Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NAJBARDZIEJ PRZERAŻAJĄCA SPRAWA EDA I LORRAINE WARRENÓW!
Wkrótce po przeprowadzce do nowego domu w Connecticut, Snedekerowie zaczynają doświadczać ataków ze strony bluźnierczej siły, a wszelkie próby wypędzenia jej nie przynoszą rezultatów. Jedyną szansę upatrują w światowej sławy demonologach – Edzie i Lorraine Warrenach, którzy postanawiają pomóc. Jednak nawet oni mają problem z pozbyciem się upiornej obecności. Przy okazji otwarcie przyznają, że nigdy wcześniej nie zetknęli się ze sprawą tak przerażającego nawiedzenia…
Udręczona rodzina nie miała pojęcia, że jej nowy dom był niegdyś zakładem pogrzebowym i że koszmar z niewytłumaczalnymi zjawiskami dopiero się zaczyna. To, co z początku rysowało się jako działanie poltergeista, szybko okazało się prawdziwą wojną z najmroczniejszymi siłami zła. Wojną, na przegranie której Snedekerowie nie mogli sobie pozwolić.
Na podstawie niniejszej sprawy nawiedzonego domu nakręcono film pt. The Haunting in Connecticut (polski tytuł: Udręczeni).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 339
PODZIĘKOWANIA
Gdy pisałem tę książkę, wielu ludzi pomogło mi swoimi talentami edytorskimi oraz udzieliło mi wsparcia moralnego, i w tym miejscu chciałbym im podziękować:
Mojej agentce i przyjaciółce, Lori Perkins; mojej cudownej redaktorce, Emily Bestler i jej asystentom, Tomowi Fifferowi i Amelii Sheldon, którzy przez cały czas cierpliwie służyli mi pomocą; moim przyjaciołom, Scottowi Sandinowi, Paulowi Meredithowi i Stephanie Terrazas; moim rodzicom, Rayowi i Pat Garton; Joemu Citro i Jerremu Sawyerowi, dwóm świetnym pisarzom mówiącym prawdę; Deanowi R. Koontzowi, który zawsze służył dobrą radą; wielebnej Cheri Scotch, Arcykapłance Świątyni Diany, której zdrowy rozsądek – oraz poczucie humoru – zawsze były wielką pomocą; oraz, oczywiście, Dawn, bez której ta książka by nie powstała.
– Ray Garton
WSTĘP
DEMONICZNE OPĘTANIE
Badanie opętań demonicznych nigdy nie było, ani nie jest, i najprawdopodobniej nigdy nie będzie, nauką.
Niemniej jednak są ludzie, którzy takim badaniom poświęcili życie, którzy próbują określić punkt, w którym rozpoczyna się opętanie, tak, by można było go uniknąć.
Opętania datują się od czasów Chrystusa, który zgodnie z Nowym Testamentem wypędził demony z wielu ludzi. Dziś jest ono co najwyżej tematem horrorów. Jednak wiele kościołów i sekt chrześcijańskich, w większości katolickich, nadal praktykuje rytuał egzorcyzmu.
Istnieją dwie odmiany opętania: opętanie człowieka i opętanie miejsca, na przykład domu albo innego budynku. Jednakże wiele Kościołów katolickich uważa, że oba przebiegają w zasadniczo podobny sposób.
Po pierwsze istnieje punkt, w którym demon (bądź demony) wchodzi w człowieka albo zamieszkany budynek, albo dom. Istnieje wiele różnych teorii wskazujących, co można uznać za pierwsze wejście. W jednym, dobrze dokumentowym przypadku opętania demonicznego demon twierdził, jakoby wybrał swoją ofiarę jeszcze przed jej narodzeniem. Niektórzy wyrażają przekonanie, że nawet przejściowe zainteresowanie okultyzmem może być zaproszeniem do opętania. Inni jednak uważają, że pozostanie to w sferze zagadki, że nie dowiemy się tego, póki nie staniemy przed naszym Stwórcą i nie usłyszymy wyjaśnienia.
Jednak co do jednej rzeczy panuje niemal jednomyślna zgoda: pierwsze wejście następuje wyłącznie wtedy, gdy ofiara, albo mieszkaniec domu, który stał się celem demona, dokona wyboru – nawet podświadomego, nawet subtelnego – by na to pozwolić.
Niech przykładem będą Snedekerowie, którzy nie zrobili niczego, by na swój dom sprowadzić opętanie – zaczęło się ono dużo wcześniej. Lorraine wyczuła swoim wieszczym zmysłem, że w tym domu, gdy był jeszcze domem pogrzebowym, wydarzyło się coś strasznego. Ktoś wykorzystywał zwłoki dla własnej, chorej przyjemności, i to właśnie te akty nekrofilii otworzyły wrota opętaniu; to właśnie ta osoba dokonała wyboru – oddając się tak perwersyjnym czynnościom – by dać siłom zła dostęp do tego domu, na długo przed tym, nim wprowadzili się tam Snedekerowie.
Gdy dojdzie już do wkroczenia, dążący do opętania byt stopniowo zaczyna łamać swojego gospodarza albo mieszkańców budynku, do którego wszedł. Zwykle osiąga to poprzez strach. Byt walczący o opętanie nie tylko karmi się strachem, ale wie, że strach osłabia jego ofiarę, dzięki czemu łatwiej będzie przejąć nad nią kontrolę, co przybliży demona do całkowitego opętania.
W przypadku sprawy Snedekerów moce zasiedlające ich dom walczyły o uzyskanie dostępu do samych Snedekerów, wykorzystując strach, aby ich osłabić, próbując zwrócić ich przeciwko sobie, przez cały czas czekając na trzecie stadium opętania: ofiara, osłabiona i podatna, zagubiona i przerażona, prędzej czy później osiągnie punkt krytyczny i dobrowolnie podda się mocom ciemności.
Nie można przeprowadzić oficjalnego egzorcyzmu bez starannego śledztwa, które ma określić, czy zgłaszana aktywność demoniczna faktycznie ma miejsce, czy też nie. Zdarza się, że osoba z problemami psychicznymi, albo uzależniona od jakiejś substancji, czy nawet cała rodzina cierpiąca w wyniku kryzysu domowego najzwyklejsze, drobne zbiegi okoliczności potrafi przemienić w ciąg przerażających wydarzeń prowadzących do wniosku, że dom został opętany przez demona. Z historii wiadomo, że za opętanie brano choroby psychiczne – takie, jak choćby schizofrenię, syndrom Tourette’a, pląsawicę Huntingtona, chorobę Parkinsona, a nawet dysleksję. I mimo że przez lata medycyna bardzo się rozwinęła, ksiądz, zanim w ogóle weźmie pod uwagę egzorcyzm, musi wykluczyć prawdopodobieństwo którejś z tych chorób.
Kapłan z wykształceniem medycznym albo psychiatrycznym – czasami jednym i drugim – rozpoczyna śledztwo od wyeliminowania innych możliwości; potem, jeśli to konieczne, zaczyna sprawdzać możliwość, że w dany przypadek zaangażowana jest istota demoniczna. Gdy uda się udowodnić działania demoniczne, kapłan zwraca się do Kościoła. Sprawa zostaje zbadana ponownie i, jeśli nie pojawią się inne przesłanki, zapada decyzja o konieczności odprawienia egzorcyzmu.
Zgodnie ze słowami osób, które byłby świadkami tego rytuału, nie ma dwóch identycznych egzorcyzmów, jakkolwiek wszystkie mają dwie wspólne kwestie. Pierwszą jest coś, czego osoby zaangażowane nie są w stanie zapomnieć, czy chodzi o egzorcyzmowanie osoby czy budynku: nazywamy to obecnością.
To coś niewidzialnego, subtelnego, a jednak tak głęboko odczuwanego przez wszystkich zainteresowanych, że wydaje się niemal namacalne. Jest to obecność pozbawiona płci – ani męska, ani żeńska… ani ludzka, ani zwierzęca… nie jest to pojedyncza istota, ale też nie jest ich wiele… ale jest wyraźna, a w miarę trwania egzorcyzmu z reguły staje się silniejsza. Gdy przemówi – o ile to zrobi – czasami mówi o sobie „ja”, a czasami „my”. Przemieszcza się wokół zgromadzonych jak lodowaty powiew, jak smuga powietrza z otchłani najgłębszej jaskini na ziemi, aż egzorcyzm się zakończy… aż byt, który opętał człowieka bądź miejsce zostanie wygnany w imię Boże.
Drugą rzeczą wspólną dla wszystkich egzorcyzmów jest niebezpieczeństwo.
Tym, którzy uczestniczą w tym rytuale, przez cały czas grozi niebezpieczeństwo, i muszą być oni przygotowani na to, że usłyszą najbardziej plugawe obelgi i zobaczą najbardziej przerażające rzeczy, jakie można sobie wyobrazić. Ich wiara w obliczu koszmarnego, nadprzyrodzonego gwałtu musi pozostać niewzruszona jak skała. Demony nie poddają się bez ciężkiej walki, a ich główną bronią jest, jak zawsze, strach. Żywią się nim i zrobią co w ich mocy, aby wzbudzić go w tych, którzy próbują je wyrzucić.
Nie wszystkie takie próby kończą się powodzeniem.
Demony czekają na zaproszenie do wejścia, ale nie zawsze chcą się wynieść, gdy się im każe…
JEDEN
PRZEPROWADZKA
– Mamo, musimy się wynieść z tego domu. Tutaj jest coś złego.
Carmen Snedeker z dłońmi i ramionami pokrytymi pianą stała przy zlewie kuchennym i myła naczynia. Na podłodze leżała sterta pogniecionych gazet i pustych kartonów, w których bawił się Willy, fretka Snedekerów. Naczynia, jeszcze przed chwilą poowijane w gazety i zapakowane w pudła, piętrzyły się na blacie po prawej stronie Carmen, poszarzałe od tuszu drukarskiego i zakurzone po podróży.
Od nagich ścian odbijał się śmiech pozostałych dzieci, które biegały po pokojach, zapoznając się ze swoim nowym domem.
Słyszała uderzenia i szuranie, gdy Al i jego brat wnosili do środka ciężkie meble.
Stephen, jej czternastoletni syn, kręcił się za jej plecami po kuchni, milczący i niespokojny, czubkami tenisówek szturchając pudła i papiery, jakby miał coś do powiedzenia, ale nie mógł się zebrać, by to uczynić.
– Skąd ten pomysł, Stephen? – spytała Carmen, gdy opłukała talerz.
– Mamo, tutaj jest coś złego – powtórzył – i musimy wynieść się z tego domu.
Carmen odłożyła talerz na suszarkę po lewej i ze zmarszczonymi brwiami, bardzo powoli, odwróciła się do Stephena.
– Wynieść się? Skarbie, dopiero co się wprowadziliśmy.
– Wiem, ale teraz musimy się wyprowadzić.
– Ale dokąd mielibyśmy jechać?
– Z powrotem do Nowego Jorku, do naszego mieszkania. Mamo, musimy. Tutaj jest coś… – zamilkł na moment i zmrużył oczy, jakby szukał odpowiedniego słowa. – Coś nie w porządku. Z tym domem jest coś nie w porządku.
Carmen jeszcze bardziej zmarszczyła brwi. Wytarła ręce. Odwróciła się, oparła o blat i założyła ramiona na piersi, przypatrując się swojemu synowi.
Był taki wymizerowany, taki blady, z ciemnymi podkówkami pod oczami. Starała się do tego przyzwyczaić – i oczywiście zachowywała się tak, jakby tego nie zauważała – ale za każdym razem, gdy na niego patrzyła, fizyczne zmiany, jakie w nim zachodziły, sprawiały, że ściskało jej się serce. Zupełnie jakby leczenie kobaltem, któremu był poddany, odebrało mu połowę siebie, wyssało tak, że stał się kruchą, porcelanową lalką, która ledwie przypominała jej syna. Taka terapia powodowała duży stres i to właśnie jemu Carmen przypisała słowa syna o tym domu. To musiało być to. Z całą pewnością nie mógł znać prawdy o tym budynku. O jego przeszłości wiedziała tylko Carmen i jej mąż.
– Stephen, a co jest nie w porządku z tym domem? – spytała cicho.
Jego gładkie czoło się pomarszczyło i na chwilę odwrócił wzrok, a potem wzruszył jednym ramieniem.
– Nie wiem – odpowiedział niemal szeptem. – Po prostu… coś złego. Coś… – gwałtownie potrząsnął głową, jednocześnie sfrustrowany i wzburzony. – Trudno to wytłumaczyć. Ale coś niedobrego. Złego. A jeśli tu zostaniemy… z nami też stanie się coś złego. Coś naprawdę złego.
– Skarbie, domy nie są złe. Źli bywają tylko ludzie. Zło mieszka w ich sercach, w tym, co czasem robią i mówią. Ale ten dom… to po prostu stary dom. Gdyby potrafił mówić, pewnie opowiedziałby nam wspaniałe historie, może nawet rzeczywiście jakieś straszne. Ale nie jest zły. Po prostu jest dla ciebie nowy – dodała z łagodnym uśmiechem. – Za jakiś czas się do niego przyzwyczaisz, poczujesz w nim lepiej. Widziałeś swój pokój na dole?
Stephen opuścił głowę i spojrzał w podłogę, lekko kiwając głową na znak potwierdzenia. Coś powiedział, ale tak cicho, że nie zrozumiała.
Carmen wsunęła palec pod jego podbródek i uniosła mu głowę.
– Co mówiłeś?
– To właśnie ten pokój jest taki okropny. Mamo, tam jest coś złego. Nie chcę tam spać. To po prostu wydaje się… być nie na miejscu.
Carmen starała się niczego po sobie nie pokazać. Ponownie napomniała się, że Stephen nic nie wiedział o tym domu, że nic nie wiedział o tym, co się tutaj działo. Wzięła głęboki wdech i część napięcia z jej klatki piersiowej uleciała.
– Ale to twój pokój – powiedziała. – Zawsze chciałeś mieć własny pokój.
Pokręcił głową.
– Sam nie będę tam spał.
– Ale Michael jeszcze przez kilka tygodni nie wróci z Alabamy. Gdzie będziesz spał do tego czasu?
Wzruszył ramionami i pochylił się, żeby pogłaskać Willego.
– Na kanapie. Albo może na podłodze w salonie, nie wiem. Ale… – ponownie zaczął potrząsać głową, ruszając do wyjścia z kuchni, przechodząc nad pustymi kartonami – …na dole sam spać nie będę.
Carmen wciąż stała oparta o zlew, ze skrzyżowanymi ramionami i ścierką w dłoni. Patrzyła na syna, jak ten się oddala, a potem, gdy zniknął jej z oczu, nasłuchiwała kroków na drewnianej podłodze, aż do jej uszu przestał dobiegać jakikolwiek odgłos jego obecności.
Odwróciła się do zlewu, wzięła ze sterty kolejny talerz i cicho westchnęła.
Snedekerowie w krótkim czasie przebyli bardzo długą i zdradliwą drogę. Ich podróż rozpoczęła się w kwietniu 1986 roku.
Al i Carmen poznali się w 1977 roku w Plainville, Connecticut, w kręgielni, gdzie Carmen była kelnerką. Al dobrze się prezentował, miał starannie przystrzyżone wąsy i krótkie, ciemnobrązowe włosy. Na bosaka miał nieco ponad sześć stóp wzrostu i mocną, muskularną budowę ciała będącą efektem lat ciężkiej pracy. Carmen dla odmiany była drobna, z szerokim, olśniewającym uśmiechem i gęstymi, falującymi blond włosami. Natychmiast wpadli sobie w oko, ale Carmen nie spieszyła się z dużymi zmianami w swoim życiu.
Była środkowym z pięciorga dzieci sierżanta sztabowego sił powietrznych. Urodziła się Bazie Sił Powietrznych w Biloxi, Mississippi, a sześć lat później, wraz z dwiema starszymi siostrami i dwoma młodszymi braćmi, przeniosła się do innego miasta. I kolejnego, i kolejnego… Wciąż się przeprowadzali, za każdym razem, gdy ich ojciec dostawał nowy przydział, aż został uznany za niepełnosprawnego, a następnie zwolniony ze służby. Wtedy przeprowadzili się do Decatur w Alabamie, rodzinnej miejscowości rodziców Carmen. Jednak te lata ciągłego zrywania więzi, braku zakorzenienia, wiecznych przeprowadzek do nowych i nieznanych miejsc – nawet jeśli była wtedy bardzo mała – w jakiś sposób w niej zostały i sprawiały, że podejrzliwie podchodziła do wszelkich życiowych zmian, nawet tych naturalnych.
Później, gdy była już dorosła, Carmen zdecydowała się ponownie na drastyczną życiową zmianę: małżeństwo. A wraz z nim przyszły dwie kolejne: jej synowie – Stephen i Michael. To były dobre i szczęśliwe zmiany, takie, które nie zdestabilizowały jej życia, ale je wzbogaciły. Potem nadeszła najgorsza zmiana: rozwód. Carmen znowu znalazła się na obcym terytorium, sama z dwoma synami. Przeprowadzili się do Connecticut, do rodziców Carmen, która, nie mając wykształcenia i żadnego doświadczenia zawodowego, musiała znaleźć pracę i sprawić, by dla jej dzieci życie było jak najbardziej stabilne.
Dla odmiany Al, wraz z dwoma braćmi i trzema siostrami, aż do czasu osiągnięcia dorosłości mieszkał wciąż w tym samym domu na granicy Plainville i New Britain. Jako towarzyszy mając tylko swoje rodzeństwo, Al spędzał z nimi czas, bawiąc się w lasach otaczających dom. Wtedy pokochał biwakowanie.
Al po raz pierwszy ożenił się w 1975 roku, jednak to małżeństwo przetrwało tylko dziewiętnaście miesięcy. Jego życie toczyło się relatywnie gładko – oczywiście pomijając normalne wzloty i upadki, potknięcia i rozczarowania, których wszyscy doświadczają w miarę dorastania – jednak ciężki rozwód go poturbował i Al potrzebował czasu, by zaangażować się w kolejny związek.
Potem poznał Carmen w kręgielni, w której roznosiła koktajle, i wszystko się zmieniło. Pobrali się w 1979 roku i pełni nadziei rozpoczęli nowe życie.
W 1986 mieszkali w Hurleyville, w stanie Nowy Jork, w górach Catskills. Latem nowojorczycy przyjeżdżali tam na wakacje. Snedekerowie w sumie nie rozumieli po co, bo ci podróżnicy z wielkiego miasta wydawali się w ogóle nie doceniać piękna dzikiej przyrody. Latem wystarczyło wejść do któregokolwiek sklepu w centrum handlowym, żeby usłyszeć urlopowiczów narzekających na dzikie zwierzęta, które nie chciały zejść z drogi ich samochodom. W sezonie wakacyjnym więcej było też martwych zwierząt na poboczach.
Al Snedeker pracował w kamieniołomie, a Carmen sprawowała dzienną opiekę nad czwórką dzieci, dzięki czemu mogła zostać w domu. Byli oddanymi katolikami i co niedziela chodzili do kościoła. Carmen angażowała się w działanie parafii, poświęcając temu zajęciu dużą część swojego wolnego czasu.
W kwietniu tamtego roku Stephen dostał suchego, ostrego kaszlu. Al pierwszy zwrócił na to uwagę i się zaniepokoił. Jednak Carmen widziała już u dzieci taką ilość kombinacji kaszlu, bólu gardła, kataru i zapchanych zatok, że była pewna, że niedługo mu przejdzie.
Ale nie przechodziło.
– Mamo, co to jest? – zapytał któregoś dnia Stephen, podchodząc do Carmen ze zmarszczonymi brwiami. Do szyi z lewej strony przyciskał czubki palców.
Carmen delikatnie odsunęła jego palce i dotknęła tego miejsca. Tuż pod żuchwą syna wyczuła grudkę wielkości kamyka.
Hormony, pomyślała, czując w piersi leciutkie ukłucie niepokoju. I tyle, po prostu zaczynają mu buzować hormony.
Stephen odsunął się, gdy dopadł go kolejny napad tego ochrypłego, ostrego kaszlu. Czy ten kaszel był jakiś gorszy… czy to tylko jej wyobraźnia?
Może to faktycznie tylko hormony, ale…,pomyślała Carmen.
– Myślę, że zapiszę cię do doktora Elliotta – powiedziała, kładąc mu dłonie na ramionach i lekko ściskając.
Doktor Bruce Elliot był ciepłym, uprzejmym i zazwyczaj uśmiechniętym człowiekiem. Nie bało się go żadne z dzieci Snedekerów. Ufały mu, podobnie zresztą jak Al i Carmen. Zatem gdy doktor Elliot stwierdził, że chciałby zostawić Stephena na chwilę w szpitalu, żeby przeprowadzić badania, nikt nie widział powodu, żeby się jakoś szczególnie tym faktem martwić.
Carmen odwiozła syna w kolejny poniedziałek rano. Dziwnie było wieźć go do szpitala, skoro był pogodny jak zwykle i wyglądał na zdrowego. Poza tym kaszlem. Poza tą grudką.
Zarejestrowała go i spędziła z nim poranek na oddziale pediatrycznym, ale musiała wrócić do domu, zanim młodsze dzieci wrócą ze szkoły.
– Skarbie, przykro mi, ale muszę już iść – powiedziała, stojąc przy jego łóżku.
Stephen trzymał w ręce pilota od łóżka i bawił się, podnosząc i opuszczając oparcie. Spojrzał na nią i uśmiechnął się szeroko. To był tak chłopięcy uśmiech, tak głodny nowych doświadczeń, tak pełen czystego entuzjazmu.
– Spoko, mamo – powiedział. – Nic mi nie będzie.
Wieczorem, po kolacji, Al i Carmen pojechali do szpitala, by odwiedzić syna. Po drodze do jego pokoju natknęli się na doktora Elliotta. Uśmiechnęli się do niego, ale jego odpowiedź była daleka od radosnej. Ramiona miał nieco obwisłe, a krok bardziej powolny i mniej energiczny niż zwykle. Skinął im głową na przywitanie.
– No i co ze Stephenem? – zapytał Al, wciąż z uśmiechem na ustach, który jednak zaczął blednąć.
– Ze Stephenem w porządku – odpowiedział cicho doktor Elliott. – Ale nie jestem pewien, co z wynikami jego badań.
Carmen odetchnęła powoli.
– Co ma pan na myśli?
– Cóż, niestety nie dały nam jednoznacznej odpowiedzi co do stanu zdrowia waszego syna. Uważam więc, że będziemy musieli pójść o krok dalej. Rozmawiałem dziś z doktorem Scordato. Jest chirurgiem, bardzo dobrym chirurgiem.
Al złapał Carmen za rękę i ścisnął ją.
– Zgadza się ze mną, że powinniśmy przeprowadzić biopsję, i jeśli się państwo zgodzą, chciałby to zrobić jutro.
Al i Carmen wymienili mroczne, zmartwione spojrzenia.
– Czyli, hm… – Al miał sucho w gardle. – To oznacza tylko tyle, że wraz z chirurgiem chce pan ustalić sedno problemu Stephena, tak?
Doktor Elliott przytaknął.
– Tak, dokładnie o to nam chodzi – przytaknął pokrzepiająco.
Zgodzili się na biopsję, przez chwilę pogawędzili z doktorem Elliottem, choć głosy mieli nietęgie, a w ustach im zasychało, po czym poszli do pokoju Stephena. Po drodze nie rozmawiali, jedynie trzymali się za ręce.
Chłopak siedział w łóżku, oglądając telewizję i żując końcówkę słomki do picia. Uśmiechnął się na ich widok. Wyglądał na nieco zmęczonego, ale równie zdrowego, jak zwykle.
Więc dlaczego tu jest?,pomyślała Carmen.
– No, młody, jak ci minął dzień w szpitalu? – zapytał Al, klepiąc schowane pod kocem kolano syna.
Stephen wzruszył ramionami.
– Chyba spoko. Poza wampirami. – Wyciągnął ramię i pokazał im plaster w zgięciu łokcia, skąd miał pobieraną krew.
– Przyniesiemy ci trochę czosnku – powiedziała z uśmiechem Carmen. – Będą się trzymać z daleka.
– Nadal nie wiem, co jest ze mną nie tak – odpowiedział, lekko marszcząc brwi. – Czuję się dobrze. Źle się czuję tylko wtedy, gdy mam już dosyć tego leżenia.
– Lekarz też nie jest pewien, co jest nie tak – powiedział powoli Al, przysuwając sobie krzesło do łóżka i siadając. – Dlatego chce jutro przeprowadzić biopsję.
Stephen zrobił wielkie oczy.
– Biopsję? Znaczy, że człowieka się rozcina i wyciąga to, co ma w środku?
Al i Carmen parsknęli śmiechem.
– Nie, nie – uspokoił chłopca Al. – To jest autopsja, i to robią tylko zmarłym. Nie, biopsja jest wtedy, gdy pobierają malutki kawałek jakieś gulki i ją badają.
Chłopak zmarszczył brwi.
– Czy to będzie bolało?
– Niczego nie poczujesz. Tuż przedtem przyjdzie pielęgniarka z wielkim kijem i walnie cię nim w głowę. I wtedy odłączy ci się zasilanie.
Stephen zaczął się śmiać i rzucił słomką w Ala, który, tak jak Carmen, ukrywał troskę za uśmiechem.
Następny dzień, wtorek, był najdłuższym dniem w ich życiu. Czekali pod salą operacyjną, słuchając, jak przez radiowęzeł co chwila wywoływani się lekarze, szurających kroków pielęgniarek biegających po korytarzach, i wdychając ostre od antyseptyków szpitalne powietrze. Czas wlókł się nieznośnie, aż…
Podwójne drzwi sali operacyjnej się otworzyły i wypadł z nich chirurg, doktor Scordato. Spojrzał na Ala i Carmen, ale jakby ich nie widział. Ruszył przed siebie, z rękami w kieszeniach białego fartucha.
Al i Carmen popatrzyli na siebie z zaskoczeniem, a potem równocześnie wstali i ruszyli za lekarzem. Al go wołał, ale nie doczekał się żadnej reakcji. Carmen wysforowała się przed męża, zbliżyła do chirurga i złapała go za ramię. Doktor Scordato odwrócił się, zaskoczony.
– Chcielibyśmy się dowiedzieć, co z naszym synem – powiedziała.
Lekarz zamrugał kilka razy.
– Och, tak, oczywiście. Więc… Po południu skontaktuje się z państwem doktor Elliott. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli to on omówi wyniki. Za kilka godzin mogą państwo zajrzeć do syna, gdy już opuści oddział pooperacyjny.
Potem się odwrócił i ruszył korytarzem, wtapiając się między inne białe fartuchy, uniformy i białe ściany.
Znowu musieli jakoś zabić czas, w którym zdawały się unosić duchy pytań bez odpowiedzi.
– To nie może być nic poważnego – powiedziała cicho Carmen przy lunchu. – Przecież gdyby to było poważne, to by coś powiedział.
– Taa – mruknął Al. – Też tak myślę – westchnął. – Taką mam nadzieję.
Po lunchu Carmen odstawiła Ala do domu, gdzie miał zostać z młodszymi dziećmi, i pojechała do sklepu, żeby kupić Stephenowi jakiś prezent. Gdy wróciła do szpitala, jeszcze spał. Miał zabandażowaną szyję, a nad jego głową znajdowała się kroplówka cienkim wężykiem połączona ze zgięciem jego łokcia. Usiadła przy łóżku, na kolanach trzymając pudełko klocków Lego, które mu kupiła – tych zaawansowanych, znacznie bardziej wymyślnych i skomplikowanych niż klocki dla dzieci – patrzyła na niego, jak śpi, i modliła się cicho, delikatnie przesuwając w dłoniach paciorki różańca.
Dotąd Stephen był w szpitalu tylko raz, przy swoich narodzinach. Jego najgorszą chorobą była grypa, nic więcej. A teraz… to coś, cokolwiek to było. Modląc się, w głowie słyszała własne słowa: To nie może być nic poważnego… nie może być nic poważnego… nic poważnego…
Gdy zaczęło się zmierzchać, Stephen otworzył oczy i uśmiechnął się. Wstała pospiesznie i odłożyła pudełko na krzesło.
– Jak się czujesz, skarbie? – Jego powieki zatrzepotały. – Stephen? Zobacz, co dla ciebie mam.
Odwróciła się i sięgnęła po Lego, ale gdy na niego spojrzała, znowu spał.
Oficjalny głos oznajmił, że skończyły się godziny odwiedzin. Pochyliła się i pocałowała syna w policzek, po czym wyszła, czując w sobie pustkę i zimno, choć wieczór był ciepły.
Podjeżdżając pod dom, Carmen przez wielkie okno frontowe widziała Ala. Siedział w swoim rozkładanym fotelu i oglądał telewizję. Znajomy widok męża, który robił to, co każdego wieczoru o tej porze w jakiś sposób ją uspokoił, sprawił, że poczuła się trochę normalniej i zapragnęła schronić się w cieple i bezpieczeństwie swojej rodziny. Przeszła przez drzwi, odłożyła torebkę i podeszła do Ala, który siedział w fotelu i przez zapuchnięte, czerwone oczy wpatrywał się w telewizor. Jego policzki lśniły od łez. Spojrzał na nią, a ich wargi przycisnęły się do siebie tak mocno, aż pobielały. Potem odsunął się, zamknął oczy i uronił jeszcze kilka łez.
Carmen była tak osłupiała, że po prostu się na niego gapiła. Nagle jej serce i myśli zaczęły się ścigać. Al zawsze był bardzo skrytym człowiekiem, oszczędnym w słowach, odzywał się tylko wtedy, gdy miał do powiedzenia coś konkretnego, a poza chwilami, gdy bardzo się rozgniewał, nie ujawniał swoich emocji tak samo, jak pokerzysta nie ujawnia, jakie ma karty. Coś musiało być z nim bardzo nie w porządku, skoro płakał tak otwarcie. Ale co takiego? Przecież nie mogło chodzić o Stephena, to nie mógł być Stephen, przecież właśnie wróciła ze szpitala, a on miał się dobrze, zupełnie dobrze!
– Al, co się dzieje? – spytała zachrypniętym głosem.
Otworzył usta, żeby jej odpowiedzieć, ale dobył się z nich tylko szloch. Jej mąż pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.
Carmen klęknęła przy nim i położyła mu dłoń na ramieniu. W uszach słyszała dudnienie własnego serca.
– Al, proszę, powiedz mi, o co chodzi.
Telefon zadzwonił głośno, a gdy sięgnęła po słuchawkę, uświadomiła sobie, że pocą się jej dłonie.
– Halo?
– Och, Carmen, cieszę się, że wreszcie jesteś w domu. Nie… nie mogłem cię zła… złapać. – Głos był męski i dorosły, ale nabrzmiały łzami i drżący od emocji.
– To doktor Elliott – powiedziała.
Doktor Elliott? Ale czy on płakał. Dlaczego?
Ponieważ,pomyślała, jest naszym lekarzem od dawna, jest naszym przyjacielem, dobrym człowiekiem, i płacze, bo coś jest źle, bardzo, bardzo źle…
Nie mogła wydobyć z siebie głosu. Kaszlnęła.
– Co takiego się… – zdołała wreszcie wykrztusić. – Co się dzieje?
– Carmen, jest mi bardzo przykro – powiedział lekarz, gdy odetchnął głęboko – ale doktor Scordato mówi, że to w szyi Stephena to rak.
To słowo zapadło się w nią jak wiertło, przebiło żołądek i zmieliło wnętrzności. To było ohydne słowo, lśniące czernią i pulsujące, żyjące własnym życiem.
– Przykro mi – powiedział doktor Elliott ochrypniętym głosem. – Ale to… cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy, sama wiesz, ale… ale nie wygląda to dobrze.
Gwałtownie zakończyła rozmowę i nieprzytomnie odłożyła słuchawkę na widełki. Gdy się odwróciła, Al mokrymi oczami patrzył na nią z fotela.
Zadzwonili do obu rodzin, żeby przekazać im wieści, i każdy telefon był gorszy od poprzedniego: głosy drżące od łez i łkanie, żal taki, jakby Stephen już nie żył.
Carmen na koniec zostawiła sobie swoją matkę, Wandę Jean. Wanda Jean praktycznie wychowywała Stephena i Michaela, gdy ona pracowała, i wiedziała, że znajdzie w matce wsparcie i siłę, których tak teraz potrzebowała. Jednak Wanda Jean, podobnie jak inni, rozpadła się na kawałki.
Carmen, słuchając płaczu matki, czuła, jak trzęsą się jej ręce. Kilka minut później, gdy się rozłączyła, odwróciła się do Ala, który na zmianę siedział w swoim fotelu i chodził po pokoju.
– Dlaczego wszyscy to robią? – spytała zachrypniętym głosem. – Dlaczego wszyscy się zachowują, jakby on już nie żył?
– Jeszcze się pytasz? – powiedział zdartym głosem Al. – Carmen, on ma raka. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci, dlatego się tak zachowujemy! Nie wszyscy możemy być tacy silni jak ty. To chyba niemożliwe, żebyśmy wszyscy byli jak te szlachetne, cierpiące kobiety, które zawsze gra Meryl Streep – powiedziawszy to, opadł na swój fotel.
– Czyli co, ja mam być jedyną osobą, która się będzie jakoś trzymać? Ktoś jeszcze musi, inaczej Stephen będzie przerażony.
Ale Al nic nie odpowiedział.
Carmen w milczeniu usiadła przy telefonie, próbując pozbyć się strachu. Oczy piekły ją od łez.
Następnego ranka dzieci poszły do szkoły, a Al wziął wolne w pracy.
– Co za cudowny dzień na wypad na ryby – powiedziała Carmen.
Al spojrzał na nią zaszokowany. Oczy miał opuchnięte od płaczu, a twarz zmiętą.
– Mówisz poważnie? – Gdy nie odpowiedziała, powoli pokręcił głową. – Nie… Muszę być ze Stephenem.
Przykryła jego dłoń swoją.
– W takim razie będziesz musiał się pozbierać – powiedziała łagodnie. – Pamiętasz, co powiedziałam wczoraj? Jeśli przyjdziesz w takim stanie, tylko go przestraszysz.
– Taa… – mruknął. – Rozumiem, co masz na myśli.
Później, na szpitalnym korytarzu prowadzącym do sali Stephena, Carmen patrzyła, jak Al się przygotowuje. Przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał z niej zetrzeć niepokój. Z uśmiechem weszli przez drzwi i zastali Stephena na rozmowie z doktorem Elliottem.
– Przyszliście akurat, gdy wybiera się na prześwietlenie – powiedział lekarz, a do pokoju wkroczyły dwie młode pielęgniarki, prowadząc wózek inwalidzki.
– Czas w drogę – powiedziała jedna z nich, gdy Stephen ześlizgnął się z łóżka i usiadł w wózku.
– Będziemy tutaj, gdy wrócisz – zapewniła go Carmen.
– Młody, wszyscy tutaj tak wokół ciebie skaczą, że nie będziesz chciał wracać do domu – powiedział Al ze słabym uśmiechem.
– Oj, będę – powiedział Stephen, gdy go wywożono z pokoju.
Gdy zostali sami, doktor Elliott zaczął cicho mówić o chłoniaku i problemach, które mogą się pojawić, i zasugerował, by jak najszybciej powiedzieli o tym Stephenowi. Mówiąc to, spoglądał na Ala, który cały czas zaciskał pięści; widział pot na jego czole, nerwowe ruchy, to, że odwraca wzrok, gdy tylko ktoś na niego spojrzy.
– Al, nie wyglądasz za dobrze – powiedział doktor Elliott.
Mężczyzna wzruszył ramionami i zaczął krążyć po pokoju.
– Słuchaj, Al – zwrócił się do niego lekarz. – Usiądź, proszę. Zawołam pielęgniarkę, żeby zmierzyła ci ciśnienie.
Gdy Al usiadł na krześle, lekarz stanął przed nim.
– Musisz zachować spokój – powiedział cicho. – Wiem, że to trudne, ale jeśli się nie pozbierasz, to sam zachorujesz, a wtedy nie będziesz dla Stephena żadną pomocą. Rozumiesz?
Al skinął głową. Chociaż starał się odprężyć, nie potrafił pozbyć się niepokoju, który ciągle szeptał mu do ucha o różnych okropnych rzeczach, które mogły się wydarzyć, rzeczach, takich jak śmierć, pogrzeb, nagrobek…
W czwartek Stephen został wypisany na weekend. W poniedziałek miał jechać na trzy tygodnie do Szpitala Johna Dempseya w Connecticut, by odbyć dalsze badania. Carmen zdołała namówić Ala, żeby pojechał na ryby. W sobotę wraz ze Stephenem zawieźli go nad jezioro.
– Mamo? – odezwał się Stephen, gdy zostali w samochodzie sami. – Co jest ze mną nie tak? To znaczy… tak naprawdę. Nikt mi nic nie mówi.
O Boże, daj mi właściwe słowa,milcząco pomodliła się Carmen.
– Masz… masz coś, co nazywa się chorobą Hodgkina – powiedziała po kilku chwilach namysłu. – To jest… no, właściwie to odmiana raka.
Stephen bardzo powoli pokiwał głową.
– Rak – powiedział głosem cichym, na granicy szeptu. – Tak coś czułem, że nie jest za dobrze. – Raz jeszcze pokiwał głową. – Ale ja nie umrę.
– Oczywiście, że nie – odparła spokojnie – bo będziemy się o to modlić i o to walczyć. Ale… wiesz, że nie będzie łatwo, prawda?
Tym razem szepnął.
– Ja nie umrę.
W poniedziałek rano Al zawiózł Carmen i Stephena do szpitala w Connecticut. Musiał od razu wracać do Hurleyville, żeby zająć się dziećmi, i pojechał natychmiast, wiedząc, że nie podoła przedłużającym się pożegnaniom.
Oddział pediatryczny u Johna Demspeya był jak wszystkie inne: ściany ozdobione wesołymi postaciami z kreskówek i obrazkami namalowanymi przez dzieci, z wysokich sufitów zwieszały się najróżniejsze zabawki, a obsługa zamiast tradycyjnej bieli nosiła łagodne, kojące kolory.
Ale to nie pomagało. Na oddziale nadal było mnóstwo chorych dzieci. Nawet umierających. A teraz pośród nich znalazł się syn Carmen. Żadne kolory świata nie mogły tego zmienić.
Badania rozpoczęły się praktycznie natychmiast po przyjęciu Stephena i wydawały się trwać całą wieczność. Testy krwi, prześwietlenia, skany i jeszcze, jakby było mało, któregoś dnia siedem godzin spędzonych na chirurgii. A potem jeszcze więcej badań. Stare powiedzenie, że lekarstwo bywa gorsze od samej choroby, dla Stephena i Carmen stało się bardzo prawdziwe.
Lekarze i pielęgniarki roili się wokół Stephena jak pszczoły wokół ula. Ale w miarę jak Stephen robił się coraz bledszy i bardziej kruchy, Carmen z coraz większym trudem przychodziło nie myśleć o nich jak o sępach.
W Connecticut mieszkała rodzina Ala, więc Carmen nie była całkiem sama. Noce spędzała w pobliskim motelu i zawsze dzwoniła do męża, gdy tylko znalazła się w pokoju. Odkąd się widzieli ostatnio, zaczął mieć ostre bóle w klatce piersiowej, a chociaż sądziła, że całą swoją troskę poświęca Stephenowi, to zaczęła się martwić także o niego. Po kilku badaniach w szpitalu udało się jednak ustalić, że te bóle były faktycznie tylko objawami lęku, niczym poważniejszym.
Carmen wiedziała, że w domu będzie musiało się coś zmienić, żeby trochę ulżyć Alowi, więc zadzwoniła do swojej matki. Wanda Jean była akurat we Włoszech, ale chętnie wróciła do USA, żeby przez jakiś czas zająć się dziećmi.
Pod koniec trzeciego tygodnia Stephen został wypisany ze szpitala i pozwolono mu wrócić do Hurleyville. Był szczuplejszy, blady i w każdym jego ruchu widać było zmęczenie. Zupełnie jakby przez ostatnie trzy tygodnie był podłączony do syfonu, który powoli wypompowywał z niego młodość. I jakby tego było mało, codziennie musiał jeździć do Connecticut na kurację kobaltową. Już był słaby, a jego stan pogarszał się jeszcze pod wpływem agresywnego leczenia i konieczności pokonywania każdego dnia stu sześciu mil. To napięcie w istocie odbijało się na całej rodzinie.
Al i Carmen zdecydowali się poszukać mieszkania gdzieś bliżej szpitala. Wiedzieli, że przy czwórce dzieci nie będzie im łatwo znaleźć coś dostatecznie dużego, na co będzie ich stać – rachunki za leczenie szybko rosły – ale i tak będzie to tańsze niż codzienne dojazdy i związane z tym koszty paliwa.
Carmen wykorzystywała na szukanie lokum każdą wolną chwilę. Spotykało ją jedno rozczarowanie za drugim: to za małe, tamto za drogie, albo jedno i drugie. Jakkolwiek przygnębiona, szukała nadal i znalazła kolejne obiecujące ogłoszenie w lokalnej gazecie, więc umówiła się na oglądanie mieszkania w Southington. Jadąc tam, minęła piękny, trzypiętrowy dom w stylu kolonialnym, przed którym stała tablica z napisem „DO WYNAJĘCIA”.
Mieszkanie, które pojechała obejrzeć, było bardzo ładne, jednak podobnie jak wiele poprzednich – zwyczajnie za małe. Wracając do motelu, pod wpływem impulsu, zatrzymała się przed tym kolonialnym domem z tablicą od frontu.
Wokół budynku kręcili się robotnicy i słychać było męczącą kakofonię uderzeń młotków, wiercenia i piłowania. Carmen podchodziła do kolejnych ludzi, pytając, z kim mogłaby porozmawiać o wynajmie tego domu, aż wreszcie ktoś skierował ją za róg budynku, do uprzejmego mężczyzny o łagodnym głosie, którego prawe ramię było przyciśnięte do piersi, wyschnięte i bezużyteczne.
– W czym mogę pani pomóc? – spytał, ze względu na hałas podnosząc głos.
– Chciałabym się rozejrzeć po tym domu – odpowiedziała, krzywiąc się lekko przez panujący rejwach.
– Och. Cóż – uniósł zdrowe ramię i przeciągnął dłonią po kręconych, siwiejących włosach – właściciela chwilowo nie ma – zachichotał, wskazując na dom – i, jak pani widzi, sporo tu się dzieje, więc nie wiem, czy to dobry moment, rozumie pani? – uśmiechnął się, pokazując krzywe zęby, a bruzdy widoczne na jego twarzy dodatkowo się pogłębiły.
Carmen uświadomiła sobie, że wykręca ręce i przestała, nie chcąc sprawiać wrażenia zbyt zdesperowanej.
– Szukam lokum już od dawna i po prostu nie mogę znaleźć nic odpowiedniego dla mojej rodziny. Ten dom wygląda dobrze, a my potrzebujemy czegoś od zaraz, bo mój syn…
Mężczyzna zaczął kiwać głową i uniósł dłoń, żeby jej przerwać.
– Powiem tak. Są tutaj dwa mieszkania, jedno na górze i jedno na dole. Niech pani wejdzie się rozejrzeć, a gdy pani skończy, podam pani nazwisko i numer telefonu do właściciela. Może być?
Czując ulgę i podniecenie, poszła na górę, mając wielkie nadzieje. Oto co zastała. Salon był przestronny, z mnóstwem okien, przez co wydawał się jeszcze większy. Kuchnia też była duża i miała na wyposażeniu stół na kozłach i ławy. Na parterze były jeszcze cztery wielkie pokoje, a na górze dwa kolejne, w tym jeden z łóżkiem umieszczonym na skrzyni ze schowkami, wykonanej z porządnego drzewa sosnowego.
Dom był piękny. Był idealny. I przypuszczalnie o wiele za drogi.
Zbiegła na dół, wzięła numer do właściciela i zadzwoniła do niego natychmiast po powrocie do motelu.
Nazywał się Lawson i początkowo wydawał się niechętny rozmowie. Carmen nie zamierzała się tym przejmować, gdy usłyszała cenę, którą podał; była w ich zasięgu. Powiedziała panu Lawsonowi o wszystkim: o chorobie Stephena, o tym, jak daleko muszą codziennie dojeżdżać na jego leczenie, i o tym, jak długo już szuka jakiegoś lokum.
Uprzejmie wyraził wyrazy współczucia, życzył Stephenowi wszystkiego najlepszego, a potem zamilkł, wyraźnie się namyślając.
– Mogę państwu wynająć mieszkanie na dole – powiedział wreszcie.
Carmen usiadła ciężko na skraju łóżka i przycisnęła dłoń do oczu. Nie widziała mieszkania na dole. Czy było równie przyjemne, co to na górze?
Kogo ty próbujesz nabierać?,pomyślała. Jeśli jest mniejsze, to na pewno niewiele, poza tym… jesteśmy zdesperowani. Uznała, że jeśli przypomina mieszkanie na górze, to będzie zadowolona.
– W porządku – odparła. – Weźmiemy je.
Po skończonej rozmowie Carmen z długim westchnieniem opadła na łóżko. Czuła się tak, jakby spadł z niej wielki ciężar.
Natychmiast zaczęli się szykować do przeprowadzki. Al musiał zostać w Hurleyville jeszcze przez jakieś sześć tygodni, póki nie dostanie przeniesienia. Michaelowi udało się uniknąć chaosu przenosin; zdecydował się pojechać na lato do Wandy Jean, do jej domu w Alabamie.
Al, Carmen i dzieciaki pakowali się radośnie i bez słowa narzekania, co było sporym osiągnięciem, zważywszy na fakt, że niezależnie od całej roboty i organizacyjnego rozgardiaszu Stephena nadal trzeba było codziennie wozić do Connecticut na naświetlanie kobaltem. Nie mogli się już doczekać swojego nowego mieszkania i powrotu do jakiejś stabilizacji. Oczywiście nic nie miało być całkowicie „normalne”, póki Stephen nie wyzdrowieje, ale mieli wiarę, że tak się stanie.
Carmen w kółko opowiadała im o mieszkaniu na górze w nadziei, że to ich będzie równie ładne, równie idealne. Jednak dużo czasu spędziła na myśleniu o tym, jakie może się okazać to mieszkanie… martwiąc się, że nie będzie wymarzone.
Którejś nocy przed przeprowadzką do Southington Carmen spała niespokojnie. Pomimo tego, że martwiła się o Stephena, bez trudu zapadała w sen, zmęczona po całym dniu pracy. Jednak tej nocy nie mogła zasnąć, a gdy wreszcie jej się to udało, miała zimny i mroczny sen.
Trumny… starannie ustawione… nagie ciała z trupiobladą skórą… narzędzia… wyposażenie, które wyglądało na stare i złowieszcze. Haki… łańcuchy… człowiek bez twarzy w białym kitlu poznaczonym ciemnobrązowymi plamami… idący wzdłuż rzędu trumien… przechodzący pomiędzy nimi… zbliżający się do jednego z ciał… jednego ze zmarłych… trzymający jedno z tych narzędzi… jedno z tych starych i złowieszczych narzędzi…
Carmen poderwała się gwałtownie, przez moment nie mogąc złapać tchu, a potem łapczywie chwytając powietrze. Był poranek. Przez okna świeciło słońce, jasne, bezpieczne słońce. Serce waliło jej w piersi, ale nie pamiętała już dokładnie dlaczego. Koszmar, tak, ale jakby niezupełnie. Było w nim coś jeszcze, coś, co nagle do niej dotarło, o czym po prostu instynktownie wiedziała.
– Wynajęłam dom pogrzebowy – powiedziała głosem jeszcze stłumionym od snu.
Al podniósł głowę z poduszki.
– Hm?
– To mieszkanie… ten dom… to dom pogrzebowy. Albo może… no, może kiedyś nim był.
– Miałaś zły sen?
– Nie, nie. To znaczy… w sumie chyba tak, ale nie o to chodzi. – Odwróciła się do niego. – Al, ten budynek to dom pogrzebowy.
Wsparł się na łokciach.
– O czym ty mówisz? – Podniósł się i marszcząc brwi, usiadł obok niej. – Mówisz poważnie?
– Owszem.
Pochyliła się i zamykając oczy, objęła się ramionami.
Al ją przytulił. Była zagubiona, ale wyraz jej twarzy świadczył nie tylko o tym, że miała jakiś sen, czy nawet koszmar; było w niej coś znacznie bardziej tajemniczego.
– Wiesz, możemy się z tego wycofać – powiedział. – To znaczy, jeżeli naprawdę nie chcesz się tam przeprowadzać.
Powoli pokręciła głową. To nie wchodziło w grę.
– Nie możemy tak codziennie dojeżdżać – wyszeptała. – To za trudne dla nas wszystkich, a już zwłaszcza dla Stephena. A ja na pewno nie mam już siły, żeby szukać kolejnego mieszkania.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, przytulając się do siebie.
– Słuchaj – powiedział wreszcie Al. – Nawet jeśli ten… ten sen, przeczucie, czy co to tam było… to prawda, i tam naprawdę jest czy był dom pogrzebowy… to w sumie co z tego? Ci ludzie umarli przecież gdzie indziej, nie? Bo przecież nie tam. A poza tym – pocałował ją w czubek głowy – nie wiesz, czy to prawda. Założę się, że nie. To tylko sen. Pojedziemy tam, będzie super, wprowadzimy się i przekonamy, że to tylko ładny, stary dom przerobiony na dwa mieszkania.
Wreszcie 30 czerwca wyjechali z Hurleyville. Był gorący, letni dzień. Al zabrał ze sobą Stephanie wozem przeprowadzkowym, który specjalnie wypożyczyli – córka na kolanach trzymała klatkę z Willym – a dwaj pozostali chłopcy pojechali samochodem z Carmen. Peter, który miał wówczas trzy lata, co kilka mil pytał z niesłabnącym entuzjazmem:
– Daleko jeszcze? Daleko jeszcze?
Gdy dotarli do domu w Southington, była tam już większa część rodziny Ala, gotowa pomóc im się rozpakować. Carmen wysiadła z samochodu, a Al z furgonetki i przez chwilę patrzyli na siebie – ona z twarzą napiętą i zaniepokojoną, on z uspokajającym uśmiechem.
– Zanim cokolwiek zrobimy – szepnęła, gdy do niej podszedł – to może… wejdziemy się rozejrzeć?
– Jasne. – Wziął ją za rękę, przywitał się ze wszystkimi i weszli do środka.
Parter nie był jeszcze skończony, a stolarze robili dużo hałasu. W środku było mnóstwo pyłu, kawałków drewna i ludzi z młotkami i piłami. Ale na schodach do piwnicy nie było nikogo.
Gdy Al i Carmen zaczęli schodzić, hałas za ich plecami i nad głowami lekko przycichł. Czuć tam było stęchlizną i starością. Na dole schodów znajdował się wielki pokój, po lewej stronie otwarty. Po prawej były francuskie drzwi prowadzące do jeszcze większego pomieszczenia.
Łącznie było tam pięć pokoi, wszystkie zatęchłe. Przez kilka chwil krążyli po nich ostrożnie, nie wiedząc za bardzo, czego szukają… i czy w ogóle czegoś szukają.
Na końcu korytarza znaleźli pomieszczenie z półkami, na których spoczywały różne narzędzia. Obce, złowrogie narzędzia. Przerażające, upiorne narzędzia. Stalowe urządzenia pociemniałe od wieku. Rurki, wężyki i ostrza. Naprzeciwko półek stało coś, co okazało się kanistrem, starym i usmolonym, i mały stół, a na nim kilka solidnych pudeł. Al i Carmen kucnęli i znaleźli w nich prostokątne, metalowe płytki. Były puste, ale Al i Carmen w milczeniu popatrzyli na siebie, doskonale wiedząc, na co patrzą. Leżały w tych pudłach od nie wiadomo jak dawna… czekając, żeby ktoś ich użył… czekając, aż pojawiają na nich nazwiska i zostaną umieszczone na nagrobkach.
Wyszli stamtąd i przeszli korytarzem, na końcu którego znajdowała się rampa, która przez boczne drzwi prowadziła do piwnicy domu. Przypominała ona podjazd dla niepełnosprawnych albo jakąś rampę załadunkową.
Carmen sięgnęła po dłoń Ala, bardziej szukając oparcia emocjonalnego niż fizycznego. To, co widzieli dotąd, było wystarczające, żeby stwierdzić, że miała rację… ale było tego więcej.
Nad każdymi mijanymi drzwiami wisiał ciężki, metalowy krzyż. Krzyże wyglądały na srebrne, ale były tak spatynowane wiekiem, że trudno to było jednoznacznie określić. Przez chwilę patrzyli na jeden z nich, potem spojrzeli po sobie, ale cisza była zbyt ciężka, żeby ją przerwać; żadne z nich się nie odezwało.
Skręcili w prawo i weszli do kolejnego dużego pomieszczenia z kolejną półką, jeszcze jednymi schodami i…
– O mój Boże – zachłysnęła się Carmen. – Co to jest?
Wskazywała na coś, co wyglądało jak rekwizyt prosto ze starego, czarno-białego filmu o Frankensteinie. Do wielkiego wyciągu łańcuchami przymocowana była platforma przypominająca łoże. Al i Carmen spojrzeli w górę i zobaczyli, że w suficie, dokładnie nad tą platformą, znajduje się zapadnia.
Buty Ala szurały po betonowej podłodze, gdy szedł przez pomieszczenie w stronę kawałka sklejki wielkości jakichś czterech stóp kwadratowych, która leżała na podłodze pod schodami. Pochylił się, uniósł ją na kilka cali, zajrzał pod spód i podniósł ją wyżej. Carmen stanęła obok niego i spojrzała na tunelowane boki i dno cementowego, poznaczonego ciemnymi smugami otworu. Wokół okrągłego odpływu leżały wióry drewna.
Przez dwa brudne okienka po lewej stronie sączyło się słabe światło, rzucając mgliste cienie na dziurę, w którą bez słowa wpatrywali się Al i Carmen.
– Ciekawe, czy to jest… – zaczął Al.
– Chyba nie chcę wiedzieć – wyszeptała Carmen, odwracając się i idąc w stronę drzwi, które otwierały się na kolejne, mniejsze pomieszczenie. Stanęła w progu i patrzyła.
Dokładnie przed sobą ujrzała solidny, prostokątny stół, taki, jaki można znaleźć w laboratorium albo w szpitalu… albo w kostnicy. Na ścianie, po jej lewej stronie, widoczne były czerwonawo-brązowe plamy. Na dużym, głębokim zlewie po prawej były takie same rdzawe zacieki.
Głośny huk za jej plecami sprawił, że sapnęła i odwróciła się na pięcie. Zobaczyła Ala, który pocierając dłonie, szedł w jej stronę. Huk pochodził od płyty sklejki, którą właśnie puścił.
– Co tu jest? – zapytał.
Carmen zaczęła mówić coś o tym, że tutaj akurat to wielki bałagan do posprzątania, ale w gardle miała sucho, a gdy dotarło do niej, że chwilowo straciła głos, zamknęła usta i po prostu wpatrywała się w plamy. Podobnie jak Al.
W tym pomieszczeniu panował inny zapach, bardziej mroczny i mdły niż woń panująca w reszcie piwnicy. Ten zapach był gęsty, niemal oleisty, z rodzaju tych, które zostają w nozdrzach jeszcze przez jakiś czas po tym, gdy wyjdzie się z jego zasięgu.
Al podszedł do ściany, ostrożnie dotknął jej palcami i odwrócił się do Carmen. Brwi miał zmarszczone; górną wargę lekko wygiętą. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale podobnie jak przed chwilą Carmen, znowu je zamknął. Nie było potrzeby, by cokolwiek mówić.
Oboje wiedzieli, co to za plamy.
– Po prostu je zamaluję – powiedział Al, gdy wracali na górę. – I to od razu. Wezmę i wszystko zamaluję.
– I nic nie powiemy dzieciom – dodała Carmen.
– Oczywiście, że nie. No i trzeba będzie… no, po prostu pozbyć się tych wszystkich rzeczy. Wtedy to będzie po prostu duża piwnica i tyle.
Stanęli na górze schodów.
– Nie podołam szukaniu jakiegoś innego miejsca – powiedziała do niego Carmen. – Chcę, żebyśmy spokojnie gdzieś zamieszkali. Musimy to zrobić, żeby Stephen wydobrzał.
– I tak zrobimy. Nie martw się, kotku. – Pocałował ją lekko i uśmiechnął się, po czym objął ją ramieniem i razem wyszli na górę.
Zobaczyli, że nawet tu nad każdymi drzwiami prowadzącymi do piwnicy wisi krzyż.
Pod domem pojawił się pan Lawson. Miał wydatny brzuszek, nosił sprane jeansy i koszulę w kratkę. Gdy Al rozmawiał ze swoją rodziną, Carmen poprosiła go na bok.
– Chciałabym pana o coś zapytać – powiedziała ostrożnie. – Ten dom… czy kiedyś, przypadkiem… był tu może dom pogrzebowy?
Wciąż miała wrażenie, że to śmieszne – nawet mimo tego, co znaleźli w piwnicy – żeby jej niejasne przeczucia się potwierdziły. Przy słowach „dom pogrzebowy” aż się skrzywiła.
Pan Lawson uśmiechnął się ironicznie.
– Jak się pani dowiedziała? – spytał.
Ten uśmieszek ją zirytował, a w głosie pojawiła się twarda nuta.
– Cóż, w piwnicy jest aż nadto dowodów. Był tam pan w ogóle?
Zamknął oczy i z uśmiechem skinął głową.
– Tak, widziałem, co tam jest. Jeśli to państwu nie przeszkadza, wolałbym zostawić tam te rzeczy. Nie chciałbym, żeby coś uległo zniszczeniu. To świetny sposób na zagajenie rozmowy, nie sądzi pani?
Zamrugała kilka razy. To było niedorzeczne, ale nie miała odpowiedniej pozycji, żeby się kłócić z osobą, od której chce wynająć dom.
– Taa, ich właściciel ma już koło dziewięćdziesiątki. Wyjechał zamieszkać u syna. Gdy kupiłem ten budynek, zamierzałem przekształcić go na biura, ale – wzruszył ramionami – problemy z planem zagospodarowania przestrzennego. Nie dało się. Więc stwierdziłem, że dzięki pobliskiemu szpitalowi będzie to cenna nieruchomość. Mnóstwo ludzi potrzebuje jakiegoś mieszkania w pobliżu. Tak jak państwo – uśmiechnął się szeroko i założył ręce za plecami. Carmen nie odwzajemniła jego uśmiechu. – Och, niech się pani nie martwi. Nic tu się nie działo od… jakichś dwóch lat czy coś koło tego. To znaczy tylko kilka razy. Na specjalne okazje.
Carmen zmarszczyła brwi.
– Jakie specjalne okazje?
– Związane z członkami rodziny poprzedniego właściciela. – Odwrócił się w stronę budynku i oparł ręce na biodrach. – Taa, dla tego domu skończyły się czasy biznesu funeralnego. Pewnie już się państwo zorientowali, że mieszkanie na dole nie jest jeszcze wykończone. Może chcecie zostawić swoje rzeczy w garażu i zatrzymać się motelu lub u przyjaciół, czy coś…
Carmen też patrzyła na dom. Kiwnęła głową.
– Tak, okay. – Głos jednak miała płaski i bez wyrazu; nie potrafiła powiedzieć, czy jest rozczarowana tym, że nie mogą się z marszu wprowadzić… czy raczej czuje ulgę.
Al musiał wracać do Hurleyville do pracy, więc Carmen i dzieci wprowadzili się do motelu. Jednak pokój w motelu, jak to pokój w motelu, przy trójce dzieci był nader ciasny. Po dwóch dniach Carmen uznała, że lepsze już będzie nawet niewykończone mieszkanie.
Wrócili do domu przy Meridian Road i wyciągnęli materace z garażu. Wraz z dziećmi ułożyła je w jadalni, gdzie zdecydowali się spać, póki robotnicy nie skończą remontu. Jednak wkrótce od nagich ścian zaczął się odbijać świszczący oddech Petera; atak astmy, bez wątpienia wywołany przez pył unoszący się w powietrzu. Zawieźli go do miejscowej przychodni, gdzie dostał leki, a potem wrócili do motelu. Następnego dnia malec czuł się znacznie lepiej. Wrócili więc do domu i zaczęli uprzątać pył, żeby spróbować jeszcze raz.
Do weekendu dom był w stanie pozwalającym w nim mieszkać, zatem zabrali się za nużące zadanie rozpakowania rzeczy. Al przyjechał na weekend i wraz ze swoim bratem wnieśli meble, podczas gdy Carmen zaczęła rozpakowywać i myć naczynia. Stephen poszedł na dół obejrzeć swój pierwszy w życiu, zupełnie własny pokój…
Carmen przerwała zmywanie i popatrzyła w okno nad zlewem, zastanawiając się nad tym, co powiedział jej syn.
Tak, w tym budynku był kiedyś dom pogrzebowy. Ale zło? Nie wierzyła, żeby rzecz mogła być zła. To był piękny, stary dom, a ich mieszkanie było idealne. Ale… co mogło skłonić Stephena do mówienia takich rzeczy? Dlaczego w ogóle przyszło mu coś takiego do głowy? Musiał być jakiś powód.
Opłukała dłonie, wytarła je i złapała Ala, gdy ten szedł do garażu. Przekazała mu, co powiedział Stephen.
Zmarszczył brwi.
– Ja mu nic nie powiedziałem o tym domu – powiedział odrobinę defensywnie. – A ty?
– Oczywiście, że nie. Przecież to ustaliliśmy.
– No to… co o tym myślisz?
– Cóż… – Rozłożyła ręce. – Nie sądzę, żeby dom był zły, jeśli to masz na myśli. Jak budynek mógłby być zły? Trochę upiorny, jasne, to mogę zrozumieć, ale nie sądzę, żeby to nawet o to chodziło. W każdym razie… nie bardzo upiorny. Nic, czego nie naprawi odrobina farby.
Al wepchnął dłonie w tylne kieszenie i rozejrzał się. Stephena nie było nigdzie widać.
– Sama pomyśl – powiedział. – Stephen przez leczenie żyje w dużym napięciu, to wszystko. Nie sądzę, żeby było się czym martwić. Pewnie zaraz i tak o tym zapomni. Ja bym się nie przejmował – powiedziawszy to, poszedł do garażu i wyniósł kolejny mebel.
Carmen stanęła w nieumeblowanym salonie i rozejrzała się wokół. W mieszkaniu było mnóstwo okien, co było dla niej swego rodzaju podstawowym wymogiem. W tej chwili nie było na nich żadnych zasłon. Jednak, mimo tego, że dzień był słoneczny, nie wpadało przez niezbyt dużo światła, a na podłodze nie widać było jasnych plam. Podeszła do jednego okna i dwoma palcami przeciągnęła po szybie.
– Trzeba je umyć – mruknęła do siebie. – I zrobię to w pierwszej kolejności.
Ale kiedy potarła kciuk o palec wskazujący, nie wydawały się w ogóle brudne.
Ciąg dalszy w wersji pełnej