Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tallahassee, rok 1978. Przewodnicząca bractwa na uniwersytecie, Pamela Schumacher, obudzona o 3 nad ranem przez niepokojący dźwięk, postanawia zbadać sytuację. To, co znajduje za drzwiami, to scena nieprawdopodobnego okrucieństwa – dwie z jej sióstr są martwe, dwie kolejne zmasakrowane.
W ciągu następnych kilku dni Pamela poznaje przerażającą tajemnicę, związaną z przestępstwem, które przyciągało uwagę opinii publicznej przez ponad cztery dekady.
W Seattle Tina Cannon łączy zniknięcie swojej najlepszej przyjaciółki z tragedią w Tallahassee i jest przekonana, że za zniknięcie odpowiada ten sam mężczyzna.
ZDETERMINOWANE, BY WYMIERZYĆ SPRAWIEDLIWOŚĆ, ŁĄCZĄ SIŁY, A POSZUKIWANIE ODPOWIEDZI PROWADZI DO OSTATECZNEJ, NIEBEZPIECZNEJ KONFRONTACJI…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 480
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla C – nie mogłabym napisać ostatniej linijki bez ciebie.
PAMELA
Montclair, New Jersey
Dzień 15825
Może mnie nie pamiętasz, ale ja nigdy nie zapomniałam Ciebie, rozpoczyna się list, napisany pochyłym pismem, którego już nie uczy się w szkołach. Ze zdumieniem odczytuję zdanie dwa razy. Minęły czterdzieści trzy lata, odkąd miałam styczność z mężczyzną, którego nawet najbardziej szanowane gazety nazywały amerykańskim mordercą seksualnym, a moje nazwisko zostało dawno dopisane do tej historii.
Tylko rzuciłam okiem na adres zwrotny, zanim wsunęłam paznokieć pod miejsce zaklejenia koperty, ale teraz trzymam ją na wyciągnięcie ręki i wypowiadam na głos nazwisko nadawcy, z emfazą, jakby ktoś pytał mnie o odpowiedź na to samo pytanie po raz drugi, chociaż za pierwszym razem na pewno usłyszał. Autorka listu myli się. Ja też nigdy jej nie zapomniałam, chociaż jest związana ze wspomnieniem, o którym z pewnością chciałabym zapomnieć.
– Mówiłaś coś, skarbie? – Moja sekretarka odsunęła swoje krzesło na kółkach od biurka i teraz siedzi na nim w otwartych drzwiach mojego gabinetu, z zatroskaniem przechylając głowę. Janet nazywa mnie „skarbem” i czasami „dzieciną”, chociaż jest tylko siedem lat starsza ode mnie. Jeśli ktoś określi ją moją asystentką administracyjną, zaciska wargi w wąską linię. To aspiracje, które Janet w ogóle nie dotyczą.
Janet patrzy, jak przekręcam kartkę okolicznościową z granatowym brzegiem w przód i w tył, w przód i w tył, generując lekkie podmuchy, które unoszą mi grzywkę z czoła. Zapewne wyglądam, jakbym się wachlowała i zaraz mogła zemdleć, bo podbiega do mnie i czuję, jak delikatnie głaszcze mnie po plecach. Bawi się okularami do czytania, zawieszonymi na szyi na sznureczku z paciorkami imitującymi drogie kamienie, a potem opiera swój ostry podbródek na moim ramieniu, żeby odczytać zaskakujące wezwanie do stawiennictwa.
– Jest datowane prawie trzy miesiące temu – mówię z nutką gniewu. To, że kobiety, które powinny wiedzieć jako pierwsze, dowiadywały się ostatnie, było powodem mojego podniesionego ciśnienia i zalecenia od lekarza, żebym wykluczyła sól z diety na większą część lat osiemdziesiątych. – Dlaczego widzę to dopiero teraz? – Co, jeśli się spóźniłam?
Janet spojrzała z wściekłością na datę. 12 lutego 2021.
– Może ochrona zatrzymała list. – Obchodzi biurko i kładzie kopertę na mojej podkładce, która wygląda na skórzaną, ale w rzeczywistości jest syntetyczna. – Mhm. – Kwadratowym paznokciem wskazuje adres zwrotny umieszczony w lewym górnym rogu. – Dlatego, że jest z Tallahassee. Z pewnością go zatrzymali.
– Cholera – mówię słabym głosem. Stoję tak i zupełnie jak tamtej nocy, moje ciało zaczyna poruszać się bez świadomego udziału mózgu. Stwierdzam, że zaczęłam się pakować, chociaż jest ledwie po lunchu, a o czwartej mam zajęcia z medytacji. – Cholera – mówię raz jeszcze, bo ta bezwzględna część mnie postanowiła, że nie tylko odwołam te popołudniowe, ale również zapłacę karę za nieobecność na jutrzejszych zajęciach na rowerku stacjonarnym o szóstej rano.
– Co mogę dla ciebie zrobić? – Janet przygląda mi się z mieszaniną niepokoju i rezygnacji, których nie widziałam od dawna. To spojrzenie, którym obdarzają cię ludzie, kiedy wydarzyło się najgorsze i naprawdę nie ma nic, co ktokolwiek mógłby zrobić dla ciebie, dla kogokolwiek z nas, ponieważ niektórzy umierają wcześnie i kłopotliwie, i nie ma możliwości przewidzieć, czy to ty będziesz następny, i zanim się spostrzeżesz, żałobnik i pocieszyciel wpatrują się pustym wzrokiem w przestrzeń. Procedura wraca do mnie instynktownie, chociaż upłynęło już osiem prezydentur. Trzy oskarżenia urzędników państwowych. Jedna pandemia. Wieże upadły. Facebook. Ulica Sezamkowa. Mrożona herbata Snapple. Nigdy nie posmakowały tej herbaty. Ale to nie wydarzyło się też w jakichś zamierzchłych czasach. Gdyby żyły, byłyby w tym samym wieku co Michelle Pfeiffer.
– Chyba jadę do Tallahassee – mówię z niedowierzaniem.
Tallahassee, Floryda
14 stycznia 1978
Siedem godzin wcześniej
W sobotnie wieczory, kiedy się przygotowywałyśmy, drzwi były otwarte. Dziewczyny wchodziły do pokoju, mając na sobie jakieś ubrania, a wychodziły w czymś o wiele krótszym. Korytarze były tak ciasne i ograniczone jak przejścia na statku, i wypełnione rozmowami o tym, co kto robił, dokąd szedł i z kim. Sprej do włosów i lakier do paznokci tworzyły naszą prywatną warstwę ozonową, temperatura wydzielana przez suszarki podnosiła słupek rtęci o cztery, a czasem nawet pięć stopni na analogowym termometrze zawieszonym na ścianie. Uchyliłyśmy okna, żeby wpuścić świeże powietrze, i nabijałyśmy się z muzyki dobiegającej z baru obok; sobota była wieczorem disco, czyli dla starych ludzi. Było statystycznie niemożliwe, żeby mogło stać się coś złego, kiedy Barry Gibb kwilił swoim donośnym falsetem, że wszyscy żyjemy, by ujrzeć nowy dzień, ale jesteśmy tym, co modele matematyczne określają jako obserwacja odstająca.
Przymilny głos dołączył do pukania do moich drzwi.
– Myślę, że może padać śnieg. – Podniosłam wzrok znad grafików wolontariuszy zaścielających moje używane biurko sekretarki, by zobaczyć Denise Andorę, stojącą w progu, z dłońmi zwiniętymi nieśmiało przed sobą.
– Nieźle kombinujesz. – Zaśmiałam się. Denise czaiła się, żeby pożyczyć mój płaszcz z owczej wełny. Chociaż zima 1978 roku przyniosła do Panhandle głębokie mrozy, które zabiły azalie wzdłuż granicy z Georgią, nigdy nie było na tyle zimno, żeby padał śnieg.
– Proszę, Pamelo! – Denise złożyła dłonie jak do modlitwy i z rosnącym zapałem powtarzała ponad czerwonymi paznokciami swoje błagania. – Proszę. Proszę. Proszę. Żadna z moich rzeczy nie pasuje. – Okręciła się w miejscu, żeby udowodnić swoje słowa. Wiem dość dokładnie, co miała na sobie tamtej nocy, bo później opis jej stroju znalazł się w gazecie: cienki golfik włożony w dżinsy, zamszowy pasek i pasujące do niego zamszowe, orzechowe buty, kolczyki z opalem i jej ukochana srebrna bransoletka z zawieszkami. Moja przyjaciółka była bardzo wysoka i ważyła chyba tyle, co ja w dzieciństwie, ale ostatnio nauczyłam się już radzić sobie z zazdrością jak z migreną. Tym, co wywoływało ten ból, było patrzenie na Denise, kiedy twierdziła, że potrzebuje uwagi ze strony mężczyzn.
– Nie każ mi błagać. – Lekko tupnęła nogą. – Roger pytał kilku dziewczyn, czy dzisiaj przyjdę.
Odłożyłam ołówek.
– Denise – upomniałam ją.
Już straciłam rachubę, ile razy Denise i Roger ogłaszali swoje rozstanie tylko po to, żeby spotkać się w nocy. Niezależnie od tego, ilu ciepłych piw i powłóczystych spojrzeń było trzeba, żeby wybaczyli sobie złośliwości, które mówili o sobie i do siebie, to ostatnie zerwanie przypominało raczej drążenie w ranie brudnym nożem, który dość dosłownie zakaził Denise, sprawiając, że zwracała wszystko, co zjadła, przez prawie tydzień i musiała na krótko zostać w szpitalu z powodu odwodnienia. Kiedy ją odbierałam, przysięgała, że całkowicie wyrzuciła z siebie Rogera. „Spłukałam dwa razy, dla pewności”, powiedziała, śmiejąc się słabo, po tym jak pomogłam jej wstać ze szpitalnego wózka i posadziłam na siedzeniu pasażera w samochodzie.
Denise wzruszyła teraz ramionami z nagłą, podejrzaną obojętnością, podchodząc do mojego okna.
– To tylko kilka przecznic od Turq House. W nocy zapowiadają prawie dziesięć centymetrów śniegu. Będzie mi trochę zimno, ale – przesunęła klamkę i przycisnęła dłonie do szyby, pozostawiając ślady, które wkrótce nie będą pasowały do żyjącej osoby – może Roger będzie chętny, żeby mnie ogrzać. – Odwróciła się do mnie, ściągając ramiona w mroźnym pokoju. O ile rodzice nie przyjeżdżali do niej na weekend, biustonosz Denise spoczywał w górnej szufladzie jej komody.
Czułam, jak moja silna wola się kurczy.
– Obiecujesz, że potem oddasz go do pralni?
– Tak jest, pani Perfekcyjna Pam. – Denise stuknęła obcasami w wojskowym salucie. „Perfekcyjna Pam” to nie do końca przyjazna ksywka, którą Denise wymyśliła dla mnie. Odnosiła się do popularnych reklam, w których występowały kobiety z natapirowanymi włosami, rozprawiające o warzywnym spreju, dzięki któremu oszczędzają czas, pieniądze i kalorie. „Gotowanie z PAM”, głosi kobieta, zsuwając rybę z patelni na talerz, „i obiad zawsze jest perfekcyjny”.
Denise to moja pierwsza przyjaciółka na FSU, Uniwersytecie Stanowym Florydy, ale ostatnio osiągnęłyśmy pewien impas. Największym problemem przywództwa w stowarzyszeniach było faworyzowanie. Poprzednie przewodniczące trzymały się zasad wobec części dziewczyn, jednocześnie pozwalając, by ich przyjaciółkom uszło na sucho morderstwo. Kiedy ubiegałam się o stanowisko przewodniczącej i wygrałam, wiedziałam, że Denise oczekiwała pobłażliwości, skoro znalazłam się na szczycie zarządu. Jednak ja byłam tak zdeterminowana, by stać się lepsza od moich poprzedniczek, by być zapamiętana jako sprawiedliwa i bezstronna liderka, że wobec Denise miałam większe wymagania niż wobec innych. Za każdym razem, kiedy omijała poniedziałkowe spotkania zarządu albo przekładała wyjazdy służbowe, było tak, jakby rzucała mi wyzwanie, żebym ją wykopała. Inne dziewczyny patrzyły na nas jak na dwa jelenie, które opuściły głowy i starły się porożami. Nasza skarbniczka, kasztanowowłosa finalistka wyborów Miss Florydy, która dorastała, polując w Hrabstwie Franklin, zawsze powtarzała, że jedna z nas powinna odpuścić, zanim się zakleszczymy i którąś będzie trzeba odpiłować, żeby nas uwolnić. Widziała, jak robiono tak w przyrodzie.
– Możesz założyć płaszcz – ustąpiłam.
Denise doskoczyła do mojej szafy z dziecinną radością, co sprawiło, że poczułam się jak okropna jędza. Wywróciła oczami z przyjemnością, wsuwając ramiona w jedwabiste wnętrze płaszcza. Miałam piękne ubrania, które pasowały niczym druga, bardziej miękka skóra, dzięki matce, która poświęciła życie na dbanie o takie rzeczy. Może też by mi na tym zależało, gdybym w połowie mojej garderoby wyglądała tak dobrze, jak Denise. Jednak ja miałam okrągłą, irlandzką twarz, stojącą w sprzeczności z moją figurą. Właśnie to miałam – nie ciało, a figurę. Sprzeczność między moimi piegowatymi, rumianymi policzkami i krągłościami była tak znacząca, że często czułam potrzebę, by za to przepraszać. Powinnam być albo ładniejsza, albo mniej ładna, w zależności od tego, kto patrzył i gdzie.
– Możesz zamknąć mi okno, zanim wyjdziesz? – Uderzyłam otwartą dłonią w biurko, gdy powiew wiatru wpadł do pokoju, grożąc rozwianiem moich pozaznaczanych na kolorowo stron kalendarza.
Denise podeszła do okna i odegrała przedstawienie, napierając na nie, jakby musiała włożyć całą siłę w zamknięcie go.
– Zacięło się – powiedziała. – Lepiej chodź ze mną, żebyś nie zamarzła na śmierć podczas planowania trzydziestej trzeciej dorocznej akcji krwiodawstwa. Niezły sposób, by umrzeć.
Westchnęłam, nie dlatego, że chciałam wziąć udział w głośnej imprezie bractwa, a nie mogłam, bo musiałam zaplanować trzydziestą trzecią doroczną akcję krwiodawstwa. Moje westchnienie było spowodowane faktem, że nie miałam pojęcia, jak przekonać Denise, że w rzeczywistości nie chciałam iść, że nigdy nie byłam bardziej zadowolona, niż siedząc przy moim podrapanym biurku w sobotni wieczór, z otwartymi drzwiami, i czekając, by oglądać dramaty trzydziestu ośmiu dziewczyn przygotowujących się do wyjścia, czując, że wykonałam pracę, do której mnie wybrano, jeśli przed końcem tygodnia każda mogła puścić muzykę, nałożyć tusz na rzęsy i droczyć się, idąc przez korytarz. Rzeczy, które słyszałam ze swojego pokoju. Absolutne piekło, jakie gotowałyśmy sobie nawzajem. Wypominałyśmy sobie, która musiała golić palce u stóp, a która nigdy nie powinna tańczyć w miejscach publicznych, jeśli chciała mieć szansę na związek. – Lepiej będziesz się bawić beze mnie – odmówiłam słabo.
– Wiesz, pewnego dnia – powiedziała Denise, odwracając się, żeby tym razem naprawdę zamknąć okno; jej długie, ciemne włosy powiewały jak peleryna superbohatera – kiedy będziesz miała tłusty tyłek, spojrzysz wstecz i będziesz, żałować, że…
Denise przerwał krzyk, który mój system nerwowy ledwo zarejestrował. Byłyśmy dwudziestojednoletnimi dziewczynami ze stowarzyszenia, krzyczałyśmy nie dlatego, że coś było obrzydliwie, niemożliwie niewłaściwe, ale dlatego, że sobotnie noce wywoływały w nas ekscytację i euforię. Z czasem zaczęłam nienawidzić tego dnia, na który większość ludzi czekała przez cały tydzień, jego fałszywego poczucia bezpieczeństwa, nieszczerej obietnicy wolności i zabawy.
* * *
Na trawniku przed domem dwie z naszych sióstr ze stowarzyszenia stękały i sapały, ciągnąc paczkę, mniej więcej wielkości plakatu kinowego, miały zaróżowione policzki od zimna i wysiłku, a ich źrenice były rozszerzone w upiorny, przyprawiający o drżenie serca sposób.
– Pomóżcie nam. – Trochę się śmiały, a trochę dyszały, gdy ja i Denise spotkałyśmy je na naszym trawniczku, otoczonym różowymi kępami ozdobnej trawy, które miały zapobiegać parkowaniu klientów pobliskiego baru na naszej posesji, gdy parking był pełen. Każdy student przechodzący przez ulicę, by wpaść po coś do jedzenia do Pop Stop przed zamknięciem, i tak po nich deptał.
Ustawiłam się pośrodku, pochyliłam i uniosłam paczkę, wsuwając rękę pod spód, ale Denise tylko zwinęła palce i gwizdnęła donośnie, sprawiając, że dwaj faceci przechodzący w pobliżu stanęli jak wryci. Żaden element krajobrazu nie mógł powstrzymać ludzi przed korzystaniem z naszego skrótu i nie mogłam ich za to winić. Przecznice w Tallahassee były tak długie jak aleje w Nowym Jorku, a Denise cieszyła się, że to wiedziałam.
– Przydałaby się pomoc. – Denise odrzuciła ciemne włosy, które godzinami skłaniała do jedwabistego posłuszeństwa, i wysunęła biodro w pozie będącej fantazją każdego faceta.
Patrzyłam, jak poobgryzane paznokcie chłopaka wsunęły się zaledwie centymetry od moich pod naszą zabronioną przesyłkę, i od razu poczułam ulgę, gdy ciężar się zmniejszył. Przeszłam na przód, żeby poprowadzić chłopaków po trzech stopniach, a potem – „ostrożnie, trochę w lewo, nie, to drugie lewo!” – przez podwójne drzwi frontowe. Właśnie odmalowano nam je na chabrowy kolor, by pasowały do prążków na tapecie w hallu, gdzie w tej chwili zebrali się wszyscy – dziewczyny, które robiły popcorn w kuchni, te, które siedziały razem na kanapie w pokoju rekreacyjnym, żeby nadrobić oglądanie odcinków serialu As the World Turns nagranych przez cały tydzień, te, które przygotowywały się do wyjścia, z wałkami we włosach, machając schnącymi paznokciami. Chciały zobaczyć, skąd całe zamieszanie, równie bardzo, co sprytnie ocenić naszych pomocników tragarzy, starszych od nas o przynajmniej osiem lat, ale młodszych od profesorów, którzy bez przerwy zapraszali nas na kolacje.
Było trochę kłótni o to, co zrobić następnie. Denise nalegała, żeby wejść na górę, ale jedynymi mężczyznami, którym wolno było wchodzić na drugie piętro, byli członkowie rodzin w dniu wprowadzania i pracownik gospodarczy, kiedy trzeba było coś naprawić.
– Nie bądź taka, Pamelo – błagała Denise. – Wiesz, że jeśli zostawimy to tutaj, ukradną nam to, zanim dokonamy wymiany. – Chociaż paczka była owinięta prześcieradłem, wszystkie wiedziałyśmy, że to oprawione w ramę tableau naszego ukochanego stowarzyszenia, każdy aktywny członek z poważną miną w garniturze i krawacie, a w samym centrum znajdował się ich herb z grzechotnikiem i dwusiecznym mieczem. Trwało to już od miesięcy, każdy z domów podkradał tableau tego drugiego, pozostawiając osmolony kwadrat, którego nie dawało się wyczyścić nawet silnym środkiem z amoniakiem.
Denise wpatrywała się we mnie błyszczącymi, okolonymi czarną konturówką oczami, jakby mówiła „mam cię!”. Ponad dekadę później, kiedy w końcu zostałam matką, rozpoznałam ten trik, to proszenie o coś, czego ci nie wolno, przy grupie ludzi, która chciała, żebyś to miał. Nie było możliwości odmówienia, chyba że chciałeś, żeby wszyscy uznali cię za podłą, starą wiedźmę.
Prychnęłam gardłowo. Jak mogła w ogóle prosić.
Denise rozchyliła wargi i zrzedła jej mina z rozczarowania. Ten wyraz twarzy też znałam. Denise zawsze tak wyglądała, kiedy zobaczyła we mnie przewodniczącą stowarzyszenia studenckiego po tym, jak długo widziała we mnie tylko przyjaciółkę.
– Mężczyzna na piętrze! – krzyknęłam, a Denise złapała mnie za ramiona i potrząsnęła w żartobliwej szarpaninie. Prawie ją nabrałam. Potem zostałyśmy zmiecione przez pozostałe dziewczyny, które poruszały się niczym ławica ryb, jak jedno ciało, które zwęziło się na schodach i rozszerzyło z powrotem na piętrze, by ponownie ścisnąć się w wąskich korytarzach. Przez cały czas podśpiewywałyśmy „mężczyzna na piętrze”, nie równo, ale pojedynczymi głosami, które konkurowały ze sobą zgrzytliwie. Była taka piosenka Paula McCartneya – „Band on the Run” – która dla jednej z moich sióstr, nigdy nie pamiętałyśmy, dla której, brzmiała jak „Man on the Run”, i przy jeszcze jednej modyfikacji powstał wewnętrzny żart naszego domu. Był tak chwytliwy, że następnego ranka, kiedy siedziałyśmy w jadalni oszołomione, słyszałam echo naszego chóru. Wtedy na piętrze było już wielu mężczyzn, niektórzy ubrani na niebiesko, inni w białe kitle, a dowodzący w codziennych ubraniach wycinali zakrwawione kwadraty z naszych dywanów i wyskubywali z nich zęby trzonowe. I wtedy któraś zaśpiewała z pełną mocą – „mężczyzna na piętrze, mężczyyyzna na piętrze!” – i wszystkie zaczęłyśmy się śmiać, szczerze, donośnie, sprawiając, że część naszych gości w mundurach zatrzymała się na schodach i wpatrywali się w nas, a na ich skrzywionych, pełnych wyrzutu twarzach pojawił się tylko cień zmartwienia.
* * *
Tableau trafiło do pokoju numer cztery, należącego do dziewczyn, które dokonały napadu. Nasi tragarze sceptycznie oglądali niewielką przestrzeń, zanim kopnięciem zamknęli drzwi i oparli cenną zdobycz o jedno z bliźniaczych łóżek. Jeśli ktoś chciał dostać się do pokoju, musiał odwrócić się bokiem, a nawet wtedy nie sądzę, żebym zdołała wśliznąć się do środka, nie przy mojej figurze.
– Nie macie jakiegoś poddasza czy czegoś takiego? – zapytał jeden z facetów.
Miałyśmy, ale posiadanie tableau w swoim pokoju było jak powieszenie poroża na ścianie, jak wyjaśniła im Denise. Kilka dziewczyn z bardziej płaskim biustem przeciskało się już przez drzwi z aparatami, żeby zrobić zdjęcia lokalnym bohaterkom w pokoju numer cztery, które już pozowały, udając, że trzymają w ręku broń, i zarzucały włosy niczym aniołki Charliego. Za kilka godzin on spróbuje wejść do tego pokoju, ale napotka opór w postaci tableau przedstawiające oddział z 1948 roku – wciąż pamiętam, że to właśnie był rok, na który dziewczyny się wystylizowały, nadal widzę ich naoliwione włosy i ostro zakończone oprawki okularów. Dzisiaj Sharon Selva jest chirurgiem szczękowym w Austin, a Jackie Clurry profesorem na tym samym uniwersytecie, który przeżył koszmar zimą 1978 roku, a wszystko przez jakiś głupi żart.
Denise z determinacją podeszła do małej lampy z bursztynową nóżką, którą dziewczyny trzymały na stosie starych czasopism, zdjęła klosz i pociągnęła przewód tak daleko, jak mogła, żeby kucnąć przed obrazem i przyjrzeć się jego powierzchni przy świetle żarówki, jakby przeszukiwała plażę z wykrywaczem metalu. Potrząsnęła głową zdumiona.
– Nawet ich tableau z lat czterdziestych miały jakość muzealną! – wykrzyknęła z głębokim oburzeniem.
Przez dwa lata pozwalałyśmy chłopakom z Turq House – skrót od koloru, na jaki były pomalowane ich drzwi i okiennice – myśleć, że brali udział w klasycznych, przyjacielskich kradzieżach, które odbywały się wśród zaprzyjaźnionych bractw przez pokolenia. Nie wiedzieli tylko, że zamieniałyśmy wysokiej jakości szkło z ich tableau na akrylową pleksi z naszych, zanim zaproponowałyśmy wymianę. To Denise zauważyła tę rozbieżność, jeszcze zanim znalazłyśmy się na drugim roku.
„To szkło jest śliczne”, westchnęła wtedy, a starsze dziewczyny zaśmiały się, bo Robert Redford rzeczywiście był śliczny, ale szkło? Mała Denise z drugiego roku zaprowadziła nas do naszej wystawki i pokazała różnice – „widzicie, jak nasze tableau wyblakły?”. Turq House używał szkła, drogiego, muzealnego szkła, które chroniło ich fotografie przed niszczącym działaniem żywiołów, jak słońce czy kurz. Denise studiowała sztuki piękne i języki obce – pierwsze było jej głównym planem, drugie to dodatek, który rozpoczęła zeszłego lata po tym, jak przeczytała w „Tallahassee Democrat” o budowie supernowoczesnego muzeum Salvadora Dalego w St. Petersburgu na Florydzie. Denise od razu zdecydowała się na drugi kierunek w postaci języków obcych, postawiła na hiszpański i spędziła całe lato po dwudziestych urodzinach na obozie językowym, żeby nadrobić zaległości. Sam Dalí miał przylecieć, żeby przeprowadzić rozmowy z potencjalnymi pracownikami, a Denise zamierzała olśnić go w jego języku ojczystym. Nic zaskakującego, że kiedy w końcu się spotkali, był nią całkowicie urzeczony i od razu zatrudnił ją jako asystentkę w galerii, a pracę miała zacząć w pierwszy poniedziałek po skończeniu szkoły.
– Wątpię, czy w ogóle zauważyliby… – Studiująca na drugim roku Denise przerwała, na tyle bystra, by wiedzieć, że jako kandydatka nie mogła zaproponować tego jako pierwsza.
Były i nadal są spory pomiędzy stowarzyszeniami studenckimi, ale ten, o którym ówczesna przewodnicząca ciągle mówiła, dotyczył klasy, z jaką absolwenci odwdzięczali się swojej organizacji. Mężczyźni z bractw przez pokolenia osiągali lepszy status finansowy niż kobiety, w ich domach znajdowały się nowsze meble, klimatyzatory z najwyższej półki i „jak nasza bystra siostra Denise Andora ostatnio zauważyła”, powiedziała podczas kolejnego spotkania zarządu, „nawet bardziej przejrzyste szkło niż u nas”.
Fortel został zaakceptowany tego wieczora i słyszałam pogłoski, że dziewczyny kontynuują go do dziś.
Denise postukała długim paznokciem po wytrzymałym, ochronnym szkle i jęknęła prawie erotycznie.
– Boże, ależ to dobre – powiedziała.
– Mamy zostawić cię sam na sam z tym szkłem, Denise? – zapytała Sharon z powagą.
– Do diabła z Rogerem. – Denise wycisnęła mokry pocałunek na przejrzystej powierzchni. – To szkło i ja będziemy wieść bardzo szczęśliwe wspólne życie.
Czasami, kiedy sprawa w sądzie toczy się nie po mojej myśli, kiedy zaczynam myśleć, że sprawiedliwość to jednak błędne przekonanie, przypominam sobie, że Salvador Dalí zmarł sześć godzin przed tym, jak morderca Denise trafił na krzesło elektryczne. 23 stycznia 1989: sprawdźcie sobie. Śmierć jednego z najbardziej lubianych i ekscentrycznych artystów świata zepchnęła egzekucję jakiegoś zwyrodnialca ze środkowej Florydy na drugi plan tego dnia i szedł na egzekucję osamotniony. Bardziej niż własnej wolności, bardziej niż szansy, by sprawić, że pożałuję tego, co mu zrobiłam, pragnął zrobić przedstawienie. W te kiepskie dni lubię myśleć, że Denise jest tam u góry, w miejscu, do którego idą naprawdę niesamowite kobiety po śmierci, i że udało jej się pociągnąć za kilka sznurków. Rzuciła cień na jego śmierć tak, jak on na jej krótki czas spędzony na ziemi. Zemsta najlepiej smakuje na zimno. Złośnice z As the World Turns nauczyły nas tego.
„Przyszłość – bardzo na nią czekała”
– CIOTKA JEDNEJ Z OFIAR
Z UNIWERSYTETU STANU FLORYDA
15 stycznia 1978
PIĘĆ MINUT WCZEŚNIEJ
Musiało obudzić mnie coś więcej niż głód, ale w tamtej chwili jedyne, czego chciałam, to zejść na dół, by zrobić sobie kanapkę z masłem orzechowym i wrócić do spania.
Podniosłam się z łóżka, przeciągnęłam i jęknęłam, kiedy zobaczyłam siebie w małym, owalnym lustrze przyklejonym do ściany. Zasnęłam w pełni ubrana, wykorzystując zeszyt jako poduszkę. Po tym, jak powiesiłam rozpiskę dla wolontariuszy na tablicy ogłoszeń przy łazienkach, przeszłam do czytania Amerykańskiej myśli politycznej i teraz na policzku miałam odbity tekst poprawki do konstytucji dotyczącej równości praw człowieka. Potarłam go mocno wnętrzem dłoni, ale słowa Alice Paul jedynie się rozmazały.
Dodatkową korzyścią stanowiska przewodniczącej był jednoosobowy pokój z dużym balkonem przy frontowych schodach, ale to tyle. Z powodu tego okna wykuszowego i poczucia prywatności niektóre dziewczyny myślały, że chcą ubiegać się o to stanowisko – do momentu, aż poświęciły trochę czasu na rozważenie, ile niewdzięcznej pracy to wymagało, nie zwalniając przy tym z codziennych obowiązków. W moim przypadku było odwrotnie. Spotkania, planowanie budżetu, zarządzanie i spory o sprawy małe i mniejsze – to mnie wciągało. Popadałam w depresję, jeśli miałam za dużo wolnego czasu, a bałam się wychodzenia, randkowania, facetów, tego wszystkiego. Moja figura pozwoliła mi znaleźć porządnego chłopaka na pierwszym roku i chociaż całowanie go nie sprawiało, że moje serce stawało w płomieniach, trzymałam go przy sobie z wygody.
Lampa w korytarzu była ustawiona na czas i wyłączała się automatycznie o dziewiątej. Ale kiedy wyszłam z pokoju kilka minut przez trzecią nad ranem, hall był opromieniony platynowym światłem. Nadal nie wiedzą, jak to się stało, ale tamten żyrandol uratował mi życie. Gdybym po wyjściu z pokoju skręciła w prawo i poszła wąskim korytarzem do tylnych schodów, przeznaczonych do użytku po godzinach, nie wróciłabym już więcej.
Zeszłam frontowymi schodami, przesuwając dłonią po żelaznej balustradzie, to była jedna z najstarszych i najładniejszych części domu. W hallu przez minutę lub dwie mocowałam się z włącznikiem światła, ale bezskutecznie. Dodałam to do ciągle rosnącej listy obowiązków na następny dzień: zadzwonić do woźnego z samego rana, zanim absolwentki przybędą na…
Nie stój tam, wykrzyknęła kobieta. Zrób coś. Zrób coś!
Gdzieś z tyłu domu dobiegł odgłos tłuczonego szkła. Potem kolejny. I kolejny.
Spojrzałam w dół na swoje stopy w sztruksowych kapciach, które wtedy miałam na sobie po raz ostatni, i stwierdziłam, że jakimś cudem poruszały się w stronę hałasu dobiegającego od strony ulicy Jeffersona. Nawet kiedy wyszłam już za róg do pokoju rekreacyjnego i odkryłam, że to tylko telewizor pozostawiony przez jedną z moich sióstr odtwarzał teraz stary odcinek I Love Lucy, ten, w którym Lucy oferuje Ricky’emu różne rzeczy do rozbicia zamiast jej twarzy, wiedziałam, że coś jest nie tak.
Mimo to obeszłam pokój, wyłączyłam wszystkie lampy i pozbierałam talerze ze stolika kawowego, lepkie od pozostałości ciasta z gorącą polewą czekoladową Jerry’ego. Oczy piekły mnie od łez, bo należałam do tego typu osób, które potrafiły płakać tylko ze złości. Herbatka i zwiedzanie dla absolwentek zaczynało się o dziewiątej rano, a dziewczyny tak zadbały o porządek?
Kucyk poluzował mi się podczas snu i ciągle musiałam odgarniać włosy z oczu, aż w którymś momencie uświadomiłam sobie, że to ze względu na lodowaty podmuch wpadający do pokoju. Zakołysałam się na piętach i wyjrzałam za róg, by odkryć, że tylne drzwi również pozostawiono otwarte. Cholerne gówniary, pomyślałam, bo właśnie to pomyślałabym zwykle, gdyby jakaś część mnie nie podejrzewała, że działo się coś niewłaściwego dokładnie w tamtej chwili, tuż nad moją głową. Cholerne, pijane gówniary, pomyślałam ponownie, udając przed samą sobą, by uczepić się ostatnich sekund normalności, zanim…
Huk. Ten huk.
Stanęłam. Zamarłam bez ruchu. Nie oddychałam. Nie myślałam. Wszystkie funkcje życiowe jakby się zatrzymały, pozostał tylko słuch. Nad głową usłyszałam tętent kroków. Ktoś na drugim piętrze biegł z przyprawiającą o mdłości, nieludzką prędkością.
Miałam wrażenie, jakby do podeszw tamtych stóp przytwierdzono magnes, a nikiel w mojej czaszce przyciągał mnie do nich – obok ściany z naszymi tableau, pod kiepsko zalepioną dziurą w suficie i w końcu do miejsca pomiędzy szafą na płaszcze a harmonijkowymi drzwiami do kuchni, gdzie kroki się zatrzymały, tak samo jak ja. Stałam w cieniu głównej klatki schodowej, twarzą do podwójnych drzwi frontowych około czterech metrów przede mną. Zgadywałam, że to bardziej cztery i pół metra, ale kiedy detektyw zmierzył to jakąś godzinę później, okazało się, że nieco przeceniłam dystans między nami.
Kryształowy żyrandol kołysał się, poruszony, ale wciąż świecił jasno. Kiedy mężczyzna zbiegł po schodach i pędem minął hall, powinien być trudny do zauważenia. Jednak lampa rzuciła na niego wyraźne, niezmącone światło, gdy zatrzymał się i przykucnął nisko z jedną ręką na klamce. W drugiej ręce trzymał coś, co wyglądało jak dziecięcy, drewniany kij bejsbolowy, jego koniec był owinięty w czarny materiał, który wydawał się wić i falować. Krew, której mój mózg jeszcze nie chciał przyswoić. Na głowie miał robioną na drutach czapkę, naciągniętą na brwi. Miał ostry, prosty nos i wąskie usta. Był młody, ogolony i przystojny. Nie mnie oceniać fakty, nawet te, które mnie drażnią.
Przez krótką, błogą chwilę, udało mi się zezłościć. Rozpoznałam mężczyznę przy drzwiach. To Roger Yul, były-obecny chłopak Denise. Nie mogłam uwierzyć, że przemyciła go na górę. To było pogwałcenie zasad zachowania na poziomie pomarańczowym. Podstawa do wydalenia.
Ale wtedy zauważyłam, że każdy mięsień w ciele tego mężczyzny spiął się, jakby wyczuł, że jest obserwowany. Powoli odwrócił głowę i niczym ptak drapieżny skupił się na jakimś punkcie tuż ponad moim ramieniem. Sparaliżował mnie przytłaczający strach, który wciąż wraca w koszmarach, zablokował mi kręgosłup i wszelki krzyk, jaki mógł powstać w moim gardle, przypominającym teraz papier ścierny. Oboje staliśmy tam, zaalarmowani i nieruchomi, co uświadomiło mi, ku mojej ogromnej uldze, że nie był w stanie dostrzec mnie w cieniu schodów; on był dla mnie całkowicie widoczny, ale ja pozostawałam niezauważona.
To nie był Roger.
Mężczyzna otworzył drzwi i wyszedł. Następnym razem, kiedy go zobaczyłam, miał na sobie marynarkę i krawat, otaczała go grupa fanek, a „New York Times” stał u jego boku, i kiedy zapytał mnie, gdzie aktualnie mieszkałam, w obliczu prawa nie miałam wyboru, jak tylko podać swój adres mężczyźnie, który zamordował trzydzieści pięć kobiet i dwa razy uciekł z więzienia.
* * *
Ruszyłam do pokoju Denise, by odczytać jej treść regulaminu. Nigdy nie będę w stanie wyjaśnić tego odpowiednio policji, sądowi, rodzicom Denise czy moim. Dlaczego chociaż wiedziałam, że to nie Rogera zobaczyłam przy drzwiach, nie podniosłam słuchawki i nie zadzwoniłam na policję, a zamiast tego wróciłam na górę, żeby zrugać Denise.
W połowie korytarza drzwi do pokoju numer sześć otworzyły się, a Jill Hoffman z drugiego roku wytoczyła się ze środka, zaciskając dłonie na brzuchu, i poszła do łazienki na końcu korytarza. Była pijana i biegła do toalety, żeby zwymiotować.
Zawołałam jej imię, a Jill odwróciła się przestraszona, jakby myślała, że będę wściekła z powodu oderwanej skóry na prawej części jej twarzy, ukazującej dokładnie tę kość, którą według czasopism modowych powinnyśmy podkreślać różem. Próbowała mówić, ale jej język ciągle był blokowany przez falę gęstej, wypływającej krwi.
Ruszyłam korytarzem, dziwnie machając rękami i nawołując wszystkie dziewczyny, żeby wstały. Jedna z nich podniosła się i spytała niewyraźnie, czy w domu się pali. Zostawiłam Jill w ramionach tej dziewczyny i z przekonaniem kazałam jej zamknąć drzwi i przekręcić zamek. Kątem oka zauważyłam, że ktoś inny wszedł do pokoju Jill i krzyknął, że potrzebne nam wiadro. Myślałam, że musimy zacząć czyścić plamy krwi, które Jill zostawiła na dywanie, zanim zaschną, co wtedy było dla mnie całkowicie sensowne.
Weszłam do pokoju numer dwanaście po prawej stronie korytarza i krzyknęłam do dziewczyn, żeby zadzwoniły na policję. Kiedy zapytały dlaczego, musiałam zatrzymać się i przez chwilę zastanowić. Nie pamiętam, żebym wypowiedziała te słowa, ale autor jednej z bardziej sensownych książek napisał, że właśnie tak było.
– Jill Hoffman została lekko okaleczona – podobno powiedziałam bardzo spokojnie i ruszyłam nieśpiesznie w stronę łazienki, wyjęłam wiadro spod zlewu i weszłam do pokoju Jill, sądząc, że idę tam, żeby wyszorować plamy z dywanu.
Pokój Jill był mokry, jej pościel pokryta ciemną, oleistą mazią, żółte zasłony zwisały z karnisza, cięższe niż jeszcze siedemnaście minut temu. Jej współlokatorka, Eileen, siedziała na łóżku, trzymając w dłoniach poszarpaną twarz i jęcząc „mama” z tym swoim niskim, wiejskim akcentem. Eileen była wierną słuchaczką audycji radiowej pastora Charlesa Swindolla i chociaż nie byłam w ogóle religijna, mnie również wciągnęła. Zawsze powtarzał, że życie to w dziesięciu procentach to, co ci się przytrafia, i w dziewięćdziesięciu to, jak na to reagujesz.
Podstawiłam wiadro pod szczękę Eileen i odsunęłam jej dłonie od twarzy. Krew i ślina uderzyły w metalowe dno, były dużo gęstsze niż woda.
– Weź to – powiedziałam do pierwszorocznej, która weszła za mną do pokoju. Odwróciła twarz, krztusząc się, ale trzymała wiadro przy Eileen aż do przybycia karetki.
– Nie pozwól jej zakrywać twarzy, bo się udusi.
Wyszłam z pokoju Jill i Eileen, by ruszyć w lewo, do swojego. Jakbym robiła obchód w poniedziałkowy wieczór. Zaczęłam od przodu.
Większość dziewczyn była wystraszona, bo pootwierałam im drzwi i włączyłam światła; podnosiły dłonie, żeby zakryć oczy, i oblizywały usta, bo ślina zgromadziła im się w kącikach. Chociaż miały wykrzywione z irytacji twarze, przynajmniej były w jednym kawałku. Przyszła mi do głowy szalona myśl, że Jill i Eileen pokłóciły się i wdały w bójkę, a sprawy wymknęły im się spod kontroli. Ale wtedy dotarłam do pokoju numer osiem. Mieszkała w nim dziewczyna imieniem Roberta Shepherd. Jej współlokatorka wyjechała na weekend na narty. W przeciwieństwie do pozostałych Robbie nie jęczała, kiedy włączyłam jej światło i kazałam wstawać.
– Robbie – powtórzyłam głosem belfra, z którego wszystkie drwiły za moimi plecami. – Przykro mi, ale musisz się obudzić. – Weszłam do środka, adrenalina dodawała mi odwagi. Ale okazało się, że nie było ku temu powodu. Robbie spała, z kołdrą podciągniętą pod brodę. Podeszłam, dotknęłam jej ramienia i powiedziałam, że Jill i Eileen miały wypadek, więc policja będzie tutaj niedługo.
Kiedy wciąż nie reagowała, przekręciłam ją na plecy i wtedy zauważyłam cienką strużkę krwi na poduszce. Krwotok z nosa. Poklepałam ją po ramieniu pocieszająco, mówiąc, że też je miewałam w stresowych sytuacjach.
Znikąd u mojego boku pojawił się mężczyzna w mundurze, nawołując i wrzeszcząc na mnie. Ratowników! Sprowadź ratowników! Wyszłam na korytarz, z początku czułam się zraniona, a potem rozsierdzona. Za kogo on się uważał, żeby wrzeszczeć na mnie w moim własnym domu?
Korytarz wydawał się kompletnie zmieniony, mimo że spędziłam w pokoju Robbie tylko chwilę. Wyglądał jak całkowicie surrealistyczna przestrzeń, wszędzie trzeszczały krótkofalówki nędznych ochroniarzy z kampusu, niedużo starszych od nas. Dziewczyny chodziły po korytarzach w zimowych płaszczach zarzuconych na koszule nocne. Niektóre stwierdzały z całkowitym przekonaniem, że zbombardowali nas Irańczycy.
– Z pokoju Denise dochodzi jakiś dziwny zapach – doniosła Bernadette, nasza Miss Florydy i, jako skarbniczka, również moja zastępczyni. Razem wyszłyśmy za zakręt korytarza, mijając dwóch zszokowanych i bezużytecznych policjantów. Zastanawiałam się, czy może Denise zapomniała zamknąć swoją paletę z farbami przed wyjściem. Czasami tak robiła i wydzielał się smród przypominający wyciek gazu.
Denise była osobą, która nienawidziła, gdy ktoś mówił jej, co ma robić. Była zdeterminowana, utalentowana, zarozumiała i wrażliwa. Nasza przyjaźń nie przetrwała roli, na którą zdecydowałam się z własnej woli, a która wymagała ode mnie, żebym pilnowała przestrzegania zasad, niezależnie za jak bezsensowne i archaiczne uważała je Denise. Ale i tak ją kochałam. Chciałam, żeby miała wielkie, wspaniałe życie, które było jej pisane, choć zaakceptowałam, że zapewne nie będę jego częścią.
Już w chwili, gdy przekroczyłam próg jej pokoju, wiedziałam. Wiedziałam. Tyle że straciłam ją szybciej, niż byłam na to gotowa. Denise spała na boku z kołdrą naciągniętą na ramiona. W pokoju musiało być prawie trzydzieści stopni, a powietrze cuchnęło odorem toalety.
Bernadette przytrzymała mnie, prosząc, żebym poczekała na ratowników, ale wyswobodziłam się z jej uścisku.
– Ma mocny sen – nalegałam zduszonym, wściekłym głosem. Cokolwiek sugerowała Bernadette, cokolwiek sobie myślała, myliła się.
– Zaraz wrócę – powiedziała Bernadette i boleśnie uderzyła łokciem we framugę, kiedy odwróciła się, żeby wybiec na korytarz.
Jakby czekała, żebyśmy zostały same, ręka Denise wystrzeliła w powietrze, jakby w sztywnym salucie.
– Denise! – Mój śmiech wydawał się obłąkany, nawet mi. – Musisz się ubrać – powiedziałam jej. – Ogłosiłam Kod Stanik. Wszędzie jest pełno policjantów.
Podeszłam do niej i chociaż wciąż przekonywałam samą siebie, że tylko śpi, zrozumiałam, że muszę wziąć ją w ramiona. Jej ciemne włosy były poprzetykane kawałkami skrzepłej krwi, ale w przeciwieństwie do Jill i Eileen były miękkie i gładkie, kiedy je głaskałam, powtarzając, że musi się ubrać. Na jej twarzy nie było żadnego zadrapania. Dla Denise to miałoby ogromne znaczenie, że opuszczała tę ziemię nietknięta.
Zsunęłam z niej kołdrę – musiało jej być gorąco – i odkryłam, że chociaż wciąż miała na sobie ulubioną koszulę nocną, jej majtki leżały zwinięte na podłodze, obok przewróconej buteleczki mgiełki do włosów Clairol. Nie rozumiałam, jak to było w ogóle możliwe, ale otwór wylotowy był oblepiony ciemną substancją, do której przywarły poskręcane czarne włoski, takie same jak te, które zostają na maszynce, kiedy golisz się przed pójściem na plażę.
Poczułam na ramieniu dłoń, która odsuwała mnie z drogi. Mężczyzna, który wcześniej na mnie wrzeszczał , znowu stał przy mnie. Wyciągnął Denise z łóżka i położył na podłodze. Powiedziałam mu, jak ma na imię, oraz o jej alergii na lateks. Przez to musiała uważać, jakie farby trzymała w pokoju.
– Dobrze wiedzieć – stwierdził i wtedy mu wybaczyłam, bo tak delikatnie obchodził się z Denise, kiedy ścisnął jej nos i pochylił się do jej twarzy. Znowu zasnęła, ale kiedy się obudzi, powiem jej, że mężczyzna, który ja uratował, był przystojny i nie nosił obrączki. Czy ratownik to to samo co lekarz? Denise była zafiksowana na punkcie lekarzy. Może to będzie historia tego, jak poznała swojego męża, którą w niedługiej przyszłości opowiem na jej ślubie.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Brave Young Women
Copyright © 2023 by Jessica Knoll
Original publisher Simon & Schuster, Inc.
Copyright for the Polish edition © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: © Kaitlin Kall
Zdjęcie na okładce: © Tom Kelley Archive / Getty Images
Redakcja: Paulina Jeske-Choińska
Korekta: Agnieszka Czapczyk, Lidia Kozłowska
Skład i łamanie: Teodor Jeske-Choiński
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-576-6
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl