Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja "Dymów nad Birkenau", jednej z najważniejszych relacji o obozie Auschwitz-Birkenau.
Lepiej pełzać na czworakach, podpierając się odrąbanymi kikutami, ale żyć. Takie jest najpotężniejsze prawo człowieka. Chęć życia. Przymus życia. Nawet obóz tylko w nielicznych stłumił instynkt istnienia. Gryźć ręce z bólu, z rozpaczy, z utraty wszelkich złudzeń – ale żyć.
W styczniu 1945 roku hitlerowcy na wieść o zbliżającej się armii radzieckiej zaczęli zacierać ślady swojej zbrodni i ewakuowali więźniów Oświęcimia. Tysiące schorowanych i wygłodniałych ludzi pognano w marszu śmierci na zachód. Wiadomość o klęsce Niemców rodzi bunt. Trzem więźniarkom udaje się uciec. Po latach Oświęcimia muszą znaleźć siłę do walki o swą wolność, o swoje życie.
Wydanie zawiera fragmenty najważniejszych recenzji o książce.
Działo się to wczoraj. Ale, żeby nie wróciło dziś ani jutro, potrzebna jest biała broń cywilizowanego człowieka: świadomość. Umiejętność pojmowania, po co, dlaczego, za co ludzie padali wówczas na śnieg przy śląskiej drodze, naznaczeni czerwonym śladem krwi.
Seweryna Szmaglewska
Ta książka przesiąknięta jest optymizmem. Pokazuje człowieka, który po latach Oświęcimia ma siłę do walki o swą wolność, o swe życie. W walkę przeciw bestialstwu angażuje wszystkie siły i nic nie jest zdolne zmniejszyć wiary w sens tej walki.
Stanisław Sapało
Seweryna Szmaglewska (1916-1992) - pisarka i jedyna Polka zeznająca w procesie norymberskim. Przyszła na świat w Przygłowie, niedaleko Piotrkowa Trybunalskiego. Studiowała na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie i Uniwersytecie Łódzkim. Po wybuchu wojny wróciła do Piotrkowa, gdzie pracowała jako ratowniczka w szpitalu i uczyła na tajnych kompletach. Osiemnastego lipca 1942 roku została aresztowana przez gestapo i przewieziona do obozu Auschwitz-Birkenau. 18 stycznia 1945 roku udało jej się uciec z marszu śmierci. Debiutowała w 1945 roku książką "Dymy nad Birkenau", w której opisała swoje obozowe przeżycia. W lutym 1946 roku książka została włączona jako materiał dowodowy przed Międzynarodowym Trybunałem Wojskowym w Norymberdze. Seweryna Szmaglewska przez lata była wiceprezesem Rady Naczelnej ZBoWiD. Opublikowała między innymi: "Zapowiada się piękny dzień" (1960), "Czarne stopy" (1960), "Niewinni w Norymberdze" (1972), "Dwoje smutnych ludzi" (1986). Odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski i Nagrodą Ministra Kultury i Sztuki I stopnia.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Fot. Muzeum Literatury/East News
Najważniejsze recenzje
Mimo podobieństwa tematycznego, ostatnia książka Szmaglewskiej nie jest podobna do jej wcześniejszych pozycji czy do prozy Borowskiego, Czarnej flagi Krzyżanowskiej i innych. W tamtych książkach zawarte było przerażenie, z jednej strony bestialstwem, do jakiego zdolny jest człowiek, z drugiej – stwierdzeniem, do jakich nieprawdopodobnych granic można niszczyć w człowieku jego człowieczeństwo. Zapowiada się piękny dzień jest książką o zdecydowanie innym wydźwięku. Ta książka jest przesiąknięta optymizmem. Pokazuje człowieka, który po latach Oświęcimia ma siłę do walki o swą wolność, o swe życie. W walkę przeciw bestialstwu angażuje bohaterka wszystkie siły i nic nie jest zdolne zmniejszyć wiary w sens tej walki. Ani śmierć wielu obozowych koleżanek zabitych przy próbie ucieczki, ani samotne znalezienie się w Warszawie po stracie najbliższych. A przecież Anna nie jest bohaterem. Jest skrojona według przeciętnej miary. To zwykły człowiek. I to ma w powieści głęboką wymowę. Książka przemawia swoją ideą, która liczy nie na jednostki, ale na wszystkich ludzi. Na ich wolę niedopuszczenia do tego, by powtórzyły się wypadki sprzed lat.
Stanisław Sapało,
„Tygodnik Demokratyczny” nr 3/1961
Każdą taką relację, każde wspomnienie, każdy okruch beletrystyczny oparty na przeżyciach oświęcimskich czytać trzeba z pietyzmem. Może jesteśmy zbyt wymagający wobec tych raportów z obozu śmierci. Nasz stosunek do nich jest może zbyt nonszalancki. Zapominamy, iż relacje te są nie tylko literaturą, iż poprzedziło je straszliwe, jedyne w swoim rodzaju przeżycie.
