Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To druga część historii Melchiora Marína, który po czterech latach od rozwiązania sprawy Adellów pracuje w Centralnym Biurze do Spraw Porwań i Wymuszeń. Mimo że sława bohatera z Cambrils oraz opinia nieustępliwego śledczego ugruntowały jego pozycję zawodową, przeżywa kryzys egzystencjalny. Chce zmienić swoje życie, osiąść na stałe w Terra Alta, zostać bibliotekarzem i cieszyć się urokami ojcostwa. Godzi się jednak odłożyć swoje plany do czasu rozwiązania sprawy szantażu burmistrzyni Barcelony, której ktoś grozi ujawnieniem sekstaśmy z jej udziałem. Czy Melchiorowi uda się przeniknąć do świata polityki i rozszyfrować zawiłe intrygi stronnictw walczących o władzę? Czy zakończy karierę w policji jako obrońca lokalnej demokracji i niepodległości katalońskiej stolicy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 453
Raülowi Cercasowi i Mercè Mas, mojej Terra Alta
Melchior wszedł do środka i przepychając się między klientami, skierował się do baru, usiadł na stołku i poprosił o whisky. Barman spojrzał na niego, jakby zobaczył przed sobą istotę pozaziemską.
– Co tu robisz? – zapytał.
– Wyluzuj – odpowiedział Melchior. – Przychodzę w pokojowych zamiarach.
– W pokojowych zamiarach?
– Właśnie. Dasz mi whisky czy nie?
Barman zastanawiał się przez chwilę.
– Z lodem czy bez?
– Bez.
Mimo godziny trzeciej nad ranem w barze wciąż było sporo ludzi. Na oświetlonym wybiegu pośrodku głównej sali kilka dziewczyn, pod ostrzałem reflektorów stroboskopowych, tańczyło nago albo półnago, paru mężczyzn obserwowało je wygłodniałym wzrokiem, tu i ówdzie inne dziewczyny, samotne, w parach albo w grupie, oczekiwały na ostatnich klientów. Albo na kres nocy. Z głośników dobiegał stary przebój Madonny Like a Virgin.
– Gdybym nie zobaczył, nie uwierzyłbym – usłyszał za plecami Melchior. W chwili, gdy barman serwował mu whisky, mężczyzna, który wypowiedział te słowa, usiadł na stołku obok policjanta. Był to co najmniej dwumetrowy Mulat, ubrany na czarno, łysy i mocno zbudowany. Melchior wypił duży łyk, a Mulat wskazał szklankę palcem.
– Odpuściłeś sobie coca-colę?
– Tak – odpowiedział Melchior. – Świętuję.
Mulat odsłonił podwójny garnitur olśniewająco białych zębów.
– Coś takiego – stwierdził. – A co świętujesz? To, że sędzia przyznał nam rację i wystawił cię do wiatru?
– Sędzia nie przyznał wam racji, kutasie – sprostował Melchior. – Powiedział tylko, że nie było przeciwko wam dowodów. Ale nie martw się, znajdę dowody. Daj mi jeszcze jedną whisky.
Barman, który wciąż stał przy nich z butelką w ręce, nalał do szklanki kolejną porcję. Mulat, nie przestając się uśmiechać, obrócił się na stołku i wsparłszy łokcie na kontuarze, przypatrywał się tańczącym dziewczynom. Melchior upił kolejny łyk.
– Wiesz, dlaczego lubię to miejsce? – zapytał.
Mulat milczał. Melchior znów podniósł szklankę do ust.
– Bo przypomina mi dzieciństwo – powiedział po kolejnym łyku. – Wiesz, że moja matka była kurwą? Wychowałem się w takich miejscach jak to, w otoczeniu kurew jak te i alfonsów jak ty. To właśnie świętuję: powrót do domu.
Przebój Madonny się skończył i panującą w burdelu ciszę rozdarł wybuch śmiechu Mulata. W głośnikach Rosalía zastąpiła Madonnę, dwie albo trzy dziewczyny pofatygowały się, by zatańczyć przy klientach i swoich koleżankach. Mulat położył swoje łapsko na ramieniu Melchiora.
– To lubię, glino – powiedział. – Trzeba umieć przegrywać. – Wstał, puścił oko do barmana i wskazując palcem Melchiora, dodał: – Na koszt firmy.
Melchior, nie odwracając wzroku od szklanki, popijał whisky i chociaż wszystkie dziewczyny go znały, żadna nie podeszła. Kiedy jednak poprosił o trzecią whisky, jedna z nich usiadła obok Melchiora. Była to Hiszpanka, brunetka, niemłoda, przy kości, spod czarnego stanika wystawały jej piersi. Pogładziła go po szyi i poprosiła barmana o kieliszek cava. Ten przestrzegł Melchiora:
– Drinki dla dziewczyn nie na koszt firmy.
Melchior przytaknął i barman nalał kieliszek. Obydwoje popijali swoje drinki, czekając, aż barman odejdzie na drugi koniec baru. Wtedy Melchior zapytał:
– Idziemy?
– Jasne – odpowiedziała.
– Na pewno? – nalegał Melchior. – Jeśli nas złapią, będziesz miała kłopoty.
Kobieta lekceważąco wydęła wargi.
– Ja tam się nie cykam, dziecinko.
Melchior, nie patrząc na nią, pokiwał głową.
– W porządku – rzekł. – Zaczekajmy chwilę. Kiedy zobaczysz, że idę na górę, podejdź do nich. Zostaw otwarte drzwi i powiedz im, że zaraz przyjdę.
– Są przerażone. Mam z nimi zostać do twojego powrotu?
– Nie. Postaraj się je uspokoić. Powiedz im, że wszystko będzie dobrze. Powiedz, że zaraz przyjdę. Potem otwórz pozostałe dwoje drzwi, te od balkonu, i idź do domu albo wróć tu. Nie, lepiej idź do domu. – Przerwał na moment. – Zrozumiałaś?
– Tak.
Melchior znów pokiwał głową, ale tym razem spojrzał na kobietę.
– Uważaj na siebie – powiedziała.
– Ty też – odrzekł Melchior.
Podniosła się ze stołka, odstawiła pełny do połowy kieliszek i odeszła.
Melchior popijał whisky, z nikim nie rozmawiając, z wyjątkiem barmana, i wstawał tylko po to, żeby pójść do toalety. Kiedy bar niemal opustoszał, pojawił się Mulat, który na widok Melchiora uśmiechnął się zgryźliwie.
– Wciąż tu jesteś? – zapytał.
– Wypił już sześć whisky – dopowiedział za niego barman. – Szkoda, że to nie była coca-cola, padłby trupem.
– Muszę spotkać się z twoim szefem – oświadczył Melchior.
Mulat zmarszczył brwi; z jego twarzy nagle zniknął uśmiech, zgaszony przez niechętny grymas.
– Nie ma go.
Melchior cmoknął.
– Bierzesz mnie za idiotę? Pewnie, że jest. Nie wyjdzie do zamknięcia baru: pilnuje interesu.
– Po co chcesz się widzieć z szefem?
– Gówno cię to obchodzi.
– Oczywiście, że mnie obchodzi.
– Twierdzi, że przyszedł w pokojowych zamiarach – wtrącił się barman.
Spojrzenie Mulata wędrowało od barmana do Melchiora i od Melchiora do barmana, który w końcu wzruszył ramionami.
– Chcę prosić go o wybaczenie – powiedział Melchior. – Za proces. Za nieprzyjemności. No wiesz.
Mulat jakby się odprężył.
– Słusznie. Ale do tego nie musisz się z nim widzieć. Powtórzę mu: czuj się rozgrzeszony.
– Chcę też złożyć mu propozycję.
Mulat ponownie zrobił się nieufny.
– Jaką propozycję?
– A tego na pewno ci nie powiem.
– No więc zapomnij o rozmowie z szefem.
– Jak uważasz. Ale to dobra propozycja, byłby nią zainteresowany. – Spojrzał na barmana i dodał: – Nie będzie zachwycony, jak się dowie, że nie pozwoliłeś mi jej przedstawić.
Teraz Mulat jakby się zawahał; spojrzał na barmana, zerknął na Melchiora i po kilku chwilach odszedł na bok, na tyle daleko, żeby nikt nie słyszał, co mówi przez komórkę. Kiedy skończył rozmawiać, niechętnym gestem kazał policjantowi pójść za sobą.
Przemierzyli pusty wybieg, weszli wąskimi schodami na drugie piętro i gdy dotarli do podestu, Mulat otworzył jedne z drzwi i zaprosił Melchiora do środka. Był to gabinet szefa, który na widok policjanta nawet nie ruszył się z miejsca. Ani nie wyciągnął do niego dłoni. Siedział przy chybotliwym stole, z rękoma na blacie i szyderczym błyskiem w oku.
– Czemu nie powiedziałeś, że tu jesteś? – zapytał, wskazując fotel stojący przed nim. – Zszedłbym, żeby się przywitać.
Melchior nie usiadł. Szef był eleganckim mężczyzną koło pięćdziesiątki, miał włosy pokryte brylantyną, starannie przystrzyżoną brodę z pasemkami siwizny, palce jarzące się od pierścieni; nosił koszulę z krótkimi rękawami i szelki, na szyi srebrny wisior z wielkim pozłacanym medalionem. Nazywał się Eugenio Fernández, ale z przyczyn nieznanych Melchiorowi wszyscy mówili na niego Papá Moon.
– Powiedziano mi, że chcesz prosić o wybaczenie – stwierdził. – Powiedziano mi też, że topisz smutki w whisky. Słusznie. W każdym razie już cię uprzedziłem, że pakujesz się w kłopoty. Takie są korzyści z życia w demokracji, chłopcze: tu wszyscy jesteśmy niewinni, dopóki nie udowodni się nam, że jest inaczej. Nawet ja, który nie czytam książek jak ty. To tyle. Czemu nie siadasz?
Melchior nie odpowiedział. Papá Moon spojrzał na stojącego za policjantem Mulata, który tylko wzruszył ramionami. Za szefem znajdowała się zapalona lampa, a przed nim, na stole, lampka biurowa; obie rzucały na pokój dyskretne światło. Wiszący na ścianie plazmowy telewizor transmitował bezgłośnie mecz koszykówki ligi amerykańskiej.
– Nic nie powiesz? – zapytał ponownie Papá Moon.
– Mam dla ciebie propozycję – odezwał się w końcu Melchior.
– To już mi przekazał Samuel – powiedział Papá Moon. Zrobił pół obrotu na krześle i rozłożył ramiona w zachęcającym geście. – Zamieniam się w słuch.
Melchior odwrócił się w stronę Mulata, a potem znów spojrzał na szefa.
– Bez obaw – próbował uspokoić go Papá Moon. – Możesz mówić bez oporów: mam pełne zaufanie do Samuela.
Melchior wciąż wpatrywał się w Papę Moona, który po chwili westchnął i nieznacznym ruchem głowy nakazał, by Mulat wyszedł. Ten zawahał się, obmacał Melchiora, który nie stawiał oporu: nie miał broni, w kieszeni trzymał jedynie kajdanki.
– Jest pan pewien, szefie? – zapytał Mulat.
Papá Moon przytaknął.
– Idź już – rozkazał. – Zaraz zejdę.
Gangster wyszedł niechętnie, zamykając za sobą drzwi.
– No dobra. – Szef rozparł się na krześle. – Mów.
Melchior podszedł dwa kroki w jego stronę, oparł palce na blacie stołu, nachylił się nad Papą Moonem, jakby zamierzał szepnąć mu coś na ucho.
– Chodzi o dziewczynki – powiedział.
Szef zrobił znudzoną minę.
– A ty wciąż o tym.
Melchior wpatrywał się w niego. Papá Moon zapytał:
– Co z dziewczynkami? – Zapadła cisza, po czym na twarzy szefa pojawił się porozumiewawczy uśmiech. – Mówiąc wprost, też ci się podobają, no nie?
Chciał coś dodać, ale nie zdążył. Melchior natarł na niego głową i nim tamten zdołał zareagować, chwycił go za kark i uderzył o blat stołu, który zatrzeszczał, jakby zaraz miał się rozpaść. Melchior obszedł stół, uniósł szefa i zaczął bić, najpierw zadał cios w brzuch, a potem kopnął go w krocze. Papá Moon z jękiem upadł na podłogę.
– Nie wrzeszcz – przestrzegł go Melchior: chwycił palcami srebrny łańcuszek i zacisnął go na grdyce szefa, jakby zamierzał go udusić. – Jeśli będziesz krzyczał, rozwalę ci łeb.
Papá Moon klęczał na podłodze, z trudem łapiąc oddech.
– Odbiło ci? – wystękał. Twarz miał purpurową niczym pomidor.
Melchior ponownie uderzył jego głową, tym razem o kant stołu, wymierzył kilka policzków, tą samą dłonią, którą trzymał łańcuszek, chwycił go za ramiona i wykręcił je na plecy, a drugą dłonią przeszukał jego kieszenie. Wyciągnął komórkę i rozdeptał butem.
– Gdzie masz pistolet? – zapytał.
– Złamiesz mi rękę.
– Pytam, gdzie masz pistolet?
– Jaki znów pistolet?
Teraz przycisnął twarz Papy Moona do podłogi. Kiedy Melchior uniósł nieco głowę szefa, z jego nosa ciekła krew, spływając po brodzie. Melchior zapytał ponownie. Tamten odpowiedział, a Melchior, nie wypuszczając go z uścisku, otworzył szufladę, wyciągnął pistolet i przekonał się, że magazynek jest pełny. Zmusił Papę Moona do wstania.
– Tym razem przeholowałeś, glino – wystękał szef. – Masz przesrane.
Melchior z całej siły wykręcił mu ramię i przyłożył lufę do podbródka.
– Potem o tym pogadamy, szefie – powiedział. – Teraz stąd wyjdziemy, a ty będziesz grzeczny. – Przycisnął mocniej lufę pistoletu: – Jeżeli krzykniesz, to coś wystrzeli. Jeżeli zrobisz jakieś głupstwo, to też wystrzeli. Jasne? – Papá Moon milczał. Melchior jeszcze bardziej wykręcił mu ramię, aż tamten przytaknął. – W porządku – stwierdził Melchior. – Idziemy.
Obaj, w mocnym uścisku, opuścili gabinet Papy Moona, zeszli po schodach – tych samych, które wcześniej przemierzył Melchior – i na pierwszym podeście policjant uchylił jakieś drzwi i zajrzał do środka. Było tam coś w rodzaju balkonu, a w rzeczywistości zewnętrzna galeria przecinająca fasadę burdelu, z której widać było wejście i parking, gdzie stało jeszcze kilka samochodów. Szybko przebiegli galerię, zostawiwszy za sobą schody dochodzące do parkingu, a potem Melchior uchylił kolejne drzwi i sprawdził, czy nikogo tam nie ma. Wtedy otworzył je szeroko, obaj weszli do wewnętrznego, oświetlonego bladym światłem korytarza, z którego odchodziły drzwi, a zza niektórych dobiegały głosy, hałasy, jakieś śmiechy. Melchior otworzył ostatnie drzwi. Wewnątrz znajdowały się trzy młode kobiety: dwie siedziały skulone na łóżku, a trzecia stała pośrodku pokoju; wszystkie trzy, czarne jak węgiel, wpatrywały się w przybyszów z wyrazem pełnego napięcia oczekiwania i paniki w oczach. Melchior zamknął za sobą drzwi, obrzucił całą trójkę wzrokiem i zapytał, czy są gotowe.
Potwierdziła jedynie dziewczyna, która stała, ale pozostałe dwie zerwały się z łóżka. Melchior znał je wszystkie. Urodziły się w Lagos, w Nigerii, i ich losy z grubsza były podobne. Przyjechały do Madrytu kilka lat wcześniej, by uciec od nędzy, skuszone obietnicą, że będą mogły studiować w Hiszpanii. Tu zabrano im paszporty i komórki, zabroniono kontaktowania się z rodzinami i wychodzenia na ulicę, zażądano od nich sześćdziesięciu tysięcy euro w ramach kosztów podróży i aby je zastraszyć, poddano rytuałowi polegającemu na obcięciu im paznokci i włosów, wygolenia sromu i pach oraz zmuszeniu do wypicia wywaru halucynogennego. Odtąd musiały się prostytuować. Tak zaczęła się ich gehenna po nocnych klubach połowy Hiszpanii, gdzie pracowały od piątej po południu do czwartej rano, aby spłacić dług, w teorii, zaciągnięty u organizacji, która w praktyce dokonała ich porwania. Tu właśnie, tej nocy, Melchior postanowił położyć kres tej gehennie.
Kazał Papie Moonowi usiąść na podłodze przy łóżku, wyciągnął kajdanki, prawą dłoń szefa przymocował do nogi łóżka i to samo zrobił z lewą dłonią.
– Kompletnie ci odbiło, glino. – Papá Moon mówił z głuchą wściekłością. – Zapłacisz za to.
To były jego ostatnie słowa: Melchior zatkał mu usta chustką, wpychając ją aż do gardła. Trzy młode kobiety, dygocząc ze strachu, obserwowały tę scenę, stojąc w drzwiach.
– A teraz posłuchaj mnie uważnie, gnoju. – Melchior przykucnął przy Papie Moonie. – Po dobroci nie dało rady, więc stanęło na przemocy. Zabieram te dziewczyny ze sobą. Nie waż się ściągać następnych ani złożyć na mnie donosu. Wiesz, co się stanie, jak to zrobisz? Słuchaj mnie uważnie, bo nie będę się powtarzać. Jeżeli na mnie doniesiesz, spalę tę budę. Zabiję twoje dzieci i żonę. Wytłukę całą twoją rodzinę. A potem zabiję ciebie. To się stanie. Zrozumiano? – W oczach Papy Moona wściekłość ustąpiła zwierzęcemu, niekontrolowanemu lękowi. Melchior przysunął się jeszcze bliżej do jego twarzy: – Powiedz, że zrozumiałeś. Tak czy nie? – Papá Moon kiwnął głową. Melchior poklepał go po policzku i powiedział: – Świetnie.
Podniósł się i odwrócił w stronę dziewczyn. Minęło już odurzenie whisky, miał jasny umysł, czuł się rozluźniony i zadowolony.
– Gotowe? – zapytał.
Wszystkie trzy przytaknęły. Miały na imię Alika, Joy i Doris. Alika i Joy były siedemnastolatkami, a Doris osiemnastolatką. Ubrane jednakowo, jakby szykowały się na jakieś zawody biegowe albo manifestację polityczną: ciemny T-shirt, tanie dżinsy, sneakersy. Ich ogromne, błagające i przerażone oczy wpatrywały się w niego, jakby w oczekiwaniu, że za chwilę spadną na burdel meteoryty i tylko on mógłby je ocalić. Melchior uchylił drzwi, przekonał się, że nikogo nie ma na korytarzu, włożył pistolet za pasek i wziął za ręce dwie młodsze – Alikę i Joy.
– Spokojnie – powiedział. – Trzymajcie się mnie, to nic złego wam się nie stanie. – Szerzej otworzył drzwi i dodał: – Chodźmy stąd.
Nakładem wydawnictwa Noir sur Blanc ukazały sięnastępujące książki Javiera Cercasa:
ANATOMIA CHWILI2015
OSZUST2016
WŁADCA CIENI2019
ŻOŁNIERZE SPOD SALAMINY2021
TERRA ALTA2022