głąb korytarza, ale nie dostrzegła ani śladu pani z portierni. Zajęła więc miejsce na krześle ustawionym pod ścianą. Wyjęła gazetę i jeszcze raz przejrzała artykuł, doszukując się czegoś, co mogłoby jej pomóc podczas spotkania z panem Nathanielem T. Whitcombem. Dziennikarz podkreślał przyjazne nastawienie dyrygenta do oryginalności i nowatorstwa w muzyce. To wiele obiecywało. Jednak fakt, że dostanie się na przesłuchanie wymagało tyle wysiłku, nie zwiastował nic dobrego. Rebeka miała tylko nadzieję, że…
Jej przemyślenia przerwało ponowne staccato obcasów, ale dopiero pochmurna konsternacja na twarzy starszej kobiety dała jej nadzieję. Dziewczyna miała już wstać.
– Proszę siedzieć – zaordynowała pani Murphey oschłym tonem. – Maestro teraz z kimś rozmawia, więc będzie pani musiała poczekać.
Spłoszona nadzieja nieco się wycofała. Ale żeby… maestro?
Rebeka przyglądała się uważnie twarzy kobiety. Z pewnością nawet przy całym uznaniu, jakie pan Whitcomb do tej pory zyskał w swojej karierze, chyba jeszcze nie zasłużył na tak szczególny tytuł. Jednak na twarzy pani Murphey nie było ani śladu wątpliwości.
Minął kwadrans, potem pół godziny. Rebeka czekała pod uważnym okiem kobiety. Kiedy tylko ta odeszła na chwilę od biurka, dziewczyna sięgnęła ukradkiem do torby, otworzyła butelkę z wodą i wsunęła do niej stroik. Tak na wszelki wypadek, żeby być gotowa. Ale obój, który tak lubiła, nie był najważniejszym i najbliższym jej instrumentem. Był dla niej jednak jak stary, dobry przyjaciel. A w świetle tego, jak w opinii publicznej postrzegano kobiety grające na skrzypcach, obój wydawał się bezpieczniejszym wyborem na przesłuchanie.
Wytarła dłonie o płaszcz. Zaczynały ją zżerać nerwy. Dlaczego tak się niepokoiła? Stawała na przesłuchaniach do orkiestry symfonicznej tysiące razy… w marzeniach. Czy mogła to zrobić teraz, kiedy naprawdę ważyły się jej losy? Prawie dwadzieścia lat gry na instrumencie i studiowania muzyki, z czego dziesięć w Wiedniu, powinno ją uodpornić na tremę. Szczególnie po doświadczeniu asystowania jednemu z najbardziej znanych austriackich dyrygentów. Jednak pomoc przy przygotowywaniu partytur i przepisywaniu nut w domu dyrygenta – po obiedzie i po dopełnieniu wszelkich zobowiązań guwernantki jego dzieci, to zupełnie coś innego niż granie pod czyjąś dyrygenturą.
Kiedyś żona Herr[1] Heiliga, Sophie, wyznała Rebece, że mąż uważa ją za bardzo utalentowaną… jak na kobietę. Ale też twierdził, że kobiety są „zbyt delikatne z natury, by mogły sprostać rygorom orkiestry symfonicznej”. A więc Rebeka obserwowała i uczyła się gorliwie, czekając na dzień, kiedy będzie mogła mu udowodnić, jak w rzeczywistości była silna. Jednak ten dzień już nigdy nie nadejdzie.
– Panno Carrington?
Rebeka podniosła wzrok.
Pani Murphey skinęła w stronę korytarza.
– Maestro jest już wolny. Proszę nie kazać mu czekać.
Dotarł do niej odgłos kroków i Rebeka zobaczyła w głębi korytarza starszego mężczyznę z kapeluszem w dłoni. Przystanął i zerknął na nią ze srogą miną. Następnie ruszył pospiesznie w przeciwnym kierunku. Domyśliła się, że jego spotkanie z maestro nie przebiegło tak, jak chciał. Miała tylko nadzieję, że jej powiedzie się lepiej.
Po raz kolejny na myśl o tym, co miała zaraz zrobić, poczuła przeszywającą niepewność. Jednak taka okazja pewnie już drugi raz się nie pojawi. Przynajmniej nie dla niej. Wzięła głęboki wdech nieco stęchłego powietrza. Następnie zdjęła z siebie płaszcz, przewiesiła go przez oparcie krzesła i sięgnęła po skórzaną torbę.
– Oczywiście ma pani przy sobie referencje, panno Carrington?
Rebeka tylko przez chwilę się zawahała, a potem odparła ze zdecydowaniem:
– Zapewniam panią, że mam przy sobie wszystko, co jest potrzebne.
Ruszyła pospiesznie korytarzem, by uniknąć kolejnych pytań.
Czuła wyraźnie dezaprobatę pani Murphey. Jednak dopiero osobliwe uczucie, że ktoś ją obserwuje, sprawiło, że popatrzyła w prawo. Mierzyły ją badawczo wyjątkowo podobne spojrzenia cenionych kompozytorów, a było ich razem pięciu. Mozart, Händel, Beethoven, Bach i Haydn. Ich portrety wisiały w perfekcyjnym porządku, jeden za drugim. Każdy miał na obliczu wyraz triumfu, jakby był wyjątkowo zadowolony ze swoich osiągnięć. Zresztą słusznie. Ich bladej cerze oraz obwisłym policzkom, co zostało tak skrupulatnie oddane przez artystę, nie zaszkodziłby dzień albo dwa na słońcu, ale z drugiej strony były one dumnym świadectwem ich życia poświęconego doskonaleniu warsztatu.
Zwolniła kroku, zatrzymując na moment spojrzenie na Haydnie, tak kochanym przez Austriaków kompozytorze, którego uczczono w ten szczególny dzień, gdy ojciec wziął ją do opery. Odegrano wtedy 94. symfonię. Obecnie jedną z jej ulubionych. Kiedy próbowała opowiedzieć o swoim doświadczeniu matce, ta odparła tylko: „Takie przyjemności nie skończą się dobrze – zapamiętaj sobie moje słowa”. Może to jeszcze kiedyś się sprawdzi. Ale ojciec… Poczuła znów tę znajomą tęsknotę. Był najbardziej życzliwym i łagodnym człowiekiem, jakiego Rebeka znała. Odszedł zbyt szybko i pozostawił po sobie lukę w jej życiu i życiu matki. Tylko że matka pospiesznie ją zapełniła, nie znając nawet prawdziwego charakteru mężczyzny, za którego wyszła zaledwie pięć miesięcy po śmierci taty.
Jej uwagę przykuło puste miejsce na końcu rzędu portretów. Podeszła bliżej, by odczytać, co wygrawerowano na tabliczce z brązu, podobnej do tych, które opisywały pozostałe obrazy:
NATHANIEL TATE WHITCOMB, FILHARMONIA W NASHVILLE
Już zlecono wykonanie portretu, który ma zawisnąć obok największych światowych kompozytorów? Pokręciła z niedowierzaniem głową. Dosyć ryzykowne, aż tak karmić próżność dyrygenta orkiestry symfonicznej, a to z pewnością się do tego przyczyni.
Zebrała w sobie odwagę i ruszyła do drzwi po lewej. Tych samych, przez które przed chwilą wyszedł mężczyzna. Za nimi jednak odkryła kolejny korytarz, tym razem krótszy. Skręciła za róg, by jak najszybciej usunąć się spoza zasięgu protekcjonalnego wzroku pani Murphey. Wygładziła przód spódnicy z turniurą, a w głowie ćwiczyła ponownie utwór, jaki chciała zagrać na przesłuchaniu. Koncert obojowy C-dur Mozarta. Potrafiła go zagrać bezbłędnie i wielokrotnie to czyniła… W samotności swojego pokoju lub pokazując młodszemu uczniowi wzorcowy sposób wykonania. Jednak nigdy od tego nie zależało tak wiele.
Częściowo uchylone drzwi do gabinetu znajdowały się zaledwie kilka metrów przed nią, ale nagle poczuła, jakby miała nogi z ołowiu. To nie przesłuchania tak się obawiała. Wiedziała, że potrafi grać. Nie wiedziała jednak ani też nie umiała tego przewidzieć, jaka będzie decyzja dyrygenta. Co się z nią stanie, jeśli się nie zgodzi? Dokąd się uda? Znowu zostanie guwernantką? Na samą myśl o tym zrobiło jej się tak ciężko, jakby ktoś uwiesił jej kamień u szyi. Z drugiej strony wszystko było lepsze od powrotu do domu. Powaga tej chwili sprawiła, że Rebeka przystanęła i z zażenowaniem uświadomiła sobie, że już dawno nie robiła tego, co teraz zamierzała. Boże, jeśli mnie słyszysz, jeśli rzeczywiście jesteś tak cierpliwy i szczodry, jak mówił mi tata, spraw, żeby ten pan Whitcomb okazał się bardziej otwarty niż inni dyrygenci. Tak jak dyrygent z Nowego Jorku w zeszłym roku, o którym czytałam, albo jak Herr Dessoff, prawdziwy maestro z Filharmonii Wiedeńskiej. Spraw, bym zagrała pewnie. I proszę… proszę, spraw, by się zgodził.
Następnie uniosła głowę, utkwiła wzrok przed sobą i przeszła ostatni odcinek. Podniosła dłoń, by zapukać…
– Zatem twierdzi pan, że pański występ z soboty spełnia definicję gry z uczuciem?
Rebeka zamarła. Głos dochodzący zza drzwi należał do mężczyzny… i to wyraźnie niezadowolonego mężczyzny.
– Bo jeśli tak – mówił dalej – to obawiam się, że jest pan jednym z najbardziej ograniczonych emocjonalnie muzyków, jakich znam.
– Ale, sir, ja…
– Ufam, że zna pan pojęcie mezzo forte? – To retoryczne pytanie przepełniał taki sarkazm, iż miało się wrażenie, że zgęstniało od niego powietrze.
– Oczywiście, sir, znam, ale…
– Umiarkowanie głośno, to właśnie znaczy. A pan grał, jakby tamte takty miały być pianissimo[2]. Ledwie byłem w stanie pana usłyszeć. To pan jest koncertmistrzem! Oczekuję, że będzie pan przewodził pozostałym i przejawiał umiejętności odpowiednie do pańskiego doświadczenia oraz że będzie pan grał tak, jakby istotnie odnajdywał pan w tym choć trochę pasji, a nie tylko bezdusznie odczytywał nuty.
– Jednak, maestro, jestem przekonany, że wraz z pozostałymi skrzypkami…
– Czy słyszał pan, co powiedział ostatnio Edward Pennington, dyrektor filharmonii? Nasze koncerty muszą być „jeszcze lepsze, bardziej wyraziste i ewokacyjne”. – Westchnął z irytacją. – Proszę się upewnić, że wszyscy pierwsi instrumentaliści poszczególnych sekcji otrzymali nowy harmonogram prób. Od teraz poniedziałkowe ćwiczenia będą się zaczynać o siódmej rano i nie przyjmuję jakichkolwiek wymówek, że harmonogram koliduje z czyjąś pracą. Każdy z panów podjął się świadomie tego zobowiązania podczas przyjęcia do orkiestry i oczekuję, że wywiążą się panowie z danego słowa. To by było na tyle.
Mężczyzna ostrym tonem tak nagle odprawił rozmówcę, że Rebeka się przeraziła, iż zaraz odkryją, jak tu stoi i słucha. Odsunęła się szybko od drzwi gabinetu… A one w tym samym momencie szeroko się otworzyły. Z pomieszczenia zamaszystym krokiem wyszedł mężczyzna. Jego twarz była czerwona od gniewu. Widząc kobietę, zatrzymał się gwałtownie i Rebeka od razu wiedziała, że to nie był Nathaniel Tate Whitcomb. Ponieważ ten człowiek nie był jej zupełnie obcy. Znała tę twarz, albo raczej jej młodszą wersję.
Mężczyzna zmrużył oczy, jakby on także w tym momencie sięgał pamięcią wstecz.
– Rebeka? – wycedził, jakby to było przekleństwo, ale dało się też słyszeć pewne zaskoczenie. – Rebeka Carrington. – Tym razem powiedział to z przekonaniem i jeszcze większym niesmakiem.
Ale tak naprawdę to wyraz jego oczu – wyraz tej wrogości, którą Rebeka aż nazbyt dobrze pamiętała – sprawił, że pękła licha nadzieja, jaką kobieta wiązała z przesłuchaniem.
– Darrow Fulton – wyrzekła cichym głosem.
Nazwisko szybko powróciło mimo tylu lat starań, by je zapomnieć. Zmora jej dziecięcych lat, przynajmniej w zakresie edukacji muzycznej. Jej rówieśnik. Pobierał lekcje u pana Coltona, który był również jej nauczycielem. Zawsze miał zajęcia tuż przed nią. I jakoś tak wychodziło, że za każdym razem czekał, by jej dokuczać, gdy wracała do domu. Ileż to drwin rzucał w jej stronę. Ile smyczków jej połamał. Nigdy nie prześcignęła jego umiejętności i pan Colton stale jej o tym przypominał. Skrzypek wyraźnie podkreślał, iż nauczanie dziewczynek gry na tym instrumencie uważa za stratę czasu. Jednak jej ojciec hojnie płacił za lekcje i to wystarczało, by go przekonać. A fakt, że była bliska osiągnięcia poziomu swojego rówieśnika, co przynajmniej raz jej się udało, wciąż niezmiernie bolał Darrowa Fultona. I wydawało się, że właśnie za to tak jej nienawidzi.
Szuranie krzesła w gabinecie zakłóciło wiszącą między nimi ciszę. Darrow zerknął przelotnie za siebie. Na jego twarzy mignęło zakłopotanie, ale jego rysy szybko znów nabrały ostrego wyrazu.
– Widzę, że w końcu wróciłaś z Europy, po tylu latach. – Wykrzywił usta w uśmiechu, jednak bynajmniej nie życzliwym. – Najdroższa babunia kopnęła w kalendarz i skończyły się pieniążki. – Cmoknął z dezaprobatą. – Ale przykre!
Te wszystkie uczucia, które zdążyła przed chwilą opanować, ścisnęły ją teraz za szyję niczym mocny powróz, lecz zachowała spokój, starając się raczej skupić na wspomnieniu, jak to niegdyś się nad nią znęcał. Teraz była silną kobietą i miała możliwość się na nim odegrać.
– Powiem ci, co jest naprawdę przykre, Fulton – rzekła pewnym głosem, choć serce waliło jej jak młotem. – Wygląda na to, że po tych wszystkich latach wcale się nie zmieniłeś. Ani trochę. I właśnie to jest najbardziej przykre.
Rozległo się skrzypnięcie drzwi.
– Pani Murphey, prosiłem, żeby…
Rebeka spojrzała ponad ramieniem Darrowa i znalazła się twarzą w twarz z Nathanielem T. Whitcombem. Ale on wcale nie wyglądał tak, jak się spodziewała, ani jak jakikolwiek dyrygent, z którym do tej pory miała do czynienia. Nie wyglądał blado czy anemicznie. I nic mu nie obwisało.
Smukły, muskularny, z wyraźnie zarysowaną szczęką i przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu, wydawał się raczej stworzony do tego, by wziąć w krzyżowy ogień pytań świadka na sali sądowej lub wyrywać drzewa z korzeniami, a nie pisać sonaty czy dyrygować wykonaniem V symfonii Beethovena. Poza jego brodą. Ta broda – będąca czymś pomiędzy starannie przystrzyżonym zarostem a kilkudniową szczeciną – nadawała mu wyraz niewymuszonej wytworności, która zdecydowanie pozwalała zaliczyć go w poczet muzyków. Pierwszym określeniem, jakie przyszło jej do głowy, było: „majestatyczny”, natomiast drugim: „wyjątkowo przystojny”. A ich suma całkiem wytrąciła ją z równowagi.
Darrow Fulton minął ją, rzucając spojrzenie, które mówiło, że to nie koniec rozmowy. I nagle Rebeka znalazła się sam na sam z mężczyzną, który, nawet o tym nie wiedząc, trzymał skrawki jej umierającej nadziei.
Tylko nie kolejna córka bogatego mecenasa… – pomyślał z dezaprobatą. Ileż jeszcze tych irytujących stworzeń zamierzają mu przedstawić?
Kiedy pani Murphey powiedziała mu, że przyszła młoda dama na rozmowę o pracę w charakterze asystentki, przerwał jej w pół zdania i najchętniej w ogóle odmówiłby spotkania. Było mało czasu. A on miał wrażenie, że przeprowadził już rozmowę kwalifikacyjną ze wszystkimi dziewczętami z Tennessee. Jednak potrzebował pieniędzy, które zapewniali mu zamożni mecenasi sztuki, i wiedział, co powinien robić, by im się przymilić – przyjmować ich córki. Choć musiał przyznać, że akurat ta córka była szczególnie urodziwa i miała w sobie jakąś dojrzałość, której pozostałym brakowało. Zatrzymał na chwilę wzrok na jej bluzce ze stójką i żakiecie. Nie obnosiła się ze swoimi kobiecymi urokami jak inne. Przynajmniej jeszcze nie. Zdarzało się jednak, że im dłużej trwało spotkanie, tym goręcej robiło się damom.
– Daję pani pięć minut, panno… – Nie potrafił sobie przypomnieć nazwiska, o ile pani Murphey mu je w ogóle przekazała.
– Carrington, sir – podała trochę zbyt pospiesznie. – Rebeka Carrington.
Nazwisko nie brzmiało ani trochę znajomo, ale wciąż poznawał tutejsze kręgi towarzyskie i listę dobroczyńców Filharmonii w Nashville. A była to zaskakująco długa lista, zawierająca zarówno jednorazowych ofiarodawców, jak i bardziej zaangażowanych sympatyków. Jednak dobrze by było, żeby się jeszcze wydłużyła – zwłaszcza jeśli uwzględnić koszty budowy nowego budynku opery i plany rozwoju, jakie zaproponował zarząd. Co też oznaczało, że inauguracyjny koncert w czerwcu, do którego pozostało już tylko sześć miesięcy, powinien pod każdym względem okazać się wyjątkowym sukcesem. Nadrzędnym celem było zdobycie wsparcia publiczności, ale też wysokie dochody ze sprzedaży biletów oraz oczywiście wyborowa muzyka.
Instrumentaliści, którzy mu podlegali, byli jednak zaledwie przeciętni. Tylko czego mógł się spodziewać, skoro powierzono mu dziwną zbieraninę nauczycieli muzyki, wykładowców uniwersyteckich i amatorów z pierwszej Filharmonii w Nashville? Chociaż mieli za sobą wiele prób w ciągu ostatnich tygodni, ich poziom wykonawczy był nadal niewystarczający. Tak jak i kunszt symfonii, którą pisał. Albo raczej… starał się pisać. Zarząd filharmonii zgodził się dać mu czas na komponowanie, ale ich oczekiwania były jasne – chcieli w zamian muzyczne arcydzieło. Bez zbędnej presji.
Czuł w głębi serca tę muzykę, ale ona jakoś nie chciała się pojawić w nutach na papierze. Chwilami, szczególnie późną nocą, gdy cały świat nieruchomiał, a muza uparcie milczała, zastanawiał się, czy w ogóle jest w stanie to zrobić. Potem rozmyślał, czy przez to wszystko nie zaczyna tracić zmysłów. Setki razy w ciągu dnia ogłuszało go znienawidzone tykanie wewnętrznego zegara.
– Proszę uprzejmie. – Wskazał kobiecie dłonią wnętrze gabinetu.
Chciał to już mieć za sobą i móc jechać na stację. Zerknął na zegar na kominku, a potem na leżące w kącie pudełko z apteki. Myślami był w zupełnie innym miejscu. Nie mógł przegapić dzisiaj ostatniego pociągu.
– Dziękuję, panie Whitcomb, że zgodził się mnie pan przyjąć. – Młoda dama posłała mu nerwowy uśmiech i zajęła miejsce w wysokim fotelu naprzeciwko niego. – Pani Murphey przekazała, że jest pan bardzo zajęty, dlatego tym bardziej jestem wdzięczna, że poświęcił mi pan chwilę.
Kiwnął głową i uśmiechnął się. To był przydatny gest, który szybko opanował do perfekcji.
– To, jak pan opisywał, czym jest dla pana dyrygowanie orkiestrą, sir, to o metodach pracy podczas prób… – Jej źrenice zrobiły się szersze. – Czytałam artykuł w porannej prasie i uznałam, że to bardzo pouczające. Szczególnie ta część, w której dziennikarz opisał, jak pan…
– Panno Carrington… – Mężczyzna uniósł dłoń. – Jestem zaszczycony, że czytała pani artykuł. Ale… wiem, co tam było. A pani zostały już tylko cztery minuty, zatem może byłoby roztropniej, gdyby pani od razu przeszła do rzeczy.
Jej uśmiech zbladł, a błysk w oku zmienił się w rozpacz.
– Oczywiście. – Zacisnęła mocniej dłonie na brązowej skórzanej torbie, którą trzymała na kolanach. – Z tego, co się zorientowałam, jest pan postępowym człowiekiem. Prawdziwym wizjonerem w kwestii orkiestry symfonicznej i dyrygentury. Kroki, które pan podjął, są godne podziwu i…
Tate obserwował ją, gdy mówiła, z każdą chwilą czując się coraz bardziej rozczarowany, choć nie potrafił do końca określić czemu. I nagle zrozumiał. Liczył na coś więcej ze strony tej damy. Była atrakcyjna, i to bardzo. Miała jasne włosy o rudawym odcieniu, który podkreślał bystre orzechowe oczy. Jej ubiór był elegancki – i to według standardów najzamożniejszych mieszkańców Nashville. Jednak to inteligencja w jej wyrazie twarzy, to, jak wysoko trzymała głowę, i jej spojrzenie – pełne prostoty, bez jakiejś fałszywej skromności czy kokieterii, jakby uważała się za równą mu osobę – to wszystko pozwoliło mu żywić nadzieję na coś więcej. Ale w obecnej sytuacji… Najwidoczniej potrzebowała, żeby jej ktoś pomógł. I chociaż to nie było w jego stylu, postanowił wyciągnąć w jej stronę pomocną dłoń.
– W świetle tego, panie Whitcomb, chciałabym…
– Czy ma pani dobre wykształcenie w dziedzinie muzyki, panno Carrington?
Jej usta znieruchomiały i pozostały lekko uchylone.
– Tak, sir, mam, ale chciałam powiedzieć, że…
– Czy potrafi pani przepisać partytury dla orkiestry symfonicznej?
– Oczywiście, ale przyszłam tu, żeby…
– A dobra kawa? Mocna, ale nie za gorzka? Czy to także znajdzie się w pani repertuarze?
Skrzyżowała z nim spojrzenie.
– Czy pan w ogóle słucha, co mówię?
Usłyszał w jej głosie nutę niezadowolenia i szczerze się uśmiechnął. Inteligentna i z silnym charakterem. Żałował teraz, że decyzja o tym, kogo zatrudni, tak naprawdę wcale do niego nie należała. Zarząd nalegał, by tak było, ale każdy wiedział, jak wygląda rzeczywistość. A to tylko sprawiło, że farsa z przyjmowaniem córek jego członków była jeszcze bardziej irytująca. Stanowisko zostanie ostatecznie przyznane temu, kto najwięcej płaci, i Tate już się domyślał, na czyją córkę padnie wybór. Sama myśl o tym przepełniała go obawą.
– Oczywiście, że słucham, panno Carrington. Ja tylko nakreślałem część obowiązków, które będą należały do mojej asystentki. Chociaż… – Był pewien, że nawet bardziej niż ona żałował tego, co powie. – …obawiam się, że to stanowisko jest już zajęte. Ale – dodał od razu – jeśli zechce pani zostawić swój adres pani Murphey, jestem przekonany, że skontaktujemy się z panią, jeżeli tylko sytuacja się zmieni. – Co też nie było szczególnie prawdopodobne, ale mógł jej dać nadzieję.
Miał już się podnieść z miejsca, gdy Rebeka się odezwała:
– Panie Whitcomb. – Uniosła dłoń. – Muszę coś panu powiedzieć.
Jej pewność siebie zrobiła na nim wrażenie. Nieco zaintrygowany, oparł się z powrotem w fotelu.
– Nie przyszłam tutaj, żeby się ubiegać o stanowisko pańskiej asystentki. Chociaż jestem przekonana, że to ważna i potrzebna praca.
Wydawało mu się, że usłyszał cień sarkazmu w jej głosie, choć nie był tego pewien. Czyżby w jakiś sposób uraził tę kobietę? Najwyraźniej tak, tylko… w jaki? Chętnie by się tego dowiedział, więc skinął dłonią, mówiąc:
– Proszę kontynuować.
– Przyszłam tu… – Przerwała i otworzyła torbę, a następnie wyjęła futerał. – Na przesłuchanie. Na wolne miejsce dla oboju. Jeśli pan pozwoli, panie Whitcomb.
Niewiele mogło go już zaskoczyć. Ale tej kobiecie się to udało.
– Pani chce przystąpić do przesłuchania na oboistę?
Kiedy tylko wyrzekł ostatnie słowa, usłyszał we własnym głosie niedowierzanie i już przewidywał, jak ona na to zareaguje. Zmarszczyła mocno brwi, a wyraz zdecydowania na jej twarzy zastąpiła rozpacz.
– Zgadza się. Doskonale gram na oboju i byłabym wdzięczna, gdyby dopuścił mnie pan do przesłuchania. Zdaję sobie sprawę, że oficjalnie przesłuchania już się zakończyły, ale dowiedziałam się o tym dopiero dzisiaj.
Otworzyła futerał i zaczęła składać instrument, który wydawał się trochę krótszy niż zwykły obój. Także system klap wyglądał inaczej.
– Panno Carrington, ja…
– Proszę nie przesądzać o niczym, dopóki nie posłucha pan, jak gram. Proszę – dodała ciszej.
– Panno Carrington – zaczął jeszcze raz.
Z każdą chwilą jej pewność siebie robiła na nim coraz mniej korzystne wrażenie. Wszystko, co do tej pory powiedziała, było tylko pochlebstwem, które miało zadziałać na jej korzyść – dopiero teraz zrozumiał. Tak czy inaczej, to, o co prosiła, było niedopuszczalne. Gdyby zgodził się na przyjęcie kobiety do orkiestry, wyrzucono by go z miasta na zbity łeb. I nawet jeśli jego kwitnąca kariera nie byłaby dla niego istotna na tyle, by powstrzymać go przed tak lekkomyślnym posunięciem, to z pewnością przekonałyby go osobiste względy w sytuacji, w jakiej się znajdował.
Czuł niechęć wobec pomysłu, by przyjmować kobiety do orkiestry, z wielorakich powodów. Jednym z nich, i to wcale nie pomniejszym, było to, co by się stało z i tak już słabą koncentracją muzyków, którym przewodniczył. Dopuszczenie kobiety do orkiestry, choćby nie wiadomo jak utalentowanej, znaczyłoby tyle samo, co zmarnowanie wszystkiego, nad czym tak ciężko pracował. Włącznie z symfonią, którą pisał na nadchodzący koncert inauguracyjny.
Widząc przejęcie na jej twarzy, podjął:
– Filharmonia w Nashville składa się tylko z mężczyzn, czego zapewne jest pani świadoma.
– Tak, sir, jestem – odparła, nie przestając łączyć poszczególnych elementów instrumentu. – Jednak nie zawsze musi być tak, jak było do tej pory. Czyż nie w ten sposób pan to wyraził? W artykule?
Teraz jeszcze cytowała jego własne słowa… Wyjęła stroik z butelki z wodą i położyła go na języku. Trzymając go między zębami, skończyła skręcać obój. Tate wielokrotnie widywał ten prosty gest w wykonaniu różnych muzyków, ale obserwowanie jej przy tym było czymś zupełnie innym. Przyciągał jego uwagę w całkiem inny sposób niż wcześniej. A to tylko sprawiło, że cieszył się niepomiernie, iż nie widziała, jak jej się przyglądał.
Umieściła stroik na górnej części. Następnie oblizała wargi i zacisnęła je krótko kilka razy.
– Zagram koncert obojowy C-dur Mozarta.
– Panno Carrington. – Tate poprawił się na fotelu, wciąż wpatrując się w jej usta. – Wolałbym, żeby pani nie…
Zaczęła grać, a on zamilkł. Nie dlatego, że wykonanie było wyjątkowe, choć rzeczywiście było, ale dlatego, że widział, jak jej palce drżą podczas gry, a jednak w muzyce nie było słychać tremy. Jej piano miało wyjątkową głębię i czystość nie tylko nut, ale też duszy. Nie grała doskonale, ale z pasją.
Tate żałował, że pan Fulton nie może tego usłyszeć. To właśnie próbował opisać muzykowi, ale sądząc po jego konsternacji, najwyraźniej mu się nie udało. Darrow mógł się poszczycić wzorową techniką gry na skrzypcach. Był najlepszym muzykiem wśród pięćdziesięciu mężczyzn, którzy tworzyli nowo formującą się orkiestrę Filharmonii w Nashville, ale po prostu nie kochał tego instrumentu tak, jak powinien człowiek o jego talencie. A pozostali muzycy byli niczym w porównaniu do tego. Do niej!
Zatopiony w muzyce, Tate słyszał już pozostałe sekcje instrumentów akompaniujące jej występowi. Panna Carrington utrzymywała idealne tempo. Miała doskonałe wyczucie rytmu, a jej vibrato… czysta przyjemność! Grała kolejne pasaże z wyuczoną łatwością. Mężczyzna zamknął oczy i pozwolił się ponieść melodii. Akurat ten koncert był jednym z jego ulubionych. Wyczekiwał kolejnych części – allegro aperto… adagio ma non troppo… i w końcu allegretto. I ani razu się nie zawiódł. Poczuł zawód dopiero w chwili, gdy kobieta skończyła grać. A nawet wtedy ostatnie dźwięki zdawały się jeszcze wybrzmiewać echem w ciszy, jakby współdzieląc poczucie żalu, którego właśnie doświadczał.
Wolałby nie otwierać oczu, ale uczynił to i odkrył, że ona też zamknęła powieki, a instrument spoczywał teraz na jej kolanach.
– Panno Carrington… – wyrzekł cicho.
Widział, jak jej klatka piersiowa szybko unosi się i opada. Rozpoznawał to rozkoszne uczucie, którego doznaje się po doświadczeniu potęgi muzyki. Tak jak doświadczał go Mozart sto lat temu i niezliczone rzesze muzyków, którzy grali ten utwór po nim. Choć gotów był przysiąc, że niewielu wykonywało go z taką umiejętnością i pasją jak ta kobieta.
Mimo to… jedyne, co kołatało mu w głowie, to myśl: „Co za talent!”. A zaraz potem nadeszła kolejna, bolesna: „Co za szkoda!”.
W końcu kobieta otworzyła oczy i dyrygent miał wrażenie, że ich orzechowy odcień stał się nieco ciemniejszy. Wyczytał w jej spojrzeniu jedno pytanie, na które wolałby nie musieć odpowiadać.
– Brawo! – Jego głos zabrzmiał nienaturalnie głośno w dotychczasowej ciszy. – To było… wspaniałe. Dziękuję.
Uśmiechnęła się i Tate sam był zaskoczony, jak bardzo w tej chwili pragnąłby rzeczywiście zasługiwać na taką serdeczność i wdzięczność z jej strony.
– Ale – podjął, czując w piersi ogromny ciężar – jak już wcześniej mówiłem, to, o co pani prosi, jest niemożliwe. Przykro mi.
Zamrugała szybko i nagle uleciało piękno tamtej chwili.
– Ale… przecież pan powiedział…
– Wiem, co powiedziałem, panno Carrington. I naprawdę tak myślę. W każdym calu. Jednak fakty są takie, że jest pani kobietą, a kobiety…
– Nie mogą grać w orkiestrze.
Pozwolił, by cisza odpowiedziała za niego.
– Jednak wie pan, panie Whitcomb, że filharmonie w Nowym Jorku…
– …i Filadelfii przyjęły kobiety. Tak, wiem.
– Ale? – dopytywała, a w jej głosie dało się wyczuć sceptycyzm.
– Ale… jesteśmy tutaj, w Nashville w stanie Tennessee. Nie w Nowym Jorku czy Filadelfii. I nie da się zaprzeczyć faktom, że większość ludzi w tym mieście, a szczególnie ci, którzy wspierają naszą filharmonię finansowo, jak i ci, którzy, mam nadzieję, zechcą kupić bilet na koncert, nie podzielają tych poglądów. Przynajmniej na razie. Choć, kto wie, panno Carrington, co przyniesie przyszłość.
– Nie przyniesie nic nowego, panie Whitcomb, jeśli my, żyjący teraz, nie zrobimy nic w tym kierunku. W kierunku zmiany świadomości naszego społeczeństwa.
Tate przyglądał się jej uważnie, podziwiając gorliwość i odwagę, a jednocześnie zastanawiając się, jak to możliwe, że dał się wplątać w tę sytuację. Winą za to obarczał redaktora i tamten cholerny artykuł. Jeszcze nigdy nic dobrego nie wyniknęło z gadania z dziennikarzami.
Wstał z miejsca, licząc, że ona również to uczyni. Podniosła się powoli i z takim smutkiem, że aż zabolało go serce. Zegar na kominku wybił raz i Tate zerknął w jego stronę. Już wpół do piątej?! Ostatni pociąg odjeżdżał za godzinę, a on musiał na niego zdążyć.
– Panno Carrington, proszę mi wybaczyć, ale muszę już kończyć. Mam ważne spotkanie, którego nie da się przełożyć. Zatem jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy wdzięczności za przyjemność słuchania pani gry i proszę pamiętać, że z całego serca życzę pani powodzenia.
Nawet w jego uszach słowa te zabrzmiały protekcjonalnie i sądząc po jej urażonej minie, ona również je tak odebrała.
– Dziękuję za poświęcony czas, panie Whitcomb. Oczywiście, nie będę już pana dłużej zatrzymywać. – Szybko rozłożyła instrument na części i schowała go do torby. – Miłego dnia.
Tate odprowadził ją aż na korytarz, choć zdawała się nie zauważać jego obecności i wcale jej za to nie winił. Wrócił do gabinetu po spakowaną walizkę i teczkę oraz pudełko pełne butelek z laudanum, a potem pognał na dworzec kolejowy.