Jan Zbigniew Słojewski,
„Przegląd Kulturalny” nr 5/1961
Szmaglewska, więzień hitlerowskiego obozu, dobrze zapamiętała nie tylko realia ówczesnego życia, oddała trafnie koloryt i smak „dni pogardy”; trafnie uchwyciła przede wszystkim psychikę trójki kobiet. Książka smutna i ciężka w treści, mówiąca przecież o dniach wyjątkowo trudnych dla prześladowanych, jest jednocześnie frapującą lekturą, tętni rzeczywistą prawdą o życiu człowieka, o jego tragediach i perypetiach.
„Polonistyka” nr 3 (76),
maj–czerwiec 1961
Powieść Seweryny Szmaglewskiej Zapowiada się piękny dzień przypomni niejednemu czytelnikowi Dymy nad Birkenau – klasyczną pozycję naszej literatury oświęcimskiej. Jest też w pewnym sensie jej epilogiem – ukazuje bowiem ostatnie chwile i zamknięcie obozowych doświadczeń, równie zresztą dramatycznych, co przeżycia z okresu pełni obozowej grozy. Długa kolumna kobiet z obozu kobiecego w Brzezince wyrusza w koszmarny marsz ewakuacyjny. I znów – tak jak w Dymach – interesują autorkę różnorodne postawy ludzkie poddane ostatecznej próbie, a także postawy ludzi obserwujących ten tragiczny korowód z zewnątrz, ze spustoszonego wojną, ale jednak własnego świata, którym przechodzi ewakuacyjny pochód.
„Trybuna Ludu” nr 119/1961
Cenię w książce Szmaglewskiej te właśnie strony, gdzie przez drobne wydarzenia i krótkie sceny widoczny jest upadek świata drutów oświęcimskich. Rozmowa pięknej kapo Haliny z krakowską prostytutką więcej mówi o końcu cierpień niż najpłomienniejsze manifesty wolności i nadziei.
Maria Szpakowska,
„W kręgu autentyzmu”,
„Nowa Kultura” nr 36/1961
Wspomniana powieść Seweryny Szmaglewskiej ma wymowę optymistyczną, ukazuje walkę człowieka o to, co najpiękniejsze w życiu – wolność i godność. […] Jest jeszcze jedna, godna odnotowania wartość tej książki – ukazuje ona człowieka wśród ludzi, uzależnia jego życie, jego los nie od pojedynczej jednostki czy zbrodniczej, w danym przypadku, machiny, lecz od wszystkich ludzi podobnych w swoich pragnieniach i w istocie solidarnych w momentach zagrożenia. Jest to więc książka, którą można nazwać – historią odzyskanej wiary w ludzi.
„Trybuna Mazowiecka” nr 257/1973
Szmaglewska, choć powraca do faktów tamtych dni, ma jednak na uwadze współczesność, toczy więc drugą walkę – z zapomnieniem. Wyklucza swym pisarstwem sytuacje, w których można by choć na chwilę przestać pamiętać o tym, czym były obozy koncentracyjne, czym była planowana, konsekwentna, „naukowo opracowana” metoda totalnej zagłady przygotowana narodowi polskiemu przez hitlerowską machinę.
„Tygodnik Katowicki” nr 45, 1973
Autorka o książce
Działo się to wczoraj. Ale żeby nie wróciło dzisiaj ani jutro, potrzebna jest biała broń cywilizowanego człowieka: świadomość. Umiejętność pojmowania, po co, dlaczego, za co ludzie padali wówczas na śniegu przy śląskiej drodze, naznaczeni czerwonym śladem krwi.
„Panorama” nr 2/1961
Chciałam spełnić nieodzowny w powieści postulat artystyczny – zainteresowania czytelników od pierwszych kartek, przykuć uwagę, wciągnąć w tok akcji, żeby dopiero później dyskutować z nimi, analizować pewne postawy społeczne, pewne mody, które wedle mnie zasługują na korektę, może na polemikę lub ostrą walkę.
„Nowa Kultura” nr 4/1961
To dziwne. Nikt nie zachęcał mnie do pisania o wojnie. Zdecydował sam temat i przeświadczenie, że ten rachunek nie jest jeszcze zamknięty. A dziś tyle głosów odwodzi nas od owego „niewspółczesnego tematu”. Tymczasem o co chodzi? O mobilizowanie ludzkiej świadomości w kierunku międzynarodowego protestu przeciwko nadal istniejącemu i potężniejącemu faszyzmowi. Czy robimy to źle? Myślę, że źle, że za słaby był nasz głos, skoro na tle dzisiejszych układów politycznych możliwe jest w naszym własnym kraju podobne pomylenie kryteriów.
„Nowa Kultura” nr 51/1961
I
Noc niczym się nie różni od innych styczniowych nocy – jest ślepa i milcząca, mróz dosięga serc, odbiera im ciepło, przesącza zwątpienie i strach. Anna nie wie, że to już – czy raczej nareszcie – ostatnia noc w obozie; nie wie, że Warszawa jest od wczoraj wolna, że front zbliżył się pod Kraków, że pozycje niemieckie pośpiesznie przesuwają się pod naporem zespolonych sił ofensywy.
Tej nocy nadeszły z Berlina rozkazy do natychmiastowego wykonania:
zlikwidować do końca konzentrationslager Auschwitz – spalić kartoteki, dokumenty, rejestry żywych i zmarłych – wyprowadzić ostatnie grupy więźniów pieszym transportem na zachód, w kierunku Gross-Rosen i Buchenwaldu – podpalić baraki – zaorać ziemię – zasiać trawę.
Tego jeszcze nie wiedzą więźniowie śpiący w ogromnym, częściowo pustym obozie koncentracyjnym. Anna wciąga koc na głowę. Nie słyszeć bronchitowego, krtaniowego ryku, nie słyszeć jęków i chrapania przypominającego rzężenie konających, nie słyszeć miarowego trzeszczenia pryczy w połowie baraku, tam gdzie dwie kobiety próbują być namiętne, nie słyszeć człapania drewniaków po ceglanej podłodze i zgrzytu wrót ani głośnego bulgotania moczu do kubła. Zasnąć i nie myśleć. Noce są tu spokojniejsze, niż były w obozie kobiet, gdzie budząc się, widziała ze swojego posłania rampę oświetloną jaskrawo reflektorami, wagony towarowe zaryglowane, zamknięte na głucho, przesuwane ze zgrzytem buforów, pełne ludzi do końca oszukanych i bezbronnych. Ustawiano wszystkich piątkami. Liczono. Bito ich, gdy chcieli wody, bito, gdy rozpaczliwie szukali w tłumie swoich rodzin. Wrzask esesmanów nie pozwalał zapomnieć o tym ani na chwilę, budził ze snu.
A tu jest spokojniej. Mimo to nie można spać.
Oświęcim opustoszał. Jesienią czterdziestego czwartego roku wywieziono wielkie transporty kobiet i mężczyzn do następnych obozów koncentracyjnych, bliżej Berlina. Wysłano za nimi najniezbędniejsze rzeczy: pozostałym tu więźniom kazano rozmontować urządzenia komór gazowych i krematoriów, które spalały dotychczas po kilka tysięcy ludzi dziennie; załadowano starannie na platformy wagonów towarowych i wyekspediowano pod silną eskortą.
W ten sposób obóz utracił swój dotychczasowy charakter machiny śmierci. Pustka i cisza tam, gdzie niedawno tłum gniótł się i dławił na każdym metrze kwadratowym błota. Bramy baraków zabite na krzyż deskami, jak po wygaśnięciu groźnej epidemii.
W Oświęcimiu zapadło milczenie. Znikome grupy kobiet, mężczyzn i chłopców z powstania warszawskiego zostały na tym obszarze głuchym i pustym, żeby rozbierać baraki, żeby własnoręcznie wydrzeć deskę po desce, wyszarpnąć z gwoździami, zanieść na wskazane miejsce, gdzie pilnował esesman, ułożyć starannie. Kobiety zajęte likwidacją przeniesiono z ich obozu, który najwcześniej miał zniknąć, i ulokowano w dawnym obozie czeskim. Codziennie podawano im plan zajęć i codziennie maszerowały w innym kierunku między milczącymi barakami, śpiewając dla dodania sobie otuchy. Kroki dzwoniły po zamarzniętym śniegu. Cisza mijanych obozów, zamkniętych baraków, pustych okien przytłaczała. Któregoś dnia polecono zapakować i wysłać magazyn kołder z obozu C. Z ciekawością weszły między pionowe ściany zbudowane po mistrzowsku z kołder błękitnych, różowych, żółtych, łososiowych albo różnobarwnych, kwiecistych, haftowanych. Istne mury sięgające wysoko pod sam dach baraku, między nimi zaułki, schowki, labirynty, zakamarki. Ktoś tu pracował i wzniósł kołdrzany twór urbanistyczny, rezerwując w nim dla siebie nieco przestrzeni. Wąską szczeliną można się przecisnąć na zakonspirowane zaplecze. Tapczan z kołder obszerny jak małżeńskie łoże. Pośrodku widać odciśnięty kształt człowieka. Ślad głowy na barwnym wałku ze zwiniętej kołdry. Puste pudełko z etykietą „Josma-Zigaretten”. Ktoś tu żył. Wypoczywał. Dawał ujście swoim talentom towarzyskim. Kochał. W tym baraku pracowały dziewczęta słowackie przeznaczone do krematorium. Wiedziały o swoim przeznaczeniu. Ubierały się starannie. Mijając mężczyzn albo widząc ich w sąsiednim obozie przez podwójną linię drutów i drogę, wołały zaczepnie:
– Krasne muże!
Była w tym okrzyku ironia i zachwyt. Ostrzyżeni na zero, brudni nędzarze, zwani łachmytami ponurymi, nie zasługiwali na miano pięknych mężczyzn. Ale kobieta jest zawsze piękna dla mężczyzny, tak jak mężczyzna jest zawsze piękny dla kobiety, zwłaszcza kiedy budzi spontaniczną litość. „Krasne muże” zasługiwali na współczucie w równej mierze, co dziewczyny pozbawione włosów, odzieży, czystości, wywołujące tkliwe zainteresowanie mężczyzn. Obóz kobiecy był rodzajem klasztoru śmierdzącego karbolem i gnojem. Tylko przeorysze miewały jakie takie miłostki. Tu, na drugim odcinku budowlanym, żyło się chyba nieco inaczej. Swobodniej.
