Niewidzialni - Sebastian Reńca - ebook + książka

Niewidzialni ebook

Sebastian Reńca

4,2

Opis

Latem 2013 roku w amsterdamskim squocie zostaje znaleziono ciało mężczyzny, który najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. Co łączy tego człowieka z tajemniczą śmiercią Beaty Urbańskiej w 1987 r.? Zagadkę próbuje rozwiązać dziennikarz Wiktor Katon. Tropy prowadzą do archiwum IPN, w których Katon wpada na ślady tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa oraz gry operacyjnej prowadzonej przez PRL-owskich funkcjonariuszy.
Okazuje się, że komuś zależy na tym, by nikt nie poznał prawdziwych okoliczności i powodów śmierci dziewczyny. Katonowi grozi niebezpieczeństwo.
Niewidzialni są wśród nas...

 

„Doskonała lektura. Świetnie literacko zaprezentowana ohyda finałowej dekady priwiślińskiego czerwonego totalitaryzmu, gdy «niewidzialni» esbecy bezkarnie mordowali kogo chcieli i brutalnie kaleczyli żywoty tysiącom Polaków. Kubeł zimnej wody dla głupawych nostalgików, ciepło wspominających gierkowszczyznę, jaruzelszczyznę i całą PRL”.

Waldemar Łysiak

 

Niewidzialni są realistycznym opisem tego, jak przeszłość pozostawia swój mroczny ślad w teraźniejszości. Ten ślad jest tym mroczniejszy, im bardziej bezkarni pozostają sprawcy zbrodni z okresu PRL-u.

W Niewidzialnych nic nie jest jednoznaczne, główny bohater sam jest człowiekiem poruszającym się po marginesie życia.

Katon nie jest bohaterem, który łatwo zjednuje do siebie sympatię, jest mroczny, tak zresztą, jak cały klimat tej powieści. Zło i dobro są w niej zmieszane w proporcjach, które - na pierwszy rzut oka - nie dają rozeznania, nie dają prostej odpowiedzi na pytanie, gdzie my sami chcielibyśmy być. To jednak pozór, ostatecznie Wiktor Katon jest jednak posłańcem Prawdy.

Witold Gadowski

 

Trzymająca w napięciu od pierwszego do ostatniego zdania sensacyjna powieść Sebastiana Reńcy pokazuje jak wiele jest jeszcze niewyjaśnionych zbrodni z okresu PRL-u i co czeka tych, którzy próbują poznać prawdę i znaleźć sprawców. Bardzo realistyczna i prawdziwa książka o naszej rzeczywistości. Gorąco polecam tym, którzy filmowy thriller lubią przeżyć na kartach książki.

Wydawca

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 397

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (13 ocen)
6
4
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SEBASTIAN REŃCA

 

 

NIEWIDZIALNI

 

 

 

 

Warszawa 2014

 

Copyright © by Sebastian Reńca

Copyright to this edition © by Wydawnictwo Prohibita

ISBN: 978-83-61344-71-1

Projekt okładki:

Gabriela Becla

Redakcja i korekta:

Romuald Pawlak

Wydawca:

Wydawnictwo PROHIBITA

Paweł Toboła-Pertkiewicz www.prohibita.pl

[email protected]

Tel: 22 424 37 36

www.facebook.com/WydawnictwoProhibita

Sprzedaż książki w Internecie:

Latem 2013 roku w amsterdamskim squocie zostaje znaleziono ciało mężczyzny, który najprawdopodobniej popełnił samobójstwo. Co łączy tego człowieka z tajemniczą śmiercią Beaty Urbańskiej w 1987 r.? Zagadkę próbuje rozwiązać dziennikarz Wiktor Katon. Tropy prowadzą do archiwum IPN, w których Katon wpada na ślady tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa oraz gry operacyjnej prowadzonej przez PRL-owskich funkcjonariuszy. Okazuje się, że komuś zależy na tym, by nikt nie poznał prawdziwych okoliczności i powodów śmierci dziewczyny. Katonowi grozi niebezpieczeństwo.

Niewidzialni są wśród nas…

Trzymająca w napięciu od pierwszego do ostatniego zdania sensacyjna powieść Sebastiana Reńcy pokazuje jak wiele jest jeszcze niewyjaśnionych zbrodni z okresu PRL-u i co czeka tych, którzy próbują poznać prawdę i znaleźć sprawców. Bardzo realistyczna i prawdziwa książka o naszej rzeczywistości. Gorąco polecam tym, którzy filmowy thriller lubią przeżyć na kartach książki.

Wydawca

„Doskonała lektura. Świetnie literacko zaprezentowana ohyda finałowej dekady priwiślińskiego czerwonego totalitaryzmu, gdy «niewidzialni» esbecy bezkarnie mordowali kogo chcieli i brutalnie kaleczyli żywoty tysiącom Polaków. Kubeł zimnej wody dla głupawych nostalgików, ciepło wspominających gierkowszczyznę, jaruzelszczyznę i całą PRL”.

Waldemar Łysiak

Niewidzialni są realistycznym opisem tego, jak przeszłość pozostawia swój mroczny ślad w teraźniejszości. Ten ślad jest tym mroczniejszy, im bardziej bezkarni pozostają sprawcy zbrodni z okresu PRL-u.

W Niewidzialnych nic nie jest jednoznaczne, główny bohater sam jest człowiekiem poruszającym się po marginesie życia.

Katon nie jest bohaterem, który łatwo zjednuje do siebie sympatię, jest mroczny, tak zresztą, jak cały klimat tej powieści. Zło i dobro są w niej zmieszane w proporcjach, które - na pierwszy rzut oka - nie dają rozeznania, nie dają prostej odpowiedzi na pytanie, gdzie my sami chcielibyśmy być. To jednak pozór, ostatecznie Wiktor Katon jest jednak posłańcem Prawdy.

Witold Gadowski

Dobro i zło istnieje. Bóg i diabeł istnieją.

Zygmunt „Muniek” Staszczyk

Prolog

Kamienica numer 10 przy ulicy Sienkiewicza w Katowicach, stojąca w odległości jednej przecznicy od najbliższego przystanku tramwajowego, była typową czynszówką z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku. Trzypiętrową budowlę wieńczył strych z dwuspadowym dachem. Czerwone cegły miejscami odpadały od ściany, a z futryn łuszczył się biały kiedyś lakier. Niektóre z szyb w oknach były tak brudne, że miały kolor ziemi, przez co nie było widać firanek zawieszonych w mieszkaniach na karniszach z zardzewiałymi „żabkami”.

Mieszkanie Beaty Urbańskiej mieściło się na parterze, jego okna wychodziły zarówno na ulicę, jak i na podwórze.

Ludzie z reguły skrywają w sobie jakąś tajemnicę i Beata nie stanowiła tutaj żadnego wyjątku. Na przykład dla sprzątaczki Waśniewskiej tajemnicą było, w jaki sposób taka młoda szczebiotka odziedziczyła mieszkanie po pani Zientarowej. Lepecki, mieszkający nad Beatą, widząc ją, zawsze się zastanawiał, kto ożeni się z taką pięknością. Zaś pani Chodkiewiczowa, pamiętająca czasy okupacji, głowiła się, dlaczego ta ładna i wyglądająca na inteligentną dziewczyna wymalowała pod swoim oknem kotwicę Polski Walczącej. Miała ochotę powiedzieć Beacie, żeby przestrzegała zasad konspiracji, ale już nie zdążyła…

Zanim wszedł do klatki schodowej, Antoni Pacholak zatrzymał się przy witrynie zegarmistrza urzędującego na parterze jednej z kamienic przy ulicy 27 Stycznia. Chwilę postał, gapiąc się na swoje odbicie w szybie wystawowej, potem schylił się i zawiązał sznurówkę w bucie, jednocześnie ukradkiem zlustrował teren za sobą. Nie zauważył nikogo podejrzanego, wszyscy, którzy wysiedli razem z nim z tramwaju, zdążyli się rozejść. Wolnym krokiem ruszył w kierunku drzwi klatki schodowej kamienicy, gdzie mieszkała Urbańska.

Głośno otrzepał z butów śniegowe błoto i przeskakując po dwa stopnie znalazł się przed właściwymi drzwiami. Wdusił przycisk dzwonka, ten jednak nie wydał żadnego dźwięku prócz pustego kliknięcia. Zaklął w myślach i zastukał pięścią. Cisza. Żadnego poruszenia po drugiej stronie. Przeszło mu przez myśl, że dziewczyna musiała wyjść do sklepu i zaraz wróci, przecież dzień wcześniej umówili się na spotkanie.

Wyszedł przed klatkę i zapalił. Czas płynął wolno, a luźno zbity papieros szybko się spalał. Zdusił niedopałek pod butem i wrócił przed drzwi mieszkania. Mocno walnął pięścią.

- Beata! Jesteś tam?

Po klatce schodowej słowa rozniosły się echem. Nacisnął kilkakrotnie klamkę. Bezskutecznie. Szybko zbiegł po schodach i ponownie wyszedł na zewnątrz kamienicy.

Okna od strony ulicy były zamknięte, a zasłony szczelnie ściągnięte. Wrócił na podwórze. Wszedł na szeroki parapet i spróbował pchnąć okienne skrzydła. Nie drgnęły. Zeskoczył i w brudnym śniegu znalazł kawałek cegły. Znów wskoczył na parapet. Szyba w małym oknie u góry prawego skrzydła rozprysła się w drobny mak. W jego stronę buchnął duszący zapach. Gaz!

Szybko wsunął rękę przez rozbite okno, przekręcił klamkę i pchnął skrzydło. Po sekundzie znalazł się w kuchni.

Beata leżała na podłodze, tuż przy piecyku gazowym i stole. Sprawdził puls. Nic nie wyczuł. Podbiegł do okna w pokoju po drugiej stronie korytarza, otworzył je mocnym szarpnięciem na oścież. Taśma klejąca, która uszczelniała szpary w oknach, zerwała odrobiny białego lakieru z pomalowanej futryny. Teraz dopiero wrócił do kuchni i jeszcze raz nachylił się nad dziewczyną. Sprawdził ponownie puls, najpierw na dłoni, potem na szyi. Niczego nie wyczuł pod palcami, jak za pierwszym razem. Zakręciło mu się w głowie od gazu, który pomału ulatywał na dwór. Kilkakrotnie ucisnął serce dziewczyny i wpompował ustami powietrze do jej płuc. Beata miała zimne i sine wargi. Po raz pierwszy widział śmierć z bliska, ale jego świadomość wciąż odrzucała myśl, że dziewczyna nie żyje.

Telefon stał tam, gdzie zawsze: na małej szafce w przedpokoju. Podniósł słuchawkę. Zamiast charakterystycznego głuchego dźwięku usłyszał ciszę. Wdusił widełki, nic to nie dało. Wtedy jego wzrok pobiegł za kablem. Gniazdko telefoniczne było puste. Szybko odnalazł wtyczkę i wcisnął ją na swoje miejsce, wykręcił numer pogotowia ratunkowego i wezwał karetkę. Następnie wcisnął widełki i wybrał na tarczy numer milicji. Dyżurny przyjął zgłoszenie i kazał czekać na patrol.

Gdy wrócił do kuchni, dotarło do niego, że choć był tutaj już od co najmniej kilku minut, wciąż nie zakręcił kurków w kuchence. Zrobił to dopiero teraz.

Wreszcie przed kamienicę podjechała karetka na sygnale. Przenikliwy dźwięk wywabił najpierw do okien, a później na klatkę sąsiadów.

Lekarz przywitał w przedpokoju Antoniego ruchem dłoni i od razu podszedł do ciała. Pielęgniarze stanęli w drzwiach prowadzących do kuchni. Medyk przyjrzał się plamom opadowym, a następnie spojrzał na zegarek.

- Zgon nastąpił jakieś osiem, dziewięć godzin temu, czyli około północy – mówił bardziej do siebie niż do trzech pozostałych mężczyzn. – Wezwał pan milicję? – dopiero teraz zwrócił się do Pacholaka.
- Dzwoniłem. Powinni już tu być.
- Więc poczekamy.

Lekarz usiadł przy stole, wyjął notes i coś w nim zanotował. Jeden z pielęgniarzy podszedł do okna i zaczął do kogoś machać ręką.

- Co tam? – zapytał lekarz.
- Co? A, nic, znajomą zobaczyłem na ulicy.

Pielęgniarz wyszedł na dwór, zgarniając po drodze kolegę od noszy.

- Chodź, Heniu, nic tu po nas. Teraz to ino łapiduchy pomogą. Panie doktorze, czekamy w karetce.

Lekarz machnął przyzwalająco ręką.

Milicjant, który wszedł do mieszkania pierwszy, miał wyraźne problemy z nadwagą. Jego towarzysz był totalnym przeciwieństwem Flapa. Chudy, wysoki, wręcz pałąkowaty.

- Co my tu mamy? – Flip zapytał lekarza.
- Regularny trup. Dziewczyna zatruta gazem. Wstępnie mogę stwierdzić, że zgon nastąpił około północy.

Lekarz wstał i wyszedł bez pożegnania.

- A wy? – teraz dopiero Flap zwrócił uwagę na Antoniego.
- To ja dzwoniłem po pogotowie i milicję. Znalazłem ją – wskazał palcem na martwe ciało.
- Dajcie dowód osobisty.

Pacholak wyjął portfel i podał milicjantowi zieloną, rozpadającą się książeczkę. Tamten przysiadł na tym samym krześle, co lekarz i zaczął spisywać dane.

- Mogę wyjść, zapalić, bo tutaj raczej nie można?
- Niech pan idzie, tylko nie oddalać się, mam wasz dowód –ostrzegł gruby.

Antoni musiał przeciskać się na korytarzu między sąsiadami Beaty, których ściągnęła przed drzwi niezdrowa ciekawość. Pomyślał, że ludzie ciągną do nieszczęścia innych niczym muchy do łajna. Zawsze mierziło go stado gapiów wyciągających głowy, by zobaczyć coś, co da im nadzieję na to, że nieszczęścia spotykają tylko innych.

Gdy Antoni odpalał trzęsącymi dłońmi kolejnego papierosa od papierosa, pod klatkę podjechał cywilny polonez. Wysiadł z niego mężczyzna w wieku około trzydziestu lat, ubrany w brązowe spodnie sztruksowe i narciarską kurtkę w kratę.

Pacholak ruszył za nim do mieszkania Beaty.

- Cześć, co mamy? – To samo pytanie padło po raz drugi w krótkim czasie, lecz tym razem było skierowane do Flapa.
- Martwa dziewczyna, na pierwszy rzut oka samobój. O, ten tam ją znalazł – gruby wskazał na Antoniego stojącego za plecami gliniarza po cywilnemu.

Milicjant w narciarskiej kurtce odwrócił się na pięcie.

- Jestem sierżant Franciszek Kurzejewski. Ta kobieta, to ktoś z rodziny? – funkcjonariusz wskazał ruchem głowy na martwą dziewczynę.
- Koleżanka.
- Pan ją znalazł?
- Tak, umówiliśmy się wczoraj, dlatego przyszedłem do niej.

Milicjant wyszedł przed drzwi, dostępu do których bronił chudszy.

- Ludzie, rozejść się, nie ma tu czego oglądać. Przeszkadzacie tylko – rzucił w ich kierunku podniesionym tonem.

Sąsiedzi, szemrając, zaczęli się rozchodzić. Jedni wyszli na dwór, dalej debatować o tym, co się stało, inni wrócili do swoich mieszkań.

Milicjant ruszył do skrzynki z bezpiecznikami, zamontowanej w metalowej szafce na korytarzu. Była zatrzaśnięta.

- Skombinujcie jakiś śrubokręt albo scyzoryk – sierżant Kurzejewski rzucił w kierunku mundurowych.

Chwilę później manipulował nożykiem w zamku. Blokada w końcu puściła. Szafka otwarła się, wydając przy tym piskliwy zgrzyt. Bezpieczniki oznaczone cyfrą „3” leżały w kryształowej koszulce na dolnej półce.

- Dzwonił pan do mieszkania?
- Tak – odparł Antoni – ale dzwonek nie zadziałał.

Milicjant wskazał na korek.

- Najprawdopodobniej wykręciła, żeby iskra w pudełku dzwonka nie spowodowała wybuchu. Niech nikt tutaj niczego nie dotyka. Techniczni mają mi zdjąć stąd odciski palców i zrobić zdjęcia.
- Tak jest – gruby potwierdził, że przyjął rozkaz.

Sierżant otarł pot z czoła, następnie zaproponował Pacholakowi, by wyszli na dwór.

- Usiądziemy w samochodzie, głowa rozbolała mnie od tego gazowego smrodu.

Wychodząc minęli się z ekipą techników. Oficer wydał im jeszcze szczegółowe dyspozycje.

- Zdjąć odciski paluchów z czego się da, również z szafki na bezpieczniki i obfotografować mi wszystko, ciało, mieszkanie, kuchenkę! Zresztą sami wiecie, co robić…

Gdy usiedli w samochodzie, milicjant ściszył radio, by dyspozycje wydawane funkcjonariuszom patrolującym miasto przez dyżurnego nie zakłócały im rozmowy.

- Wie pan, kto to zrobił?

Kurzejewski wskazał palcem na ceglaną ścianę pod oknem mieszkania Beaty z rysunkiem kotwicy. Pacholak wzruszył ramionami.

- Chłopie, przecież od razu widać, że knujecie. Mało mnie to obchodzi, nie jestem z bezpieki, tylko z kryminalnego. Mnie interesuje wyłącznie powód i przyczyna śmierci twojej dziewczyny.
- Nie była moją dziewczyną – zaprzeczył gwałtownie Antoni.

Milicjant uchylił okno i wyrzucił przez nie zgniecioną pustą paczkę po papierosach. Antoni podał mu swoje giewonty. Kurzejewski podziękował kiwnięciem głowy. Odpalił i zaciągnął się głęboko.

- Opowiedz mi o Beacie – przeszedł niespodziewanie na „ty”, jakby papieros był swego rodzaju bruderszaftem.

Antoni schował twarz w dłoniach, potarł kciukami oczy, które zapiekły go od papierosowego dymu i zaczął mówić:

- Znamy się od osiemdziesiątego. Byliśmy razem w harcerstwie, spotykaliśmy się w czytelni „Solidarności”. Po stanie wojennym mnie internowali, a Beata zaczęła bawić się w konspirację. Szybko ciachnęli ją i całą jej paczkę. Ona nie poszła siedzieć, jak chłopaki, ale dostała kuratora. Po sprawie nie odpuściła i zaczęła robić swoje. Upłynęło trochę czasu i jakoś znów się spotkaliśmy, chyba na pielgrzymce papieża? Na studiach, to już poszło na całego, aż ją wylali, bo zawaliła egzaminy. Mieszka… Mieszkała tutaj, bo jakiś czas opiekowała się taką starszą samotną kobietą, która, zanim umarła, zameldowała u siebie Beatę.
- To wszystko?

Pacholak pokręcił głową, że nie.

- Musi pan wiedzieć, że Beata urodziła…Kurzejewski uważniej spojrzał na rozmówcę.
- Urodziła dwa tygodnie temu. Nie wiem, może nie chciała tego dziecka?
- Kto jest ojcem?
- Też nie wiem. Nie mam pojęcia. Nigdy o nim nie mówiła. Zresztą ukrywała ciążę. Może nawet chciała usunąć, ale w końcu tego nie zrobiła.
- Gdzie jest dziecko?

Pacholak nie wiedział.

Jeden z techników wyszedł przed klatkę i machnął ręką na sierżanta. Ten odmachał, że zaraz przyjdzie.

- Dobra, niech pan idzie – milicjant oddał dowód. – Proszę się tylko zgłosić do mnie na komendę.
- Kiedy? – zapytał rzeczowo Antoni.
- Może być jutro, tylko niech pan wcześniej do mnie zadzwoni.

Milicjant zapisał swój numer w notesie, wyrwał kartkę i dał ją Pacholakowi. Ten schował ją do kieszeni, następnie wysiadł i trzasnął drzwiami poloneza. Odszedł już kilka kroków, ale zatrzymał się i cofnął do samochodu. Stuknął palcami w szybę. Kurzejewski otwarł drzwi.

- Tak?
- Coś mi nie pasuje.
- W czym?
- W tym wszystkim.
- Nie pasuje, bo?
- Bo Beata nie była taka, ona miała naturę bałaganiary. A tutaj okna pozaklejane, korki wykręcone i jeszcze te kapcie.
- Jakie kapcie?

Milicjant wyszedł z samochodu.

- No te, która miała na stopach. Ona nigdy w nich nie chodziła, należały do tej starszej kobiety, po której odziedziczyła lokal.

Technicy też nie mieli dobrych wiadomości dla sierżanta. Mieszkanie było czyste.

- Żadnych śladów, towarzyszu sierżancie – usłyszał Kurzejewski, kiedy przekroczył próg mieszkania wciąż śmierdzącego gazem.

Rozdział 1

Michael Bessette opuścił dom rodzinny w Tuluzie dokładnie w dniu swoich osiemnastych urodzin. Gdy matka wnosiła do salonu tort, Michael uśmiechnął się do niej i do ojca, a następnie spokojnie oznajmił im, że jest gejem (z rozmysłem nie użył tego obrzydliwego konserwatywnego określenia „homoseksualista”).

Matka upuściła tort na podłogę, a ojciec usiadł ciężko w fotelu. Michael głośno przełknął ślinę. Bał się, ale mówił dalej:

- To nie koniec… Nie chcę być dla was… – chłopcu zabrakło odpowiedniego słowa. – Nie chcę, żebyście przeze mnie cierpieli. Wiem, że ty i tata jesteście konserwatywni. Okej, wy już się nie zmienicie, ja również. Dlatego chciałem wam oznajmić, że wyprowadzam się z domu… Nie robię tego dlatego, że was nie kocham, wręcz przeciwnie. Kocham cię, mamo. Kocham cię, tato, nawet jeśli myślisz, że jest inaczej – Michael, mówiąc te słowa, patrzył na ojca. – Wiem, między nami było różnie. Była złość, nerwy… Tato, naprawdę bardzo cię kocham.

Ojciec odwrócił wzrok i popatrzył w telewizor. Na ekranie dwóch mężczyzn zajadało się jakąś dziwną potrawą serwowaną im przez Tajów, którzy się uśmiechali, a biali zajadali przystawkę, mlaskając przy tym obleśnie. Bessette senior patrzył na te idiotyzmy, bo wstydził się łez. Tak dawno temu ostatni raz płakał… - Jak, gdzie? – matka w końcu wykrztusiła z siebie pytanie.

Michael nie zrozumiał.

- Gdzie jedziesz, dokąd chcesz się wyprowadzić – uściśliła kobieta.
- Na razie do Paryża, potem chciałbym pojeździć po Europie, zobaczyć trochę świata. Może zdecyduję się na Amerykę?

Ojciec nie odezwał się już do niego słowem, matka próbowała powstrzymać syna od podjętej decyzji. Stanęła w drzwiach.

- Nigdzie nie pójdziesz! Słyszysz! Nie puszczę cię z domu!

Michael nie zważając na jej histerię odepchnął lekko mamę z drogi i wszedł wolnym krokiem na górę, do swojego pokoju, w którym czekał na niego spakowany plecak. Zarzucił go na ramię, ostatni raz rozejrzał się po ścianach swego pokoju. Komputer, plakaty, trochę książek i komiksów, półka pełna pudełek z grami komputerowymi. Ostatnio kupił sobie najnowszą edycję GTA. „Długo na niej nie pograłem” – pomyślał.

Miał ochotę zapłakać tak jak ojciec, ale powstrzymał łzy. Zszedł na dół, ucałował matkę. Chciał podejść do ojca, ale ten pokazał mu na migi, że nie trzeba. Michael w końcu wyszedł na ulicę i choć to nie było coś wielkiego, to… dziwne, ale poczuł się wolny.

Od samego początku swej wielkiej ucieczki Michael miał szczęście. Z Tuluzy do Paryża podwiózł go facet, którego siostra od lat mieszkała w Squocie 59 Rivoli. Kierowca od razu pomyślał, że taki ktoś jak Michael znajdzie wspólny język z Catherine, która była artystką performance. W istocie, ona i on od razu przypadli sobie do gustu. Przez kilka tygodni tworzyli wspólny projekt.

Piękna naga Catherine była malowana przez mistrza body paintingu i tak ozdobiona wychodziła na paryskie ulice. Zadaniem Michaela było jej fotografowanie. Przy okazji robił również zdjęcia przechodniom, którzy bardzo różnie reagowali na wystrzałową dziewczynę. Jedni zachwycali się jej ciałem i urodą, inni spluwali pod nogi złorzecząc „dziwce” pod nosem. Ona miała to głęboko gdzieś, patrząc na maluczkich wyniośle.

Efekt swej pracy zaprezentowali zimą 2012 roku i następnie wyjechali z wystawą do Amsterdamu. Niestety, tam Catherine zakochała się w niewłaściwym facecie, który okazał się regularnym sutenerem sprzedającym dziewczyny do krajów arabskich. Piękna Catherine przepadła jak kamień w wodzie, a Michael zaczął z rozpaczy ćpać, co było nieco dziwne z uwagi na jego seksualne preferencje. Ktoś zapytał go nawet o to, dlaczego płacze po tamtej dziewczynie, skoro woli to robić z facetami. Michael właśnie odpływał w narkotyczny niebyt, ale zdążył wyartykułować:

- Bo pedały też lubią piękne obrazy, krajobrazy i muzykę…

Na początku zaczynał „lajtowo” od trawki, której w końcu wypalał w dzień tyle, ile inni w tydzień. Skręty bardzo szybko przeszły w ciężkie narkotyki, na które trzeba było mieć również cięższe pieniądze. Michael zarabiał na dragi prostytuując się w różnych miejscach i z różnymi mężczyznami. Nieważne, komu służył za spluwaczkę na spermę. Ważne, że płacili.

Jego główna kwatera mieściła się w squocie przy Foeliedwarsstraat. Nikt tam nikogo o nic nie pytał. Każdy żył swoim życiem, nie wtrącając się w świat innych. Michael zajął dwupokojowe mieszkanie na czwartym piętrze, które w przeszłości zajmowało małżeństwo z Senegalu. Jako nielegalni emigranci zostali deportowani do swego kraju, a lokal czekał spokojnie na kolejnego mieszkańca.

Michael sąsiadował przez ścianę z Polakiem, który przedstawił mu się jako Robert. Poznali się bliżej, ponieważ zaopatrywał ich ten sam diler, Riz Ahmed. Michael podejrzewał, że był to tylko pseudonim, ponieważ brzmiał tak samo, jak imię i nazwisko brytyjskiego aktora, którego twarz zapamiętał z filmu Czarne złoto z Antonio Banderasem w roli głównej.

Dobiegający pięćdziesiątki Robert przez długie godziny opowiadał młodszemu o trzy dziesięciolecia Michaelowi o polskiej i rosyjskiej literaturze, a on robił mu w tym czasie zdjęcia. Robert imponował młodemu nie tylko swą wiedzą, ale również świetnymi tatuażami. Bessette marzył o tym, by w przyszłości sprawić sobie takie.

Kiedyś na haju Michael wymyślił sobie cykl fotografii, dzięki któremu znowu miał wypłynąć na szerokie wody artystycznego świata. Podświadomie robił wszystko, by nie pochłonęło go jądro ciemności. Tytuł projektu zaczerpnął ze słynnej piosenki Chrisa Rei Road to Hell. Codziennie, z uporem maniaka, robił Polakowi zdjęcia w tym samym miejscu, z profilu oraz en face. Po jakimś czasie zauważył, że twarz przyjaciela zmienia się, jego rysy są coraz bardziej wyostrzone, oczy zapadnięte, jakby mniej widzące i kojarzące. A opowieści Roberta stawały się diaboliczne. Przypomniał Michaelowi Conradowego Kurtza, ten żywy wizerunek śmierci… Michael w końcu zaczął zdawać sobie sprawę, że Robert umiera…

Tamtego ranka, kiedy Michaela zbudził ciężki narkotyczny głód, nic nie zapowiadało, że przed chwilą piekło zabrało do siebie jego bratnią duszę.

Elektroniczny zegarek w wiekowej nokii Michaela wskazywał, że jest szósta pięćdziesiąt. Z trudem wstał z wysłużonego materaca leżącego wprost na podłodze. Nad zlewem w kuchni opłukał twarz, następnie wycisnął resztkę pasty na szczoteczkę i dokładnie umył zęby, by zabić nieprzyjemny smak w ustach. Potem zjadł czerstwą bułkę i popił ją truskawkowym jogurtem, który dzień wcześniej opróżnił do połowy. Teraz dopiero postanowił odwiedzić Roberta, by razem z nim wypić poranną czarną kawę zaparzoną przez niego po turecku i w ten sposób dopełnić rytuału, którego trzymali się już od kilku miesięcy.

Michael wyszedł na korytarz i zastukał w drzwi mieszkania zajmowanego przez Roberta. Zamiast zaproszenia słyszał jedynie głosy, które dochodziły z klatki schodowej. Zastukał ponownie, a sekundę później nacisnął klamkę. Drzwi były otwarte…

Nie musiał dotykać Roberta, by wiedzieć, że nie żyje. Jego szklane oczy mówiły dostatecznie dużo. Michael szybko wyszedł do swego mieszkania. Wrócił do Roberta z aparatem fotograficznym, którego dotąd nie sprzedał, nawet w najtrudniejszych chwilach, w największym głodzie. Zrobił kilka zdjęć, a wychodząc z mieszkania wyczyścił chusteczką do nosa klamkę w drzwiach. W mieszkaniu spakował plecak, ponownie wytarł odciski palców z miejsc, w których je zostawił. Nie wiedział, dlaczego tak robi, po prostu czuł, że nie powinien zostawiać śladów, po których policja mogłaby dojść do niego. Gdy skończył, zarzucił plecak i wyszedł przed dom, skręcił w prawo i ruszył przed siebie. Szedł bezmyślnie, bez określonego celu. Mijały go samochody, piesi i rowerzyści. Nie patrzył im w twarze, jakby się bał, że ktoś z tych ludzi odkryje jego tajemnicę. Klucząc małymi uliczkami dotarł na Oudezijds Achterburgwal. Już miał przejść mostem, kiedy zauważył budkę telefoniczną. W pobliżu jakaś dziewczyna właśnie parkowała rower przy metalowym stojaku. Poczekał, aż stamtąd odejdzie i wtedy podszedł do budki. Zamiast alarmowego numeru sto dwanaście wykręcił bezpośredni numer na policję, który wyczytał na naklejce informacyjnej przylepionej na ściance aparatu.

- Policja, słucham – usłyszał po pięciu sygnałach głos po drugiej stronie.
- W squocie przy Foeliedwarsstraat, w mieszkaniu na czwartym piętrze leży martwy mężczyzna… – Michael próbował mówić zmienionym, komicznie wysokim głosem.
- Halo, może pan powtórzyć? Skąd pan dzwoni? Z kim rozmawiam? – dopytywał oficer dyżurny.

Michael odłożył słuchawkę.

Teraz już mógł spokojnie przejść przez most.

Rozdział 2

Pogrzeb odbył się w holenderskim miasteczku Zutphen.

Niebo przesłaniały deszczowe chmury, z których co jakiś czas leciały wielkie deszczowe krople. A potem znów wychodziło słońce i zaczynało prażyć. Większość żałobników miała parasole, ale nie on, nie Wiktor Katon. Nie cierpiał parasola. Nigdy go nie używał, śmieszyli go goście, którzy zasłaniali się od deszczu. Był teraz cały mokry, ale nie przeszkadzało mu to. Nie zdjął nawet ciemnych okularów. Tak było lepiej, nie musiał oglądać tych wszystkich, w większości obcych mu twarzy. Znał tylko rodziców Kim, a i to nie za bardzo. Widział ich raz, na ślubie. Nie rozmawiali wtedy za wiele, a i teraz zamienili tylko kilka słów. Matka Kim podziękowała mu, że zdecydował się na pogrzeb w rodzinnej miejscowości ich córki. Odpowiedział lakonicznie, że ona tak by chciała. Choć nie musieli mu nic mówić, i tak czuł, że mają do niego żal. Po pierwsze za to, że zabrał im córkę. Po drugie, to przecież przez niego Kim postanowiła odejść.

Gdy uroczystość dobiegła końca i ostatni wieniec spoczął na grobie, ludzie zaczęli się rozchodzić. Matka Kim chciała, żeby Katon poszedł z nimi, zaprosiła go na obiad. Grzecznie odmówił, tłumacząc, że spieszy się na samolot. Skłamał. Długo jeszcze stał na cmentarzu. Wciąż nie zważał na deszcz, nie przeszkadzało mu słońce. Wspomniał w ciszy te wszystkie lata, które spędzili razem z Kim. Stracił rachubę czasu…

Z zamyślenia wytrącił go jakiś staruszek, który podszedł do niego i zaczął coś mówić po niderlandzku. Katon milczał. Tamten w końcu pojął, że Katon nic nie rozumie, więc na migi wytłumaczył mu, że musi już stąd iść, bo cmentarz zaraz zamykają.

Ostatni raz spojrzał za siebie na miejsce, w którym złożono prochy Kim. Zrobił to i przyspieszył kroku. Tak jak Robert, Katon również czytał i znał Conrada. Teraz jedynym wyjściem było poddanie się ciemności…

Nie miał problemów ze znalezieniem jakiejś knajpki w tym blisko pięćdziesięciotysięcznym miasteczku. Zresztą Katon nie miał jakichś wielkich wymagań. Zaszył się przy Broederenkerkstraat. Pił szkocką, a kiedy nie mógł już przełknąć mocnego alkoholu, poprosił o piwo, by móc przepijać nim czterdziestoprocentowy alkohol. Pomogło.

Wreszcie barman stwierdził, że Katon jest pijany i już nie sprzeda mu żadnego drinka. Czuł się nieco wstawiony, kiedy wyszedł na ulicę. Ruszył bez celu przed siebie. Do godziny dwudziestej drugiej był jeszcze kwadrans. Mijając sklep sieci Albert Heijn, postanowił zaopatrzyć się na dalszą część nocy. W markecie nigdzie nie mógł znaleźć alkoholu mocniejszego niż martini. Poprosił o pomoc kobietę, która mopem ścierała podłogę. Usłyszał, że towar, którego szuka, jest w specjalnej strefie Gall & Gall. Kupił butelkę ginu. Wypił ją w parku i zasnął na ławce.

Rano zbudził go bezdomny Murzyn, prosząc dziwnym angielskim o jedzenie, pieniądze albo papierosa. Katon dał mu dwadzieścia euro i poprosił, żeby kupił mu piwo w najbliższym sklepie, a resztę zostawił dla siebie. Czekał pół godziny, ale Murzyn nie wrócił. Wstał w końcu z ławki i z ciężkim bólem głowy ruszył przed siebie. Umył się w toalecie na dworcu kolejowym, następnie kupił opakowanie paracetamolu i kawę. Połknął dwie tabletki przeciwbólowe oraz pigułkę normatensu, który nosił przy sobie w kieszeni, gdyż tabletki obniżały ciśnienie. Gdy ból głowy zamienił się w lekkie ćmienie, kupił w kasie bilet do Amsterdamu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Sprzedaż książki w Internecie:

www.multibook.pl