Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z ilustracjami Oli Niepsuj
„Nikt was nie będzie witał w domu tak jak pies. Uczcie się od nich. Nie ma lepszych nauczycieli”. To nieoczywista psia antologia, a w nim opowiadania tak uznanych pisarzy, jak Michał Cichy, Wioletta Grzegorzewska, Weronika Murek, Patrycja Pustkowiak, Krzysztof Varga i Andrzej Stasiuk. Wspaniały literacki hołd oddany wiernym towarzyszom człowieka.
Polecamy także tom opowiadań „O kotach”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 97
O psach
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Ilustracje na okładce i wewnątrz tomu © by Ola Niepsuj
Prawa autorskie wszystkich tekstów przysługują ich Autorom.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2018
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Katarzyna Juszyńska / d2d.pl i Ewa Ostafin / d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-764-1
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2018
Wydanie I
Ten czteroletni chłopiec ze zdjęcia to ja. Mam na sobie bluzkę w kaczuszki. Obok mnie siedzi owczarek collie. Wielki. Tej samej wielkości co ja. Głaszczę go. Ma na imię Boy.
W okolicy był jeszcze drugi znajomy pies, czarny sznaucer olbrzym, nazywał się Hasan. Nie mam go na zdjęciach, ale pamiętam go dobrze. Lubiłem o nim rozmawiać z jego panem, emerytowanym profesorem z politechniki, zawsze ubranym w trencz koloru kawy z mlekiem i tego samego koloru kapelusz, jak przybysz z przeszłości, w której żaden mężczyzna nie wychodził na dwór bez nakrycia głowy.
Kiedy byłem dzieckiem, nie mieliśmy psa. Nie wiem dlaczego. Oboje rodzice lubili psy i w ich domach były psy, kiedy byli dziećmi. Może to był strach przed alergią, może coś innego.
Mam też zdjęcie z wakacji u cioci pod Warszawą, kiedy ośmioletni, w koszulce w granatowe paski, trzymam za łapę Grymasa. Był to kapitalny kundel, duży, szarowilczastego koloru, z jaśniejszym brzuchem, czarną mordą i klapniętymi uszami, masywny, o posturze mastifa. Spędzałem przy jego budzie całe godziny. Grymas często chodził się włóczyć po wsi, czasem nie było go nawet dzień albo dwa. Wracał z uchem nadgryzionym w czasie jakichś psich bójek. Był właściwie półniczyj, nikt go nie kąpał, śmierdział cudownie. Od zawsze lubię psi smród. Teraz mam suczkę, która pachnie bardzo subtelnie i delikatnie, ale moje poprzednie psy miały ten samczy sztynk wspaniały.
Dopiero niedawno zdałem sobie sprawę, że mój pierwszy pies wyglądał podobnie do Grymasa. Miałem wtedy dziewiętnaście lat, był słoneczny dzień pod koniec kwietnia 1986 roku, byłem blisko końca pierwszego roku studiów. Siedziałem na ławce przed gmachem wydziału historii na uniwersytecie i czytałem notatki do zajęć, zupełnie dodatkowych i pozauniwersyteckich, ze sztuki przekładu literackiego. Prowadził je Robert Stiller, tłumacz Mechanicznej pomarańczy, w blaszanym pawilonie na Polu Mokotowskim. Chyba tam, gdzie teraz jest amerykańska knajpa ze stekami.
No więc siedziałem na ławce, a z lewej strony człapał pies. Wyglądał na bardzo zmęczonego. Podszedł do dziewczyny i chłopaka siedzących na sąsiedniej ławce, ale oni nie zwrócili na niego uwagi. Wtedy podszedł do mnie i położył mi mordę na kolanie.
Wszystko stało się jasne i oczywiste.
To było jeszcze coś więcej, niż pisze Emmanuel Lévinas o potędze spojrzenia, spojrzenia w oczy, spotkania, w trakcie którego Inny przestaje być Obcym. Tamte psie oczy mówiły jeszcze więcej niż ludzkie.
Był szarowilczastego koloru z jaśniejszym brzuchem, prostym ogonem bez kity, uszy miał klapnięte, a mordę czarną.
Pogłaskałem go. Położył się. Oddychał z trudem i był zupełnie bez sił. Po kilku minutach wyjąłem ze spodni pasek i zrobiłem z niego prowizoryczną pętlę. Pojechaliśmy do pani weterynarz. Popatrzyła psu w zęby i powiedziała, że jest jeszcze młody, ma mniej więcej rok. Potem go osłuchała i powiedziała, że ma nosówkę i że jego szanse są fifty-fifty. Ale kiedy przyjął półlitrową kroplówkę, zrobił się żwawszy.
Pojechaliśmy do domu, mieszkałem jeszcze wtedy z rodzicami. Mama się zdenerwowała, ale ojciec, kiedy wrócił z pracy, po prostu się wściekł. Zabrał psa na podwórko i zostawił koło śmietnika. Rozpłakałem się i wybiegłem na podwórze.
Pojechaliśmy na Stare Miasto. Miałem tam znajomą, malarkę. Nazywała się Barbara Jonscher. W maturalnej klasie chodziłem do niej na lekcje rysunku i malarstwa. Potem po prostu się zaprzyjaźniliśmy. Bywałem u niej prawie codziennie. Przynosiłem jej ze sklepu śledzie i wódkę i wyprowadzałem na spacery jej psa Burka. Burek był starym, olbrzymim owczarkiem nizinnym. Był ślepy i też śmierdział cudownie. Trzeba mu było wycinać kołtuny. Bardzo tego nie lubił. Poza tym charakter miał przyjazny.
W domu u pani Jonscher pachniało olejem lnianym od farb. Zamknęła Burka w pracowni. Ciskał się potwornie, kiedy zorientował się, że w domu jest jeszcze jeden pies. Powiedziałem jej, co się wydarzyło, i poprosiłem, żeby nas na razie przygarnęła.
Chodziliśmy codziennie do weterynarza na kroplówki i pies codziennie robił się silniejszy. Pani Jonscher znalazła jakieś dwie panie z Bródna, matkę i córkę, które zgodziły się wziąć psa. Żal mi się było z nim rozstawać, ale rodzice ciągle byli twardzi.
Wzięły go. Następnego dnia zadzwoniły, że pies, kiedy tylko został sam w domu, splądrował lodówkę, dostał się do szafek w kuchni i wytłukł wszystkie kryształy, a poza tym próbował przegryźć drzwi wejściowe i zdarł zębami blachę, którą były obite.
„No, śladu już nie ma po tej nosówce” – pomyślałem. Pojechałem na to Bródno. Seria wielkich betonowych bloków po dziesięć pięter. W windzie numery kondygnacji na okrągłych plastikowych guzikach były wypalone papierosami. Pojechałem na ósme.
Na mój widok pies skoczył na mnie, zaczął mnie lizać po twarzy, kręcił kółka i piszczał.
(Nikt was nie będzie witał w domu tak jak pies. Uczcie się od nich. Nie ma lepszych nauczycieli).
– Chodź, Byluś – powiedziałem, bo to było następnego dnia po tym, jak wybuchł Czarnobyl.
I pojechaliśmy do domu. Rodzice tymczasem się poddali i mogliśmy wreszcie się wprowadzić.
Oczywiście najbardziej zakochał się w nim ojciec. Chociaż zawarliśmy układ, że będę psa wyprowadzał rano i wieczorem, stary wychodził z nim już o siódmej. (Nigdy nie wierzcie dzieciom, które wam obiecują, że będą rano wyprowadzały psa). Byluś dostał szybko ksywki Niutek i Niunio. Bardzo polubił mamę. Kiedy kładła się po południu na drzemkę, Niunio wskakiwał do niej na tapczan i układał się w zgięciu kolan. W ogóle wszystkich nas błyskawicznie zauroczył.
Niunio był bandytą. Kochanym, ale bandytą. Miał dobry wzrok i potrafił polecieć ze sto pięćdziesiąt metrów, żeby pogryźć się z jakimś psem, który czymś mu się naraził. Kiedyś tuż przed klatką zmiętosił w błocie małego owczarka nizinnego. Jego pani pociągnięta za smycz też wywaliła się w błoto i następnie zagroziła nam policją. Musiałem wypłacić jej odszkodowanie. Niedawno w starych papierach znalazłem ten kwit. Dwieście tysięcy złotych, bo to było w dziewięćdziesiątym drugim, jeszcze przed denominacją. Ojciec od razu ochrzcił tamtego psa Dwustutysięcznikiem, naprawdę nazywał się chyba Puszek albo podobnie niewinnie. Potem ilekroć go widzieliśmy, trzeba było łapać Niunia na smycz i odciągać. Wyjątkowo tego Dwustutysięcznika nie lubił i nie wiedzieliśmy za co.
– Bez dania racji – mówił ojciec.
Stosunek sił nie miał dla Niunia znaczenia. Rzucał się też na o połowę większego wilczura Dżeka, który w czasie jednej z bójek ugryzł go krwawo w nasadę ogona. Oczywiście ta nauka także nie poskutkowała. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy, jak się z Niuniem wychodziło na spacer.
Bo ja mam liberalną zasadę, żeby nie prowadzać psów na smyczy. Bardzo mi żal, jak widzę takie, które nigdy nie są spuszczane. To one srają na chodniki, bo nie mają dojścia do wygodnego miejsca na trawniku, które zawsze wybierze pies wolny.
Z Niuniem chodziło się na bardzo dalekie spacery. Po drugiej stronie ulicy Sobieskiego było nawet pole, które chłop orał pługiem zaprzężonym w konia. Kiedyś ten facet zaczął wymyślać ojcu, że niby mu depcze ziemię. Podniósł na starego rękę. A Niunio szybciutko go za nią złapał.
Niunio należał do tych psów, które nie lubią rowerzystów. Pewnego dnia u podnóża skarpy na terenach klubu Warszawianka spotkaliśmy faceta, który szedł, prowadząc rower Jubilat. Niuniowi zmarszczyło się czółko. Widać było trud myślenia: czy należy go potraktować jako pieszego, czy jako rowerzystę? Wreszcie uznał, że to jednak rowerzysta, i ugryzł go w łydkę. Też były wielka awantura i grożenie policją, ale w końcu facet się zlitował i odpuścił.
Myślałem wtedy, że wszystkie psy są takie. Dopiero po trzech następnych widzę, że Niunio był bandziorem wyjątkowym.
A jednocześnie jak on potrafił kochać. Uczyłem się od niego miłości w takich zakresach, w jakich jej nie poznałem w domu. Frenezja powitania w przedpokoju. Godziny przespane w ekstazie, na plecach, z wywalonymi do góry łapami, czasem jeszcze z wysuniętym czubkiem języka.
Po kilku latach, w historycznym roku osiemdziesiątym dziewiątym, znalazłem pracę w świeżo założonej „Gazecie Wyborczej” i wyprowadziłem się od rodziców. Ale redakcja była o piętnaście minut pieszo od nich i często po pracy odwiedzałem Niunia, i brałem go na wieczorny spacer. Któregoś dnia poszliśmy w okolice stacji diagnostyki samochodowej na ulicę Dolną, teraz jest tam biurowiec Biedronki. Stacji pilnował wielki, piękny, nie całkiem czystej krwi wilczur imieniem Nero, którego ojciec od razu przechrzcił na Diagnostę. Bo ojciec nazywał po swojemu każdy element świata, biorąc go symbolicznie we władanie, jak hiszpański konkwistador, który nadawał imiona terytoriom branym we władanie dla swego króla.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.