Trzeba porozmawiać z Piotrem, jeżeli spotkają się jeszcze kiedykolwiek. On jeden powie prawdę, jak było. Jak bywa w obozie. I w życiu. Tu żyło się pod naporem zakazów i w obliczu śmierci. To stwarza całkiem inne kryteria. Dlaczego więc oni oboje nie korzystali z wyjątkowych kryteriów, ale jak idioci czekali – na co? Dlaczego nie poszli między klozety, które zresztą nie były klozetami, bo nigdy nie zamykano drzwi, a załatwiało się tam naraz po kilkaset osób. Widywano w klozetach pary zdziczałe, oślepione żądzą, splecione w obecności wszystkich, oparte biodrami o koryto zlewu, nad którym inni płukali menażki albo prali zaskorupiałe szmaty. Piotr chciał uchronić ich miłość od obozowych form współżycia. Tak mówił. A teraz wywieźli go razem z innymi.
Może wtedy kłamał. Może chodził razem z kolegami na tapczany w magazynie kołder?
Za kostkę margaryny całował pół godziny, śpiewano wieczorami w obozie kobiecym.
Piotr odpowie na każde pytanie. Miłość otwiera ściankę działową między człowiekiem i człowiekiem. Inaczej nie warto byłoby skazywać się na bezsensowne cierpienie.
Wyjechał w niewiadomym kierunku, razem z ogromnym transportem wyludniającym obozy męskie. Było to w nocy dwudziestego ósmego października 1944 roku. Minął już cały listopad i grudzień, rozpoczął się rok 1945, a dotąd nie nadeszły wiadomości o nikim z wywiezionych. Upłynęło siedemnaście dni stycznia. Rano zacznie się osiemnasty. Ciemności nocy i śnieg dnia. Na jutro pozostały do sprzątnięcia kible pełne ludzkiego łajna, przymarznięte do ziemi w męskim obozie A, zarosłe lodem i śniegiem. Esesmani dostrzegli je między barakami, polecili wykopać, opróżnić, wyszorować do połysku. Przed rozpoczęciem demontażu baraków uprzątnąć teren.
Anna kręci się na posłaniu. Zimno. Mróz przenika pod koce. Spuchnięta noga zaczyna rwać i pulsować.
Odzywa się ciche gwizdanie zadymki. Przeciągłe, długie, niemilknące świsty. Wiatr omiata dachy baraków ze śniegu, ciska garściami zmarzłego śrutu, wyje w kominach i otwartych okiennicach. Stukają obluzowane deski, kłapią brzegi papy, żeby można było zapomnieć o wszystkim i zasnąć. Okryć głowę kocem, zwinąć się w kłębek, z kolanami pod brodą. Mieć piękny sen. Anna miewa coraz częściej wspaniałe sny, pełne ruchu, tak barwne, żywe, intensywne, że wrażenie pozostaje na godziny długiego dnia. Widuje łańcuchy gór oblane jaskrawo światłem, jakby fantastycznym blaskiem zorzy polarnej, obserwuje ciągłą zmianę promieni na załamaniach skał. Idzie naprzód, oddychając czystym powietrzem, coraz dalej od smrodliwych baraków, coraz dalej od krematoriów ziejących gorzkim dymem palonych zwłok. Ogląda morze łagodne w popołudniowym cieple, słyszy głuchy łoskot wody i delikatny szum ostatniej fali rozlewającej się jęzorami po piasku.
Wtedy zaczyna wędrować brzegiem ziemi, po wilgotnym, zbitym, ugłaskanym sztormami gościńcu plaży. Pod stopami zjawia się lazur nieba, płynie balon białego obłoku lub siność chmur. Wszystko jest ruchliwe, przemywane nieustannym rytmem lecących pian. Na piasku pozostają gałązki morszczynu pachnące jodem i meduzy, przezroczyste, do niczego realnego niepodobne. Idąc tak, zatraca się zupełnie kontakt z ziemskością ziemi, ze sponiewieranym jej obliczem, z codziennością. Tu jest się na samym krańcu planety, między morzem i niebem.
Kiedy indziej Anna po prostu czesze włosy. Stoi przed lustrem i szczotkuje miękkie, połyskliwe pasma, takie jak były przed aresztowaniem. Rano dotyka dłonią krótkiej szczotki na ciemieniu, badając tempo jej odrastania. Wstaje ze snu pełna otuchy, skłonna wierzyć, że wojna skończy się wreszcie i ona to zobaczy…
Wicher bije coraz ostrzej. Łomocze rozkołysany gong w sąsiednim obozie A. Dziwnie brzmi w pustce przed wyludnionymi barakami sygnał wzywający więźniów na plac apelowy. Nie ustaje. Potęguje się. Chwilami dzwoni tak równo i rytmicznie, jakby czyniła to wprawna ręka. Potem się urywa. Nastaje cisza pełna niepokoju, szelesty robią teraz wrażenie kroków, gwizdanie zdaje się pochodzić od smutnego, przygnębionego człowieka, który nie może spać. Anna też nie może spać. Jeszcze raz układa się w innej pozycji, głowę opiera na desce pryczy, patrzy w ciemność.
Otwierają się wrota baraku. Słychać kroki. Skrzypią drzwi pokoiku blokowej. Od progu biały pręt światła. Fragmenty rozmowy. Może warto byłoby zejść i poprosić o lekarstwo. Cała noga jest obolała, piecze, ciągnie, ogień promieniuje coraz szerzej, dosięga mózgu.
– Dłużej nie wytrzymam.
Palcami bada twardą, rozpaloną kulę z czubkiem sterczącym jak ząb. Czuje rytmiczne szarpanie bólu.
– Dłużej tego nie wytrzymam – powtarza szeptem.
Zmienia pozycję, szuka sobie takiego miejsca, żeby uciszyć i uśpić stukający w nodze puls. Szorstkie jak drut włosy koca dotykają rany, wgryzają się w obolały naskórek.
Uspokoić to za wszelką cenę. Przyłożyć coś chłodnego. Złagodzić gorączkę. Po omacku, ostrożnie, żeby nie wytrząsnąć z koca nagromadzonego w nim kurzu, porządkuje swoje posłanie, zawija się szczelnie. Ból nie ustaje. Sięga do rdzenia kostnego. Ręce Anny błądzą w poszukiwaniu czegoś, co przyniesie ulgę. Ściana. Chropowate deski. Drzazgi nadbutwiałe, miękkie jak siano, kruszą się przy dotknięciu. Na gwoździu suchy badyl kasztana z dwiema kolczastymi kulkami. To podarunek od Piotra. Dowód, że Anna nie wymyśliła go sobie, jego rąk, palców, paznokci, które zetknęły się z tymi kasztanami. Kiedy to było? Skorupa na kasztanach zeschła, pożółkła, skurczyła się. Na jednym powstało długie pęknięcie i wyjrzał ciemnoczerwony, połyskliwy naskórek. Zwykła kolej rzeczy.
– Zwykłą koleją rzeczy – i zwykłą koleją żelazną, chociaż może nie zwykłą, bo towarowymi wagonami – Piotr odjechał z Oświęcimia. Wywieziono go. Zima była coraz głębsza. Noce długie, a dni w letargicznym odrętwieniu. Na przekór porządkowi rzeczy Anna chciała wierzyć, że jeszcze kiedyś go zobaczy. Zacisnęła w palcach nadpęknięty kasztan, wyłuskała. Pstryknął, upadł bezszelestnie na koc. Odszukała go szybko, miała dużą wprawę w poruszaniu się bez światła. Przyłożyła go do pulsującego miejsca pod kolanem. Chwilowa ulga.
Leżała z przymkniętymi powiekami, potem otwierała oczy, nie zdając sobie z tego sprawy. Pasek światła przy drzwiach błyszczał jak rtęć.
Dopiero po wyjeździe Piotra zjawiły się pytania. Przedtem wszystko było tak proste i naturalne. Przychodził, uśmiechał się, patrzył na nią w ten jedyny na świecie sposób, niepozostawiający wątpliwości co do charakteru jego milczącej zadumy. Obejmował Annę, całował delikatnie. Wracał spokój.
Leżała owinięta w koc i poddawała się kojącemu działaniu rozmyślań. Kasztan chłodził obolałą nogę. Pulsowanie zdawało się mniej bolesne. Głos Piotra, ciepło jego ust, uśmiech, z jakim pochylał się do niej i mówił cicho jej imię – wszystko teraz było bliskie. Ogarnęło ją znużenie. Zaczął mroczyć sen.
Obudził ją własny jęk. Puls w nodze szarpał jeszcze silniej niż poprzednio.
– Co za głupia historia – mówiła przez zaciśnięte zęby – mam umierać na to głupstwo?
Spróbowała zejść z pryczy na ziemię. Noga zdawała się ciężka i sztywna. Nie można było swobodnie stanąć. Utykając i czepiając się, szła po ciemku w stronę smugi światła. Ktoś tam rozmawiał; Anna nie zwracała uwagi na fragmenty słów. Ustawiła się tak, żeby widzieć najlepiej obolałą nogę. Podciągnęła nogawkę bawełnianych kalesonów, które zastępowały jej piżamę. Sinoczerwony błyszczący wrzód miał kształt małego wulkanu. Dziwiła się, że nie dostrzega jego pulsowania. Zagryzła wargi. Nacisnęła kciukami stwardniałą skórę. Jeszcze raz. I jeszcze. Przeszły ją ciarki z obrzydzenia i bólu. Nacisnęła znowu. Trysnęło. Pojawiła się ropa, wypłynęło trochę krwi. Rdzeń został. Anna powtarzała prymitywny zabieg jeszcze kilka razy. Wewnątrz wrzodu czuła teraz ogień, ale ustało rytmiczne stukanie, sztywność ustąpiła. Można było poruszać nogą. Co za ulga! Westchnęła głęboko. Wtedy wyraźniej i głośniej odezwał się głos w pokoju za zamkniętymi drzwiami:
– O piątej rano wymarsz. Teraz jest pierwsza.
– Transport? Pieszo?!
– Tak wygląda. Nie podali szczegółów.
Zdawało się, że nie tylko wrzód przestał tętnić bólem, ale też zatrzymał się cały krwiobieg. Słuchała w napięciu. Trzeba wiedzieć jak najwięcej. Od tego wszystko zależy. Nogi drętwieją w niewygodnej pozycji. Wreszcie ten sam głos powiedział:
– Nikt nie może się wcześniej dowiedzieć. Pod karą śmierci. Rozumiesz?
Otworzono drzwi.
– Co tu robisz?
– Wycisnęłam sobie wrzód. Nie mogłam wytrzymać z bólu.
– Dawno wstałaś?
– Obudziłam się w tej chwili. Szłam do pani blokowej po jakiś ratunek.
– Chodź tu. Dam ci kawałek bandaża.
W pokoju światło i upał. Drży rozpalona do czerwoności rura piecyka. Trzeba zrobić opatrunek doskonały, żeby się nie zsunął w marszu. W marszu! W marszu! W marszu!!! Anna bandażuje zręcznie i szybko, na krzyż, na ukos, naokoło. Będzie trzymało mocno, ale nie ciasno. Próbuje zginać nogę w kolanie.
– Można tańczyć – mówi z uśmiechem – ulżyło mi, kiedy wycisnęłam to świństwo.
Resztę brudnej ligniny rzuca w ogień, a razem z tym – ponieważ nikt nie patrzy – spuszcza między węgiel swoje dwa kasztany. Po co miałyby zostawać w obozie? Na drogę trzeba brać tylko rzeczy niezbędne.
– Dziękuję, pani Beżi.
– Idź spać. A nie obudź nikogo.
– Dobranoc – mówi Anna głosem niewyraźnym od ziewania.
Cicho zamyka drzwi. Cicho człapie na swoje miejsce. Po omacku wdrapuje się pod sam dach, na górną pryczę. Przykrywa się kocem. Zamyka oczy. Po krótkiej chwili smuga światła przy drzwiach rozszerza się. Ktoś sprawdza, czy na pewno wszystko jest w porządku. Pod karą śmierci…
Ciemność wraca, jest cicho, bronchit przestał atakować swoją ofiarę.
Można pomyśleć, że to się tylko śniło. Jaki spokój panuje tu, w baraku pełnym kobiet! Ich los potoczy się teraz błyskawicznie. Jeszcze nie wiedzą. Jeszcze nie wolno nikogo budzić. Pół godziny. Póki blokowa nie przestanie podejrzewać. Anna próbuje wyliczyć na palcach trzydzieści razy po sześćdziesiąt sekund, ale to jest niewykonalne.
Plecak schowany w magazynie, pod wiadrami. Tylko trochę cukru w kostkach, sweter, więcej nic. Ale jak się tam przemknąć? Czy wypuszczą z baraku? Chyba nie. Buty. Buty wysłano wczoraj wieczorem przez druty, do bloku szewców, żeby zreperowali. Więc butów nie będzie. Kiedy rozlegną się gwizdki, sztubowe nie pozwolą nigdzie biegać. Odliczą, ustawią piątkami. Próbować teraz? Upłynęło chyba z piętnaście minut.
Znów otwierają się drzwi pokoiku blokowej. Cisza. Ktoś wychodzi za próg. Nasłuchuje. Spokój zupełny, jakby zdołano wymordować wszystkich ludzi na świecie.
Stłumiony huk w pobliżu. Po nim drugi. Blokowa cofa się szybko. Zamyka drzwi.
Annę dławi śmiech.
– Pierwsze strzały na wiwat. I to z moich kasztanów. Gdyby Piotr mógł wiedzieć…
W baraku zapada cisza. Gwizdanie wiatru ma teraz inną wymowę. Już jutro będzie tu może pustka. Nagle myśl: a co z warszawskimi dziećmi? Przywieziono je do Oświęcimia wielkim transportem z powstania, rodziców umieszczono oddzielnie, w innych częściach obozu, lub odesłano do Buchenwaldu, do Ravensbrück. Dzieci zapakowano do murowanego baraku w obozie kobiecym, wtłoczono je w obmierzłe ceglane koje, podobne do jaskiń albo klatek dla dzikich zwierząt. Wpędzono między druty, w topografię koszmarnego snu. Skulone, zziębnięte, głodne, porażone wstrząsem, jakim dla każdego człowieka jest obudzenie się w obozie koncentracyjnym, siedziały całymi dniami, patrząc przed siebie. Czekały. Czekały wiadomości od rodziców. Najchętniej zbierały się na kojach w pobliżu wejścia do baraku. Ustawicznie mówiły o powstaniu, które najwyraźniej zostało w ich nerwach i wyobraźni. Widok barykad, uzbrojonej ludności, trupów leżących na ziemi, łączników przedostających się kanałami z dzielnicy do dzielnicy. Nikt z dorosłych nie potrafi tak dokładnie opisać każdego domu, narożnika, placu, gdzie toczyło się powstanie. Mali chłopcy spędzali całe dni pomiędzy walczącymi pozycjami. Mówili: „Jeżeli nadjechał czołg, obrzucało się go butelkami z naftą. Niemcy mścili się. Kiedy szafa szła do nas i jęczała, trudno było wytrzymać. I z dwóch albo trzech domów śladu nie ma… jakby kto zmiótł. Ani człowieka… Ani szczątków. Ale Niemcy bali się powstańców. Z początku rzadko podchodzili. Kiedy było spokojniej, biegało się między pozycjami. Tu meldunek odnieść, tam paczkę… Paczki były nieduże… ale bardzo ciężkie… Czasem to się człowiek utachał porządnie przez parę godzin…”.
– Amunicja – twierdzili dorośli więźniowie Oświęcimia – więc te smyki zasługują na nazwę powstańców. Albo „bandytów”, jak ich nazywali Niemcy.
Najmłodszy z nich ma sześć lat. Inni po dziesięć, po jedenaście, dwanaście. Powstanie jeszcze w nich żyje. Nie zostało stłumione.
Czasem któryś z chłopców przerywa swoją opowieść i pyta cicho, jakby z lękiem:
– Gdzie mama? Gdzie mój tata? Kiedy będę mógł iść do nich?
Odpowiedzi nie ma. Dzieci niespokojnie patrzą w oczy. Stają się natarczywe. Z trudem panują nad łzami.
– Gdzie mama? Proszę pani, czy nie mogłaby się pani dowiedzieć?
Chłopcy nie mają pojęcia, jakie to trudne zadanie.
Ołówki należą w Oświęcimiu do rzeczy zabronionych. I papier też. Ale więźniowie znajdują wszystko, co trzeba, żeby dzieci mogły pisać.
– Adresy jak w Warszawie? – pyta dziewięcioletni Bolek, żeby się upewnić. – Bo naszego domu tam już nie ma. Spalili…
– Napisz ulicę, numer – pouczają go chłopcy – łatwiej będzie znaleźć rodziców. Bo jak inaczej adresować?
Bolek wykaligrafował rząd niekształtnych liter: ulica Piwna 17. Przyjrzał się temu, zmarszczył brwi. Nagle podniósł głowę, rozejrzał się po betonowych słupach, po wyciągniętych w symetrycznej perspektywie kolczastych drutach.
– Żebym tylko wiedział, jak się idzie na Piwną. Już bym trafił… Ale jak się tam dostać… Pani pokaże drogę?
Dzieci zamilkły nagle. Czujnie słuchały jego słów, zaczęły wołać:
– Coś ty! Na Piwną, stąd? On zwariował! Tu jest Oświęcim!! Obóz koncentracyjny!!! Nie rozumiesz?! Oświęcim – obóz śmierci.
Chłopak odwrócił oczy. Walczył z ogarniającym go wzruszeniem. Poczerwieniał, jakby chciał wstrzymać oddech. Łykał szybko, jego krtań i szczęki się poruszały. Dokończył pisać. Oddał karteczkę.
Z obozu kobiecego „poczta” wyszła na męski za sprawą stolarzy. Wzięli dwie garście zwiniętych papierków, powtykali w buty, w szpary pod podszewkę czapek. Odeszli.
W dwa dni później tą samą drogą zaczęły napływać odpowiedzi. Rodzice mieli jeszcze większe trudności ze zdobyciem papieru w obozie kwarantanny niż ich dzieci, więźniowie przynosili niezwykłe listy. Na rozklejonych ustnikach papierosów. Na mikroskopijnych skrawkach zetlałego, brudnego papieru, na tekturze. „Synku, jestem w obozie A. Mamę wywieźli. Tata”.
To był długi, obszerny list. Na ogół podawano numer obozu, numer bloku, nazwisko. Jedno słowo: Uważaj! – albo: Pisz! – albo nic prócz podstawowej informacji. Chłopcy wpadali w radosne podniecenie.
– Żyje! Mój tata żyje… Przyjdzie tu… Wrócimy do Warszawy. Mamę też odnajdziemy.
Wyrazem ich radości był śpiew. Uśmiechnięci, zaróżowieni, śpiewali mocno i głośno. Potrzeba im było sił, odporności na głód, na zimno, na przygnębiające spostrzeżenia.
Zaczynali swoje śpiewy jednakowo:
Warszawskie dzieci, pójdziemy w bój
za każdy kamień twój,
stolico, damy krew!
Toczyli bohatersko wzrokiem. Uśmiechali się do więźniów pogrążonych w smutnej zadumie. Oni – warszawskie dzieci – pójdą w bój… Przeciwko hitlerowcom, którzy dzień i noc wpędzali do krematoriów tysiące ludzi osłabionych głodem, wycieńczonych, oszukanych, łudzących się resztką nadziei.
Warszawskie dzieci… pójdziemy w bój…
Dzwoni gong w obozie A, na „kwarantannie”. Już nie ma tam nikogo. Mężczyzn z powstania wywieziono w niewiadomym kierunku przed wielkimi jesiennymi transportami. Matki wysłano także do Niemiec – pozostały tylko nieliczne, które czekały na następny wyjazd. Chłopcy przeniesieni do obozu cygańskiego pracowali jako załoga obsługująca rolwagę. Chwytali długi dyszel, zakładali sobie na piersi rzemienie, ciągnęli wspólnie ze wszystkich sił. Inni, uczepieni drewnianej platformy, pchali ją po błocie i wybojach. Wozili materiały budowlane, deski, cegły. Dawano im w miejscu pracy kocioł zupy z brukwi. Jeżeli wystarczyło, brali pełne miski, pełne menażki. Jedli. Połykali szybko, żeby się rozgrzać. Zwłaszcza kiedy mokli na deszczu, kiedy wiał jesienny wicher, kiedy po nim nadeszły mrozy i zadymki, ważne było, żeby się choć raz na dzień najeść gorącej zupy. Ale ci, którzy mieli matki w pobliżu, zostawiali trochę gęstego na dnie. Parę ziemniaków albo nieco brukwianej mazi. Brał taki malec oburącz miskę z jedzeniem i niósł w stronę drutów. Uważał, żeby się nie potknąć. Pochylał głowę. Stawiał nogi szeroko, niezdarnie, w za dużych butach albo w trepach o drewnianej podeszwie. Niósł obiad mamie. Podawał między kolczastymi drutami, w których przepływał prąd o wysokim napięciu. Czy chłopcy też pójdą pieszym transportem?
Anna już dłużej nie może leżeć spokojnie. Siada. Próbuje zejść z trzypiętrowej pryczy tak cicho, żeby nie było słychać najmniejszego skrzypienia. Zsuwa się na brzuchu, wisi chwilę z uniesionymi łokciami, z dłońmi wspartymi na krawędzi desek. Potem ostrożnie stawia czubek stopy na posłaniu poniżej. Teraz trzeba powtórzyć to samo, żeby z piętra zejść na parter. Dotyka wreszcie nogami podłogi. Wciąga wełnianą skarpetę, próbuje kilku ruchów, skarpeta sięga kolana, osłania całkowicie wrzód, będzie chroniła przed zimnem. Jeżeli „wulkan” nie zacznie znowu wzbierać, może się jakoś wytrzyma…
Jest zupełnie ciemno. Na wysokości włosów Anna czuje ruch powietrza. Oddech pani Ady. Ciche, senne posapywanie.
– Pani Ado! Pani Ado!
– Co? To ty, Kalesończyk? Chora? Co ci jest?
– Ciii-cho. Proszę zupełnie oprzytomnieć.
Anna wyciąga ręce. Znajduje przed sobą bardzo długie i bardzo chude, wyrośnięte ponad normę pryczy ciało pani Ady, przykryte cienkim kocem. Zaciska palce na ramieniu kobiety.
– Pani Ado, wychodzimy z obozu o piątej rano. Pod karą śmierci nie wolno tego wiedzieć. Jest koło pierwszej. Niech się pani ubiera.
Bezszelestnie jak duch, do którego już od dawna stała się bardzo podobna, wysoka, chuda kobieta zsuwa się na ziemię. Tymczasem Anna budzi Marynę.
– Dziś wymarsz. Urywamy się razem?
– Kalesończyk, masz gorączkę? – pyta rzeczowo Maryna.
– Tak. Temperatura wrzenia.
Wszelkie ruchy i szmery są niedosłyszalne z odległości paru metrów. Nie ma pytań, objawów histerii, wzruszenia. Gęsto ustawione trzypiętrowe prycze z poprzecznymi oficynami przy ścianie ułatwiają sprawę. Ciemność się porusza. Tu i ówdzie skrzypnie łóżko, stuknie but, ktoś jęknie, budząc się ze snu, ale to wszystko. Wiatr wyje w szczelinach i otworach, przegania zmarznięty śnieg, postukują wrota, odgłosy codzienne, powszednie, górują nad nieuchwytnym szmerem ludzi.
– Wstawaj.
– Ubieraj się.
– Wychodzimy.
Szmer posuwa się o kilka metrów, jest już w połowie baraku, przeszedł na drugą stronę.
Na zewnątrz cicho. Żaden odgłos nie potwierdza nowiny. Nikt nie próbuje jej sprawdzać.
Wrota spaczone, niedomknięte. Wystarczy pchnąć je lekko, cienie przemykają bezszelestnie i szybko. Noce w blokach bywają hałaśliwe. Czasami ktoś idący się załatwić stuka drewniakami, budzi blokową, denerwuje nocną wartę, powoduje wyzwiska. Dziś uchylono tylko wrota i natychmiast je zamknięto. Znowu cisza.
Na dworze zimno. Wilgoć z łąk, z Soły i z Wisły przeciąga tędy pędzona lodowatym wiatrem. Środkiem drogi ktoś biegnie. Pod latarniami stojącymi z rzadka pojawia się przygarbiona sylwetka. Jest rozmazana i przezroczysta, idzie dalej we mgle, roztapia się zupełnie na granicy światła. Wsiąka w mrok nocy. Długo jeszcze słychać stukot trepów o zamarzniętą ziemię w uśpionym obozie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
Copyright © Jacek Wiśniewski, 2020
Projekt okładki
Michał Poniedzielski
Redaktor wydania
Michał Nalewski
Korekta
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8169-395-0
Warszawa 2020
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl