Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna mrożąca krew w żyłach sprawa Eda i Lorraine Warrenów!
Bill Ramsey bawił się w ogródku, kiedy nagle poczuł przenikliwy chłód, a jego nos wypełnił się nieznośnym mdłym zapachem. Ogarnęła go niewytłumaczalna agresja, zaczął gryźć drucianą siatkę ogrodzenia i wyrywać ją z ziemi. Po tym incydencie życie Ramseya wróciło do normy. Minęło wiele lat, w trakcie których założył rodzinę. Wtedy ataki powróciły.
Kilka razy trafiał do szpitala, gdzie nieludzko warczał i zachowywał się jak zwierzę. Zmieniła się jego mimika i postawa ciała. Zaczął miewać koszmary. Twierdził, że został opętany przez demona.
Sprawą zainteresowali się Ed i Lorraine Warrenowie, którzy wraz z biskupem Robertem McKenną rozpoczęli rytuał egzorcyzmów… Bardzo szybko zrozumieli, że to najdziwniejszy i zarazem najbardziej nietypowy przypadek, z jakim się zetknęli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 180
Tytuł oryginału
WEREWOLF
Copyright © 1991 by Ed & Lorraine Warren, William Ramsey, and Robert David Chase
This translation published by arrangement with Graymalkin Media, LLC.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Replika, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Lucyna Markowska
Korekta
Iga Wiśniewska
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2021
eISBN 978-83-66989-19-1
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
WSTĘP
Już w starożytnej Grecji zdarzali się ludzie przekonani, że posiedli moc przemieniania istot ludzkich w zwierzęta.
Kilka stuleci później w kulturze cygańskiej panowało przeświadczenie, że takie osoby są przeklęte i że w wyniku tej klątwy staną się zabójcami.
W kulturze romskiej szczególną uwagę poświęcano transformacji człowieka w wilka. Ten fenomen zyskał nazwę likantropia, i podczas gdy wielu ludzi powątpiewało w to, czy taka przemiana faktycznie jest możliwa, pamiętniki kilku średniowiecznych lekarzy wskazują na fakt, że niektórzy z ich pacjentów w istocie przechodzili takie transformacje.
W 1798 roku, we Francji, odnotowano wyjątkowo paskudny i brutalny przypadek.
Jean-Paul Grenier był nastoletnim chłopcem, nie mającym zbyt wielu przyjaciół. W konsekwencji wiele czasu spędzał w lasach, ze zwierzętami. Uznał, że stworzył język, który pozwalał mu się zwracać bezpośrednio do jego nowych towarzyszy; złożoną serię pomruków i warknięć, której towarzyszyły znaki migowe.
Im był starszy, tym bardziej odcinał się od ludzkiej kultury. Miał ojca, ubogiego wyrobnika, który jednak nie poświęcał synowi zbyt wiele czasu.
Jean-Paul, nieszczególnie inteligentny, raczej nie był typem naukowca, a biorąc pod uwagę jego znikome umiejętności społeczne, nie był nawet typem gawędziarza, cenionym we francuskim społeczeństwie.
Ostatecznie zaczął spędzać w lesie większość czasu, poświęcając go swoim zwierzęcym przyjaciołom, a zwłaszcza wilkom.
Jean-Paul czuł z nimi szczególną więź. Podobnie jak on, były zwierzętami samotnymi i odizolowanymi. I nie dawano im spokoju. Myśliwi uwielbiali wilcze skóry.
Mówiono, że Jean-Paul zaprzyjaźnił się z wilkami tak bardzo, że prowadzały go do jaskiń, w których spały, i pokazały, jak polować oraz przechowywać pożywienie.
W pewnym momencie Jean-Paul zaczął sobie wyobrażać siebie jako wilka.
Wydaje się, że całkowicie zrezygnował z bycia człowiekiem. Ci, którzy go znali, mówili, że zaczął chodzić dziwnym, ukośnym chodem i że czasami słyszeli, jak w ciemności wyje w sposób mrożący krew w żyłach.
Gdyby Jean-Paul Grenier tylko naśladował swoich wilczych przyjaciół, dzisiaj nic byśmy o nim nie wiedzieli. Każdego dnia rodzą się setki „czubków” i dziwaków.
Ale Jean-Paul zrobił coś innego. Stał się jednym z najohydniejszych i najokrutniejszych morderców w historii świata. Zaprowadził rządy terroru, kradł niemowlęta z wózków dziecięcych, rozszarpywał je i zjadał, a następnie nadmiar mięsa wynosił do lasu, gdzie dzielił się nim z wilkami.
Na szczęście Jean-Paul został szybko zatrzymany i przyznał się do zarzucanych mu zbrodni, których było bardzo wiele. Jednak przy tym upierał się, że pomagał mu ojciec. Jako dowód, stwierdził, niech posłużą słowa macochy, która rzekomo opuściła mężczyznę, ponieważ widziała go „wymiotującego psimi łapami i palcami dziecka”. Sąd, który rozpatrywał sprawę Jean-Paula, zostawił jego ojca na wolności, ale sam Jean-Paul został skazany na pobyt w klasztorze, w którym, jak powiedziano, jego rysy stały się jeszcze bardziej wilcze i gdzie całkowicie stracił zainteresowanie ludzkimi działaniami. Zmarł w wieku dwudziestu lat, zamknięty w małej celi.
Jean-Paul odszedł, jednak fascynacja ludźmi przeistaczającymi się w wilki utrzymuje się po dziś dzień.
To, co za chwilę przeczytasz, to starannie udokumentowana, współczesna relacja dotycząca straszliwej klątwy likantropii.
Likantropia nie jest czymś, o czym większość chciałaby głośno mówić. Chociaż jest z nami do dziś – i wyjaśniałoby to zachowanie wielu seryjnych morderców, jak niedawno zauważył pewien człowiek ze Scotland Yardu – z nerwowymi, pogardliwymi uśmiechami decydujemy się to zlekceważyć.
Jednakże w miarę lektury tej książki przekonasz się, że likantropia jest przerażająco prawdziwa. I jak bezlitośnie niszczy życie porządnych ludzi oraz tych, którzy ich kochają. Byłbyś głęboko poruszony niedolą Williama Davida Ramseya, gdybyś mógł go spotkać i zobaczyć, jak łagodny, troskliwy i miły jest, gdy ciążąca na nim klątwa nie jest aktywna.
A zatem masz przed sobą historię Williama Davida Ramseya: Obecność. Historia opętania.
Ed i Lorraine Warrenowie
CZĘŚĆ PIERWSZA
PRZERAŻONA PIELĘGNIARKA
Wieczorem 5 grudnia 1983 roku w Essex, robotniczym mieście Southend-on-Sea, pielęgniarka z SOR-u właśnie miała wyjść na zewnątrz, żeby zapalić trzeciego papierosa tego dnia.
To była nieco rozpaczliwa umowa, którą zawarła sama ze sobą. Jako pielęgniarka wiedziała, jak niszczycielskie są papierosy. Jednak jako dwudziestodziewięcioletnia istota ludzka, wykonująca bardzo stresującą pracę, była od nich całkowicie uzależniona.
Więc w ciągu ostatnich trzech miesięcy zawarła ze sobą układ. Trzy papierosy dziennie – jeden rano, jeden po południu i jeden wieczorem – będzie stopniowo je ograniczać, aż do chwili, gdy w ogóle przestanie palić. A przynajmniej żywiła taką nadzieję.
Teraz, tuż przed dziesiątą wieczorem, miała puścić ostatniego dymka tego dnia. Ponieważ w szpitalu obowiązywał bezwzględny zakaz palenia, musiała wychodzić na zewnątrz.
Szybkim krokiem przemierzała korytarz w kierunku drzwi wyjściowych, wdzięczna, że chociaż wieczorem znalazła trochę czasu dla siebie. Tej nocy pogotowie było ludzkim zoo, z trzema wrakami samochodów, bardzo gwałtowną awanturą, w wyniku której biedna gospodyni domowa została ciężko pobita, i z jednym małym chłopcem, który miał gorączkę tak wysoką, że prawdopodobnie będzie miał jakieś stałe uszkodzenie mózgu. Miał gorączkę od dwóch dni, ale jego matka dopiero teraz go przywiozła. Czasami pielęgniarka żałowała, że nie może wsadzić niektórych rodziców do więzienia. Sposób, w jaki traktowali swoje dzieci, był zbrodnią.
Teraz, na szczęście, trochę się uspokoiło.
Kiedy skończyły się godziny odwiedzin, szpital zaczął przygotowywać się na noc. Światła były przyciemnione. Pielęgniarki w wygodnych czarnych butach przemykały z pokoju do pokoju z pigułkami i zastrzykami. A pacjenci, którzy przeszli operacje i chcieli być w domu z bliskimi, godzili się na jeszcze jedną noc w szpitalnym łóżku. Wszędzie zapadła cisza, nawet w izbie przyjęć, gdzie jedynym czekającym pacjentem był teraz niechlujny, żałosny ćpun, który cierpiał na paranoiczne urojenia, twierdząc, że jego ostatnia działka była trująca. Jeden ze stażystów był na praktykach w szpitalu psychiatrycznym i teraz szukano go, aby zajął się tym ćpunem.
Właśnie miała przejść przez próg.
Noc była chłodna i deszczowa. Znad morza unosiła się skłębiona mgła, otaczająca wszystkie budynki szpitalne. Widoczność była praktycznie zerowa. Odgłosy miasta – o tej porze wciąż dosyć głośne – były dziwnie stłumione i odległe. Pielęgniarka zapaliła papierosa. Jak zwykle smakował znacznie lepiej, niż by sobie życzyła.
I po chwili usłyszała kroki.
W pierwszym momencie nie potrafiła określić, co to za dźwięk. Coś jakby skrobanie. Ale potem uświadomiła sobie, że te odgłosy dochodzą z zasnutego mgłą chodnika przed nią.
Po chwili zdała sobie sprawę, że to zwykłe kroki kogoś, kto tamtędy przechodził. Nic nazdwyczajnego. Stała i rozkoszowała się zarówno papierosem, jak i świeżym powietrzem, ale te kroki wkrótce zaczęły ją denerwować.
Pielęgniarka należała do kobiet, które nigdy nie oglądały horrorów. Za bardzo ją przerażały. A te kroki przywodziły na myśl właśnie coś z horroru.
I proszę, oto ona, całkowicie współczesna i inteligentna młoda kobieta, stała przed wejściem do dużego szpitala, w którym przebywały dziesiątki ludzi, i się bała.
Może wszystko byłoby w porządku, gdyby widziała, kto szedł. Ale te dźwięki były zupełnie bezcielesne, zagubione w kłębowisku mgły – jednak coraz bliższe i bliższe. Wzdrygnęła się.
Obejrzała się na szklane drzwi. Szpitalny korytarz był długi i pusty. Dźwięk kroków stał się teraz głośniejszy, i jeszcze to dziwne skrobanie, jakby ktoś wlókł coś po betonowym chodniku.
Znowu zerknęła przez ramię na pusty korytarz. Jakiś rok temu na pobliskim parkingu jedna z pelęgniarek została zgwałcona i nikt nie słyszał jej krzyków, aż było za późno. Zastanawiała się, czy ktoś by ją usłyszał.
Z mgły zaczęła się wyłaniać jakaś postać. W pierwszej chwili uznała, że to człowiek, ale to, jaki był przygarbiony i dziwny sposób, w jaki trzymał ręce (jakby były to pazury), kazały jej zwątpić. Postać się zatrzymała, ledwie majacząc w nocnej mgle.
Była oddalona o nie więcej niż trzy metry. Kobieta słyszała teraz walenie własnego serca. Czuła, że pachy i podeszwy stóp pokryły jej się zimnym potem.
– Halo! – wykrzyknęła.
Żadnej odpowiedzi.
– Halo!
Zmrużyła oczy w nadziei, że uda jej się rozpoznać, co ma przed sobą.
Stworzenie postąpiło jeden krok w przód.
Pielęgniarka rzuciła się do ucieczki.
Całe jej wykształcenie, cała inteligencja mówiły, że powinna zostać, ale tego nie zrobiła. Nie mogła. Za bardzo się przestraszyła. Szarpnęła drzwi i wbiegła do holu.
Nie obejrzała się, póki nie była w połowie pustego holu i miała już skręcić na Oddział Doraźny. Tam podbiegła prosto do drugiej pielęgniarki, Carol Peeler.
– Dobrze się czujesz? – spytała Peeler, widząc, jak roztrzęsiona jest jej koleżanka.
– Tak – zdołała wydusić w odpowiedzi.
Myślała o tym, żeby powiedzieć Peeler o dziwnie brzmiących krokach i osobliwym kształcie we mgle, ale zdecydowała, że jeśli wyjawi, jak bardzo się przestraszyła, ucierpi na tym jej reputacja. Pielęgniarki szczycą się swoją praktyczną naturą. A praktyczna natura wykluczała widzenie straszydeł we mgle.
– Na pewno? – upewniła się Peeler.
– Tak – potwierdziła tamta, zmuszając się do śmiechu. – Lepiej już wrócę do pracy.
Szybko odeszła, ciesząc się, że umknęła badawczemu spojrzeniu Peeler. Zatrzymała się w łazience, gdzie spryskała twarz wodą. Próbowała wypłukać zapach dymu z ust i długimi, wprawnymi palcami odgarnęła rude włosy z powrotem na miejsce.
Kiedy wróciła na izbę przyjęć, odkryła, że do paranoicznego ćpuna dołączył wielki mężczyzna z rozkwaszonym, najpewniej podczas knajpianej bójki, nosem.
Pomijając stworzenie, które dostrzegła we mgle, dla pielęgniarki był to bardzo typowy weekendowy wieczór. Natychmiast zabrała się do pracy, próbując zapomnieć o dziwnym kształcie oraz dźwiękach we mgle i mroku.
DŁUGA NOC
Dwie godziny później na SOR-ze znowu zrobił się ruch, głównie ze względu na kolizję vana, który wpadł do rowu.
To był jeden z tych wypadków, które nawet najbardziej cynicznych ludzi potrafią przekonać, że w rozległym wszechświecie działa jakaś boska opatrzność. W wypadku, podczas którego furgonetka dwukrotnie się przewróciła, dach pojazdu został wgnieciony do samych zagłówków. Niewiarygodne, że chociaż co najmniej jeden lub dwóch pasażerów powinno było zginąć, nikt nie odniósł obrażeń poważniejszych niż skręcony nadgarstek, jakkolwiek pasażerowie byli mocno wstrząśnięci – i wszyscy nadal dość pijani.
Pielęgniarka pracowała z dwoma pasażerami, zakładając bandaże na zadrapania i stłuczenia oraz dostarczając im filiżanki parującej, czarnej kawy.
Dwóch surowych policjantów czekało w holu, żeby porozmawiać z kierowcą, który oczywiście miał zostać oskarżony o prowadzenie pojazdu pod wpływem alkoholu.
Słysząc hałas w odległym końcu oddziału ratunkowego, pielęgniarka szybko ruszyła do drzwi, aby zobaczyć, co się dzieje. Otworzyła je i spojrzała na mężczyznę, którego wygląd i zachowanie natychmiast ją zszokowały i przestraszyły. Wiedziała, że jest to stworzenie, które widziała we mgle.
W świetle oddziału ratunkowego wyglądał jak człowiek, ale sprawiał też wrażenie poważnie niezrównoważonego.
– Pomożecie mi? – zapytał.
– Oczywiście – odparła chłodniej, niż zamierzała. – Po to tu jesteśmy.
– Muszę pani powiedzieć, co się ze mną dzieje.
– No to proszę wejść i usiąść. Zaraz porozmawiamy.
Mężczyzna gwałtownie pokręcił głową.
– Nie. Zanim tu wejdę, chcę powiedzieć pani… prawdę.
– Och – westchnęła pielęgniarka. – Prawdę, czyli…?
Pierwszą reakcją pielęgniarki był śmiech, ale nagle zdała sobie sprawę, co ją zastanawiało w wyglądzie tego mężczyzny.
Choć zasadniczo wyglądał dość normalnie – mniej więcej sto siedemdziesiąt centymetrów wzrostu i prawdopodobnie jakieś osiemdziesiąt kilogramów wagi – był pochylony w ramionach i ręce trzymał zwinięte, jakby zamiast paznokci miał pazury.
A wtedy, gdy tam stała i słuchała z niedowierzaniem, z piersi mężczyzny wyrwał się głęboki, wibrujący warkot.
Niemożliwy do pomylenia z niczym innym. To było warczenie wilka.
Facet ściągnął wargi, obnażając zęby. Jego oczy były oszalałe. Zanim się zorientowała, co się dzieje, uderzył ją jedną ze swoich szponiastych dłoni. Pchnął ją tak gwałtownie, że wylądowała na ścianie, a tyłem głowy huknęła o nią tak mocno, że straciła przytomność.
Na jej nieszczęście policjanci poszli korytarzem, aby przesłuchać kierowcę furgonetki, i w holu zostało tylko dwóch pacjentów. Okazali się rycerskimi ludźmi: natychmiast zerwali się ze swoich miejsc i rzucili pielęgniarce na ratunek.
W każdym razie próbowali. Człowieka-wilka nie było łatwo poskromić.
Bez względu na to, ile razy go uderzyli, a nawet kopnęli, nie zdołali go powalić. Za to on ruszył na nich ze swoimi potężnymi, przypominającymi pazury rękami. Jednego trafił prosto w szczękę. Mężczyzna natychmiast runął na podłogę.
Wychodzący właśnie zza rogu sanitariusz zobaczył trwającą osobliwą bijatykę i usłyszał dziwne, mrożące krew w żyłach wycie, wydawane przez krzepkiego, muskularnego mężczyznę, który w jakiś niejasny sposób przypominał ludzkiego wilka. Sanitariusz pobiegł korytarzem i powiedział lekarzowi, co się dzieje. Medyk, który często musiał ujarzmiać pijaków na oddziale ratunkowym, wziął strzykawkę, nabrał do niej trzy centymetry torazyny i ruszył za sanitariuszem.
Do tej chwili mężczyzna pozbawił przytomności obu pacjentów i zaczął rzucać meblami.
Sanitariusz przełknął ślinę, wiedząc, że będzie musiał odwrócić jego uwagę, aby lekarz mógł się podkraść i wbić w niego igłę. To było jak podanie się w charakterze przekąski dla lwa, który nie jadł od kilku miesięcy.
Sanitariusz skulił się przed człowiekiem-wilkiem, krzyknął, żeby się uspokoił i czekał na nieuniknioną reakcję. Tamten go złapał, podniósł kilka centymetrów nad podłogę, a następnie cisnął nim o ścianę.
Poszkodowany właśnie próbował uchylić się przed ciosem, kiedy lekarz w końcu wbił igłę w prawy pośladek mężczyzny i natychmiast wstrzyknął płyn. Ukąszenie igły tak rozwścieczyło napastnika, że zapomniał o sanitariuszu i odwrócił się, by skonfrontować się z lekarzem.
Doktor nigdy czegoś takiego nie widział. Przemiana człowieka w wilka była całkowita. Wszystko w tym osobniku wskazywało na idealne połączenie dwóch gatunków. A potem, na szczęście, torazyna zaczęła działać i wilkołak powoli osunął się na podłogę.
Wciąż warczał i próbował zadawać ciosy, ale tracił siły.
Wreszcie się poddał.
Sanitariusz pomógł pielęgniarce wstać i oboje dołączyli do medyka, który gapił się na to osobliwe stworzenie leżące teraz na podłodze.
– W życiu czegoś takiego nie widziałem – wymamrotał. – Co to jest, do diabła?
Wkrótce do lekarza dołączy reszta świata, zadając to samo pytanie, odnoszące się do niejakiego pana Billa Ramseya, człowieka, którego prasa nazwie „Wilkołakiem”.
–––––––––––––––––––––––––––––––––––
Zastanówmy się nad wilkołakiem.
Różni się od wszelkich innych nadprzyrodzonych lub nadnaturalnych istot legendarnych i mitycznych, od każdego potwora zrodzonego w wyobraźni pisarzy i filmowców. Nie jest stworzeniem zbudowanym z ludzkich części i ożywionym w laboratorium szaleńca. Nie jest nieumarłym – zombie wskrzeszonym magią kapłana voodoo; ani mumią egipskiego króla, podtrzymywanego przy życiu przez wieki czarami i liśćmi tanna; nie jest też wampirem, który musi pić krew, aby utrzymać swoje nienaturalne życie, który w dowolnym momencie może zmienić się w nietoperza i który musi spać w ciągu dnia, ponieważ wystawienie na działanie promieni słonecznych sprawi, że umrze. Nie ma złych mocy wiedźmy, czarnoksiężnika ani żadnego z demonów Szatana. Nie jest czymś, co lata, pełza czy pływa; nie jest to gryzoń ani owad zmutowany do potwornych i śmiercionośnych rozmiarów.
To zwykły człowiek, mężczyzna, kobieta, śmiertelna istota ludzka.
Na której ciąży klątwa.
Bill Pronzini, Wilkołak
–––––––––––––––––––––––––––––––––––
POZNAJCIE ICH
William David Ramsey urodził się w czasie, gdy świat oszalał.
Ludzie nie zwrócili większej uwagi na jego narodziny 11 listopada 1943 roku, gdyż z pewnością z ponurą uwagą obserwowali wówczas niejakiego Adolfa Hitlera i jego plan podboju świata.
Najwcześniejsze wspomnienia Ramseya obejmowały wojnę i jej następstwa, zwłaszcza zniszczenia zadawane Londynowi przez niemieckie bombowce.
Bill urodził się i dorastał w Southend-on-Sea, jednym z tych rozkosznych, nadmorskich miasteczek spotykanych w Anglii.
Przez kilka dziesięcioleci miasteczko czerpało sowite zyski z pieniędzy przywożonych przez turystów. Każdego lata Southend-on-Sea stawało się miejscowością tego rodzaju, jaki rozsławił Graham Greene w Brighton Rock –połączeniem kurortu i karnawału.
Co kilka godzin brudne pociągi parowe wyrzucały podnieconych, hałaśliwych pasażerów z Londynu i jego przedmieść. Było to miejsce, do którego skromni ludzie przyjeżdżali na krótkie wakacje, kręcąc się po salonach gier i stoiskach z hot dogami oraz spędzając czas w pubach, gdzie klienci często śpiewali razem.
W ciągu dnia w powietrzu niosły się okrzyki dzieci i młodych zakochanych, jeżdżących kolejką górską, kręcących się po lunaparku i gapiących na brodatą damę lub zaglądających na jakiś pokaz osobliwości. Jedną z najpopularniejszych atrakcji były zjeżdżalnie wodne.
W nocy tempo nieco zwalniało. Można było zobaczyć fajerwerki eksplodujące na łagodnym nocnym niebie, a ludzie w średnim wieku jedli kolację w licznych restauracjach, serwujących dobre jedzenie w rozsądnych cenach.
Zarówno młodzi, jak i starzy spacerowali po plaży; piana na falochronach jarzyła się bielą w srebrnym świetle księżyca; rozchodził się odległy dźwięk solo na trąbce z sali koncertowej, samotny w nocnym powietrzu.
MŁODY BILL RAMSEY
W młodym Billu Ramseyu nie było niczego szczególnego.
Lubił sport, dziewczyny, filmy i spacery po mieście, które szykowało się na przyjęcie turystów. Bill chętnie sobie wyobrażał, że on też jest tu gościem, ze sporą garścią drobnych brzęczących w kieszeni i perspektywą spotkania jakiejś słodkiej, ślicznej dziewczyny, które zawsze podążały za swoimi wystrojonymi, porządnymi matkami.
Od najmłodszych lat Bill podejmował różne prace. Brytyjska tradycja klasy robotniczej jest dość prosta: od momentu, gdy jesteś w stanie podnieść młotek, obsługiwać łopatę lub ciągnąć pojemnik na śmieci, pracujesz.
Bill zatem pracował i to też była dobra rzecz, ponieważ w gimnazjum przy Hamstel Road był uczniem raczej nijakim, podobnie później, kiedy uczęszczał do szkoły średniej dla chłopców w Southchurch Hall. Był jednak wyjątkowo dobry z angielskiego i francuskiego. Kochał oba języki i uwielbiał opowieści.
W żadnym razie nie był głupi – kilku jego nauczycieli zauważyło, że Bill w istocie wykazywał wielką intelektualną ciekawość – nigdy jednak nie uczył się systematycznie. Zawsze był jakiś mecz piłki nożnej – Bill stał na bramce – albo dziewczyna, do której się zalecał, albo film do obejrzenia.
Bill kochał zwłaszcza filmy.
Sobotnie poranki, gdy wraz z dziesiątkami innych dzieci z klasy robotniczej siedział w uświęconej ciemności, były wielkim, świętym rytuałem. W tamtych czasach większość chłopców w jego wieku lubiła amerykańskie westerny. Dla Anglika Dziki Zachód był praktycznie innym światem – szerokimi, otwartymi przestrzeniami, krzyczącymi dziko Indianami i kultowymi bohaterami, takimi jak John Wayne i Randolph Scott.
Filmy były dla Billa wielką ucieczką. Uwielbiał siedzieć ze swoim popcornem i przenosić się do innych krajów i czasów. Bez względu na to, jak źle mogło się od czasu do czasu toczyć prawdziwe życie, filmy zawsze były przyjaciółmi.
W końcu biznes turystyczny, którym Southend-on-Sea cieszył się przez tyle dziesięcioleci, prawie zaniknął. Anglikom generalnie wiodło się lepiej, a zagraniczne wakacje stały się modniejsze i tańsze.
Bez względu na powody, Southend-on-Sea nie mogło już liczyć na dochody z turystyki. W rezultacie to małe miasto przeszło ciężki okres, zanim ponownie znalazło swoją niszę. Wielu Południowców zaczęło podejmować pracę w Londynie, sześćdziesiąt pięć kilometrów w dół autostrady.
Charakter miasta uległ zmianie. Tu i tam sklepy zaczęły się zamykać. W wesołym miasteczku panowała cisza, nawet w letnie noce. A Southend-on-Sea nie było już naturalnym miejscem zabaw dla mieszkańców. Teraz był nim Londyn.
Na szczęście w Southend-on-Sea ostatecznie znalazły się dwa ważne biura rządowe, a nieco później stanęła tam również siedziba dużej firmy obsługującej karty kredytowe – i tak gospodarka wróciła przynajmniej do pozorów dawnej formy.
Na początku lat sześćdziesiątych grupa amerykańskich intelektualistów, pozbawionych praw wyborczych, uczestniczyła w ruchu literackim, który stał się znany jako Pokolenie Bitników. Cechami tego ruchu były poezja, marihuana i wolna miłość – tak to w każdym razie widziała „odpowiedzialna” prasa amerykańska.
W Anglii zaistniał podobny ruch, ale tam jego zwolennicy znani byli jako Młodzi Gniewni, a sama idea, w przeciwieństwie do jej amerykańskiego odpowiednika, obejmowała przede wszystkim ruch robotniczy. Z soboty na niedzielę, poetycka, ale ponura powieść o młodym brytyjskim robotniku stała się osią dla Młodych Gniewnych. W rezultacie był to dobry czas na to, by w Londynie i okolicach być „robolem”: po raz pierwszy w historii Wielkiej Brytanii młodzi robotnicy mieli w sobie romantyczną mistykę.
Bill Ramsey, który właśnie skończył dwadzieścia lat, doskonale zdawał sobie sprawę ze zmiany społecznej. Po tym, jak w 1958 roku zrezygnował z nauki w szkole średniej, dwa lata przed jej ukończeniem, pracował ciężko w branży budowlanej, zanim odkrył, ku swej wielkiej uldze i zyskom, że ma prawdziwy talent do stolarki. Jego dochody poprawiły się, podobnie jak samoocena.
Nieżonaty Bill szukał „dobrego życia”, jakim żyło się w ówczesnym Londynie. Zespoły takie jak The Beatles czy The Rolling Stones miały stać się wielką sensacją, a piękne egzotyczne „ptaki”, jak Twiggy – miały zrewolucjonizować branżę modową. To był niezły czas dla zdrowego, szczęśliwego młodzieńca z pieniędzmi w kieszeni i chęcią do zabawy, i Bill skorzystał z możliwości. Wiele razy kładł się do łóżka po północy, ale do pracy wstawał z kurami.
W 1965 roku Bill ożenił się z Abby. Dość szybko na świecie pojawiła się trójka ich dzieci – Ann, Gail i Ted. Czasy hulanek Bill miał za sobą.
Zasiedział się w życiu tego rodzaju, które pokolenia robotników uważały za satysfakcjonujące, nawet jeśli nieco nudne. Nauczył się zmieniać pieluchy. Nauczył się, jak zastąpić żonę, kiedy ciężar trójki potomstwa okazywał się po prostu zbyt duży i rozpaczliwie potrzebowała przerwy. Nauczył się kochać dzieci, korzystając z zasobów cierpliwości i wyrozumiałości, z których obecności wcześniej nie zdawał sobie sprawy.
Gdzieś w tym wszystkim zaczął się sen.
Bill Ramsey zawsze był trochę nieśmiały i wobec większości ludzi czuł się niepewnie. Jako jedno z ośmiorga dzieci, urodzonych w stosunkowo biednej rodzinie, nigdy nie czuł się szczególnie kochany. W istocie często czuł się samotny. Nawet gdy starsza siostra została adoptowana przez inną rodzinę, sytuacja finansowa Ramseyów nie bardzo się poprawiła.
Bill oczywiście ukrywał swój brak pewności siebie pod pozornie swobodnym uśmiechem i ogólnie dobrodusznym zachowaniem. Ale w środku zawsze się zastanawiał, czy faktycznie był tym miłym, normalnym mężczyzną, na jakiego wyglądał. Miał w sobie tyle niepewności, że czuł się prawie tak, jakby nosił w sobie jakąś straszną tajemnicę.
A ten sen był prosty.
W słoneczny, wiosenny poranek jego żona stała przy kuchennym zlewie, zmywając naczynia po śniadaniu. Podszedł do niej od tyłu i głośno zawołał jej imię. Odwróciła się do niego. Uśmiechała się. Ale jej uśmiech natychmiast zniknął i zaczęła krzyczeć, zakrywając oczy i wrzeszcząc tak głośno, że był zmuszony uciekać z kuchni.
Stał się jakimś potworem. Dlatego krzyczała. Nie mogło być innego wytłumaczenia. W połowie lat sześćdziesiątych ten sen powtórzył się wiele razy. Zachował to dla siebie, przestraszony i zawstydzony. Zawsze zadawał sobie to samo pytanie: co zobaczyła żona na jego twarzy, kiedy się odwróciła? Co mogłoby być tak ohydne, że krzyczałaby w ten sposób i zmusiła go, by odszedł?
Latem 1967 roku sen przestał się pojawiać. Bill Ramsey już nie zrywał się spocony i wyczerpany miotaniem się na łóżku. Nie budził się już, dotykając twarzy, aby zobaczyć, co jest z nią nie tak.
Życie wróciło do normy. Dzieci były coraz starsze, Ramseyom udało się odłożyć trochę pieniędzy, a Bill i Abby nigdy nie byli w sobie bardziej zakochani.
Bill nie myślał więcej o tym śnie, aż półtora roku później rozpętała się straszna śnieżyca.
Obudził się w łóżku. Było ciemno. Obok niego spokojnie spała Abby.
Na początku był zdezorientowany. Zastanawiał się, co go obudziło. Rozważał nawet możliwość, że śni. A potem usłyszał jakieś zwierzę warczące w ciemności. Jakaś bestia przycupnęła w mroku pokoju, gotowa do ataku.
Mój Boże, jak to możliwe?
Znowu rozległo się to warczenie.
Bill zamarł. Nie był w stanie się poruszyć. Czuł się jak ohydny tchórz. Powinien być na nogach, broniąc swojej rodziny. Tymczasem…
Znowu ten warkot. Jednak tym razem Bill Ramsey uświadomił sobie, skąd dochodził ten dźwięk.
Z niego. Z jego własnej klatki piersiowej.
Pomyślał teraz o swoim dawnym koszmarze, o tym, jak jego żona odwraca się i staje z nim twarzą w twarz… i zaczyna krzyczeć. A potem pomyślał o zwierzęcym dudnieniu w piersi i gardle. Czy to właśnie przeraziło Abby w jego śnie?
Czy Bill zmienił się w jakiegoś potwora?
Trzy miesiące później w telewizji miała być powtórka Wilkołaka z Lonem Chaneyem.
– Będziesz chciał to obejrzeć, skarbie? – zapytała Abby przy kolacji. – Wiem, jak lubisz ten film.
Bill cisnął serwetkę i odsunął się od stołu.
– Nie przyszło ci nigdy do głowy, że mam dość Wilkołaka? – odparł, wychodząc z kuchni.
Abby siedziała ze łzami w oczach, zastanawiając się, co takiego powiedziała, że jej mąż tak bardzo się zdenerwował. Bill, dąsając się w salonie, również się zastanawiał, co go tak rozzłościło. Abby po prostu była miła. Kochała go, troszczyła się o niego.
To dlaczego tak się wkurzył, gdy wspomniała o Wilkołaku?
Poszedł na spacer, próbując się uspokoić, zły na siebie, że tak źle ją potraktował. I gdy tak szedł, rozmyślał o pewnym letnim dniu, kiedy bawił się na podwórku swojego domu… i kiedy przydarzyło mu się coś strasznego.
Coś, o czym nauczył się nie pamiętać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej