Nieznośny urok PRL - Janusz Rolicki - ebook + książka

Nieznośny urok PRL ebook

Janusz Rolicki

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Fascynujący wielowątkowy dreszczowiec o ludziach trzymających władzę w Polsce lat siedemdziesiątych

W swojej najnowszej książce Niezwykły urok PRL Janusz Rolicki, znany dziennikarz i jeden z najlepszych znawców dawno minionej epoki, a nade wszystko autor Przerwanej dekady, wywiadu rzeki z Edwardem Gierkiem, sprzedanego w przeszło milionie egzemplarzy, z werwą i niezwykle sugestywnie opisuje epokę Gierka – Polskę Ludową i obowiązujące wówczas reguły rządzące dyktatorskim pojałtańskim światem. Na kartach książki występują Edward Gierek, Piotr Jaroszewicz, Leonid Breżniew i inni przywódcy tamtego świata. Autor ukazuje realia epoki, w tle zarysowując autentyczną, choć mało znaną sensację obyczajową PRL, rozgrywającą się na szczytach władzy. Doskonale oddaje ducha tamtych czasów, bez typowych dla tego typu literatury uprzedzeń i uproszczeń.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 410

Oceny
3,7 (12 ocen)
5
1
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Janusz Rolicki Nieznośny urok PRL ISBN Copyright © by Janusz Rolicki 2017All rights reserved Redaktor Paulina Jeske-Choińska Projekt okładki Tobiasz Zysk Zdjęcie na okładce © Manuela Deigert / Trevillion Images Skład i łamanie Teodor Jeske-Choiński Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pułkownik Zenon Marczyński z Biura Ochrony Rządu był tego dnia mocno zdenerwowany. Powiedziano mu z samego rana, przez telefon wysokiej częstotliwości, że dopóki nie doczeka się ważnego telefonu z Biura Politycznego Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, ma się absolutnie nie ruszać z firmy. Zajęć w swoim biurze miał zaplanowanych niewiele. Z samego rana chciał rzucić gospodarskim okiem na pracę ludzi w terenie. W ten sposób — jak uznał — najlepiej sprawdzi, jak się jego funkcjonariusze szykują na wyjazd z pierwszym sekretarzem do Berlina. Czas po Radomiu, Ursusie, Płocku był niespokojny i należało dmuchać na zimne. Szczęśliwie, wydarzenia związane z tymi trzema miastami nie dotyczyły bezpośrednio podległych mu służb, strzegących najwyższych dygnitarzy peerelowskich. Nie oznaczało to jednak wcale, że niezadowolenie społeczne nie może się wylać z podobną determinacją na ulice stolicy i pozostałych wielkich miast. A w takiej sytuacji wręcz trudno było przewidzieć, co jeszcze może się zdarzyć w kraju.

Tymczasem wskazówka zegara zbliżała się do jedenastej, a on siedział za swym biurkiem w biurze BOR koło Łazienek warszawskich i mitrężył czas, oczekując na zapowiedziany telefon od któregoś z sekretarzy. Pił już trzecią kawę i palił kolejnego papierosa. Sięgnął do kieszeni po carmeny i sprawdził, ile jeszcze ich w paczce zostało. Dobrą godzinę temu zirytowany bezczynnością wysłał jednego z kapitanów, aby doglądał, co w trawie piszczy w sprawie dzisiejszego wyjazdu szefa partii, ale wiedział, że tylko pańskie oko konia tuczy, wszelkie natomiast podróbki czy zastępstwa w osobach funkcjonariuszy niższej rangi prędzej czy później odbijają się czkawką. Na wszelki wypadek przejrzał po tym pieprzonym telefonie, jak wymamrotał sam do siebie, jeszcze raz wszystkie dokumenty związane ze „sprawą warchołów”, czyli dokumentację dotyczącą przesłuchiwanych ostatnio robotników zatrzymanych w czasie zamieszek. Termin „warchoły”, jak mu powiedziano nie bez ironii, był osobistym wynalazkiem towarzysza Gierka, osobiście dotkniętego wydarzeniami w wielkich zakładach pracy. Uznał je podobno za osobisty policzek, wymierzony przez ludzi bezrozumnych jego otwartej wobec społeczeństwa i świata polityce.

Na podstawie dokumentów pułkownik przygotował sobie specjalną ściągę, na której wynotował wszystkie hipotetycznie ważne informacje, o które mógłby być dziś pytany. Teraz jednak wciąż siedział niczym jakieś skaranie boskie za biurkiem i nerwowo stukał palcami o jego płytę. Nie czekał długo, bo dobrze mu znanym świdrującym tonem, odmiennym od innych aparatów, odezwał się jego telefon rządowy. Stał najbliżej niego, zapobiegliwie wysunięty do przodu. „Nareszcie” — mruknął do siebie i przepisowo się zameldował:

— Pułkownik Marczyński przy aparacie.

— Słuchajcie, pułkowniku — odezwał się piskliwym głosem członek sekretariatu Komitetu Centralnego partii, zwany przez jego funkcjonariuszy ironicznie sekretarzem resortowym. Nadzorował on z ramienia władz partyjnych służby specjalne, a także Ludowe Wojsko Polskie. Jego władza była więc przeogromna, a wpływ na wydarzenia krajowe nie do przecenienia. W Polsce, jak i w pozostałych krajach budujących socjalizm, tak zwane resorty siłowe od lat, wzorem ZSRR, podlegały głównie partii, a nie rządowi. Nikogo więc nie dziwiło, że pułkownik Marczyński i wszyscy wyżsi funkcjonariusze policyjno-wojskowi zabiegali, aby mieć nad sobą w KC kilku panów, a nie jednego, i do tego mocno kłopotliwego, w osobie sekretarza resortowego KC. Pułkownik wiedział, że nie jest ulubieńcem dzwoniącego.

— Mam do was specjalną sprawę — usłyszał. — Jest ona, wiecie — zawahał się — delikatna, dlatego nie wiem, czy rozmawiać z wami na ten temat osobiście, czy przez telefon, choćby i rządowy.

— Towarzyszu sekretarzu, ostatnio nie mieliśmy żadnych włamań elektronicznych do linii rządowych, stąd uważamy, że rządówka jest absolutnie bezpieczna — spróbował uspokoić dzwoniącego.

— Ręczycie głową? — spytał lekko obcesowo ważny rozmówca.

