Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Literackie świadectwo z procesu największych zbrodniarzy Trzeciej Rzeszy
"Jak mówić? Jak przekazać fetor umierania, smród nędzy, obrzydliwość durchfallu płynącego po nogach? Jak opowiedzieć, iloma odmianami śmierci osiągnięto niewiarygodną liczbę zamordowanych w jednym obozie? Co to znaczy tłum więźniów? To nierealne."
W trakcie procesu norymberskiego Seweryna Szmaglewska, autorka książki "Dymy nad Birkenau", zostaje wezwana by złożyć zeznanie przed Międzynarodowym Trybunałem. Z Polski było tylko dwoje świadków. Ona jedna miała przedstawić prawdę o Auschwitz-Birkenau. Opowiedzieć to, co nieopowiadalne do dziś. Po to, by oskarżyć zbrodniarzy, którzy za wszelką cenę próbowali udowodnić swoją niewinność, i walczyć o sprawiedliwość w miejscu, które nie chciało już rozliczać przeszłości.
Wydanie zawiera fragmenty najważniejszych recenzji o książce oraz pełen tekst zeznania autorki złożony w procesie w Norymberdze.
Nie ja kształtowałam te książki, tylko życie. "Dymy nad Birkenau" i "Niewinni w Norymberdze" to obrazy życia, które ja jedynie w pośpiechu spisałam i zaniosłam do wydawnictwa.
Seweryna Szmaglewska
Obrachunek, jaki Szmaglewska przeprowadza z Norymbergą, jest tym ciekawszy, że dokonał go jedyny polski świadek na procesie, świadek, któremu chyba w najśmielszych marzeniach, w najczarniejszej nocy w Brzezince, nie mogło się śnić, że kiedyś stanie oko w oko z tymi, którzy zza wygodnego biurka podpisywali najbardziej okrutne, ludobójcze rozkazy. Ta konfrontacja jest chyba najbardziej wstrząsającym elementem powieści, chociaż napisanej w sposób kameralny, czasami wręcz intymny. Świadczy to o artyzmie pisarki, która potrafi jedną klamrę spiąć wszystko, co nią wtedy wstrząsnęło: pogardę, litość, miłość i ulgę.
Marian Podkowiński
Seweryna Szmaglewska (1916–1992) - pisarka, jedyna Polka zeznająca w procesie norymberskim. Przyszła na świat w Przygłowie, niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i Uniwersytecie Łódzkim. Po wybuchu wojny wróciła do Piotrkowa, gdzie pracowała jako ratowniczka w szpitalu i uczyła na tajnych kompletach. Osiemnastego lipca 1942 roku została aresztowana przez gestapo i przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau. 18 stycznia 1945 roku udało jej się uciec z marszu śmierci. Debiutowała w 1945 roku książką "Dymy nad Birkenau", w której opisała swoje obozowe przeżycia. W lutym 1946 roku książka została włączona jako materiał dowodowy przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Seweryna Szmaglewska przez lata była wiceprezesem Rady Naczelnej ZBoWiD. Opublikowała między innymi: "Zapowiada się piękny dzień" (1960), "Czarne stopy" (1960), "Niewinni w Norymberdze" (1972), "Dwoje smutnych ludzi" (1986). Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki I stopnia.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fot. akg-images/TT News Agency/
SV/BE&W Agencja Fotograficzna
Najważniejsze recenzje
Autorka słynnych Dymów nad Birkenau (1945) wraca w swojej nowej książce raz jeszcze do epoki pogardy i pieców krematoryjnych. Jest to proza narracyjna i gęsta od refleksji. Pokazuje cały skomplikowany mechanizm wymierzania sprawiedliwości hitlerowskim zbrodniarzom i atmosferę, jaka już wtedy otaczała w procesie norymberskim świadków, prawników i korespondentów przybyłych z całego świata. Główny problem: czy można słowami przekazać trybunałowi sędziowskiemu całą potworność zbrodni. Oto kilka pytań narratorki, wokół których zbudowana została refleksyjno-retrospektywna akcja powieści. „Jak mówić? Jak przekazać fetor umierania, smród nędzy, obrzydliwość durchfallu płynącego po nogach? Jak opowiedzieć, iloma odmianami śmierci osiągnięto niewiarygodna liczbę zamordowanych w jednym obozie? Co znaczy – tłumy więźniów?”.
„Przekrój” nr 1437, 1972 r.
Szmaglewska celowo ogranicza perspektywę czasową do okresu trwania akcji, by być w zgodzie z dokumentalnymi założeniami powieści. Dlatego też posługuje się ironią, która okazała się jedynie możliwą bronią wobec niezmierzonych zbrodni. Ironia, zawarta już w tytule, dotyczy jednocześnie historii. Pojawia się tu bowiem odczucie niewspółmierności winy wobec możliwości jej osądu, jak również przeświadczenie, że świat wraca do normy – gotów jest przerazić doświadczonych raz jeszcze swą skłonnością do zapomnienia. Dzięki takiej perspektywie narracyjnej rzecz wyczerpuje się jednak na retoryce pytań, które musza zostać bez odpowiedzi.
Można więc powiedzieć, że Seweryna Szmaglewska podjęła się czegoś, co właściwie przekracza możliwości literatury. Okazało się bowiem, że dociekliwość i wyobraźnia narratorki została zdystansowana przez fakty i emocje. Piśmiennictwo nie umie sprostać zbrodni, wobec której bezradna jest wyobraźnia każdego człowieka, jakiego bylibyśmy skłonni uznać za normalnego. Żadne beletrystyczne argumenty ani logika kompozycji nie zdają się na nic. Niektóre pytanie przerastają świadomość współczesnego człowieka. Pozostaje więc zdać sprawę, jak było. Ale Szmaglewska stara się wyjść poza dokument i wówczas pozostaje ucieczka w beletrystykę.
Trudno się dziwić, że powieść o tak uniwersalnych i tak gruntownych pod względem emocjonalnym ambicjach stara się godzić sprzeczności, które są nie do pogodzenia. Nawet w tym rozbiciu – w próbach powiązania żywiołów dokumentu, retoryki i beletrystyki – staje się przejmującym świadectwem zmagań pisarza z własną biografią, kształtującą się w ramach dwudziestowiecznego tragizmu.
Krzysztof Nowicki, Poza oceną,
„Fakty i myśli” nr 25, 1972 r.
Książka Szmaglewskiej nie tyle oskarża, co zmusza do pamięci, do konfrontacji. Przypomina nie tylko ówczesną rzeczywistość norymberską z jej wszystkimi problemami ludzkimi, ale cofa nas do czasów, kiedy głęboko wierzono, iż prawo pokona bezprawie i przywróci godność ludzką wszystkim tym, którym nieludzki reżim usiłował ją odebrać. Nie jestem krytykiem literackim i nie będę spierał się, na ile powieść Szmaglewskiej jest literaturą faktu czy odwrotnie. Inni mogą nazywać ją po prostu powieścią polityczną z kluczem, jaka modna była w latach trzydziestych w Europie. Osobiście sądzę, że autorka wybrała dla swego tematu właściwą formę, mieszając fikcję z rzeczywistością i dokument z wyobraźnią. Tylko w ten bowiem sposób można w ćwierć wieku po wyroku norymberskim raz jeszcze powrócić do tematu, który choć jest historyczny – historią jeszcze nie jest.
Nie jest to też książka pesymistyczna, choć Szmaglewska miałaby może największe prawo do takiego osądu. Jej dojrzałość polityczna i pisarska polega na tym, że nie zamyka narodowi niemieckiemu, takim jakim był on po klęsce i w okresie Norymbergi, prawa do obrachunku z przeszłością. Dzisiaj może to wydać się banalne czy przebrzmiałe, wtedy nim nie było. Pisze autorka: „Przerażenie zostało daleko za mną pomiędzy zburzonymi dzielnicami Norymbergi, na ulicznych cmentarzach, wśród gruzów cuchnących popiołem”.
Obrachunek, jaki Szmaglewska przeprowadza z Norymbergą, jest tym ciekawszy, że dokonał go jedyny polski świadek na procesie, świadek, któremu chyba w najśmielszych marzeniach, w najczarniejszej nocy w Brzezince, nie mogło się śnić, że kiedyś stanie oko w oko z tymi, którzy zza wygodnego biurka podpisywali najbardziej okrutne, ludobójcze rozkazy. Ta konfrontacja jest chyba najbardziej wstrząsającym elementem powieści, chociaż napisanej w sposób kameralny, czasami wręcz intymny. Świadczy to o artyzmie pisarki, która potrafi jedną klamrę spiąć wszystko, co nią wtedy wstrząsnęło: pogardę, litość, miłość i ulgę.
Marian Podkowiński, Przywróceni pamięci,
„Perspektywy” nr 5, 1973 r.
Najnowszą książkę Seweryny Szmaglewskiej można co prawda traktować jako bardzo osobisty i nieco zbeletryzowany reportaż o udziale polskich świadków w procesie norymberskim, napisany z perspektywy dwudziestu kilku lat. Byłoby to jednak niedocenienie jej artystycznego kształtu i ideowej wymowy.
Pisarka podejmuje jeden z najistotniejszych problemów współczesnego świata: problem indywidualnej i zbiorowej odpowiedzialności za historię. Narratorka utworu wezwana do Norymbergi jako jeden z bardzo nielicznych świadków z Polski, spostrzega ze zdziwieniem, że naród niemiecki stara się odsunąć od siebie czy wręcz uchylić się od odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, począwszy od pragnących żyć normalnie mieszczan aż po hitlerowców, którzy znaleźli się na ławie oskarżonych. Niewinni, wszyscy niewinni!… Nie, tu nie idzie już o problem winy i kary, nie o wymierzaniu sprawiedliwości myśli autorka, przejęta stanem świadomości ludzi, którym udało się przeżyć wojnę. Granicę wolności człowieka stanowi tylko śmierć – wojna więc to nie żadne fatum, nie ślepy los, zagarniający bezsilne jednostki. Dlatego nie ma usprawiedliwienie dla bierności, dla pasywnej postawy wobec świata. Problem niewinnych w Norymberdze ściśle łączy się w powieści z problemem polskich „rozbitków”, którzy dali się unieść fali nieufności do nowej rzeczywistości powojennej. Pełne ekspresji sceny z sali głośnego procesu znajdują swoje pendant w obrazie ponurej, niesamowitej wręcz w nastroju, biesiady Polaków, beznadziejnie tęskniących za ojczysta ziemią. Między tymi dwoma biegunami toczy się rytmem nieco zwolnionym życie norymberskich mieszczan, niepokojąco przyczajonych za murem uprzejmych gestów i słów.
Bogdan Rogatko, Sen z przeszłości,
„Życie Literackie” nr 17, 1973 r.
Niewinni w Norymberdze – to książka literacko świetna, napisana z ogromna pasją. Stanowiąca zapis scen dramatycznych, pełnych okrucieństwa, niekłamanego autentyzmu. Wiele w niej obrazów nacechowanych cierpieniem – oświęcimskich, obozowych. Konfrontowanych nieustannie z obrazami luksusowego hotelu, sali koncertowej czy scenami rozgrywającymi się w gmachu trybunału. Ale jest i w niej wiele fragmentów skreślonych piórem jakby delikatniejszym, stwarzającym nastrój bardziej kameralny, a nawet intymny.
Andrzej Zarzycki, Sumienie narodów,
„Trybuna Robotnicza” nr 57, 1977 r.
Autorka o książce
Pani pisarstwo wywodzi się z najokrutniejszych doświadczeń naszego stulecia – wojny, okupacji i przeżyć obozowych – zwraca się „Express” do znanej pisarki Seweryny Szmaglewskiej. Dymy nad Birkenau były pierwszą w literaturze światowej książką o koszmarze hitlerowskich obozów zagłady. Od dawna powieść ta zaliczana jest do najwybitniejszych dzieł o „epoce pieców”. Przeraża i wzrusza. Nie pozwala zapomnieć… Łącznie nakład Pani książek wyniósł przeszło milion egzemplarzy.Dymy nad Birkenau rozeszły się w kraju w 170 tys. egzemplarzy, a za granicą w 110 tys.
Obecnie podnoszą się głosy, że współczesna młodzież odczuwa przesyt literatury nawiązującej – najogólniej mówiąc – do martyrologii… Co Pani o tym sądzi?
Mam raczej wyrobiony pogląd na tę sprawę, gdyż odbywam wiele spotkań autorskich w najróżniejszych środowiskach. Pokolenie ludzi urodzonych niewiele lat przed wojną mówiło z całą szczerością, że nie może czytać książek o tej tematyce. Trzeba ich rozumieć. Pamiętali okruchy tamtych tragicznych lat. Była to reakcja zdrowa, naturalna. Bronili się w ten sposób przed stałym przypominaniem okropności. Pragnęli odprężenia, szybkiego powrotu do normalnego życia. Potem przyszło pokolenie rówieśników Polski Ludowej, przepełnione ciekawością, zachłannością wiedzy. Generalnie rzecz biorąc, młodzież chce znać prawdę o tamtych dniach. Posiada jakby „busolę”, która naprowadza na tę tematykę. Młodzi pragną zwłaszcza usłyszeć autentyczne przeżycia, i to z pierwszej ręki. Zwykle pytania podczas spotkań autorskich dotyczą nie tylko spraw merytorycznych, ale i zagadnień moralnych.
Jak ocenia Pani oczytanie młodych?
To skomplikowany problem. Niepokoi mnie fakt, że podczas wielu dyskusji telewizyjnych i radiowych argumentacja jest bardzo ogólna, niepoparta konkretnymi przykładami z dzieł literackich. Szkoła średnia zaszczepia przyzwyczajenie do stałego obcowania z książką. Niestety, na studiach wyższych, szczególnie o kierunkach technicznych, zainteresowanie literaturą piękną przeważnie wygasa.
Czym tłumaczy Pani brak wzorca współczesnego bohatera pozytywnego w polskiej literaturze?
Cała literatura światowa, nie tylko polska, obecnie raczej analizuje klęski i niepowodzenia naszego wieku, niż tworzy takiego bohatera. Jeśli nawet występuje on, to jego bohaterstwo jest ukryte na co dzień. Trzeba go szukać…
Co nowego Pani pióra będziemy mogli wkrótce przeczytać?
Skończyłam powieść Niewinni w Norymberdze. Mówiąc o niej, muszę cofnąć się do wspomnień sprzed 25 lat. W 1946 r. zeznawałam przed Międzynarodowym Trybunałem Norymberskim. Jako więzień Birkenau miałam przekazać prawdę o obozowej rzeczywistości. Pamiętam, że gdy przylecieliśmy do Norymbergi, to cały Grand Hotel, w którym zamieszkaliśmy, spał, spał po balu karnawałowym! Właśnie w tej książce pokazuję roztańczoną, oglądającą rewie, co wieczór szalejąca na bankietach Norymbergę. Staram się pokazać, jak metodycznie rozbrajano tę międzynarodową sprawiedliwość. Jak trudno było przetaszczyć przez mur szampańskiej zabawy, często sceptycyzmu, garstkę wiedzy o obozach koncentracyjnych za pomocą tylko środków werbalnych. Stępiali ostrze tej sprawiedliwości sami Niemcy. Troskliwie, pokojowo, grzeczni kelnerzy, usłużne sekretarki, z którymi pracownicy Trybunału stykali się na co dzień. O atmosferze ówczesnej Norymbergi może świadczyć taki przykład: osobistą sekretarką obrońcy gen. Jodla, skazanego później na karę śmierci, była Frau Jodl, mająca dostęp do wszystkich akt…
Seweryna Szmaglewska, „Niewinni w Norymberdze”
– nowa powieść Seweryny Szmaglewskiej,
rozmowę przepr. Jacek Jankowski,
„Express Wieczorny” nr 217, 1971 r.
KULTURA: Temat wojny istotnie przewija się przez cały Pani dorobek pisarski.
S. Sz.: Zgadzam się. Ale pod warunkiem, że potraktujemy ów temat jako część szerszego tematu – współczesnego – o którym mówiliśmy wyżej. Buntuję się zawsze wobec kalendarzowego określania współczesności: „od wojny”, „od wydarzeń grudniowych” itd. Inna jest przecież współczesność prof. Tadeusza Kotarbińskiego, inna moja własna, jeszcze inna moich synów. A jeśli czyjeś życie zdeterminowane zostało jakimś faktem, którego nie obejmuje swoim trwaniem biologicznym, będzie przecież ów fakt należał do współczesności tego człowieka, do jego decydujących doświadczeń.
KULTURA: Czy doświadczenia są „przekazywane pomiędzy ludźmi”? Pani czyni to od lat w swoich książkach…
S. Sz.: Jeśli myśli Pan o Oświęcimiu i Norymberdze, chcę tu wtrącić, że poruszanie tych spraw zawsze kosztuje mnie psychicznie bardzo drogo.
KULTURA: Pani próbuje tego od lat, a jednak pisze Pani w Niewinnych w Norymberdze: „Jak opowiedzieć, iloma odmianami śmierci osiągnięto niewiarygodną liczbę zamordowanych w jednym obozie? Co to znaczy tłumy więźniów? To jest abstrakcja”.
S. Sz.: Po prostu jako świadek na procesie norymberskim czułam niewyraźność mojego doświadczenia. Proces trwał już od kilku miesięcy. My, dwoje świadków z Polski, przyjechaliśmy w okresie karnawału. Byliśmy trochę jak piąte koło u wozu na tym jakimś osobliwym kongresie międzynarodowym, który tańczył cokolwiek jak ów przysłowiowy kongres wiedeński.
KULTURA: Książka Niewinni w Norymberdze pisana jest emocjonalnie, tak jakby dopiero co wróciła Pani z procesu.
S. Sz.: A czy Pan, czytając wzmianki prasowe o kolejnej fazie rokowań wietnamskich w Paryżu, nigdy nie zdenerwował się, myśląc, że być może trwają tam spory prestiżowe o kształt stołu konferencyjnego, powiedzmy, podczas gdy bomby zabijają dalej? Miałam odczucie, iż moje zeznanie pochłania indyferentna procedura trybunałowa, że nie zostało ono jakby wypowiedziane do końca. I to niespełnienie tkwiło we mnie przez długie lata.
KULTURA: Dlaczego więc tak późno, dopiero niedawno temu, wróciła Pani pisarsko do Norymbergi?
S. Sz.: W mojej prozie przeszłość okupacyjna przez wszystkie lata przeplatała się z dniem dzisiejszym, ale dopiero w ostatniej książce przeniosłam się całkowicie w klimat tamtych, jak Pan mówi, „emocji”. Doskonale je pamiętam, i te niewystarczalność mojego zeznania. Decyzję o napisaniu książki podjęłam przed kilku laty po jednym ze spotkań z czytelnikami w Klubie Książki i Prasy Teatru Wielkiego. Zaprosili mnie tam byli więźniowie Pawiaka, ludzie oczytani w literaturze obozowej, dysponujący własnymi przemyśleniami i doświadczeniami z tamtych lat. Otóż ci ludzie zdumiewająco mało wiedzieli o Norymberdze. Pomyślałam sobie, że winna im jestem świadectwo o tym, co wówczas czułam i widziałam niejako w ich imieniu, a także w imieniu tych wszystkich, którzy zginęli w obozach czy więzieniach hitlerowskich. Bo przecież mój los był niezwykły, zupełnie wyjątkowy. Niech Pan pomyśli, nie tylko że przeżyłam Oświęcim, ale miałam możność publicznie oskarżać zbrodniarzy.
KULTURA: Pomimo owego szoku, jakim był dla Pani, co wyraźnie widać w książce, pobyt w Norymberdze, nie sądzi Pani ludzi, którzy inaczej przeżyli wojnę, nie ma Pani do nich pretensji.
S. Sz.: Dlaczegóż nie miałabym ich rozumieć? W Norymberdze po prostu obserwowałam, jak bardzo ludzie chcą się bawić i zapomnieć o sprawach tak mało pociągających jak dokumenty dotyczące obozów koncentracyjnych. Mogłam domyślać się np., że najbardziej niewyżyci wojskowo byli Amerykanie. Chociaż niczego nie uogólniam, przecież wielu z nich walczyło w Europie z pobudek ideowych. Największym szokiem dla mnie byli Niemcy zupełnie inni niż ci, których znałam dotąd: okupacyjni i obozowi. Niemcy gospodarni, mili, zwyczajni. Ale cóż robić, my, Polacy, podobnie jak Rosjanie czy Jugosłowianie, inaczej czuliśmy się w Norymberdze. Inaczej niż Anglosasi, nie mówiąc już o Amerykanach, inaczej również niż owi cywilni Niemcy.
KULTURA: Skoro tak trudno, być może nawet i nie sposób jest przekazać prawdę jednego narodu innemu narodowi, czy jest to możliwe pomiędzy pokoleniami?
S. Sz.: Moje wojenne pokolenie czuje rozmaicie: jedni chcą wyrzucić z pamięci koszmary przeszłości za wszelką cenę, inni, przeciwnie, wciąż do niej wracają. Generację której dzieciństwo przypadło na lata okupacji, dotknął, jak to zwykłam określać, „pył radioaktywny”. Oni nie chcą słyszeć o tamtych latach. To oni, nie my starsi, a często to nam wypominano, cierpią na obsesję wojenną. Wreszcie urodzeni po wojnie. Należą do nich moi synowie. Kiedyś jeszcze przed kilkunastu laty słyszałam, jak zaciekle dyskutowali nad filmem Bondarczuka Los człowieka według Szołochowa. Sami się tym przejęli, bo ja zawsze unikałam rozmów na temat okupacji. I ta moja domowa obserwacja potwierdziła się wielokrotnie na spotkaniach autorskich: młodzi interesują się historią najnowszą z martyrologią włącznie.
KULTURA: W stosunku do Dymów nad Birkenau obrała Pani dla książki Niewinni w Norymberdze inną formę narracji, ogólnie mówiąc, bardziej literacką.
S. Sz.: Tak. Uczyniłam to zupełnie świadomie. Dymy pisałam dla ludzi pamiętających wojnę tak jak ja. Miała to być moja relacja z obozu koncentracyjnego. Jeśli wstrząsające świadectwo Tadeusza Borowskiego jest inne, to również dlatego, że był on w odmiennych warunkach, w odrębnym oświęcimskim obozie. Jeszcze inaczej przeżyła Oświęcim Zofia Kossak-Szczucka. To tak jakby, czy ja wiem, odbywać podróż na tej samej trasie różnymi środkami lokomocji.
KULTURA: Czym tłumaczy Pani niezwykły międzynarodowy sukces czytelniczy książki?
S. Sz.: W znacznej mierze jej tytułem. Tytuł ostateczny był 19. wersją z kolei. Wprowadziłam go już w krakowskiej drukarni. Birkenau to był symbol i adres pocztowy więźniów przywożonych tutaj z całej Europy.
KULTURA: Krytyka podkreślała wiarygodną równowagę moralną Pani relacji, wrażenie „autentyku moralnego”, jak określił tę książkę prof. Kazimierz Wyka. Oświęcim nie jest Pani ani ostatnim kręgiem piekielnym, ani szkołą polerującą charaktery.
S. Sz.: Mówi Pan o równowadze moralnej? No cóż, na pewno byłam odporna psychicznie. W 1939 r. pracowałam w szpitalu wojskowym. Potem konspiracja. Oświęcim nie był dla mnie abstrakcją, choć inaczej go sobie wyobrażałam. Już w obozie spotkałam towarzyszki niedoli z więzienia. Miałam też listowny kontakt z rodziną. Znalazłam się w solidarnej grupie. Starałam się, aby pracować, choćby ciężko, poza obozem. To był dla mnie azyl, ratunek psychiczny.
KULTURA: Pytałem o powody zbeletryzowania Niewinnych w Norymberdze.
S. Sz.: Tak, wyjdźmy już z obozu. Dlaczego stosuję w mojej ostatniej książce fikcję literacką? Teraz ja z kolei powrócę do Pańskiego pytania pokoleniowego. Otóż Niewinnych pisałam raczej dla generacji powojennej. Czytelnicy mojej książki dla harcerzy Czarne stopy dorośli już tymczasem i pytali o nowe moje utwory dla nich przeznaczone. Elementy fikcji literackiej mają ułatwić niewtajemniczonemu pokoleniowo czytelnikowi percepcję dokumentarnej zawartości książki. A zresztą, cóż to znaczy fikcja literacka? Przecież każdy reportaż poprzez prostą selekcję materiału zawiera elementy kreacyjne. Ja swój reportaż czy dokument chcę wzbogacić refleksją, a refleksję podbudować fabułą.
KULTURA: Czy nie czuje się Pani jednak zbytnio „przypisana” literaturze faktu?
S. Sz.: Bardzo byłam dumna, kiedy prof. Wyka umieścił mnie na „pograniczu powieści”. Wyznam, że to pogranicze nadal mi odpowiada. Za mało jednak, mówię to również do siebie, mieszamy fikcję i rzeczywistość, za mało pracujemy nad formą. Temat współczesny wymaga formy ambitnej, to oczywiste, bo jakże inaczej przekazać jego trudne, konfliktowe treści.
KULTURA: Mówimy tu wciąż o czytelnikach, ale przecież pisze Pani także dla siebie.
S. Sz.: Naturalnie, Niewinni w Norymberdze to była również moja osobista sprawa, której nie mogli za mnie załatwić dziennikarze czy prawnicy przekazujący relację z Norymbergi. Nawet taki autorytet moralny jak lord Russell. Piszę dla siebie, wierząc, że w jakiś sposób mogę wpłynąć na światopogląd ludzki. Chyba szczególnie dobrze rozumiem wysiłki w obronie pokoju, więcej one dla mnie znaczą. Myślę, że gdyby udało się całej ludzkości raz na zawsze obrzydzić wojnę, być może świat zdecydowałby się rozwiązywać swoje konflikty pokojowymi sposobami.
Seweryna Szmaglewska, Temat współczesny,
rozmowę przepr. Tomasz Łubieński,
„Kultura” nr 30, 1973 r.
Dymy nad Birkenau pisałam wprost nieprawdopodobnie szybko. Wydawało mi się, że jest to jakiś obowiązek dania świadectwa prawdzie. Jednak w tym pośpiechu trochę się zastanawiałam nad selekcją materiału. A potem ze zdumieniem czytałam bardzo pozytywne sformułowania o Dymach, zwłaszcza prof. Wyki, Macha, Voglera, i wielu innych. Jeszcze do dzisiaj zdarza mi się słyszeć jakże pozytywne zdania na temat tej książki.
Z powieścią Niewinni w Norymberdze sprawa wyglądała nieco inaczej. Pracowałam nad nią niesłychanie długo. Trudno mi już powiedzieć, czy to było spowodowane dystansem czasowym, czy też tym, że jest to odmienny rodzaj artystyczny, może nawet trochę eksperymentalny. W książce tej bowiem całe partie można by nazwać literaturą faktu, a obok tego mamy przecież rozdziały, epizody, postaci fikcyjne. Myślę, że poszukiwania, jakie obserwuje się w literaturze światowej, poszukiwania formy – pozwoliły mi właśnie na ten eksperyment. Więc powiedziałabym, że jest to książka, w której obserwujemy przeżycia polskich świadków (zbyt nielicznych), na tle nieprawdopodobnie szokującej atmosfery Norymbergi.
Seweryna Szmaglewska,
„Słowo Powszechne” nr 182, 1973 r.
…prawdziwa tragedia Fausta nie polega na tym, że sprzedał duszę diabłu. Prawdziwa tragedia to to, że nie istnieje diabeł, który by chciał kupić nasze dusze. Nie ma nabywcy.
Romain Gary, Obietnica poranka
Ale w mieście już było ganz gemütlich i o zgliszczach nikt nie myślał.
Henryk Sienkiewicz, Sachem
Rozdział 1
Lecimy. Trzyma nas w pazurach wielki wicher, kołysze nami, śnieg oblepia ze wszystkich stron okna kabiny pilotów i szklane kółka nad fotelami pasażerów. Nie śpię. Z ufnością wyczekuję chwili, kiedy wreszcie samolot przebodzie na wylot brzuchy kotłujących się chmur i osiągniemy Norymbergę.
Bujnęliśmy się znowu. Mój sąsiad jest coraz bliżej, przetacza się w lewo, jego puchata głowa zwisa bezwładnie nad poręczą fotela, zmierzwione włosy przesłaniają czoło. Słyszę zdrowe pochrapywanie tuż przy swoim policzku. Otworzył na chwilę oczy tak jasne, że niemal białe od rozespania, powiedział ze śmiechem:
– No i co? Pan Michał przypilnował mnie dziś rano w hotelu, taak, ale pogody, jak widać, wcale to nie poprawiło. Ha! Zgadza się. Klucz od pokoju wpakowałem znowu do kieszeni. Drewniana grucha sterczała jak pięść. Dwa dni z rzędu wychodziłem tak do auta i wsiadałem do samolotu. Co pani na to powie?
Milczałam. On dalej mówił głośno:
– Roztargnienie. Dwa dni z rzędu byliśmy już, już nad Norymbergą, a musieliśmy wracać. I to przeze mnie lądowaliśmy, gdzie Bóg da? Przez moje zapominalstwo? Łaskotliwy jestem jak nowożeniec, a ten pedant obmacywał mnie, czy znowu klucza nie wynoszę!
Czekał chwilę, jego brwi drgnęły w chłopięcym wyrazie wesołości.
– Zabobony! Dziś rano upilnował i powiada: Kładź pan to, do cholery, przez pana mamy kłopoty nawigacyjne, wracaliśmy z trasy, nocujemy. Każdy zostawia w portierni klucz, tylko pan chciał do Norymbergi lecieć z hotelowym yale i z tą drewnianą tykwą. Więc oddałem. Ja żołnierz nawykły do słuchania rozkazów. I pomogło? Gusła! Poranek był słoneczny, a teraz? Burza jak sto diabłów. Zabobony nie uspokoiły zadymki. Będę księdzem, jeżeli dolecimy. Piekło! Białe piekło! Znów utkniemy na jakimś wojskowym lotnisku. Jeżeli w ogóle znajdziemy kawałek ziemi do lądowania. Złota Praga przez trzy dni… Most Karola…
Nagły podrzut maszyny, wyczuwalny przechył skrzydeł.
Czy to prawda, że lecimy do Norymbergi? Czy to możliwe, że zobaczymy na ławie oskarżonych grupę Niemców, którzy razem z Hitlerem uznali za potrzebne dokonać czegoś tak potwornego, co nie daje się wyrazić słowami, co jednak osacza pamięć wizjami okrucieństwa, nieustępującymi ani na jawie, ani we śnie?
Ława oskarżonych. Śmieszne. Oskarżonych nikt nie odnajdzie, współwinnych było zbyt wielu, zresztą mnie znacznie mniej interesuje sam wyrok, istotne jest przywrócenie ładu na ziemi, przywrócenie łące jej dawnych cech, żeby pod zielenią trawy nie puchła ziemia na miejscu rozstrzeliwania ludzi.
Motory stękają, ryczą, wyją.
Próbuję znowu zasnąć, ale to niełatwe. Świadomość ulega deformacjom, odkształca się, jest pierwotniakiem rozmazanym na szkiełku mikroskopu.
Opieram czoło na zaciśniętej pięści, ze wszystkich stron otacza mnie warkot samolotu, rozpycha uszy, masakruje powietrze, dławi gardło. Już trzeci dzień od rana warkot samolotu i śnieg. Szare nieistnienie na początku godzin świtu, który jeszcze podobno nie zaczął się na dobre. Pasażerowie na ogół milczą, dosypiają, wsiąkli w szare fotele, w szare wnętrze kabiny, w szare cienie ustępującej nocy. Wydają się srebrni, szpakowaci, uduchowieni, bezkrwiści.
Podnoszę głowę i widzę tuż, w prawym okienku, czuby choin obwieszone długimi szyszkami, obciążone śniegiem, a dalej rozpoznaję pionową skorupę skały, jakiś piarg oblodzony, zasnuty świeżym puchem.
I znowu skok samolotu – zderzymy się z tą bryłą kamienia czy przejdziemy nad jej szczytem, nad niewidocznym łańcuchem górskim?
Myślę o tym bez obawy, już dawno przestałam się wszystkiego bać, odkąd nie muszę bać się hitlerowskich manekinów; unoszona w płatku śniegu rozkołysanym nad górami, patrzę teraz ciągle w okienko. Nie wiem, czy wyobraźnia jest moim sprzymierzeńcem, czy wrogiem, ale bardzo miło mi pomyśleć, że to wagonik linowej kolejki pnie się na Kasprowy Wierch i właśnie mija Myślenickie Turnie, gdzie tak pięknie jeży się gąszcz świerkowych czubów. Jestem więc w Polsce, wybrałam się w góry…
Łomot, warkot, huk, ból w uszach.
– Oho! Pękamy w szwach! Idziemy do Bozi! – woła ktoś, biegnąc chwiejnie.
Dopiero teraz obudziłam się całkiem. W samą porę dźwignęłam ramię z oparcia fotela, zanim wielki łeb okryty gąszczem srebrnych włosów, jak słonecznik pozbawiony barwy, zdążył siłą bezwładu przetoczyć się znowu na moją stronę. Kształt rozczochranej czupryny przypominał grzywy piastowskich pacholąt i wojów ostrzyżonych prosto, po linii hełmu, siwizna występowała smugami wśród plątaniny kudłów o barwie smoły, połyskliwej i mokrej. Poczułam ostry zapach dymu, tytoniu, brezentowej kurtki, potu, jakbym stanęła przy ognisku między namiotami; z niechęcią odwróciłam się, próbując jeszcze zasnąć. Wielka głowa sąsiada wróciła znowu na swój fotel, odsłaniając ramię munduru z umocowanym tam niewielkim półkolem.
Odczytuję literę po literze znane słowo i ogarnia mnie ufność. Samolot ani myśli pękać, warczy, dudni, pruje naprzód.
W prawym okienku nie ma już choinek ani skał, jest niebo ciężkie od chmur, osłonięte kotłowaniną zadymki. Czuby świerków mamy teraz po lewej stronie, wydaje się, że siłą pędu skosimy za chwilę najwyższe konary. Pionowa góra wyrasta blisko, jakie to dziwne, nie boję się kraksy, mój kraj odzyskał wolność, wróciłam z miejsca, gdzie ludzie mieli prawo poniewierać i zabijać ludzi, pół Europy wyzwoliło się z władzy obłąkanych Niemców. Nie myślę o tym w konkretnych kategoriach. Odczuwam ufność wobec naszej załogi: począwszy od rosłego pułkownika, wydającego jako dowódca rozkazy pozostałym lotnikom, aż do sympatycznej stewardesy, mojej rówieśnicy, jedynej tu oprócz mnie kobiety.
Bez lęku znoszę skomplikowaną podróż, przymusowe postoje na lotniskach wojskowych i cywilnych, obserwuję wysiłki pilota, nawigatora, radiotelegrafisty: dowiozą świadków potrzebnych tam dla złożenia zeznań. Jeszcze trochę cierpliwości.
Zdążyła we mnie zakiełkować i podrosnąć pewność: jeżeli przeżyłam godzina po godzinie kolejne dni w hitlerowskim obozie, to już na przyszłość powinny ominąć mnie zagrożenia.
Ulga i spokój. Na pewno jest w tym spokoju moim i innych uratowanych osłabienie ptaka drzemiącego w czyichś rękach, obojętnego. Wicher i ściany douglasa otulają nas, niosą, niosą.
Usnę. Chcę jeszcze przez jakiś czas mieć złudzenie, że domowy kot mruczy przy moim uchu, jeszcze na chwilę chciałabym zachować uczucie spokoju, odzyskać tamto zagubione przekonanie, że wszystko, co mnie otacza, ma jakiś sens. Rozbicie atomu psychicznego to większa niewiadoma niż rozbicie atomu w laboratorium fizycznym. Usnę i nie będę myślała o tych sprawach, nie będę myślała o niczym. Biel i szarość sprzyjają mojej chęci nieistnienia. Wolałabym wyjrzeć na zewnątrz, ale to, co teraz widać na lewo i prawo przez lunety okienek, przypomina płaszczyznę wysypaną śniegiem, ubitą, a puszystą, po której samolot mknie prosto i lekko niczym dobrze kierowany bobslej, bez najmniejszych wstrząsów, bez upływu czasu, nawet bez ruchu. Zasypiam, ale budzę się szybko.
Pierwszym kolorowym przedmiotem, jaki dostrzegam po nagłym otworzeniu powiek, jest owa naszywka na rękawie sąsiada kontrastująca z tkaniną munduru: sześć białych liter ustawionych na czerwonym półkolu w słowo POLAND przyciąga mój wzrok i uspokaja, trochę także zadziwia, stopniowo pozbawia mnie wątpliwości. To prawda? Pewnik nie do podważenia? Należę do tych, którzy doczekali końca? Spełnił się postulat naiwnej ulicznej piosenki potwierdzającej niemoc okupowanego miasta: „Siekiera, motyka, piłka, alasz, przegrał wojnę pewien malarz, siekiera, motyka, piłka, prąd, kiedy oni pójdą stąd”? Czy naprawdę spełnił się sen konspiratorów, których nie chroniło prawo; marzenie aresztowanych dzieci zabranych nocą z domu, odebranych rodzicom; spełniła się nadzieja miast nękanych bombardowaniami, spalonych wsi, ludzi osaczonych wśród lasów, ukrywających się w lepiankach i rezydencjach, w kraju, gdzie rządził okupant i gdzie zbrodnią było nawet słuchanie radia, gdzie za zbrodnię hitlerowcy ogłosili grywanie utworów Chopina. Widzę świat uratowany z potopu, sama też jestem uratowana z potopu, leżę bezwładnie w czymś ogromnym, co nas unosi, dudniąc i hucząc.
Czerwone półkole z białymi literami odsyła w rejony przywidzeń okupację, z której ludzie zagrożeni ocknęli się przed kilkoma miesiącami jak z gorączki, nie mogąc jednak oczyścić nerwów, pamięci, zakamarków mózgu, gdzie wrosły sytuacje z lat wojny. Uwierzę! Ja również uwierzę pewnego dnia. Postaram się uwierzyć w to, co jest oczywiste.
Z głębokiego zamyślenia, z abstrakcji lotu wracam na chwilę do rzeczywistości (trudno powiedzieć: „wracam na ziemię”), szukam potwierdzenia, że naprawdę, na jawie, nie we śnie, dostrzegłam czerwony łuk z sześcioma literami zaakceptowanymi przez międzynarodowe instytucje. POLAND. POLAND. Europa złożyła dowody rozumu i sprawiedliwości; wiedza o tym idzie w świat podawana z miasta do miasta bez pomocy poczty. Nie ma wątpliwości: słowo „Polska” na ramieniu mojego sąsiada jest konkretnym potwierdzeniem, przypatruję się temu słowu, czerwonemu w półmroku zimowego dnia, i nagle ogarnia mnie dokuczliwe uczucie niedosytu: wolałabym lecieć w przeciwnym kierunku, tam, gdzie na ruinach Warszawy leży śnieg, a ludzie nieśmiało próbują jakoś żyć.
Drzemka przychodzi niepostrzeżenie, jest zupełnie płytka i trwa chwilę, a jednak wymazuje wszystko, pogrąża w przepaść. POLAND. Łąka, zapach siana, kwitnienie akacji w rodzinnej wsi, ciepły piasek na wydeptanej ścieżce z domu do szkoły pod stopą dziecka.
Przy ocknieniu dostrzegam, że mój sąsiad zmienił pozycję, nie leży już bezwładnie na poręczy fotela, włosy odgarnął z wysokiego czoła, siedzi sztywno; zniknęło biało-czerwone półkole. A może to był sen?! Pod lekko zmrużonymi powiekami żołnierza ukryte szare światło zdaje się wyczekiwać, wargi układają się w zuchwały uśmiech, który przywraca temu człowiekowi zagubioną już od dawna młodość.
– Daruje pani wojakowi niewyparzony pysk. U mnie co w głowie, to na języku. Chciałbym zapytać, o czym pani myśli od kilku minut?
Poczułam się przyłapana, jak na podglądaniu kogoś. Milczałam. Nie miałam odwagi zapytać, czy rzeczywiście na ramionach nosi on imię naszego kraju.
Mężczyzna dostrzegł moją konsternację. Trzepnął się otwartą dłonią w udo, przez jego twarz przeleciał uśmiech, ale szybko wróciła surowość i tylko w oczach pozostało wesołe światło.
– Łączniczka naszej organizacji, dobra dziewczyna, rozpoczynała każdy okupacyjny dzień opowiadaniem snów. Te sny miały nam wywróżyć wolność, ucieczkę Niemców, odzyskanie domu, połączenie się z rodziną. Samo szczęście! Samo szczęście!
Przetarł czoło dłonią szeroką i mocną.
– Człowiek czasami tak przywyknie do bezsensownych przesądów, chociaż nie wierzy ani za grosz. A później brakuje babskiego wróżenia, chociaż budziło śmiech, nic więcej.
Uniósł wysoko brwi, czekał.
Czułam narastający dystans, może nawet niechęć, a w każdym razie rezerwę wobec nieznajomego.
Znowu klepnął się w udo, rozbawiony, wyraźnie kontent z siebie.
– Widzę, że strzeliłem kulą w płot! Ale pani we śnie głośno jęczała. Próbowałem zbudzić panią i wtedy powiedziała pani kilka słów. Bardzo niewyraźnie. Na pewno coś się pani śniło.
Roześmiałam się z przymusem. Ból uszu narastał, krople potu występujące na czole były może objawem strachu, zupełnie nagłego, nieuzasadnionego.
– Żałuję, ale nic nie pamiętam. Nie czułam nawet, że usypiam.
Zapadło milczenie; motory wyły basowo, to znów osiągały ton wysoki, niepokojący. Zdawało się, że maszyna zamierza ogłosić alarm lotniczy swoim dudniącym brzuchem, pełnym żelastwa i skomplikowanych urządzeń.
– Idziemy w dół, do lądowania! – huknął mój sąsiad głośnym basem, a jego zbyt jasne oczy wpatrzyły się we mnie uważnie, jak podczas śledztwa.
Potwierdziłam ruchem głowy.
– Możliwe.
Żołnierz nachylił się blisko, teraz wycie maszyny zagłuszało zupełnie słowa. Przegarnął czuprynę jednym ruchem palców, czekał na objaw zainteresowania. Czerwone półkole z białymi literami znalazło się znowu tuż obok. Czytałam literę po literze, ciągle nie dowierzając własnym oczom. Obudzę się, przypomnę sobie ten dziwny czerwony znak.
– A ja, proszę pani, miałem dwa sny. Wiem, że to bujda, ho! ho! Jeszcze by tego brakowało, żeby stary żołnierz po takiej wojnie poważnie brał jakieś tramtadrele. Traktuję to, jakbym był w kinie. Dwa sny bardzo ładne miałem. W kolorach. Idę, idę pomiędzy drzewami, drzewka młode, równiuchno zasadzone, jak się należy, obsypane różowym kwiatem, widzę dokładnie, że to jest brzoskwiniowy sad, a ona, moja łączniczka – bo jakoś głupio mówić o niej „żona”, zbyt banalne słowo, żyliśmy na kocią łapę, ślub miał być uroczysty, zaraz po wojnie, z udziałem naszych przyjaciół, tych, którzy wrócą, staropolski, pod szablami – więc idę ja przez brzoskwiniowy sad, a drzewa zasadzone jak pod sznurek, rząd za rzędem i pośrodku ona tak blisko mnie, że tylko rękę wyciągnąć. Wołała! Boże drogi, tak! Wołała mnie, słyszę jeszcze ciągle jej głos: „Chodź prędko, Sebastian, tu będziemy żyć, to jest nasz dom”. Wyraźnie powiedziała: „Tu będziemy żyć, to jest nasz dom”.
Żołnierska dłoń szybkim zamachem zmierzwiła czuprynę. Jakiś czas trwa milczenie, potem znowu zaczyna dudnić głęboki bas na tle samolotowego huczenia:
– Różowe brzoskwinie. Puch kwiatów. Ale w Polsce darmo szukać brzoskwiniowych sadów. Jak byłem jeszcze małym chłopakiem, ojciec wyhodował sobie, pożal się Boże, dwa drzewka, chuchał i dmuchał na nie, otulał, chronił przed mrozem, aż wreszcie zakwitły. Różowo. Bajka! Zjawisko! Nie mogliśmy się doczekać owoców.
Błysk ironicznego uśmiechu w jasnych oczach mężczyzny.
– Ludzie zatrzymywali się przed naszym płotem zachwyceni, a ojciec podlewał te drzewka, podtykał im, co tylko mógł; jakiś elegant uczynił nam nawet wyjątkowy zaszczyt, stanął z damulą i zawołał do mojego starego: „Człowieku! Hej, człowieku! Czy są wolne pokoje w tym domu? Szukamy właśnie mieszkania do wynajęcia”. Mój ojciec odparował z miejsca: „Żałuję bardzo, człowieku, cały dom zajmują wróble i sikorki, lokator, i to taki wytworny, już by się tu pomiędzy nimi nie zmieścił”.
Dwa muśnięcia dłonią po srebrnych wąsach. Uśmiech. Odmłodzona, pełna ożywienia twarz pochyla się do mnie jak do bliskiej dawnej znajomej, spotkanej niespodziewanie w podróży.
– Doglądał więc ojciec tych swoich brzoskwiniowych drzewek, pilnował, strzegł, a kiedy płatki opadły na ziemię różowym śniegiem, czekał tylko na zawiązanie się owoców. Były! Kosmate jak myszy, pokryte ciemnozielonym puchem, długie, maluśkie, tycie, grzały się w polskim słońcu przez upalne lato; niestety, śliweczki pozostały zielone i twarde, ludzie pytali, kiedy zamierzamy je golić, a w październiku nasz ojciec nie mówił już nic na ten temat, chodził tylko ścieżkami ogródka i gwizdał. Ha! Ha! Ha! Tak się skończyła nasza brzoskwiniowa epopeja.
Śmiał się, sam ubawiony własnym opowiadaniem.
– Pewnego dnia na zielonych myszach osiadł szron… Ale ja panią nudzę?!
Czekał w napięciu. Nachylił się jeszcze bliżej, czułam teraz mocny zapach munduru: najwyraźniej chciał dokładnie usłyszeć odpowiedź przez warkot i huk motorów. Przypominał dziesięcioletniego chłopca, który marzy o tym, żeby móc opowiadać, zmyślać, fantazjować, i czeka na cień zainteresowania słuchacza.
– Więc przyśniły się panu te brzoskwinie?
Przeczący ruch siwej głowy.
– Przyśnił mi się brzoskwiniowy sad, ale już nie w Polsce; to była Kalifornia. Wiedziałem, że Kalifornia. Słyszę jeszcze wołanie: „Tu będziemy żyć, to jest nasz dom”. I chociaż w sny nie wierzę, jedno jest jasne jak słońce: pojadę tam. Znajdę to miejsce. Jeżeli stanie się cud i spotkam swoją dziewczynę, zamieszkamy w brzoskwiniowym sadzie.
Był podniecony. To, co mówił, odpowiadało na pewno jakimś wcześniejszym rozważaniom, wątpliwościom, nadziejom, na jego sarmackiej twarzy pojawiło się wzruszenie.
– Sen mara, powiadają, Bóg wiara. Tak. A ja miałem tej nocy dwa sny. Można ten drugi? Zupełnie inny. Była pani choć raz w Białowieży? Z wycieczką, co? Na pewno pokazali tam pani zagrodę dla żubrów? I te dwa szkielety w muzeum łowieckim. To był właśnie mój następny, a może poprzedni sen: żubry w śmiertelnym pojedynku, w bezmyślnej, ślepej walce zwarte z sobą, walące młotami łbów, tratujące się nawzajem racicami. Rozwaliły barierę. Pozabijały się. Daremnie strażnicy próbowali je rozłączyć.
Krzyczał tak, że pomimo ryku motorów musiałam usłyszeć każde słowo.
– To był mój drugi sen. Jasna sprawa, co miał oznaczać: nie ma zwycięzców po tej wojnie. W pojedynku obie strony przegrały. Leżą jak żubry w Puszczy Białowieskiej, świecą kośćmi. Kości, rzecz prosta, przydadzą się zawsze do muzeum, czymś trzeba muzea wypełnić, Europa zna się na tym, ale ja, gdybym był żubrem, zrezygnowałbym z ekspozycji muzealnej. Wolałbym żyć. I pani również, jestem pewien. I ci wszyscy moi rówieśnicy, rówieśnicy pani, koledzy z ławy szkolnej, ci wszyscy, którzy leżą tam. Tam. O, widzi pani? Tam.
Wskazał kilkakrotnie zdecydowanym ruchem kciuka podłogę samolotu. Powtórzył ostatnie słowo:
– Tam. W piachu.
– A gdzie my właściwie teraz jesteśmy, jak pan sądzi? – zapytałam, przerywając tok jego rozmyślań.
Oburącz przetarł twarz. Odsunięte w bok srebrne włosy upodobniły go do Sfinksa z rysami podnieconego, inteligentnego chłopca.
– Myślę, że jeszcze w Europie. Tego jednego możemy być pewni; nasza załoga próbuje nadal osiągnąć cel podróży. Ale ja wolałbym już być nad Kalifornią.
– Bez lądowania w Norymberdze?
– Nie zamierzam być mrówką egzystującą tu, na cielsku powalonego żubra. Zamierzam pruć jak najdalej z Europy. Trzeba iść za ciosem. Odnajdę swoją kobietę. Rozejrzę się w Norymberdze, popytam ludzi, pogadam z dipisami, może ktoś ją widział po zakończeniu wojny. I razem: w świat! Iść za ciosem, jak bokser, który zaczyna zwyciężać, ale przegra, jeśli będzie marudził.
Sprawdził zegarek, uśmiechnął się. Błyskały spod wąsów chłopięce, świeże usta i zdrowe zęby, kiedy mówił przechylony do mnie nad poręczą fotela:
– Diabli wiedzą, nad jakim lasem kołujemy w tej chwili. Bo że kołujemy, to fakt, odczuwa pani. Las też widać w lewym oknie. Bagatela!
– Schodzimy w dół. Ostro w dół. Miał pan słuszność. Kłuje w uszach.
Ścisnęłam skronie palcami. Tuż obok usłyszałam falset Michała Grabowieckiego, który przy każdej okazji starał się być naszym opiekunem:
– Przełykać! Przełykać! Od razu będzie dobrze!
Mój sąsiad huknął się otwartą dłonią w kolano, pochylając głowę do tyłu.
– Przełykać?! Ale co tu, panie święty, przełykać? Ja bym, uczciwszy uszy, przełknął nawet kopyta samego Lucypera usmażone z cebulką na maśle, jeżeli nie byłyby za twarde, tak mi się wściekle chce jeść. Dość wycierpiałem głodu za okupacji. Jeszcze mam biedę klepać w samolocie? Na ziemię! Do hotelu! Do restauracji „Nur für nie-Deutsche”! Do stołu! Chleba z masłem! Soli! Kawy z mlekiem! Cukru! Sam tu, do mnie, pachołkowie, z jadłem i napojem! Knechty! Byłe scharführery! Teutony! Kelnery! Ubić wieprza! Wędzić szynki!
Obserwowałam go, zaciekawiona. Jego huczący głos, basowy, potężny, wybuchał jak eksplozje. Przechylony do tyłu, z dłońmi wspartymi na kolanach, rozbawiony swoim pomysłem, robił wrażenie czternastoletniego pirata wydającego rozkazy podwładnym.
Samolot wyraźnie szedł w dół. Sebastian uśmiechnął się zwycięsko, błyskając do mnie spojrzeniami szybkimi, niemal bez odwracania głowy.
Zapytałam, ulegając jego nastrojowi:
– Zgadujemy, co tam jest na dole? Praga? Budapeszt? Warszawa? Norymberga?
Pozostał świadomym rzeczy dowódcą, wyciągnął dłoń w kierunku lotu:
– Zaraz udzielą nam informacji. O, proszę. Słuchamy! Słuchamy! Pilot rozmawia z lotniskiem i powie nam, czy musiał znowu zmienić kurs.
Jakie to dziwne: podobne sytuacje nie budzą już niczyich obaw, uwierzyliśmy, że wojna odeszła, jesteśmy ufni. A ja? Dreszcz przebiegł mi po plecach. Mój sąsiad zapytał:
– Czego się pani boi?
Trudno było znaleźć odpowiedź.
– Nie wierzy pani, że Niemcy złożyli broń?
– Uwierzę w Norymberdze – odpowiedziałam cicho.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI