Nikt nie chciał wiedzieć - Alicia Giménez-Bartlett - ebook + książka

Nikt nie chciał wiedzieć ebook

Alicia Giménez-Bartlett

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kto kogo kryje?

Śledztwo, które stanowi największe wyzwanie w karierze Petry Delicado, zawiedzie ją z Barcelony do Rzymu.

Inspektor Petrze Delicado i jej podwładnemu, podinspektorowi Ferminowi Garzonowi, nieoczekiwanie przypadł w udziale denat, który przez pięć lat spoczywał w spokoju, najwyraźniej pogodzony z losem. Petra, świadoma i stanowcza, choć jak zwykle z nerwami na wierzchu, będzie musiała podjąć współpracę z włoską policją, aby rozwiązać sprawę, która wystawi na ciężką próbę jej przenikliwość i intuicję.

Śledztwo zostaje wznowione na wniosek wdowy po Alfonsie Siguanie, siedemdziesięcioletnim barcelońskim przedsiębiorcy z branży tekstylnej, zamordowanym w 2008 roku w drastycznych okolicznościach. Zwłoki Siguana zostały znalezione w apartamencie, do którego udał się w towarzystwie młodziutkiej prostytutki. Z początku podejrzenia skierowały się w stronę sutenera dziewczyny, lecz po niedługim czasie także i on został znaleziony martwy, a śledztwo umorzone z braku postępów.

Petra i Fermín muszą zmierzyć się z wieloma trudnościami, nie tylko z zalęknionym milczeniem jedynego świadka, prostytutki, oraz z zagmatwanym życiem zawodowym i osobistym nieżyjącego przedsiębiorcy. Policyjny duet ma też przeciwko sobie upływ czasu i konieczność prowadzenia śledztwa na nieznanym sobie terenie, w Rzymie. Te okoliczności łączą się dla Petry Delicado z osobistym ryzykiem i stanowią nowe wyzwanie dla jej dedukcyjnego talentu. Książka potwierdza mistrzostwo Alicii Giménez Bartlett, pod której piórem pani inspektor wyrasta na jedną z najbardziej interesujących postaci współczesnej prozy hiszpańskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 570

Oceny
3,8 (6 ocen)
1
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgaDZa

Całkiem niezła

Trochę pompatyczny styl, przypomina Doyle'a, nie można powiedzieć, że jest zły, bardzo przemyślany i stosowany z rozwagą. Jednak czyta się ciężko, akcja dzieje się powoli, a koniec jest przewidywalny. Jest to ciekawa pozycja, która może znaleźć miejsce na półce fana kryminału. Mnie nie urzekła, ale kryminał też nie jest moim ulubionym gatunkiem
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Nadie qu­iere sa­ber
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: ANNA BRZE­ZIŃ­SKA
Ko­rekta: RE­NATA KUK, BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA
Pro­jekt okładki: TO­MASZ LEC
Co­py­ri­ght © Ali­cia Gi­ménez Bar­tlett, 2013 All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-7392-824-4
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Roz­dział 1

To było prze­ra­ża­jące. Po­woli szłam w kie­runku otwar­tej trumny, ale nie wi­dzia­łam, kto w niej leży. Trumna była oka­zała, ze szla­chet­nego po­li­tu­ro­wa­nego drewna. Wo­kół stały wiel­kie grom­nice, a u stóp po­ło­żono wieńce kwia­tów. W miarę jak się zbli­ża­łam, szłam co­raz pew­niej­szym kro­kiem i czu­łam, że mój lęk gdzieś od­pływa. Gdy już mo­głam zaj­rzeć do środka, moim oczom uka­zał się trup sta­rego męż­czy­zny. Zmarły był odziany w ele­gancki czarny gar­ni­tur, z ma­ry­narką prze­pa­saną trój­ko­lo­rową szarfą i przy­ozdo­bioną licz­nymi od­zna­cze­niami. Ni­gdy wcze­śniej go nie wi­dzia­łam i nie wie­dzia­łam, kim był za ży­cia, ale mu­siało cho­dzić o ja­kąś ważną po­stać. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem się­gnę­łam do to­rebki, skąd wy­ję­łam wielki nóż. Wie­dziona nie­na­wi­ścią, która wy­pły­wała ze mnie jak rwący po­tok i kie­ro­wała moją ręką, gwał­tow­nie dźga­łam raz za ra­zem w pierś le­żą­cego. Tak silne, zde­cy­do­wane ciosy by­łyby za­bój­cze dla ko­goś ży­wego, jed­nak z po­szat­ko­wa­nych zwłok wy­sy­py­wały się je­dy­nie tro­ciny i strzępy sta­rych pa­pie­rów. To mnie jesz­cze bar­dziej roz­wście­czało i wio­dło do ko­lej­nych eks­ta­tycz­nych cio­sów noża, jak­bym nie mo­gła po­go­dzić się z tym, że śmierć jest ni­czym dla ko­goś, kto nie żyje.

Obu­dzi­łam się spo­cona, prze­jęta do głębi i drżąca. Ni­gdy nie śnią mi się kosz­mary, więc gdy tylko udało mi się ze­brać my­śli, za­czę­łam się za­sta­na­wiać, czym był ten, który mi się wła­śnie przy­da­rzył? Czyżby był to sen o pod­łożu freu­dow­skim i na­le­żało go zin­ter­pre­to­wać pod ką­tem fi­gury ojca? Mało praw­do­po­dobne. A może to re­mi­ni­scen­cje okresu fran­ki­stow­skiego, w któ­rych wy­ra­żała się moja fru­stra­cja wy­wo­łana fak­tem, że dyk­ta­tor spo­koj­nie umarł ze sta­ro­ści w swoim łóżku? Zbyt prze­kom­bi­no­wane. Prze­sta­łam two­rzyć ko­lejne bez­owocne hi­po­tezy i po­rzu­ci­łam po­szu­ki­wa­nie wy­ja­śnie­nia. Za­miast tego po­szłam za­pa­rzyć so­bie kawę. Miało mi­nąć wiele mie­sięcy, za­nim zro­zu­mia­łam, że – wbrew wszel­kiej lo­gice – mógł to być sen pro­ro­czy, zwią­zany z moją pracą za­wo­dową.

Ale zo­stawmy sny i za­cznijmy od fak­tów. Jed­nym z za­dań, ja­kie w Ka­ta­lo­nii stają przed Po­li­cją Kra­jową, jest grze­ba­nie się w prze­szło­ści. To wy­daje się ab­sur­dem, cał­ko­wi­tym pa­ra­dok­sem. Prze­cież wszy­scy zga­dzamy się co do tego, że praca po­li­cji po­winna być wy­ko­ny­wana bły­ska­wicz­nie i na­tych­mia­stowo. Że im szyb­ciej uprząt­nie się roz­laną krew, tym le­piej. Wy­obra­żamy so­bie glinę z wy­działu za­bójstw jako uzbro­jo­nego fa­ceta, wy­tre­no­wa­nego we wgry­za­niu się w świe­żego, jesz­cze cie­płego trupa. Ale nie, oka­zuje się, że ci teo­re­tyczni spe­cja­li­ści od te­raź­niej­szo­ści cza­sem by­wają wy­sy­łani w prze­szłość, aby tam po­szu­ki­wać za­bój­ców, któ­rzy ulot­nili się jak smużka dymu. Dziwne, ale praw­dziwe: czas mi­niony jest nie tylko po­let­kiem hi­sto­ry­ków i po­etów, ale także na­szym. Zło też ma swoją ar­che­olo­gię.

Taką dzia­łal­ność fa­chowo na­zywa się „wzno­wie­niem umo­rzo­nego śledz­twa”. Cho­dzi po pro­stu o po­nowne prze­pro­wa­dze­nie do­cho­dze­nia w już raz za­mknię­tej spra­wie kar­nej. Można by są­dzić, że bę­dzie to wy­ko­rzy­sta­niem dru­giej szansy, wią­żą­cym się z do­ko­na­niem no­wych, osza­ła­mia­ją­cych od­kryć. Coś jak po­nowny start z od­no­wio­nymi si­łami. Jed­nak to nie­mal ni­gdy tak nie wy­gląda. Pro­wa­dze­nie śledz­twa w spra­wie sprzed wielu lat jest po­twor­nie trudne, bo jak wszy­scy do­brze wiemy, czas wszystko za­ma­zuje i roz­mywa. Nie­kiedy wraca się do ja­kiejś sta­rej sprawy, w któ­rej po­dej­rza­nemu udało się unik­nąć wię­zie­nia, bo w cza­sie, gdy do­szło do zbrodni, nie ist­niały jesz­cze ba­da­nia DNA. Inną wzna­wia się dla­tego, że prze­stępca bez­kar­nie uciekł z kraju; aż tu pew­nego dnia ktoś składa do­nie­sie­nie, że gdzieś się na niego na­tknął. Tak czy owak, ko­niecz­ność wy­ło­że­nia spo­rych pu­blicz­nych pie­nię­dzy po­wo­duje, że raz umo­rzo­nych spraw nie wzna­wia się lek­ko­myśl­nie, ot tak, od nie­chce­nia.

Na­sze śledz­two, któ­rego pod­ję­cie zle­cono mnie i pod­in­spek­to­rowi Ga­rzo­nowi, zo­stało wzno­wione na wnio­sek wdowy po za­mor­do­wa­nym. Wdowa zwró­ciła się do do­świad­czo­nego sę­dziego śled­czego[1], Ju­ana Muro, cie­szą­cego się sławą ko­goś, kto ni­gdy nie od­pusz­cza, i prze­ko­nała go o ko­niecz­no­ści prze­pro­wa­dze­nia po­now­nego śledz­twa w spra­wie umo­rzo­nej w 2008 roku, pięć lat wcze­śniej. Jej mał­żo­nek, nie­jaki Adolfo Si­guán, sie­dem­dzie­się­cio­letni przed­się­biorca z branży tek­styl­nej, zo­stał za­mor­do­wany w dra­stycz­nych oko­licz­no­ściach o pod­łożu sek­su­al­nym. Zwłoki zna­le­ziono w miesz­ka­niu, do któ­rego spro­wa­dził so­bie ta­nią pro­sty­tutkę. Po­dej­rze­nia o za­bój­stwo skie­ro­wały się w stronę su­te­nera dziew­czyny, ale i on po ja­kimś cza­sie zo­stał zna­le­ziony mar­twy, w ku­ror­cie Mar­bella. Cho­ciaż jak się wy­da­wało, ist­niały dość so­lidne po­szlaki, śledz­two utknęło, a po­dej­rza­nego nie zdą­żono prze­słu­chać. Pro­sty­tutka spę­dziła ja­kiś czas w wię­zie­niu za wspól­nic­two, któ­rego w grun­cie rze­czy nie udało się udo­wod­nić, a po­tem wszystko za­tarły mi­ja­jące mie­siące i lata. I tak oto do­tar­li­śmy do chwili obec­nej, gdy wraz z pod­in­spek­to­rem Ga­rzo­nem odzie­dzi­czy­li­śmy za­mierz­chłego de­nata, który do tej pory po­zo­sta­wał mil­czący i jak na­leży przy­pusz­czać, po­go­dzony ze swoim lo­sem.

Mój po­zba­wiony roz­sądku ko­lega oka­zy­wał za­do­wo­le­nie. Utrzy­my­wał, że ni­gdy przed­tem nie dane mu było zaj­mo­wać się żadną umo­rzoną sprawą i że dla czło­wieka w jego wieku nowe do­świad­cze­nie za­wo­dowe jest czymś bar­dzo od­świe­ża­ją­cym.

– Co wię­cej, pani in­spek­tor... – dy­wa­go­wał – za­wo­dowe czy pry­watne, ja­kie­kol­wiek nowe do­świad­cze­nie w mo­ich la­tach musi być po­strze­gane jako ra­ry­tas, jako dar nie­bios. Mu­szę tu na­po­mknąć, że kilka dni temu po raz pierw­szy w ży­ciu zda­rzyło mi się spró­bo­wać pasz­tetu oliw­ko­wego, co nie­malże przy­pra­wiło mnie o łzy wzru­sze­nia... To wzno­wione śledz­two jest jakby wy­zwa­niem i tak wła­śnie mu­simy je po­trak­to­wać wraz ze wszyst­kimi kom­pli­ka­cjami, ja­kie za sobą po­cią­gnie.

Dla mnie nie było to aż tak oczy­wi­ste. Je­stem od niego młod­sza, ale i tak kom­pli­ka­cje już od ja­kie­goś czasu prze­stały mi się wy­da­wać wy­zwa­niami, lecz stały się tym, czym tak na­prawdę są: cho­ler­nym za­wra­ca­niem głowy. Nie je­stem ko­bietą, która lu­bi­łaby wy­zwa­nia ani też ja­kieś spraw­dza­nie się; mój umysł nie roz­kwita w zde­rze­niu z trud­no­ściami, nie kręci mnie na­ty­ka­nie się na prze­szkody. Zwy­kle nie ro­zu­miem tych, któ­rzy sta­wiają przed sobą co­raz trud­niej­sze cele. Nie­po­ję­tymi dzi­wa­kami wy­dają mi się na przy­kład al­pi­ni­ści, za­wzię­cie wspi­na­jący się do chwili za­mar­z­nię­cia na ko­lej­nym szczy­cie, albo bie­ga­cze, któ­rzy za li­nią mety bez tchu osu­wają się na zie­mię. Je­stem mało uczu­ciowa, bli­żej mi ra­czej do po­dej­ścia na­uko­wego, jak dla lep­szego wy­ja­śnie­nia po­zwolę so­bie stwier­dzić. Na­ukow­cami po­wo­duje pra­gnie­nie zdo­by­cia wie­dzy, a nie tępy upór i chęć prze­zwy­cię­że­nia sa­mego sie­bie. Czyżby Ma­dame Cu­rie od­kryła rad, bo po­wta­rzała so­bie: „Będę ba­dała do upa­dłego”? Do­prawdy nie są­dzę. We­dług mnie (mam na­dzieję, że tak uwa­żała także Ma­dame Cu­rie) robi się coś z chęci osią­gnię­cia ja­kie­goś re­zul­tatu, z ko­niecz­no­ści roz­ja­śnie­nia cze­goś, co ukryte w ciem­no­ściach. Jed­nak gdy już do­trze się do portu, po cóż współ­za­wod­ni­czyć sa­memu ze sobą i po­now­nie wy­pły­wać w mo­rze w po­szu­ki­wa­niu jesz­cze dal­szych ziem? Nie, na­leży umieć po­go­dzić się z wła­snymi ogra­ni­cze­niami, żyć z nimi, brać je pod uwagę, gdy roz­po­czyna się nowe dzia­ła­nie. Być może je­stem świa­doma wła­snych ogra­ni­czeń i znam ich wagę w swoim ży­ciu lub też po pro­stu je­stem bar­dziej za­cho­waw­cza, niż chcia­ła­bym przy­znać. Tak czy owak, wia­do­mość o wzno­wie­niu śledz­twa w żad­nej mie­rze nie wy­dała mi się czymś eks­cy­tu­ją­cym.

Także ko­mi­sarz Co­ro­nas nie try­skał eu­fo­rią. To wła­śnie nasz ko­mi­sa­riat w swoim cza­sie pro­wa­dził sprawę Si­gu­ana, więc po­nowne mą­ce­nie wody, aby na po­wierzch­nię wy­pły­nęło to, co już raz za­koń­czyło się za­wa­lo­nym śledz­twem, mu­siało mu się wy­da­wać nie­za­słu­żoną po­kutą.

– Mamy, kurwa, prze­rą­bane! – wy­krzyk­nął. – Nie dość, że ta nie­szczę­sna sprawa kosz­to­wała nas tyle bez­u­ży­tecz­nego wy­siłku, to jesz­cze mu­simy za­czy­nać wszystko od po­czątku! Co on so­bie my­śli, ten prze­klęty sę­dzia? Że prawda ob­jawi się po pię­ciu la­tach w bla­sku ja­sno­ści, roz­świe­tla­jąc święte im­pe­rium prawa?! Prze­cież to sę­dzia we­te­ran, a za­cho­wał się jak dzie­ciak bez do­świad­cze­nia. Wszy­scy wie­dzą, że je­śli nie po­ja­wiła się żadna nowa, de­cy­du­jąca po­szlaka, wzna­wia­nie śledz­twa po tylu la­tach jest kom­pletną głu­potą.

Ko­mi­sarz nie miał jed­nak wyj­ścia i mu­siał po­go­dzić się z de­cy­zją nie­wzru­szo­nego sę­dziego Muro oraz przy­go­to­wać się do sta­wie­nia czoła tru­powi Si­gu­ana, który – me­ta­fo­rycz­nie rzecz uj­mu­jąc – wła­śnie po­wstał z grobu. Gdy już upew­ni­łam się, jak mało mój szef ceni so­bie na­ło­żone na nas za­da­nie, od­wa­ży­łam się za­py­tać:

– A więc jak, pa­nie ko­mi­sa­rzu, da­jemy z sie­bie wszystko czy wy­star­czy, że za­ła­twimy sprawę po łeb­kach?

Gdy to usły­szał, jego twarz na­tych­miast się zmie­niła, przy­bie­ra­jąc wy­raz wła­ściwy dla groź­nego psa szy­ku­ją­cego się do ataku.

– Że co? Co pani po­wie­działa, pani in­spek­tor? Nie ro­zu­miem pani py­ta­nia. Czyżby kie­dy­kol­wiek w tym ko­mi­sa­ria­cie i pod mo­imi roz­ka­zami zaj­mo­wała się pani ja­kąś sprawą „po łeb­kach”? Je­śli tak było, może pani być pewna, że nic mi o tym nie wia­domo.

– To tylko ta­kie po­wie­dzonko.

– Pro­szę się­gnąć po inny re­jestr sty­li­styczny. Tu­taj za­wsze da­jemy z sie­bie wszystko, pro­wa­dzimy śledz­two za­ja­dle, nie­ugię­cie, do wy­czer­pa­nia, do upa­dłego. Żą­dam, aby­ście użyli wszyst­kich sił i umie­jęt­no­ści do wy­ja­śnie­nia, kto, do dia­bła, za­bił tego fa­ceta, przy­pusz­czal­nego mor­dercę Adolfa Si­gu­ana. Te­raz, bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, w grę wcho­dzi ho­nor tego ko­mi­sa­riatu. Nie­licz­nym dana jest druga oka­zja na­pra­wie­nia błę­dów po­peł­nio­nych w prze­szło­ści.

– Tak jest, pa­nie ko­mi­sa­rzu! Prze­pra­szam, pa­nie ko­mi­sa­rzu! – Moja od­po­wiedź za­brzmiała nie­mal jak od­zew na ko­mendę.

– I niech mi tu pani nie po­krzy­kuje jak ja­kiś sier­żant puł­kowy! Od­no­szę wra­że­nie, że się pani ze mnie na­bija. Nie­kiedy na­prawdę mnie pani wku­rza, pani in­spek­tor.

Może istot­nie nad­uży­łam nieco jego cier­pli­wo­ści, nie­mniej Co­ro­nas już przed roz­mową ze mną był w złym hu­mo­rze. W głębi du­szy do­brze go ro­zu­mia­łam, a na­wet tro­chę mu współ­czu­łam: ko­niecz­ność wy­zna­cze­nia dwóch osób do za­dań wy­kra­cza­ją­cych poza co­dzienną ru­tynę nie była ni­czym za­baw­nym, a jesz­cze gor­sza ja­wiła się per­spek­tywa ujaw­nie­nia ewen­tu­al­nych błę­dów, ja­kie mo­gły zo­stać po­peł­nione w prze­szło­ści. Ko­mi­sarz brał udział w tam­tym, pierw­szym śledz­twie. Za to nie po­no­si­łam od­po­wie­dzial­no­ści, sam bę­dzie mu­siał so­bie po­ra­dzić z tym, co na­mo­tał.

Ana­li­zu­jąc bo­wiem sy­tu­ację z opty­mi­stycz­nej per­spek­tywy, zda­łam so­bie sprawę, że zaj­mo­wa­nie się dawno prze­brzmiałą sprawą ma aspekt nie­wąt­pli­wej czy­sto­ści, za­równo na polu teo­rii, jak i prak­tyki po­li­cyj­nej. Żad­nego brnię­cia w bło­cie ma­now­ców, na które wy­wo­dzi nas pre­sja wy­da­rzeń i ko­niecz­ność szyb­kiej re­ak­cji na świeżo po­peł­nioną zbrod­nię. Żad­nego świadka chwi­lowo oszo­ło­mio­nego stra­chem lub na­mięt­no­ścią. Żad­nego na­ci­sku ze strony me­diów... To było jak mi­strzow­ska lek­cja w Aka­de­mii Po­li­cyj­nej, au­ten­tyczna oka­zja, aby na zimno za­sto­so­wać cały me­cha­nizm de­duk­cji. Oczy­wi­ście jak za­wsze w waż­nych kwe­stiach, pro­ble­mem jest spo­sób po­dej­ścia. Mó­wiąc in­nymi słowy: nie mia­łam po­ję­cia, od czego za­cząć. Gdy przed­sta­wi­łam tę wąt­pli­wość me­to­do­lo­giczną Ga­rzo­nowi, spę­dził do­bre pięć mi­nut na dra­pa­niu się po nie­ogo­lo­nym pod­bródku, co w jego przy­padku za­wsze było nie­chybną oznaką, że coś wy­my­śli. Na ko­niec orzekł:

– Uwa­żam, pani in­spek­tor, że po­win­ni­śmy po­pro­sić o radę któ­re­goś z ko­le­gów, który miał oka­zję zaj­mo­wać się taką od­grze­waną sprawą, choćby po to, żeby do­wie­dzieć się, z któ­rej strony uchy­lić po­krywkę, że się tak wy­rażę. Oczy­wi­ście, je­śli tylko po­zwoli na to pani za­wo­dowa duma.

– Moja duma, ogól­nie rzecz bio­rąc, prze­pa­dła gdzieś tego dnia, gdy po raz pierw­szy zo­sta­łam zmu­szona po­pro­sić o po­moc przy wy­mia­nie pęk­nię­tej opony.

– Nie umie pani sama tego zro­bić? To nie do uwie­rze­nia! Pani, ko­bieta tak sa­mo­wy­star­czalna...

– Wy­star­czy, Fer­mi­nie! Pro­szę po­wstrzy­mać się od ta­kich ko­men­ta­rzy. Wy­zby­łam się dumy, jak już po­wie­dzia­łam, co nie ozna­cza, że dam po so­bie jeź­dzić.

– Nie musi mi pani tego mó­wić.

– Czy mo­gli­by­śmy się w końcu sku­pić na tym, co ważne? Pana po­mysł, aby za­py­tać któ­re­goś z ko­le­gów, wy­daje mi się bar­dzo do­bry. Czy ma pan na my­śli ko­goś, kto jest pod ręką?

– Bo­nillę. In­spek­tor Bo­nilla przed ro­kiem pro­wa­dził śledz­two w spra­wie za­bój­stwa, do któ­rego do­szło przed trzema laty. Młoda ko­bieta zgwał­cona i za­mor­do­wana. Sprawa zo­stała umo­rzona z braku do­wo­dów. Ro­dzina dziew­czyny po­dej­rze­wała jej by­łego na­rze­czo­nego. Przez cały ten czas wy­wie­rali pre­sję na sę­dziego, aż zgo­dził się na wzno­wie­nie śledz­twa. Na ko­niec udało się zła­pać win­nego i, bingo! – oka­zało się, że to wła­śnie ten jej eks.

– Przy­po­mina pan so­bie, jak to się ro­ze­grało?

– Fa­cet zna­lazł so­bie nową dziew­czynę i Bo­nilla się tego uchwy­cił. Roz­ma­wiał z nią ca­łymi go­dzi­nami, aż zwie­rzyła mu się, że nie­kiedy jej na­rze­czony robi dziwne rze­czy i za­cho­wuje się gwał­tow­nie. Zo­stał za­trzy­many, a po wielu dniach prze­słu­chań tak do­brze go przy­ci­śnięto, że w końcu się przy­znał.

– Nie wiem, czy my też znaj­dziemy ko­goś, kogo uda­łoby się do­brze przy­ci­snąć, ale od cze­goś trzeba za­cząć. Tym­cza­sem przy­ci­śnijmy Bo­nillę, a po­tem niech się dzieje wola nieba.

Da­niel Bo­nilla był ode mnie o wiele młod­szy. Był przed­sta­wi­cie­lem tej no­wej ge­ne­ra­cji po­li­cjan­tów, bar­dzo do­brze wy­szko­lo­nych, bar­dzo by­strych, któ­rzy wstę­pują do służby z po­wo­ła­nia. Ni­gdy do­tąd nie mia­łam oka­zji z nim roz­ma­wiać, ale za­wsze po­do­bał mi się jego wy­gląd ak­ty­wi­sty ja­kiejś nie­kon­wen­cjo­nal­nej or­ga­ni­za­cji po­za­rzą­do­wej. W na­szym ko­mi­sa­ria­cie miał opi­nię czło­wieka, któ­remu nie za­leży na ro­bie­niu ka­riery, lecz na tym, żeby do­brze pra­co­wać. Bar­dzo chęt­nie się z nami spo­tkał, a rady, któ­rych nam udzie­lił, do dzi­siaj wy­dają mi się jak naj­bar­dziej słuszne i prze­ni­kliwe.

– Nie chcę udzie­lać lek­cji, bo to nie do mnie na­leży – za­czął. – Je­dy­nie chciał­bym was za­pew­nić, że aby móc po­pro­wa­dzić ta­kie wzno­wione śledz­two, na­leży cał­ko­wi­cie zmie­nić spo­sób my­śle­nia. Po­śpiech w oba­wie, że za­bójca się wy­mknie, jest nie­po­trzebny, prze­ciw­nie, spo­kój, dużo spo­koju. Prze­cież za­bójca już dawno się wy­mknął. I za­wsze dba­łość o szcze­góły. Na po­czątku jest bar­dzo dużo do prze­czy­ta­nia: cała in­struk­cja sę­dziego, a po­nadto wszyst­kie ra­porty po­li­cyjne spo­rzą­dzone w swoim cza­sie. Pa­trzeć, przy­glą­dać się, ana­li­zo­wać... Za­mie­niać wąt­pli­wo­ści w kon­kretne py­ta­nia, do­peł­niać i kwe­stio­no­wać wnio­ski, które spra­wiają wra­że­nie wy­snu­tych zbyt po­chop­nie.

– Kto pro­wa­dził uprzed­nio na­szą sprawę? – spy­ta­łam.

– Juan Álva­rez – bły­ska­wicz­nie od­po­wie­dział Ga­rzón. – Po­tem po­pro­sił o prze­no­siny do Cáce­res, bo jego żona stam­tąd po­cho­dzi – do­koń­czył, zdu­mie­wa­jąc mnie do­sko­nałą zna­jo­mo­ścią spraw per­so­nal­nych na­szej firmy.

– Przy­pusz­czam, że ucieczka z miej­sca po­rażki za­wo­do­wej także była przy­czyną – do­rzu­cił Bo­nilla. – Wie­cie, jak to jest. Nie mu­si­cie ko­niecz­nie oso­bi­ście z nim roz­ma­wiać. To, co ważne, jest na pi­śmie. Po­win­ni­ście na­to­miast wy­ro­bić w so­bie na­wyk, żeby za­wsze mieć pod ręką akta sprawy i za­glą­dać do do­ku­men­tów w ra­zie po­trzeby. I cho­ciaż, jak mó­wi­łem, nie mu­si­cie się spie­szyć, sta­raj­cie się my­śleć o zbrodni tak, jakby do­piero co się zda­rzyła; to po­może wam po­zbyć się wra­że­nia, że grze­bie­cie się w za­ku­rzo­nych pa­pie­rzy­skach. Jak wi­dzi­cie, mó­wię same oczy­wi­sto­ści, nic, co na­prawdę mo­głoby wam po­móc, nie­mniej jed­nak w ra­zie po­trzeby mo­że­cie na mnie li­czyć.

No cóż, za­wsze był to ja­kiś po­czą­tek, punkt star­towy wy­ścigu, pod­czas któ­rego – zgod­nie z za­le­ce­niami na­szego do­radcy – za­miast pę­dzić, mie­li­śmy po­ru­szać się wol­nym kro­kiem.

– No to jak, idziemy do pana czy do mnie? – spy­ta­łam pod­in­spek­tora.

– Czyżby to była próba pod­rywu?

– Ale śmieszne. Chyba nie są­dzi pan, że uda się nam prze­brnąć przez te stosy do­ku­men­tów w sa­mot­no­ści? Le­piej czy­tać wspól­nie i no­to­wać sko­ja­rze­nia, w miarę jak będą się po­ja­wiać. To bar­dzo żmudne za­ję­cie i wąt­pię, czy znaj­dziemy na to do­dat­kowy czas w biu­rze. Bę­dziemy mu­sieli pra­co­wać po go­dzi­nach.

– Wspa­niale się za­czyna. Jed­nego dnia u pani w domu, dru­giego u mnie. Co pani na to?

– Cu­dow­nie. Ale żad­nego piwka ani w ogóle żad­nego al­ko­holu.

– Je­dy­nie su­che akta.

– Tak wła­śnie. Re­gu­la­mi­nowo.

W moim domu dość ła­two było zna­leźć chwilę spo­koju. Przy­po­mnia­łam so­bie, że w tym ty­go­dniu dzieci Mar­cosa nie miały za­pla­no­wa­nych wi­zyt, co gwa­ran­to­wało nam ko­nieczną ci­szę i sku­pie­nie. Sam Mar­cos też nie sta­no­wił pro­blemu, po pro­stu mia­łam za­miar po­pro­sić go, żeby za­miast czy­tać w sa­lo­nie, ro­bił to w swoim ga­bi­ne­cie, co za­pew­ni­łoby nam swo­bodę dzia­ła­nia. Tuż przed przyj­ściem pod­in­spek­tora przy­go­to­wa­łam po­czę­stu­nek, nie­wielki, lecz w mnie­ma­niu Ga­rzona sta­no­wiący nie­zbędny punkt pro­gramu.

Punk­tu­al­nie o dzie­wią­tej wie­czo­rem mój ko­lega stał u drzwi. Przy­niósł ze sobą tylko ra­porty po­li­cyjne, bo do­ku­men­ta­cję są­dową mia­łam ja. Mar­cos chciał się z nim przy­wi­tać, więc po­cze­ka­łam, aż pa­no­wie za­spo­koją swoją po­trzebę po­wi­tal­nych ry­tu­ałów. Gdy pro­ce­dury spo­łeczne do­bie­gły końca, prze­szli­śmy do sa­lonu, gdzie uprząt­nę­łam wszystko ze stołu, na któ­rym po­zo­stał je­dy­nie mój sprzęt kom­pu­te­rowy i wy­druki. Pod­in­spek­tor dum­nie dzier­żył w ręku swój nowy lap­top – uro­dzi­nowy pre­zent od żony – który na­uczył się już ob­słu­gi­wać z pełną swo­bodą. Za­sie­dli­śmy i uzgod­ni­li­śmy spo­sób po­stę­po­wa­nia.

– Za­ku­pi­łam dla nas po no­te­sie. Kiedy coś z tego, co pan prze­czyta, zwróci pana uwagę, pro­szę o za­no­to­wa­nie. Na ko­niec po­rów­namy za­pi­ski i sko­men­tu­jemy. Zga­dza się pan?

– A je­śli ze­chcę sko­men­to­wać coś w tej sa­mej chwili, gdy będę to czy­tał, pani in­spek­tor?

– Le­piej nie ro­bić przerw, jed­nak je­śli bę­dzie pan prze­ko­nany, że ja­kaś kwe­stia wy­maga na­tych­mia­sto­wej wy­miany zdań... Ale cał­ko­wi­cie wy­klu­czam wszel­kie zbędne uwagi czy dow­cipy.

Za­głę­bi­li­śmy się w lek­tu­rze. Każde z nas czy­tało swoją część do­ku­men­tów. Sta­wia­jąc czoło spo­strze­że­niom sę­dziego, od czasu do czasu za­pa­la­łam pa­pie­rosa. Za każ­dym ra­zem, gdy Ga­rzona do­cho­dził za­pach per­fu­mo­wa­nego an­giel­skiego ty­to­niu, nie­spo­koj­nie wier­cił się na krze­śle. Na­le­ga­nia żony, prze­ję­tej sta­nem jego zdro­wia, spra­wiły, że ja­kiś czas temu rzu­cił pa­le­nie. Usi­ło­wa­łam nie zwra­cać uwagi na to, co wy­pra­wia pod­in­spek­tor. W miarę jak po­su­wa­łam się na­przód, tekst od­kry­wał przede mną nowe aspekty tego mor­der­stwa sprzed lat, któ­rego wy­ja­śnia­nie przy­pa­dło nam w udziale.

Adolfo Si­guán Me­stre był fa­bry­kan­tem tka­nin, który po­tra­fił wy­ko­rzy­stać ro­dowe dzie­dzic­two, zmo­der­ni­zo­wać pro­duk­cję odzie­dzi­czo­nego przed­się­bior­stwa i otwo­rzyć przed nim rynki za­gra­niczne. Fa­bryka przed laty wy­twa­rzała je­dy­nie tra­dy­cyjne tka­niny na mę­skie gar­ni­tury, lecz dzięki wpro­wa­dze­niu grun­tow­nych re­form udało jej się prze­trwać hi­sto­ryczny kry­zys ka­ta­loń­skiego włó­kien­nic­twa. Si­guán do­sto­so­wał się do no­wego spo­sobu funk­cjo­no­wa­nia mody i po­sze­rzył ofertę o pro­duk­cję na po­trzeby kon­fek­cji dam­skiej, a do jego klien­tów do­łą­czyli ważni kre­ato­rzy mody, nie tylko z Hisz­pa­nii, ale i z Fran­cji oraz Włoch. Po­sta­wił na pro­duk­cję ma­te­ria­łów naj­wyż­szej ja­ko­ści, nie an­ga­żu­jąc się w ta­nie wy­twór­stwo prze­zna­czone na mało wy­ma­ga­jące rynki. Wy­da­wało się, że firma za­wsze do­brze pro­spe­ro­wała, nie­mniej jed­nak na kilka lat przed śmier­cią Si­gu­ana po­ja­wiły się ja­kieś po­ważne pro­blemy fi­nan­sowe, któ­rych na­tury sę­dzia bli­żej nie okre­ślił. Się­gnę­łam po no­tes, jesz­cze nie­po­ka­lany, i za­no­to­wa­łam:

1. Do­wie­dzieć się, ja­kie były kon­kretne po­wody upadku przed­się­bior­stwa.

2. Spraw­dzić ra­chunki firmy pod ką­tem mor­der­stwa Si­gu­ana.

Ga­rzón wpa­try­wał się we mnie, gdy ro­bi­łam no­tatki, krę­cił się i po­chrzą­ki­wał, co usi­ło­wa­łam zi­gno­ro­wać, ale po chwili nie wy­trzy­mał i usły­sza­łam jego głos:

– Co pani na­pi­sała, pani in­spek­tor?

– Uzgod­ni­li­śmy, że nie bę­dziemy so­bie prze­szka­dzać.

– Ale cho­dzi o to, że czuję się ja­koś nie­pew­nie. Nic nie umiem wy­cią­gnąć z tego, co czy­tam.

Przyj­rza­łam mu się uważ­nie. Choć całe wieki temu osią­gnął lata doj­rzałe, w jego za­cho­wa­niu na­dal prze­ja­wiały się dzie­cinne ce­chy. W skry­to­ści du­cha mu­szę przy­znać, że mnie to bawi, więc za­miast po­słać go do dia­bła, od­po­wie­dzia­łam:

– Na­pi­sa­łam, że ko­nieczne jest wy­ja­śnie­nie, dla­czego firma, któ­rej za­wsze uda­wało się do­sto­so­wać do pa­nu­ją­cych wa­run­ków i wspa­niale funk­cjo­no­wać, na­gle za­czyna pod­upa­dać. Bę­dzie trzeba także spraw­dzić, co stało się z tą prze­klętą firmą po za­bój­stwie jej wła­ści­ciela.

– Ma pani umysł ja­sny jak słońce, pani in­spek­tor. Ja bym ni­gdy na to nie wpadł.

– Czy da mi pan wresz­cie spo­koj­nie pra­co­wać?

Po­wró­cił do swo­ich za­jęć, w prze­sadny spo­sób ga­piąc się w ekran lap­topa, jak uczeń, który chce wy­raź­nie za­de­mon­stro­wać za­in­te­re­so­wa­nie lek­cją. Po chwili uj­rza­łam, że chwyta za dłu­go­pis, i po­my­śla­łam, że mam za­pew­nioną chwilę spo­koju. Si­guán miał trzy córki z pierw­szego mał­żeń­stwa i drugą żonę, pierw­sza zmarła na raka lata temu. To wła­śnie ta druga żona, Ro­sa­lía Pi­ñe­iro, zło­żyła wnio­sek do sę­dziego o wzno­wie­nie po­stę­po­wa­nia. Szu­ka­łam w ak­tach jej da­nych, ale mało udało mi się zna­leźć. Je­dy­nie to, że była o dwa­dzie­ścia osiem lat młod­sza od męża, nie wy­ko­ny­wała żad­nego za­wodu i że w chwili śmierci męża byli mał­żeń­stwem od sied­miu lat. Ża­den z człon­ków ro­dziny nie zo­stał uznany za po­dej­rza­nego pod­czas pierw­szego śledz­twa w spra­wie. Wszy­scy zo­stali prze­słu­chani jako świad­ko­wie i zwol­nieni przez sę­dziego śled­czego bez po­sta­wie­nia im ja­kich­kol­wiek za­rzu­tów.

Si­guán, jak oka­zało się po jego śmierci, zwykł czę­sto ko­rzy­stać z usług mło­dziut­kiej pro­sty­tutki, Ju­lii Ló­pez. Szek­spi­row­skie imię dziew­czyny w ta­kim kon­tek­ście spra­wiło, że nie­mal się uśmiech­nę­łam. Ju­lia w żad­nym ra­zie nie była luk­su­sową pro­sty­tutką, nie pra­co­wała w agen­cji to­wa­rzy­skiej ani też nie dys­po­no­wała wła­snym lo­ka­lem na dzia­łal­ność. To była naj­zwy­klej­sza uliczna ta­nia dziwka. Po­szu­ki­wała klien­tów w osła­wio­nej dziel­nicy Ra­val i miała chło­paka, który za­ra­zem był jej su­te­ne­rem. Wy­spe­cja­li­zo­wali się w pew­nego ro­dzaju prze­stęp­stwach, które wy­kra­czały poza kup­cze­nie cia­łem. W tej sa­mej chwili usły­sza­łam, że woła mnie mój ko­lega.

– A te­raz, Ga­rzón, co znowu? – spy­ta­łam gło­sem, w któ­rym pod­in­spek­tor mógł wy­czuć chęć udu­sze­nia go, zresztą nie­od­le­głą od mo­ich rze­czy­wi­stych uczuć.

– Nie chciał­bym ucho­dzić za nie­wy­cho­wa­nego, ale mu­szę nad­użyć pani go­ścin­no­ści, pani in­spek­tor. Czy nie zna­la­złoby się mia­no­wi­cie coś do prze­ką­sze­nia? Za­czy­nam od­czu­wać głód, a z do­świad­cze­nia wiem, że uczu­cie głodu znacz­nie za­bu­rza moją zdol­ność kon­cen­tra­cji.

– Jest pan żar­łoczny jak re­kin, Fer­mi­nie. Czy nie mógłby pan przez chwilę się po­wstrzy­mać? Wła­śnie mia­łam się do­wie­dzieć, ja­kim pro­ce­de­rem prze­stęp­czym pa­rała się Ju­lia wraz ze swym Ro­meem.

– Ja to pani po­wiem. Zresztą ten jej Ro­meo na­zy­wał się w rze­czy­wi­sto­ści Abe­lardo Qu­iño­nes, a to brzmi tak wie­śniacko, że za­łożę się, że po­cho­dził z ja­kiejś dziury za­bi­tej de­chami. No więc dziew­czyna wy­spe­cja­li­zo­wała się w sta­rusz­kach. Im star­szy, tym lep­szy. Kiedy taki dzia­dyga już na­brał do niej za­ufa­nia, bo kilka razy so­bie z nią użył, wy­py­ty­wała, czy mieszka sam, a je­śli tak było, pro­siła, żeby ją za­brał do sie­bie. Po­tem pro­po­no­wała drinka, a gdy stary po­szedł do ła­zienki albo się za­ga­pił, wrzu­cała mu do kie­liszka kilka pa­sty­lek ro­hip­nolu. Gdy klient był już za­mro­czony, do ak­cji wkra­czał amant, który ich śla­dem do­cie­rał na miej­sce schadzki. Wy­star­czyło, żeby na­sza dama przez te­le­fon po­dała mu na­miary i otwo­rzyła drzwi, a po­tem wspól­nie mo­gli zwę­dzić wszystko, co się dało: pie­nią­dze, bi­żu­te­rię, lap­top... Zwi­jali się po­tem stam­tąd spo­koj­niutko. Przez nie­mal dwa lata prak­ty­ko­wali te zy­skowne prze­stęp­cze wy­czyny i pro­szę zgad­nąć, ilu po­szko­do­wa­nych zgło­siło się na po­li­cję? Ani je­den! Tak wła­śnie! Prawda, że trudno w to uwie­rzyć?

Słu­cha­łam go z sze­roko otwar­tymi oczami, ze zdu­mie­nia za­po­mi­na­jąc na­wet o mru­ga­niu. Wi­dząc moją re­ak­cję, wy­buch­nął za­do­wo­lo­nym śmie­chem i cią­gnął da­lej:

– To na­wet jest dość za­bawne! Do prze­stępstw do­cho­dzi, bo my, lu­dzie, je­ste­śmy, jacy je­ste­śmy. Niech pani sama po­wie, który wy­li­niały sta­ruch byłby skłonny po­chwa­lić się na ko­mi­sa­ria­cie, że chciał so­bie po­ciup­ciać, ale za­miast tego zo­stał do reszty osku­bany? Pro­szę so­bie wy­obra­zić, co po­wie­działby wnu­czek ta­kiego po­szko­do­wa­nego: „Dzia­dek wy­brał się na pa­nienki, ale zo­stał tak do­szczęt­nie ob­ro­biony przez pa­nienkę i jej al­fonsa, że stra­cił na­wet sztuczną szczękę”!

W zde­cy­do­wany spo­sób prze­rwa­łam jego wy­bu­chy śmie­chu:

– Nie musi być pan aż tak ob­ra­zowy, Fer­mi­nie, i pro­szę, aby był pan nieco ci­szej!

– Prze­cież mó­wiła pani, że pa­sier­bów nie ma w domu!

– Ale ja tu je­stem i uwa­żam, że to pana przed­sta­wie­nie jest w złym gu­ście.

Pod­in­spek­tor miał w no­sie moje zgor­sze­nie i nie prze­sta­wał re­cho­tać, bo ra­port wy­da­wał mu się czymś szczy­towo dow­cip­nym. Na­to­miast dla mnie kon­trast mię­dzy praw­ni­czym żar­go­nem ra­portu a wul­garną eks­pre­sją Ga­rzona był na tyle dez­orien­tu­jący, że trudno mi było zła­pać nić prze­wod­nią zda­rzeń.

– A dla­czego za­możny przed­się­biorca miałby ko­rzy­stać z usług pro­sty­tutki tak ni­skiego sortu? – za­da­łam nie­mal re­to­ryczne py­ta­nie.

– A niech to, pani in­spek­tor, prze­cież nie jest pani ma­łym dziec­kiem! Ist­nieje coś ta­kiego, co się na­zywa per­wer­sją. Są fa­ceci, dla któ­rych po­łowa przy­jem­no­ści po­lega na tym, żeby dać się spo­nie­wie­rać, żeby upaść naj­ni­żej, jak to tylko moż­liwe. No i ta­rzają się w tym ba­gnie! Chyba pani poj­muje?

– Tak, tak, oczy­wi­ście! – szybko krzyk­nę­łam w oba­wie, że po­głębi wy­ja­śnie­nia we wła­ści­wym so­bie ob­ra­zo­wym stylu. – Tak czy owak, to nie wy­ja­śnia, dla­czego go za­bili.

– Wiem, ale nie po­wiem, je­śli nie do­stanę cze­goś do zje­dze­nia. I bę­dzie pani mu­siała sama prze­czy­tać cały ten upier­dliwy praw­ni­czy beł­kot.

Tym ra­zem to ja się ro­ze­śmia­łam. Pod­nio­słam się i po­szłam po piwo bez­al­ko­ho­lowe i we­ge­ta­riań­skie ka­napki. Ga­rzón cze­kał na mnie z otwar­tymi ra­mio­nami.

– Na­resz­cie coś, co można wrzu­cić na ruszt! – krzyk­nął, ale gdy spoj­rzał na tacę, zmie­nił się na twa­rzy i wy­ce­dził po­dejrz­li­wie: – Co to?

– Pie­czywo peł­no­ziar­ni­ste z po­mi­do­rem, pa­pryką, szpa­ra­gami i ma­jo­ne­zem. Bar­dzo zdrowe i po­żywne. Nie chcia­ła­bym, aby zbyt cięż­kie po­trawy za­szko­dziły na­szej stu­pro­cen­to­wej wy­daj­no­ści.

– Nie, ja nie o tym. Ale to piwo? Bez al­ko­holu? Pro­szę tego nie brać do sie­bie, pani in­spek­tor, ale je­stem zmu­szony stwier­dzić, że piwo bez­al­ko­ho­lowe jest sprzeczne z moją fi­lo­zo­fią ży­ciową. Wo­lał­bym już na­pić się wody z kranu, pro­szę so­bie wy­obra­zić! Ni­gdy w ży­ciu nie tknę kawy bez ko­fe­iny, nie zjem ni­czego li­ght, nie za­palę pa­pie­rosa o ob­ni­żo­nej za­war­to­ści ni­ko­tyny... O nie! To by­łoby tak, jakby pu­blicz­nie przy­znać się do na­łogu i obie­cy­wać po­prawę! To ja­kieś oszu­kań­stwo i po­ni­że­nie, któ­remu się z ca­łej siły sprze­ci­wiam.

– No do­brze, niech pan już tak nie prze­żywa, idę po nor­malne piwo.

– Je­stem pani głę­boko wdzięczny. Ale pro­szę mi po­wie­dzieć, od kiedy cierpi pani na te po­rywy zdro­wot­no­ści? Czyż­by­śmy kie­dy­kol­wiek, pani i ja, prze­stali być pro­fe­sjo­nalni z po­wodu na­pitku?

– Wo­la­ła­bym o tym nie wspo­mi­nać.

– Jak pani chce, ale musi pani wie­dzieć, że ja po kie­liszku je­stem jak Sher­lock Hol­mes, a po dwóch wstę­puje we mnie też Wat­son. Po trze­cim... Zo­stawmy to, umówmy się tylko, że al­ko­hol pierw­szo­rzęd­nie pod­nosi wy­daj­ność po­li­cyjną.

Uśmiech­nę­łam się i po­zwo­li­łam, żeby swo­bod­nie ulżył so­bie fi­lo­zo­ficz­nie i ga­stro­no­micz­nie. Gdy wresz­cie prze­łknął ostat­nie okruszki i wy­są­czył resztki z bu­telki, prze­szedł do kon­klu­zji z ra­por­tów po­li­cyj­nych.

– Ta śmierć Adolfa Si­gu­ana to był wy­pa­dek przy pracy. Jak się wy­daje, fa­cet miał silny or­ga­nizm i ro­hip­nol nie wy­wo­łał u niego tych sa­mych efek­tów co u in­nych star­ców. Tak więc gdy po­ja­wił się Ro­meo i wraz z Ju­lią opróż­niali mu kie­sze­nie oraz grze­bali w szu­fla­dach, po­czci­wiec ock­nął się, za­czął krzy­czeć i mio­tać prze­kleń­stwa. Na­sze tur­ka­weczki prze­stra­szyły się i za­ła­twiły go cio­sem w głowę.

– A co się stało z Abe­lar­dem Qu­iño­ne­sem?

– Zna­le­ziono go po dwóch mie­sią­cach w Mar­belli. Za­bity strza­łem w głowę. Na­bój wy­strze­lony z pi­sto­letu pa­ra­bel­lum, który z pew­no­ścią zo­stał za­ku­piony na czar­nym rynku i któ­rego ni­gdy nie od­na­le­ziono. Ni­gdy też nie usta­lono, kto go za­ła­twił, ale po­nie­waż nie pro­wa­dził przy­kład­nego ży­cia, nasi ko­le­dzy do­szli do wnio­sku, że mógł to zro­bić kto­kol­wiek i z ja­kie­go­kol­wiek po­wodu, nie­po­wią­za­nego z za­bój­stwem Si­gu­ana. Na przy­kład po­ra­chunki mię­dzy al­fon­sami czy ja­kieś nar­ko­ty­kowe biz­nesy... Któż to może wie­dzieć!

– A dziew­czyna?

– Dziwkę udało się zła­pać, bo nie ucie­kła z Bar­ce­lony. Jej ko­le­żanka po fa­chu z Ra­val opo­wie­działa po­li­cji, co tamta ma zwy­czaj wy­pra­wiać ze sta­rusz­kami. Od­na­le­ziono ją po nie­spełna trzech do­bach i na­tych­miast wszystko wy­śpie­wała. Je­dyne, czego nie chciała przy­znać na ko­mi­sa­ria­cie, to że to jej na­rze­czony za­bił Si­gu­ana. Za­miast tego za­częła pleść ja­kieś far­ma­zony, że tam­tego dnia za­miast Qu­iño­nesa w domu po­ja­wił się ja­kiś Włoch, rze­komo przez niego przy­słany, któ­rego ni­gdy przed­tem nie wi­działa. We­dług niej to wła­śnie ten Włoch trza­snął w głowę przed­się­biorcę. Jak pani wi­dzi, do końca usi­ło­wała chro­nić swo­jego ko­cha­sia.

– I co się z nią da­lej działo?

– Czy­tam szyb­ciej od pani, ale jesz­cze do tego nie do­sze­dłem.

Rzu­ci­łam się po­spiesz­nie do kom­pu­tera i to­ru­jąc so­bie drogę w gąsz­czu praw­ni­czych kwie­ci­sto­ści sę­dziego, po kwa­dran­sie zna­la­złam od­po­wiedni frag­ment o lo­sach Ju­lii, który prze­czy­ta­łam pod­in­spek­to­rowi:

*

Ju­lia Ló­pez Atienza zo­stała ska­zana na krót­ko­ter­mi­nową karę ogra­ni­cze­nia wol­no­ści, jako że nie zo­stała uznana za fi­zyczną spraw­czy­nię czynu (cios w głowę, który zo­stał za­dany ofie­rze, był zbyt po­tężny, aby można było po­są­dzić o to słabe ręce tej ko­biety), nie dzia­łała w in­ten­cji mordu i do­tąd nie była ka­rana. Zo­stała osa­dzona w za­kła­dzie kar­nym Wad Ras, przy czym z za­są­dzo­nych czte­rech lat kary od­była je­dy­nie trzy, gdyż sko­rzy­stała z do­bro­dziej­stwa skró­ce­nia wy­roku za do­bre za­cho­wa­nie. Stan fak­tyczny wska­zuje na re­edu­ka­cję osa­dzo­nej, która pod­czas po­bytu w wię­zie­niu ukoń­czyła cykl kur­sów de­ko­ra­cji wnętrz.

Wy­buch śmie­chu Ga­rzona był ogłu­sza­jący.

– De­ko­ra­cja wnętrz! Czy ja do­brze sły­szę? Coś nie­zwy­kle od­po­wied­niego dla ta­kiej dziew­czyny! Z pew­no­ścią wcią­gnęła się w te­mat pod­czas ob­ra­bia­nia do­mów swo­ich klien­tów. Mógł­bym się za­ło­żyć, że ci biedni starcy cha­rak­te­ry­zo­wali się cał­ko­wi­cie złym gu­stem. Wnę­trza jej się nie po­do­bały, więc na przy­szłość po­sta­no­wiła ja­koś temu za­ra­dzić.

– Niech pan bę­dzie ła­skawy nie na­bi­jać się z sys­temu re­edu­ka­cji wię­zien­nej. Rzadko zda­rza się aż taki suk­ces!

– He, he! Do­bre, pani in­spek­tor. To co we­dług pani dzieje się te­raz z na­szą Ju­lią? Może za­trud­niła ją ro­dzina kró­lew­ska do grun­tow­nego prze­me­blo­wa­nia kom­nat dla in­fan­tek?

– Czy mógłby pan prze­stać wy­ga­dy­wać bzdury?

– Bzdurą by­łoby są­dzić, że taka osoba jak Ju­lia Ló­pez zmieni tryb ży­cia i men­tal­ność po za­le­d­wie trzech la­tach spę­dzo­nych za krat­kami.

– Prze­ja­wia pan nie­wiele wiary w ro­dzaj ludzki.

– A pani ma tę wiarę?

Przez chwilę mil­cza­łam, do­pi­łam piwo, wes­tchnę­łam i na ko­niec mu­sia­łam przy­znać:

– Tak na­prawdę to nie. Ale uwa­żam, że nie­słusz­nie by­łoby za­prze­czać pew­nym moż­li­wo­ściom. Są lu­dzie, któ­rym ży­cie nie dało na­wet naj­mniej­szej szansy na lep­szy los, lu­dzie po­zba­wieni na­dziei od uro­dze­nia. I je­śli na­gle zro­zu­mieją, że można pójść inną drogą, na przy­kład uczyć się; je­śli ktoś im pod­su­nie ja­kieś wyj­ście... Je­stem prze­ko­nana, że mogą wy­ko­rzy­stać taką szansę.

Ga­rzón wzru­szył ra­mio­nami, prych­nął, po­me­dy­to­wał, kilka razy sap­nął i stwier­dził:

– Nie będę się z pa­nią sprze­czał.

– Do­brze by było od­na­leźć tę dziew­czynę. Ale w ak­tach nie fi­gu­ruje ża­den ad­res.

– W Wad Ras będą coś wie­dzieli. Bę­dziemy mu­sieli się tam prze­je­chać.

Za­du­ma­łam się przez chwilę, spo­glą­da­jąc na swoje dło­nie, i raz jesz­cze roz­wa­ży­łam swoje słowa, za­nim wy­po­wie­dzia­łam je na głos:

– Wie pan co, in­spek­to­rze? Ja tu wi­dzę dużą, po­ważną sprawę. Zbyt wiele wąt­ków po­zo­stało nie­po­wią­za­nych.

– Z tego, co do­tych­czas prze­czy­ta­li­śmy, wnio­skuję zu­peł­nie prze­ciw­nie. Mamy do czy­nie­nia z dwójką drob­nych prze­stęp­ców dzia­ła­ją­cych w ru­ty­nowy spo­sób. Pew­nego dnia po­peł­niają błąd i za­ła­twiają ja­kie­goś go­ścia. Ko­le­żanki po fa­chu dziew­czyny ich wsy­pują. Dziew­czyna zo­staje zła­pana; fa­cet, sprawca czynu, daje w długą, bo wie, że w grę wcho­dzi oskar­że­nie o za­bój­stwo. Po dwóch mie­sią­cach wpada w ja­kieś ta­ra­paty w ob­cym mie­ście, bo nie zna za­sad funk­cjo­no­wa­nia tam­tej­szego pół­światka. A może je­dy­nie dla­tego, że jest in­tru­zem, do­staje kulkę w głowę i szlus. Prze­pro­wa­dzono grun­towne śledz­two, ale ani śladu sprawcy. Sprawa za­wa­lona, a ra­czej w grun­cie rze­czy sprawa za­mknięta. Ko­niec kropka.

– A ten Włoch, o któ­rym mó­wiła Ju­lia?

– Na Boga, pani in­spek­tor, je­stem pod wra­że­niem pani na­iw­no­ści!

– Ju­lia zo­staje osą­dzona i osa­dzona w wię­zie­niu, po co więc mia­łaby na­dal chro­nić ko­chanka, który wtedy już nie żyje?

– A po co mia­łaby zmie­niać swoje ze­zna­nia? To za­wsze wzbu­dza po­dej­rze­nia sę­dziego. Prze­cież to nie ona zo­stała oskar­żona o za­bój­stwo. Z nieba spadł jej ja­kiś Włoch i sam je­den wy­ko­nał całą mo­krą ro­botę. Po­nadto niech pani weź­mie pod uwagę, że mi­łość za­wsze jest wspa­nia­ło­myślna.

– Może i ma pan ra­cję, ale bę­dziemy mu­sieli udo­wod­nić te wszyst­kie za­ło­że­nia, o ile w ogóle nam się to uda. Być może istot­nie sprawy nie ma, ale za to jest praca, na­wał pracy!

– Pracy ni­gdy się nie boję, pod wa­run­kiem że do cze­goś się przy­daje.

– Czy ktoś kie­dyś panu gwa­ran­to­wał, że każda rzecz, którą ro­bimy w toku śledz­twa, do cze­goś się przyda?

– Ni­gdy, prze­nigdy, ani razu!

– To do­brze, że ma pan tego świa­do­mość, bo już się oba­wia­łam, że na­wet z tym nie doj­dziemy do ładu!

Po­sta­no­wi­li­śmy za­koń­czyć spo­tka­nie. Oby­dwoje mie­li­śmy ja­sność, ja­kie po­winny być na­stępne kroki, ale jak zwy­kle mie­li­śmy różne zda­nia co do ko­lej­no­ści, w ja­kiej po­winny zo­stać wy­ko­nane. W końcu jed­nak uzgod­ni­li­śmy, że naj­roz­sąd­niej bę­dzie roz­po­cząć od wi­zyty u sę­dziego Muro. Umó­wi­li­śmy się za­tem na na­stępny dzień. Za­wo­ła­łam Mar­cosa, żeby mógł się po­że­gnać z pod­in­spek­to­rem, i mąż z wiel­kim za­do­wo­le­niem opu­ścił swój ga­bi­net. Jed­nak nie wie­dzieć czemu za­pro­po­no­wał mo­jemu ko­le­dze ko­lejne piwo, a pro­po­zy­cja spo­tkała się z ocho­czym przy­ję­ciem. Po­win­nam była prze­wi­dzieć taki prze­bieg wy­da­rzeń i wy­pu­ścić Ga­rzona dys­kret­nie z domu, nie ba­cząc na za­sady uprzej­mo­ści. To, że Mar­cos i Ga­rzón spo­tkali się w mo­jej obec­no­ści, zmu­siło mnie do po­łą­cze­nia ze sobą dwóch roz­dziel­nych aspek­tów mo­jego ży­cia, czego szcze­rze nie­na­wi­dzę. Za­wsze my­ślę o so­bie w dwóch róż­nych ka­te­go­riach, z jed­nej strony jako o po­li­cjantce, z dru­giej jako o żo­nie, więc nie­zbyt do­brze zno­szę sy­tu­acje, w któ­rych ktoś na­le­żący do jed­nego kręgu na­chal­nie prze­nika do dru­giego. Moja oso­bo­wość znaj­duje się wtedy pod ostrza­łem. Przy­po­mnia­łam so­bie, że dawno temu zwie­rzy­łam się z tych uwa­run­ko­wań mę­żowi i że nie wziął tego na se­rio, są­dząc, że to tylko ta­kie głup­stwo bez zna­cze­nia. Mar­cos uważa, że – na­wet je­śli po­waż­nie upie­ramy się przy czymś in­nym – wszy­scy je­ste­śmy nie­po­dziel­nymi jed­nost­kami. Dla­tego moje wy­siłki, aby rów­no­le­gle pro­wa­dzić ży­cie pod dwiema róż­nymi oso­bo­wo­ściami, wy­dają mu się ja­kimś po­gwał­ce­niem na­tury ludz­kiej, zu­peł­nie zby­tecz­nym, a na­wet nie­bez­piecz­nie za­gra­ża­ją­cym mo­jej sta­bil­no­ści emo­cjo­nal­nej. Do­wo­dzi­łam, że w swoim wcie­le­niu za­wo­do­wym je­stem cy­niczna, twarda i lekko ob­se­syjna, pod­czas gdy w ży­ciu pry­wat­nym je­stem ła­godna, miła i po­wścią­gliwa. Do­brze pa­mię­tam, jaki Mar­cos miał wy­raz twa­rzy po wy­słu­cha­niu mo­jej au­to­pre­zen­ta­cji. Na jego usta wy­pły­nął iro­niczny uśmiech, a gdy po­pro­si­łam go o wy­ja­śnie­nie, ogra­ni­czył się do stwier­dze­nia: „Nie wi­dzę aż ta­kiej róż­nicy” i po se­kun­dzie uzu­peł­nił to krót­kie zda­nie wy­krę­tem: „Z pew­no­ścią w ko­mi­sa­ria­cie także je­steś miła”. Aż za do­brze wy­ła­pa­łam sar­kazm i tym bar­dziej utwier­dzi­łam się w moim nie­za­chwia­nym prze­ko­na­niu, że na­dal po­win­nam po­ka­zy­wać dwa różne ob­li­cza w dwóch róż­nych ro­lach ży­cio­wych.

Nie­stety jed­nak tej nocy za­równo mój ko­lega z pracy, jak i mój mał­żo­nek po­czuli gwał­towny za­pał do ży­cia to­wa­rzy­skiego i na­si­loną skłon­ność do pro­wa­dze­nia przy­ja­ciel­skiego dia­logu. Ob­ser­wo­wa­łam ich uważ­nie – w na­dziei na to, że w płyn­nej wy­mia­nie ba­nal­nych ko­men­ta­rzy na­stąpi choćby mi­ni­malne za­wa­ha­nie, aby wy­ko­rzy­stać tę oko­licz­ność i uznać spo­tka­nie za za­koń­czone – ale bez­owoc­nie, bo kwe­stie i re­pliki pa­dały jedna za drugą, ro­iły się jak owady nad ka­łużą, roz­ra­stały jak pleśń w wil­got­nych za­kąt­kach. Co gor­sza, za­nie­po­ko­iło mnie to, że Ga­rzón za­czął wy­ja­wiać Mar­co­sowi pewne de­tale sprawy. Po każ­dej ta­kiej nie­dy­skre­cji mój mąż z au­ten­tyczną cie­ka­wo­ścią sze­roko otwie­rał oczy i sta­rał się wy­szu­kać w pa­mięci ja­kieś sko­ja­rze­nia.

– Przed pię­cioma laty... Nie, nie pa­mię­tam, że­bym coś o tym czy­tał. To prawda, je­stem ra­czej roz­tar­gniony, a po­nie­waż moje ży­cie nie wy­kra­cza poza ru­tynę, trudno mi jest spre­cy­zo­wać daty wy­da­rzeń.

– To prawda. Za­wsze ro­bisz to samo, tyle że z in­nymi żo­nami – rzu­ci­łam, sama za­sko­czona swoją zło­śli­wo­ścią.

– Ja­sny gwint, pani in­spek­tor, ależ ma pani ja­do­wity ję­zy­czek! – nie­pew­nie za­żar­to­wał pod­in­spek­tor, w głębi du­szy prze­ra­żony per­spek­tywą uczest­ni­cze­nia w mał­żeń­skiej kłótni. Na­to­miast Mar­cos wcale się nie spe­szył.

– Tak, w tam­tym cza­sie by­łem żo­naty z Si­lvią. Ale to mi nie po­maga w przy­po­mnie­niu so­bie tej sprawy. Zresztą ni­gdy nie ko­men­to­wa­li­śmy do­nie­sień pra­so­wych.

– Nie nadano temu śledz­twu więk­szego zna­cze­nia – oznaj­mił Ga­rzón.

– Może też me­dia nie roz­grze­by­wały spraw z ta­kim nie­zdro­wym upodo­ba­niem jak te­raz – do­da­łam.

– Nie mam po­ję­cia, jak so­bie po­ra­dzi­cie ze zba­da­niem cze­goś, co wy­da­rzyło się pięć lat temu – za­uwa­żył Mar­cos.

Ja­sno zro­zu­mia­łam, że to do­sko­nała oka­zja, żeby z tym wresz­cie skoń­czyć.

– Zo­stawmy tę sprawę w spo­koju. Czy nie wy­daje się wam, że czas do łóżka? Ju­tro wszy­scy mu­simy być na no­gach od sa­mego rana.

– Nie bój się, Mar­co­sie, ja nie je­stem tak her­me­tycz­nie za­mknięty w so­bie jak pani in­spek­tor. Je­śli je­steś za­in­te­re­so­wany na­szą pracą, to z chę­cią ci opo­wiem, gdy tylko zda­rzy się coś cie­ka­wego.

Za­go­to­wa­łam się z wście­kło­ści i po­czu­łam, że ro­bię się czer­wona na twa­rzy.

– Z całą pew­no­ścią nic ta­kiego pan nie zrobi! Ta sprawa jest tak samo tajna, jak każde inne śledz­two. To na­to­miast, co pan zrobi, to uda się pan za­raz do domu, a ju­tro punk­tu­al­nie o ósmej chcę pana wi­dzieć w ko­mi­sa­ria­cie.

– Na roz­kaz! – kpiąco wy­krzyk­nął Ga­rzón i jesz­cze przez chwilę żar­to­wał so­bie z moim mę­żem, który od­pro­wa­dził go do wyj­ścia. Gdy Mar­cos wró­cił od drzwi, zro­bił do­kład­nie to, czego się spo­dzie­wa­łam: za­czął wy­rzu­cać mi moje za­cho­wa­nie.

– Jak mo­głaś być taka bru­talna w sto­sunku do bied­nego Fer­mina?

– Biedny Fer­mín i ja znamy się jak łyse ko­nie i wiemy, jak da­leko mo­żemy się po­su­nąć.

Cią­gle jesz­cze ma­ru­dził na te­mat mo­ich szorst­kich słów, do­póki nie zga­si­li­śmy świa­tła. To wy­da­rze­nie było dla mnie ko­lej­nym dzwon­kiem alar­mo­wym, utwier­dza­ją­cym mnie w prze­ko­na­niu, że do­brze ro­bię, chcąc od­dzie­lić swoje ży­cie za­wo­dowe od oso­bi­stego. Po­nadto było do­wo­dem na to, że ta­kie od­grze­wane śledz­two sta­nowi więk­szą pod­nietę dla cie­ka­wo­ści ludz­kiej niż świeżo po­peł­niona zbrod­nia.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] W Hisz­pa­nii, po­dob­nie jak w nie­któ­rych in­nych pań­stwach (w Pol­sce obec­nie nie ma to miej­sca), ist­nieje in­sty­tu­cja sę­dziego śled­czego, czyli sę­dziego do spraw po­stę­po­wa­nia przy­go­to­waw­czego. Sę­dzia śled­czy wsz­czyna śledz­two i bada sprawę karną, zbie­ra­jąc do­wody za­równo winy, jak i nie­win­no­ści po­dej­rza­nego. Do jego kom­pe­ten­cji na­leżą mię­dzy in­nymi: wy­da­wa­nie na­ka­zów prze­szu­ka­nia, au­to­ry­zo­wa­nie za­ło­że­nia pod­słu­chów, zbie­ra­nie i utrwa­la­nie nie­zbęd­nych do­wo­dów z ra­por­tów po­li­cyj­nych i z opi­nii bie­głych, wzy­wa­nie po­dej­rza­nych i świad­ków do sta­wie­nia się i zło­że­nia ze­znań (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od tłu­maczki).