— Za telefon głowy nie oddam, ale robimy, co w ludzkiej mocy, aby sieć rządowa nie miała podsłuchów i zachowała pełną konfidencjonalność rozmów.

— No dobra. To powiedzcie mi teraz, jak wygląda z punktu widzenia waszej instytucji sprawa towarzysza sekretarza Ostrygi?

— Nie rozumiem pytania — odpowiedział w żołnierskich słowach pułkownik. Uznał, że musi się mieć na baczności, pytanie bowiem było zaskakująco nietypowe. „Po tej mendzie — pomyślał o dzwoniącym — można się spodziewać wszystkiego”. Było to aktualne zwłaszcza dzisiaj, ponieważ słyszał już co nieco o napięciach, jakie pojawiły się na linii sekretarz resortowy — premier. Pułkownik zbyt długo był w służbach specjalnych, aby nie wiedzieć, jak wielkie oczy ma strach. I teraz przyszło mu nagle do głowy, że może on wpływać także na poczynania sekretarza.

— Wiecie, pułkowniku, mnie w gruncie rzeczy chodzi o drobiazg. — Dzwoniący przybrał łagodny ton. — Interesuje mnie, czy zarejestrowaliście ostatnio u towarzysza Ostrygi — jak wiecie, sekretarza KC, zastępcy członka Biura Politycznego tegoż KC, a zarazem wicepremiera w jednej osobie — wymówiwszy lekko ironicznie te wszystkie funkcje, zawiesił na krótko głos, po czym dodał nad wyraz prostacko: — Czy obserwujecie jakieś odchylenia od normy w jego zachowaniu?

— Ponownie nie potrafię na to odpowiedzieć, towarzyszu sekretarzu — odezwał się krótko pułkownik, zachodząc przy tym w głowę, o co w tym wszystkim chodzi. Już na odległość rzecz cała, jak uznał, nieprzyjemnie pachniała. Miała posmaczek lekko prowokacyjny.

— Pytam, bo to przecież wam, do cholery, podlega osobista ochrona najważniejszych osób w państwie, a zwłaszcza członków biura i sekretarzy, a także premiera i jego zastępców oraz dwóch czy trzech ministrów. Prawda?

— Tak jest, towarzyszu sekretarzu.

— No to powiedzcie, gdzie ostatnio odwozicie na noc każdego wieczoru towarzysza Marka Ostrygę. Czy do jego mieszkania, które zajmuje od lat w Alei Róż, czy pod jakieś inne wskazane przez niego adresy?

— Ja go nigdzie, towarzyszu sekretarzu, osobiście nie odwożę.

— Do diabła, nie udawajcie Greka! Nie mówię przecież, że wy osobiście, ale wasi ludzie już tak!

— Wiecie, towarzyszu, ostatnio nie miałem na ten temat żadnych specjalnych informacji. O ile jednak się co nieco orientuję, to towarzyszowi Ostrydze zdarza się nocować w różnych punktach miasta. Ale to nie tylko jego przypadłość. A my, jak wiecie, nie śledzimy najważniejszych osób w państwie. To już się dawno skończyło, a nawet powiem otwarcie: jest zakazane. On co prawda być może zmienia adresy nieco częściej niż pozostali towarzysze, ale powtarzam raz jeszcze, takie szczególne sprawdzanie towarzyszy ze świecznika nie należy do naszych kompetencji. Chyba że dacie nam taki rozkaz, i do tego na piśmie. To oczywiście co innego. Wtedy zapewne go wykonamy.

— Nie wygłupiajcie się. Mnie nie chodzi o jakieś speckontrole. Ale przecież — w tym momencie zrobił krótką przerwę, jak gdyby szczególnie zastanawiał się nad dalszymi słowami — towarzyszowi Ostrydze z racji jego rozlicznych funkcji państwowych, a ostatnio i partyjnych, należy się całodobowa ochrona ze strony waszego biura. Prawda?

— Prawda, ale jak wiecie z własnego doświadczenia, te przepisy nie są przez chronionych towarzyszy, w tym także i przez was, powiem frywolnie, traktowane rygorystycznie. Rzeczywistą, bo wymuszoną pełną ochronę dzień i noc mają, czy im się podoba, czy nie, pierwszy sekretarz, premier i przewodniczący Rady Państwa. Natomiast pozostali towarzysze, tak jak i wy na przykład, korzystają z opieki całodobowej naszego biura jedynie wedle własnego życzenia. I o ile wiem, towarzysz Ostryga często stara się uwolnić od naszej opieki w czasie przejazdów z domu do pracy i z powrotem. Nie jest to absolutnie naganne, bo przecież, towarzyszu sekretarzu, jesteśmy państwem bez zamachów terrorystycznych. Stąd wzięła się ta, liberalna w sumie, praktyka naszego biura.

— Powiedzcie mi w takim razie, z łaski swojej, czy zajmujecie się ochroną małżonki towarzysza Ostrygi?

„Co to za pytania? A skąd ja mam, u diaska, wiedzieć szczegółowo, jak biuro pilnuje żony i dzieci pacanów ze świecznika niższej rangi?” — zastanawiał się mocno już zirytowany pułkownik. „Że też szefa — pomyślał o dyrektorze BOR — licho skusiło na wyjazd urlopowy i mnie przypadło akurat zastępowanie go w okresie, który okazał się tak gorący, że aż parzy”.

— Trudno mi odpowiedzieć w tej sprawie precyzyjnie — odezwał się w sposób mocno uładzony — ale gdyby się coś złego z nią działo, to zapewniam was, że z pewnością bylibyśmy o tym poinformowani.

— Otóż dzieje się, towarzyszu Marczyński. — Rozmówca przerwał mu gwałtownie. — Z pewnością słyszeliście o zamieszkach w ostatnich dniach w Ursusie i Radomiu. W kraju, jak wiecie, jest całkiem nowa sytuacja i wasze biuro powinno na nią zareagować. — Sekretarz, jak zrozumiał pułkownik, najwyraźniej odreagowywał w ten prostacki sposób drwiąco asekuracyjny tryb prowadzenia przez niego rozmowy. „Trzeba uważać” — przeszło mu przez myśl.

— Tak też zrobiliśmy — odezwał się pułkownik Marczyński — wzywając natychmiast wszystkich funkcjonariuszy z urlopów, łącznie z szefem. Ale powiem wam całkiem prywatnie, towarzyszu sekretarzu, że nie wydaje mi się, aby teraz w Warszawie powstało akurat jakieś specjalne zagrożenie dla osób przez nas chronionych.

— A powiedzcie mi, czy to prawda, że towarzysz Ostryga rozwiódł się ze swą małżonką i ma obecnie inną stałą, jak to się mówi, damę serca?

— Ten fakt, towarzyszu sekretarzu, nie jest mi osobiście znany. Jeśli chcecie, zasięgnę informacji u oficerów, którzy zajmują się osobiście jego ochroną, i powiadomię was stosownym pis­mem.

— Otóż to. Chciałbym, towarzyszu pułkowniku, abyście do jutra dali mi pełną informację tak na temat jego rozwodu, jak i osoby, która zajęła u boku sekretarza miejsce małżonki. Chciałbym też wiedzieć, czy ta pani będzie w najbliższej przyszłości żoną towarzysza Ostrygi, no i gdzie towarzysz sekretarz i wicepremier zarazem aktualnie mieszka. Dobrze by też było, gdybyście dali nam także dane osobowe tej damy.

— Wiecie, towarzyszu, że to są informacje poufne, i trudno nam, ot tak, je uzyskać z godziny na godzinę.

— Zgadza się, towarzyszu pułkowniku, tym razem macie pełną rację. Niemniej postarajcie się je dla mnie w dniu jutrzejszym uzyskać. W końcu z tym pytaniem nie zwracam się do szewca bądź piekarza, tylko do specjalnie przeszkolonego oficera polskich służb specjalnych?

Tak ostro postawione pytanie nie wymagało już odpowiedzi, w telefonie bowiem zaległa znacząca cisza. Był to znak, że towarzysz sekretarz zakończył rozmowę.

„Czego ten skurwiel od nas chce? Po co i na co? Za zbieranie takich danych można nie tylko wylecieć z dnia na dzień z roboty, ale co gorsza, nawet trafić pod sąd” — myślał gorączkowo pułkownik, odkładając słuchawkę telefonu na widełki. „Dlaczego sukinsyn nie zwraca się z tym do swojej ubecji, tylko nam wierci dziurę w brzuchu?”. Takie informacje, jak słyszał pułkownik, który całe dorosłe życie spędził w służbach, były dawno, bo jeszcze za Bieruta, specjalnością rozwiązanego X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, a także Informacji Wojskowej, lecz nigdy, jak pamiętał, BOR… „Tyle że z tym sukinsynem lepiej nie wchodzić w otwarte zwarcie, bo jest pamiętliwy i złośliwy jak giez — uświadomił sobie po chwili, po czym ponuro skonstatował: — Do diaska, jest to doprawdy coś zupełnie nowego”.

* * *

Mirosława Mędrzycka, była wiceszefowa tygodnika społeczno-kulturalnego „Nowa Myśl”, została wezwana na godzinę 8.30 do prezesa Radiokomitetu na ulicę Woronicza w Warszawie. Była to nader wczesna dla niej pora, normalnie dopiero przeciągałaby się w swym łóżku, szeroko przy tym ziewając. A teraz przeklinała w wyszukany sposób perfidny jej zdaniem obyczaj, który zezwalał ważnym szefom podnosić swych współpracowników z betów o tak barbarzyńskiej godzinie. Wczorajszy wieczorny telefon do domu z sekretariatu prezesa uznała za prawdziwe draństwo, ale obudzona rano terkoczącym budzikiem, bez ociągania zerwała się już po minucie i, przyodziawszy pospiesznie przygotowane wcześniej eleganckie ciuchy, popędziła szczęśliwie złapaną taksówką ze swego Żoliborza przez całe miasto aż na Woronicza. Po drodze poprawiała jeszcze w biegu zrobiony makijaż.

Od trzech lat była związana z Radiokomitetem na dobre i na złe. Służbowo przypisano ją wprost do szefa Telewizji. Jako komentatorka Telewizji Polskiej otrzymywała porządne pieniądze, ponadto wykładała na Uniwersytecie Śląskim, który był oczkiem w głowie ekipy śląskiej od sześciu lat rządzącej krajem, a tym samym i prezesa Radiokomitetu. Ostatnie lata, po rozejściu się z Zajączkowskim i odejściu z „Nowej Myśli”, poświęciła przede wszystkim na dokończenie rozprawy habilitacyjnej oceniającej literaturę „pryszczatych”, twórców uważanych za mocno kontrowersyjnych z racji prezentowanej postawy rozczarowania wobec realnego socjalizmu w wydaniu stalinowskim. Rozprawę obroniła ledwie miesiąc temu i teraz czuła się jak nowo narodzona, ponieważ wreszcie mogła się podpisywać tytułem doktora habilitowanego zamiast zwykłego doktora nauk humanistycznych. Uznała, że życie może być piękne. Zdjęcie z pleców garbu w postaci rozprawy habilitacyjnej bardzo dobrze jej zrobiło. Ponadto dowiedziała się nie bez przyjemności, że prezes Radia i Telewizji, wspierający od lat finansowo i kadrowo Uniwersytet w Katowicach, po udanej obronie jej pracy na prawo i na lewo zaczął rozpowiadać, że Mirka niebawem dostanie profesurę nadzwyczajną. Ta profesura, zdecydowanie korzystniejsza od funkcji redaktora naczelnego czy prezesa czegokolwiek tam, od dawna była jej celem strategicznym. Wiedziała, że dopiero po jej osiągnięciu stanie się osobą mocno zakorzenioną w życiu publicznym, a zarazem zabezpieczoną przed nieuniknionymi nad Wisłą okresowymi perturbacjami zawodowo-politycznymi, biorącymi się z etapowych, jak je określała, zawirowań politycznych, podobnych do tych z czerwca i października ’56, marca ’68, grudnia ’70 czy wreszcie czerwca ’76. Po tych kryzysach wciąż rządziła ta sama partia, ale jak mawiano: nie taka sama. Teraz wszystkimi porami wyczuwała, że zbliża się kolejne, kto wie czy nie kluczowe przesilenie na szczytach władzy. Nie raz i nie dwa w rozmowach prywatnych, które prowadziła z wrodzoną dezynwolturą, stwierdzała, że w Polsce czas nabrał przyspieszenia i w odstępach kilkuletnich ludziom parającym się polityką przewraca się w głowach i słoma zaczyna zawadzać w butach.

Natychmiast po wejściu do gabinetu zauważyła, że prezes Radia i Telewizji miał ostentacyjnie marsową minę. Po przywitaniu się i obowiązkowym dla niego, a w rzeczy samej nieco paradnym i staroświeckim pocałowaniu jej w rękę, uśmiechnął się do Mirki półgębkiem i powiedział:

— Wezwałem cię do siebie, Mireczko, o tak nieprzystojnej porze, bo chcę, abyś jeszcze dzisiaj poleciała z towarzyszem Gierkiem do Berlina. To ważna wizyta partyjna, w czasie której masz pełnić funkcję osoby mocno pomocnej szefowi we wszystkich nadzwyczajnych okolicznościach, jakie tam z pewnością będą miały miejsce. To nie tylko polska wizyta państwowa, lecz prawdziwy spęd szefów bratnich krajów. Chodzi mi o to, abyś zadbała, i to tak z przytupem — podkreślił, podnosząc głos — o wizerunek medialny szefa, a także o ton jego wypowiedzi oficjalnych. Będziesz zarejestrowana jako członek delegacji, a nie byle jaka dziennikarka telewizyjna. Pojmujesz?

— Przyznaję, że mnie tym prezes prawdziwie zaskoczył — odpowiedziała wyraźnie podekscytowana, gdy tylko jej szef dotarł do kropki. — To doprawdy trudna rola, a ja w tej materii nie mam doświadczenia. Jednak niemiecki znam dobrze i mogę się rzeczywiście szefowi szefów na coś przydać.

— Mirka, nie muszę ci tłumaczyć, że sytuację tam będziemy mieli trudną. Autorytet naszego kraju po warcholskich awanturach i wycofaniu się rządu z decyzji o podwyżkach mocno ucierpiał. Pomimo to towarzysz Gierek musi się zaprezentować w Berlinie, zwłaszcza wobec Breżniewa, jako świadomy sytuacji przywódca narodu i polityk prawdziwie europejski. Jeszcze przed wylotem otrzymasz do przejrzenia jego przemówienie. Ewentualne propozycje zmian zgłosisz jego sekretarzowi po przylocie na miejsce. Ponadto chciałbym, abyś po konferencji przeprowadziła z szefem wywiad, w którym on powie o polsko-niemieckich stosunkach w sposób pokazujący, że jest człowiekiem nietuzinkowym, na właściwym miejscu i z własną, co podkreślam, historyczną wizją rozwoju polsko-niemieckich kontaktów. — Na chwilę przerwał i przez interkom wezwał sekretarkę. Do gabinetu weszła dwudziestokilkuletnia pannica, uśmiechnięta, zadbana i wytwornie pachnąca. — Zjesz ze mną robocze śniadanie z dwoma jajkami na miękko w szklance, ze świeżymi kajzereczkami i małym półmiskiem wędlin? — spytał dobrotliwie Mirkę. — Nie bój nic, są zakupione po starej obowiązującej cenie, którą zagwarantowali nam niespodziewanie na nowo suwereni narodu — dodał zgryźliwie, śmiejąc się. I nie czekając na odpowiedź, ponownie odezwał się do swej ponętnej sekretarki: — Basiu to raz-raz. Aha, wróć jeszcze — zaordynował energicznie, powodując jej zgrabny zwrot na piętach. „Nie wywróciła się — pomyślała Mirka — wyraźnie jest chyba w tej sztuce wyćwiczona. Ciekawe, czy on ją używa do ćwiczeń hopsa-hopsa”. — A do picia — kontynuował w najlepsze prezes — bo zapomnieliśmy o piciu, to jeśli nie będzie sprzeciwu — tu odwrócił raz jeszcze głowę w stronę Mędrzyckiej — poproszę dla nas herbatę Lipton, a po wszystkim kawę z ekspresu. — Po szybkim wyjściu sekretarki ponownie zwrócił się do Mirki: — Z tego, co przygotujesz, a co my zobaczymy na szkle — wskazał ręką na wielki telewizor marki Grundig zawieszony na ścianie vis à vis biurka — powinno wynikać, że naszym gierkowskim celem jest uczynienie z wzajemnych międzypaństwowych kontaktów źródła polskiej siły przez duże „S”, w miejsce dotychczasowych waśni plemiennych i nieustających tragedii polsko-niemieckich o wymiarze europejskim…

* * *

Siedząc kilkadziesiąt minut później w prezesowskim fiacie 132, prowadzonym lekką wprawną ręką jego przystojnego kierowcy, Mirka zastanawiała się intensywnie: „Co to wszystko oznacza dla mnie? I jak sobie w tej nowej sytuacji, na komunistycznym dworze, poradzę? Przecież aby to, co mi ten pacan z dziewiątego piętra zlecił, zrobić dobrze, trzeba mieć nie tylko bezpośrednie dojście do sekretarza, ale także i jego pełne zaufanie. A ja ani go osobiście nie znam, ani nie wiem, co on w tych sprawach tak naprawdę kuma. Jeśli nie utrafię w jego gust, to mogę, tak ni z gruchy, ni z pietruchy, dostać równo poniżej krzyża”. Mirka, jak wiedziano dosyć powszechnie, zwłaszcza w jej dawnej pracy, lubiła dosadnie, a czasem nawet niezbyt parlamentarnie wyrażać się w redakcji. Uważała, że tym sposobem poświadcza wobec wszystkich, że jest chłopem, tyle że w spódnicy. Także w myślach, dla zwykłego kurażu, nie stroniła od słów na „ch”.

Teraz, jadąc kazionnym prezesowskim autem, użyczonym jej tego dnia z wielką łaskawością, przyszła — jak domniemała — towarzyszka rektor Uniwersytetu w Katowicach pomyś­lała całkiem przytomnie, że tak wielki fawor pana prezesa musi wykorzystać właściwie, to znaczy z pełną korzyścią dla siebie. Postanowiła nie wracać bezpośrednio do domu, każąc się wieźć do Mody Polskiej na ulicę Konopnickiej naprzeciw teatru Buffo, położonego nieopodal Frascati, ulicy, do której z racji posadowienia tam jej dawnej redakcji miała uzasadniony sentyment.

Po chwili, kręcąc się już po wzorcowym, najbardziej szykownym w kraju dwupoziomowym sklepie Mody Polskiej, którego nie odwiedzała od wielu miesięcy, wpadła w objęcia dobrze jej znanej kierowniczki sklepu-salonu pani Aldony. Gdy panie z głośno wyrażanymi ochami i achami nacałowały się wzajemnie, co nieco na pokaz, Aldona, ściszając głos, powiedziała półszeptem do Mirki:

— Dobrze, że cię dzisiaj właśnie spotykam. Mam świetny i niedrogi płaszcz maxi, w sam raz dla ciebie. Zdarłam go wczoraj przytomnie z ramion modelki, tuż po powrocie dziewcząt z rewii mody w Paryżu, i od razu pomyślałam, Mireczko, o tobie. Podobno zrobił tam wielką furorę. Chodź ze mną na zaplecze, to ci go pokażę. Doprawdy paluszki lizać — zapewniała.

Po chwili Aldona zaprezentowała prawdziwe cudo sztuki krawieckiej. Był to płaszcz do samej ziemi — świetny dla wysokiej i szczupłej kobiety. Mógł też być używany nawet w charakterze długiej sukni maxi. Przystrojono go perwersyjnymi, jak z lubością określiła kierowniczka, czterdziestoma pięcioma drobnymi guziczkami koloru fioletowego, takimi jak i sam materiał, z którego został skrojony. Na samej górze, zamiast kołnierza, spinała go pod szyją zręczna stójka. Płaszcz robił doprawdy duże wrażenie i, mówiąc bez przesady, prawdziwie rwał oczy. Mirka szczęśliwie miała na nogach całkiem zgrabne białe wysokie szpilki. Nie zzuwając więc ich, mogła bez ociągania całość przymierzyć. Gdy zręcznie z pomocą Aldony dopięła wszystkie guziczki i rzuciła okiem w lustro, wiedziała, że tego cuda sztuki krawieckiej już nikomu za żadne pieniądze nie odda.

— Tylko co zrobić z butami, Aldonko? — szepnęła rozbrajająco bezradnym głosem. — Przecież szpilek w biskupim kolorze na poczekaniu nigdzie nie dostanę, a przyznasz, że białe, choć w końcu mogłyby być, są zbyt banalne. — Mirka spojrzała znacząco pytającym i niewątpliwie trochę proszącym wzrokiem na kierowniczkę.

— Jak zwykle masz świetne wyczucie, Mireczko. Powiedz tylko, który nosisz numer, a z pewnością coś mi się uda wykug­lować u koleżanek. Wiesz, będę postępowała w myśl socjalistycznej zasady: ja dzisiaj tobie pomogę, a ty jutro mnie.

— Aldonko, jak bozieńkę kocham, nadajesz się do pozłoty. A szczęśliwie mój trzydziesty siódmy, który noszę, wcale nie jest najrzadszy — powiedziała, wskazując na szpilki, które miała na nogach.

— Poczekaj, kochanie, zadzwonię zaraz do koleżanki, która prowadzi salon z butami na Marszałkowskiej. Tam rzucają do sprzedaży same najlepsze czółenka.

Po chwili pojawiła się roześmiana od ucha do ucha i wytłumaczyła Mirce pospiesznie, że koleżanka ma jedną parę bis­kupich szpilek produkcji włoskiej, po prostu cymes. Numer dokładnie trzydzieści siedem, tyle że są drogie jak diabli, bo wyceniono je wczoraj na dwa tysiące dwieście złotych i spuścić się dzisiaj tej ceny za nic już nie da.

— Aldonko, a pies im mordę lizał, jak trzeba zapłacić, to trzeba. Za takie, jak mówisz, markowe buty nie szkoda! Raz się na tym padole żyje! Nieprawdaż? A tobie, moja droga, dziękuję serdecznie. Zakupię te szpileczki w ciągu najdalej godziny, dwóch, tak samo chętnie jak ten cudowny płaszcz. — Mówiąc te słowa, aż pocałowała z emfazą jego kołnierz. — Za płaszczyk ci natychmiast zapłacę, szczęśliwie mam ze sobą resztki wypłaty.

„Dobrze się przy tych telewizyjnych komuchach dziewucha obłowiła” — pomyślała z zazdrością Aldona, patrząc jej przy tym słodko w oczy. Tymczasem Mędrzycka, nie zważając na nic, nadal paplała:

— Jakie to szczęście, kochana, że płaszcz jest za pół ceny, zaledwie tysiąc dwieście złotych!

— Przyznaję, że skalkulowano go szczęśliwie. Nosiła go na grzbiecie nasza modelka. Dlatego, kochanieńka, mogę ci go sprzedać za taką właśnie niską promocyjną cenę. Dodam ci do tego beżowy kapelusz z flauszu, który świetnie będzie pasował. Po prostu, Mireczko, jak ci to już nie raz mówiłam, urodziłaś się w czepku!

— Ależ, Aldoneczko, doprawdy spadłaś mi wprost z nieba — zaszczebiotała, ponownie mizdrząc się co nieco, Mędrzycka. — Dzisiaj wyjeżdżam rządowym samolotem do Berlina wraz z nieszczęsnym Gierkiem i jego delegacją rządową, i dzięki tobie zadam w tym stroju takiego szyku, że mnie całe to obsrane RWPG popamięta. A obawiam się, że niebawem tu u ciebie będą tylko nagie wieszaki. Po tej warcholskiej przygodzie, co nam zafundowała przodująca siła, znikną te wszystkie cuda, którymi handlujesz w Modzie Polskiej. Bo skąd brać dewizy na kupowanie takich świetnych towarów? No skąd, pytam? — odezwała się z impetem, rozkładając przy tym szeroko ręce.

— Skoro będziesz, Mireczko, z Gierkiem w podróży, to powiedz mu, żeby nie świrowali już więcej z tymi cenami, bo nie zdzierżymy dłużej, no nie zdzierżymy.

— Jeśli do niego się dopcham! A w takim płaszczyku, przyznasz, będzie łatwiej. — Mówiąc to, mrugnęła zabawnie jak chłopczyca i dodała z głupia frant: — Oni są jak psy łasi na baby. Ale powtarzam, jak tak dalej pójdzie, to wszyscy się zesrają ze strachu przed robolami i jak nic wrócimy do epoki późnego Gomułki. A tak przy okazji powiedz, jak ci się mogę odwdzięczyć? — podekscytowana wyrzucała z siebie potoki słów. — Może uda mi się wyrwać do Berlina Zachodniego i zrobić tam jakieś ekstra zakupy w ich marketach. Bo tam podobno są same cuda. Z całego świata zwożą supertowary, aby tylko nam, komuszkom, co tam ich podglądają, zadzierżyście dokuczyć nachalną prezentacją ich dobrobytu. Konsumpcjonizm, powiadam ci, to ich tajna broń. Niemcy ze wschodu oglądają podobno jak porażeni te cudowne towary na swoich telewizorach. I gdyby nie dzielni linoskoczkowie, co po dachach biegają i anteny przekierowują na enerdowskie maszty emisyjne, to wschodni Germańcy by z tego wszystkiego ześwirowali. Ty sobie wyobrażasz, kochana, co by to u nas było, gdyby w PRL była do złapania taka zachodnia telewizja mówiąca po polsku? Jak nic, byłaby u nas istna masakra ideowa. Nie uważasz?

— Ach, szkoda gadać. Mogłabyś, kochana Mireczko, kupić mi zestaw kremów do twarzy, takich na rano i na noc, i na przyjęcia wieczorne, najlepiej firmy Coty. Ozłociłabym cię.

— Zrobię, co będę mogła — odezwała się Mirka, wyciągając przy kasie dwa tysiączłotowe banknoty z wydrukowanym na nich jak żywym Kopernikiem. — Daję ci ostatnie moje bydlątka z obory, ale warto. A do koleżanki w obuwniczym zadzwoń, proszę, i powiedz, że wpadnę za godzinę, półtorej. Muszę jeszcze zdobyć pieniążki — albo z PKO, albo od mego dziadka. Sama, szczerze mówiąc, nie wiem, czy można już starego podskubać, czy jest jeszcze na to za wcześnie. — To powiedziawszy, Mędrzycka zawołała pożegnalne „pa, pa” i pomachała ręką nad głową, a po chwili z dwiema paczkami w rękach, owiniętymi w firmowy papier pakowy Mody Polskiej, pospieszyła energicznym krokiem do granatowej limuzyny pana prezesa.

* * *

Na drugim piętrze gmachu partii w Warszawie, w przestronnym gabinecie zajmowanym zwyczajowo przez członków kierownictwa partii, za pustym biurkiem — bez jakichkolwiek urzędowych papierzysk, a zaledwie z „Trybuną Ludu” i „Życiem Warszawy” na blacie — siedział sekretarz i wicepremier w jednym — towarzysz Marek Ostryga. Gabinet nie był jeszcze prawdziwie zasiedlony. Po niedawnej renowacji pachniał wciąż nieprzyjemnie świeżą farbą klejową, nie mówiąc już o mocno śmierdzącej farbie olejnej i lakierze podłogowym. Tworzyły one kakofonię zapachową trudną do zniesienia. Na dobrą sprawę należałoby jeszcze zaczekać kilka dni na rozpoczęcie urzędowania w tych czterech ścianach. Towarzysz Ostryga był jednak z natury służbistą, nikogo nie mogło więc dziwić, że właśnie w takich parszywych warunkach postanowił w najlepsze rozpocząć urzędowanie. Uważał, że wczorajsza nominacja na sekretarza i zastępcę członka Biura Politycznego zobowiązuje go do natychmiastowego pojawienia się w gmachu KC partii. W tej sytuacji było nieomal naturalne, że nowy gabinet pod względem funkcjonalnym mógł być podobny do marynarki bez guzików lub zegarka ręcznego bez paska. Na biurku nie było jeszcze osobistych rzeczy nowego gospodarza, żadnych prywatnych fotografii czy innych zwyczajowych fidrygałków, jakie od niedawna wysocy funkcjonariusze partyjni w Polsce zaczynali prezentować w swych gabinetach. Fakt takiego właśnie gromadzenia rzeczy osobistych przez partyjnych bonzów, typowy dla burżuazyjnych menadżerów, potwierdzał, jak zauważyli ostatnio sowietolodzy zachodni, że nomenklatura partyjna nad Wisłą niepostrzeżenie zaczęła mieszczanieć. Uznali to za fakt pozytywny. Tego jednak, że elity komunistyczne po zdobyciu władzy już w drugim pokoleniu będą próbowały snobować się na styl życia swych ofiar, czyli pobitej i przegonionej precz burżuazji i ziemiaństwa, nie przewidział nawet wszechwiedzący Marks wraz z Leninem.

Dla Marka Ostrygi ten dzień był szczególny nie tylko z powodu uzyskania gabinetu w Gmachu Partii, lecz także z racji zmian, jakie zaszły w jego życiu prywatnym. Nazwał go pierwszym dniem wolności od żony i rodziny, z którą od dawna był mocno skłócony. Właśnie ostatnio w sądzie zapadł wyrok, na który z wytęsknieniem czekał i za który był skłonny zapłacić, w sensie dosłownym, wysoką cenę. Oprócz oczekiwanego od dawna rozwodu zasądzone zostały wysokie alimenty. Stanowiły prawie czterdzieści procent jego aktualnych poborów wicepremiera rządu PRL. Ponadto Ostryga został zmuszony przez sędzię do pozostawienia żonie stukilkudziesięciometrowego mieszkania w Alei Róż, które ledwie co udało mu się spłacić, a także daczy na Mazurach wraz ze skromnym jachtem. Z czterdziestoletniego związku małżeńskiego nowy sekretarz wychodził jak prawdziwy gołodupiec. W gruncie rzeczy jego było tylko to, co miał na grzbiecie, plus pięcioletnia łada. Towarzysz Ostryga nie miał jednak do nikogo z tego powodu pretensji. Jego rozwód, jak wiedział, był kontraktem, na który żona zdecydowała się w końcu przystać bez rozgłosu za cenę, jak to określał, materialnego zgnojenia odchodzącego męża.

Towarzysz sekretarz skwapliwie przystał przed dwoma tygo­dniami na te prawdziwie drakońskie warunki przedstawione przez adwokata byłej już połowicy, bo jako działacz partyjno-państwowy najwyższego szczebla nie mógł sobie pozwolić na żaden obyczajowy skandal. Jego partia bowiem, nadal mieniąca się proletariacką, była w gruncie rzeczy partią przeżartą drobnomieszczańskimi miazmatami. Nic w niej nie pozostało z bolszewickich przedrewolucyjnych fantazji, które po zdobyciu władzy zapowiadały, jak chętnie o tym przeciwnicy komunizmu przypominali nie raz i nie dwa, wspólnotę żon. Zmieszczanienie kadr partyjnych miało wielorakie następstwa. Przede wszystkim dulszczyzna — polski, jeszcze dziewiętnastowieczny symbol hipokryzji, fałszu i zakłamania w sprawach obyczajowych — wywierała mocne piętno na pezetpeerowskiej elicie. Wiadomo było, że aktualnie rządzący pierwszy sekretarz polskiej partii osobiście nie lubił rozwodów i wszelkich skandali rodzinnych. Dla niego przykładna rodzina stanowiła partyjną i narodową świętość, co było dobrze przyjmowane przez katolicką hierarchię, z którą aktualne władze miały dużo lepsze stosunki niż ekipa pryncypialnego Gomułki.

Sprawczynią tak radykalnych zmian w życiu osobistym jednego z najważniejszych dygnitarzy PRL była atrakcyjna dwudziestokilkuletnia dziennikarka bez mieszkania, legitymacji partyjnej i jakiegokolwiek majątku. Po studiach mieszkała kolejno w kilku wynajmowanych przez siebie warszawskich lokalach. Przez najbliższe lata, z racji statusu materialnego, nawet nie mogła marzyć o własnym dachu nad głową. Do ich związku wnosiła, jak to określał poetycko wicepremier, jedynie świeżość poranka, którą tak mocno zafascynowała towarzysza sekretarza, że poza nią od wielu dobrych miesięcy świata nie widział. Jej świetne, wprost bez końca długie nogi plus znakomita sylwetka i ładna buzia były bezkonkurencyjne wobec pozostawionej w domu kobiety, na dodatek równej mu wiekiem, a pełniącej niemal do wczoraj obowiązki jego oficjalnej żony. Seks, który od dawna wydawał się wicepremierowi i sekretarzowi w jego zaawansowanym wieku już zaprzeszłą, a nawet nieprzystojną zabawą, dzięki nowej partnerce odzyskał znane z młodości czarujące powaby. Towarzysz sekretarz przyznawał teraz sam przed sobą, że wcześniej nawet by siebie nie posądzał o tak wielki wigor w łóżku. Także teraz na wspomnienie porannych igraszek doznał w swym nowym gabinecie wręcz nieprzystojnego zawrotu głowy. Te doznania męsko-damskie były tak niezwykłe i wręcz bezcenne, że był dla nich skłonny poświęcić w ostateczności nawet coraz piękniej rysującą się przed nim karierę polityczną.

„Szczęśliwie, że przynajmniej najbliższe dni nie będą zbyt trudne” — uzmysłowił w końcu sam sobie, siedząc samotnie w gabinecie w gmachu KC PZPR. „Wyjazd Edwarda Gierka z liczną delegacją do Berlina sparaliżuje partię — pomyślał z zadowoleniem — natomiast premier będzie zbyt zajęty ostatnimi sekretnymi przygotowaniami do powtórki operacji nazywanej podwyżką cen. Pozwoli mi to zająć się prywatnymi sprawami”. Dlatego zaplanowana wizyta tego nudziarza Zajączkowskiego, jak go określał, choć nie była mu akurat specjalnie na rękę, w ostateczności jawiła się jako rzecz do zniesienia.

* * *

W odrębnym specjalnym pomieszczeniu, przylegającym do sekretariatu towarzysza Marka Ostrygi, dawał już o sobie znać charakterystycznym bulgotaniem i popiskiwaniem porcelanowy czajnik elektryczny — nowość biurowa w PRL. W ważnych gabinetach był używany do przygotowywania kawy i herbaty, choć w sklepach AGD tak nowoczesnego sprzętu jeszcze nie można było uświadczyć. Po automatycznym wyłączeniu czajnika, potwierdzonym specyficznym pyknięciem typowym dla urządzeń posiadających elektroniczne doposażenie i z tej racji sprowadzanych zza zachodniej granicy, sekretarka będąca już tego dnia od dawna na nogach zamruczała coś do siebie i lekko zastukawszy w niedomknięte drzwi gabinetu, wsadziła ostrożnie głowę do środka, po czym odezwała się cichutko:

— Towarzyszu sekretarzu, kipiatok do herbaty lub kawy, wedle uznania, jest już gotowy. — Mówiąc te słowa, sprawiała wrażenie osoby lekko zacukanej. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, dodała po chwili: — Szefie, czy można na chwileczkę?

— Ależ oczywiście, proszę bardzo, towarzyszko Skawińska. — Marek Ostryga uważany był nie od wczoraj za nietypowego, bo naprawdę dobrze wychowanego aparatczyka, starającego się zawsze zachowywać poprawnie w stosunku do podległego mu personelu biurowego. Praca dla niego nie była więc szczególnie nieprzyjemna. Był człowiekiem niewylewnym, lecz także nie raptusem. Starał się ludzi z nim pracujących utrzymywać na lekki, wygodny dla siebie, niebudzący niechęci dystans.

— Szefie, dzisiaj jest tak ważny dzień waszego powrotu do gmachu partii w nowej, znacznie ważniejszej niż poprzednio roli, że chciałabym wiedzieć, na co się mam nastawić. Na pracę jak dotychczas w Alejach Ujazdowskich, a więc w gmachu Urzędu Rady Ministrów, czy też powracam tutaj, na skrzyżowanie Alei Jerozolimskich i Nowego Świata?

— Jeszcze wam, towarzyszko, nie mogę dokładnie odpowiedzieć, gdzie będziemy mieli główną bazę, bo sam tego nie wiem. A wy, powiedzcie, gdzie byście wolały urzędować? — spytał łaskawie.

— Ja większość zawodowego życia spędziłam, jak wiecie, w tym gmachu. W tym sporo lat, towarzyszu sekretarzu, wraz z wami, gdy pełniliście jeszcze funkcję kierownika wydziału. Dlatego wydawało mi się, powiem wprost, a za to może niedostatecznie przystojnie, że teraz powinniśmy powrócić na stare śmieci…

Dalszą wymianę uwag towarzysza Ostrygi z sekretarką przerwało pojawienie się oczekiwanego gościa. Był nim od lat zaprzyjaźniony z gospodarzem profesor Stefan Zajączkowski — wieloletni redaktor naczelny „Nowej Myśli” — wydawanego w Warszawie wpływowego tygodnika społeczno-kulturalnego. Podobnie jak gospodarz, był mężczyzną około sześćdziesiątki i charakteryzował się podobnie niewyszukaną, pozornie niedbałą elegancją. Dziś miał na sobie, jak zauważył nowy sekretarz, tweedową marynarkę i sztruksowe spodnie. „Coś za bardzo nasz profesorek od anglistyki upodobnił się do brytyjskiego dżentelmena” — przeszło przez myśl Ostrydze.

— O jakże się cieszę, że znalazłeś dla mnie, Marku, czas w dniu tak szczególnym dla siebie — gość zaczął konwersację w tradycyjnym stylu. — Powiem ci, że wczorajsze słowa Gierka wypowiedziane po twoim wyborze na zastępcę członka Biura Politycznego i sekretarza KC zrobiły na większości towarzyszy zgromadzonych na plenum mocne wrażenie — mówił w co nieco podlizuchowatym stylu. — Nikt się nie spodziewał, że zachowasz nadal stanowisko wicepremiera. Nie chcę ci kadzić, ale będziesz jedną z najlepiej poinformowanych osób w kraju. W końcu za jednym zamachem zostałeś członkiem trzech najważniejszych gremiów politycznych w Polsce: Sekretariatu KC PZPR, Prezydium Rady Ministrów, no i Biura Politycznego naszej partii. — Gość mówił te słowa bez żadnego namaszczenia, jak kataryna, można było odnieść wrażenie, że świadomie banalizuje to szczególne przecież dla towarzysza Ostrygi wydarzenie. — Wiesz — kontynuował, nie zważając na gospodarza nieco chyba poirytowanego jego przydługim wywodem — że ostatnim przed tobą równoczesnym uczestnikiem tych trzech gremiów był sam Bierut, a być może jeszcze Jakub Berman i Hilary Minc.

— Widzę, że chcesz mnie dzisiaj, nie wiem czemu, poważnie zacukać.

— Nie mów tak, bo to nieprawda — zaprotestował gość lekko poddenerwowanym głosem.

— Pamiętaj, że od porównań do Bieruta i Bermana robi mi się zawsze zimno na karku — uzupełnił swe słowa gospodarz. — Natomiast wiedz, że to wicepremierostwo szybko wygaśnie. Gierek zgodził się na pozostawienie mnie w Alejach Ujazdowskich na usilną prośbę premiera, który go nie bez trudu przekonał, że w tak kłopotliwej dla państwa sytuacji jak ostatnio połączenie funkcji sekretarza z teką wicepremiera jest bardzo wskazane. Protestacyjny List 600 w sprawie planowanych zmian w konstytucji plus strajki czerwcowe po ogłoszeniu podwyżek cen to dwa trujące grzyby w jednym barszczu, z którymi sobie łatwo nie poradzimy.

— Chyba się tym wszystkim , Marku, za bardzo przejmujecie.

— Ładnie mi za bardzo. Przecież zakwestionowano całą legendę nowej pogrudniowej ekipy. Jeszcze z tymi protestami środowisk inteligenckich tragedii nie było, ale Ursus i Radom wywracają wszystko do góry nogami. Nie pojmujesz tego? Ponadto my w żaden sposób nie możemy tej podwyżki pozostawić tak rozbabranej. Jeśli nie uda nam się wprowadzić jej w życie w nowej konfiguracji, to splajtujemy jako państwo. Te warchoły tego nie rozumieją i na złość ojczyźnie czy wręcz samym sobie, odmrażają własne uszy. Jako dziennikarz musisz pomóc społeczeństwu zrozumieć te fakty. Wiedz, że z naszej dzisiejszej porażki mogą się cieszyć tylko głupcy bądź nasi wrogowie.

Zajączkowski niespodziewanie wstał z zajmowanego fotela i zaczął zdejmować z siebie marynarkę, tłumacząc obojętnym tonem:

— Przepraszam, ale wydaje mi się, że u ciebie jest nadzwyczaj parno. — Powiesił marynarkę na oparciu krzesła, jak człowiek dbający o noszony przez siebie strój. Nie było to sprzeczne z zasadą przyjętą w aktualnym kierownictwie partii, że funkcjonariusz komunistyczny musi być schludny i zadbany. W ostatnich latach odeszło w zapomnienie znane z lat sześćdziesiątych zafas­cynowanie przaśnością „znoszonych garniturów”. Nowej ekipie, coraz częściej uznawanej za nowobogacką, styl poprzedników, wymuszony przez Gomułkę, co lubił papieros dzielić na dwoje, a buty nosić do zdarcia zelówek, zupełnie nie odpowiadał.

— W nieużywanych, a do tego remontowanych pomieszczeniach rzeczywiście brakuje świeżego powietrza. Ten pokój, musisz wiedzieć — tu Ostryga lekko frywolnie uśmiechnął się do swych myśli — czekał pusty na nowego gospodarza od kilku miesięcy. A tak à propos — dodał z błyskiem w oku — czy wiesz, że byłeś przymierzany do tej roli, czyli zajęcia tego — wskazał ręką — obrotowego fotela?

— Ja, z łatką kumpla Gomułki i do tego jeszcze sprzed wojny, miałbym się znaleźć na twoim nowym miejscu sekretarza KC? Marku, żartujesz sobie ze mnie — odpowiedział gość ze śmiechem, pozornie bardzo swobodnie. — Zresztą nie kryję, iż mam do byłego pierwszego nadal ciepły stosunek. Dwa, trzy razy do roku wpadam do niego na pogawędki. Na pewno jest to odnotowane, i to nie w gwiazdach. Powiem ci szczerze, że gdy na ostatnim zjeździe partii znalazłem ponownie swe nazwisko na liście kandydatów do Komitetu Centralnego, byłem zaskoczony. Zresztą przyznasz, że u Gomułki ta funkcja więcej znaczyła niż dzisiaj.

— Skorzystam z okazji i spytam: jak się ma nasz były superszef? — Pytanie to Ostryga zadał nieco niepewnym tonem. Obaj wiedzieli dobrze, że nie raz i nie dwa dla korzyści politycznych krytykował publicznie Gomułkę. — Przyznam, że ze dwa razy zastanawiałem się, czy do niego nie zadzwonić, ale gdy tylko brałem słuchawkę do ręki, po krótkiej chwili tchórzyłem. A Gierek do dzisiaj chyba ma na jego punkcie liczne kompleksy, prawda? Nie bez powodu przecież nie rozsiadł się w jego gabinecie, lecz nakazał sobie przygotować zupełnie nowy pokój.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki