Okra.Tom 2. Komisarz Filip Schiller - Konrad Modrzejewski - ebook + audiobook

Okra.Tom 2. Komisarz Filip Schiller ebook i audiobook

Konrad Modrzejewski

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Komisarz Filip Schiller dostaje sprawę potrójnego morderstwa. W jednym z drewnianych, letniskowych domków na wyspie Okra znaleziono zwłoki uczniów lokalnego liceum. Schiller już wie, że to nie będzie proste śledztwo. Ciała ofiar są makabrycznie okaleczone, a sprawca myli tropy. Kto stoi za tak wyrafinowaną zbrodnią?
Polecamy również pierwszy tom „Kasztanowo”

Konrad Modrzejewski– Absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Szczecińskiego, na co dzień aplikant radcowski przy Okręgowej Izbie Radców Prawnych w Szczecinie. Wielbiciel muzyki rockowej i literatury popularnej. W szczególności wielbiciel kryminałów i thrillerów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 16 min

Lektor: Kosior FilipFilip Kosior
Oceny
4,4 (110 ocen)
65
28
13
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

trochę pokręcone ale niezłe.polecsm
00
BarSzu

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam 👍👍
00
grazyna2525

Całkiem niezła

Dobrze słucha się audiobook. Dobra fabuła wielowątkowa , moim zdaniem pierwsza część dodstarcza wiecej emocji.
00
Misia-82

Dobrze spędzony czas

Ciekawy, choć w moim odczuciu nieco przekombinowany, pomysł na fabułę. W pewnym momencie trzeba się skupić, żeby nie zgubić się w gąszczu genealogii :) Tym niemniej, chyba bardziej podobała mi się niż cz. I. Lektor - najlepszy :)
00
agniecha123

Nie oderwiesz się od lektury

Super super super 💪
00

Popularność




Konrad Modrzejewski

Okra

Tom 2 Komisarz Filip Schiller

LIND & CO

LIND & CO

@lindcopl

e-mail: [email protected]

Tytuł oryginału:

Okra

Tom 2 Komisarz Filip Schiller

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.

Wydanie I, 2023

Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz KavStudio

Grafik na okładce:

robert_em © Unsplash

Copyright © dla tej edycji: 

Wydawnictw0 Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2023

ISBN 978-83-67494-37-3

Opracowanie ebooka Katarzyna RekWaterbear Graphics

Najgorsza prawda jest lepsza od najlepszego kłamstwa.

Tak, właściwie to prawda. I to jedna z tych najgorszych.

Prolog

Młoda kobieta przedzierała się w głąb lasu, pochylając się pod naporem deszczu i wiatru. Jej głowę okalał ciemny szal, a na ramionach wisiało czarne sukno, dzięki czemu trudno było ją dostrzec, nawet z bliska. Mimo tego wciąż odwracała się, sprawdzając, czy na pewno nikt jej nie goni. Gdyby ktoś ją teraz zobaczył, mogłaby zapomnieć o powrocie do normalnego życia. A z pewnością mogłaby zapomnieć o Okrze.

Gdy uznała, że jest już dostatecznie daleko, upadła na kolana i wyjęła spod sukna malutkie białe zawiniątko. Ułożyła je w mokrej trawie i odkryła kawałek prześcieradła, odsłaniając świecącą twarzyczkę ślicznego niemowlęcia. Dziecko otworzyło zaspane oczy i spojrzało na kobietę pytająco. A ona płakała, tamując ręką jęk, który tak usilnie chciał wyrwać się z jej ust i ponieść nad koronami drzew, docierając do domostw myśliwych mieszkających przy skraju lasu. Pogłaskała więc tylko wierzchem dłoni jego czoło.

– Przepraszam – wyszeptała przez łzy. – Mama nie chciała.

Długo jeszcze nie mogła podnieść się z kolan, aż wreszcie poderwała się gwałtownie i ze spazmatycznym płaczem pobiegła w stronę miasta, starając się z całych sił nawet na chwilę nie odwracać. I teraz już wyła. Nie mogła tego dłużej powstrzymać.

Nie mogła też wiedzieć, że jej jęk – wbrew jej pierwotnym obawom – nie zbudził żadnego z myśliwych, śpiących ciężko w chatach po sobotnich harcach. Sprawił natomiast, że kilka par zielonych oczu rozbłysło w ciemnościach i ospale ruszyło w kierunku zawiniątka.

Rozdział 1

Dwadzieścia lat później

Maria nie mogła krzyknąć, gdy w okiennym odbiciu zauważyła człowieka o paskudnie zniekształconej twarzy. Strach zatrzymał jej głos w gardle, ale szybko ulotnił się w postaci westchnienia ulgi. Za jej plecami nie było żadnego człowieka o paskudnie zniekształconej twarzy. Tylko wiatr, drzewa i krzewy, tańczące w ciemności.

Przysiadła na schodkach na werandzie i schowała twarz w dłoniach, oddychając ciężko. Nienawidziła tej roboty, ale kto by ją lubił? I to była w zasadzie odpowiedź na pytanie, które nurtowało ją, gdy przeglądała ofertę na stronie urzędu – czemu za przygotowanie tych domków płacono przeszło dwa razy tyle, ile można by się spodziewać za każde inne zajęcie wymagające miotły i kilku mokrych szmat? Kto by przewidział, że poza sezonem nikt o nie nie dba, pozwalając tłustym jak dłonie pająkom wić sieci wielkości rybackich, ubrudzonym przez młodzież naczyniom gnić w zapchanych papierosami zlewach, a kurzowi odkładać się grubą warstwą na starych, rozklekotanych meblach i skrzypiącej podłodze. Rozejrzała się wokół, patrząc przez szpary w palcach. Posprzątane domki pooznaczała, zostawiając w nich światła. Tylko jeden trwał jeszcze w mroku, ten znajdujący się najgłębiej w lesie.

Dźwignęła się niechętnie ze schodków. Oceniła spojrzeniem ten cały majdan. Miotła, ściągaczka do okien, dwa wypełnione szmatami wiadra, odkurzacz i torba z chemikaliami. Aż sapnęła na myśl, że będzie musiała to jeszcze raz transportować na kolejną werandę. Pewnej otuchy dodawała jej myśl, że to już ostatni raz.

Podeszła na powrót do drzwi i przetarła zakurzone okienko, w którym ujrzała owo ponure monstrum. Rzecz jasna tym razem nie zobaczyła nic poza dziwnie wygiętym drzewem, którego jaśniejące w blasku księżyca liście mogły w oczywisty sposób przypominać twarz. Wtedy – w tej jednej milisekundzie, w której mózg został oszukany przez światło i cienie – Marii wydawało się, że widzi rzecz potwornie straszną. Twarz niby człowieczą, ale szczególnie szkaradną. Jakby poparzoną lub topniejącą. Bez konkretnego kształtu. Z oczami ciemnymi i pustymi, a ust i nosa całkowicie pozbawioną – zostały po nich jedynie niewyraźne wypukłości w jakby jednolitej, rozlazłej masie. Przebiegł ją dreszcz na samo wspomnienie tego widoku. Więcej telewizji na noc – pogratulowała sobie w myśli.

Przerzuciła przez ramię miotłę i ściągaczkę, a na ich końcach zawiesiła wiadra. Jej chude jak kości ramiona ugięły się pod ciężarem, ale zahartowane wiejskim dzieciństwem mięśnie i ścięgna napięły dzielnie. Westchnęła, patrząc na odkurzacz. Będzie musiał poczekać na drugą rundę. Zeszła z werandy i poczłapała w stronę ciemnego domku. Na tle lasu wyglądał wyjątkowo ponuro. Był też najbardziej zaniedbany. Werandę otaczały chwasty i pnącza, jakby chcąc wciągnąć tę zapomnianą budowlę pod ziemię. Maria przeklęła się w myśli, że nie zaczęła od tego domku. Najgorsze na początek – jak zwykł powtarzać jej ojciec, ciągnąc na sznurze potężnego starego wieprza, który bez entuzjazmu zmierzał w kierunku pieńka pokrytego ciemną, zaschniętą plamą krwi.

Coś poruszyło się w zaroślach. Z boku znajdował się nędzny plac zabaw, na którym jedna z zardzewiałych huśtawek bujała się lekko, jakby ktoś na niej przed chwilą siedział. Maria przełknęła ślinę, mając po raz kolejny tego wieczora wrażenie, że jest obserwowana. Przymknęła oczy i zacisnęła zęby, próbując nie patrzeć na boki i powtarzając sobie w myślach, że to ostatni domek w tym cholernym lesie. Potem tylko herbata, kołdra i film. Przypomniała sobie o tym młodym, jasnowłosym chłopaku, który zostawił jej ostatnio numer na serwetce, gdy sprzątała stolik, a potem puścił oczko, znikając już w drzwiach. Tak. Jutro do niego zadzwoni. Pieprzyć to, że musi być ze dwadzieścia lat młodszy. Ona też nie jest znowu jakąś starą babą. A Bóg jej wybaczy, jeśli widział, jak traktował ją Marian.

Weszła na werandę i od razu znalazła pierwszego intruza. Na łączeniu między dachem a podporą werandy zamieszkał kosmaty pająk, który łypał na nią ciekawie czerwonym okiem. Nie zdążył nawet podnieść nogi, gdy strąciła go miotłą i przygniotła końcówką ściągaczki tak, że rozprysnął się na kawałki, wyrzucając z wnętrza setki małych pajączków, które prędko zniknęły w szparach między panelami. To musiała być „ona” i musiała być w zaawansowanej ciąży, co bynajmniej nie wzruszyło Marii. Kiedyś te małe urosną i zeżrą tę ruinę wraz z lokatorami – uśmiechnęła się kwaśno.

Klucz zachrzęścił w zamku. Sień była w miarę czysta. Kilka karaluchów przestraszyło się światła i wcisnęło w dziurę pod listwą, ale oprócz tego panował porządek – wystarczyło kilka pociągnięć miotły, żeby pozbyć się kurzu. Łazienka – trochę gorzej. Żarówka na łysym kablu oferowała blade, przerywane światło. Lustro oszpecone brzydką rysą wykrzywiało kościstą twarz Marii i sprawiało, że była jeszcze bardziej szara i pociągła. Kabinę upaćkano jakimś lepkim cholerstwem, które trzeba było szorować mleczkiem, żeby łaskawie zeszło. Toaleta cuchnęła, a klapa była obryzgana czerwonymi wymiocinami, które przy ścieraniu śmierdziały jak zjełczałe mleko. Maria nawet nie drgnęła, zeskrobując bardziej stwardniałe plamki paznokciem. Takie zabawy to dla niej chleb powszedni. Nieskromnie uważała, że wykształciła w sobie wysoki próg estetycznej cierpliwości.

Przeszła do głównego pomieszczenia i tutaj od razu poczuła się dziwnie nieswojo. Choć pokój tonął w ciemnościach, Maria natychmiast była w stanie stwierdzić, że miejsce to różni się stanowczo od innych sprzątanych przez nią tego wieczora. Coś przerażającego wisiało tutaj w powietrzu. Zapach. Ledwie wyczuwalny zapach czyjejś obecności. Ktoś tutaj był oprócz niej. Albo teraz, albo chwilę wcześniej. Modliła się w duszy za tą drugą opcją. Widziała też pewne ponure kształty. Na trzech łóżkach, przy ścianach, coś leżało. Jakby ogromne, wypchane, czarne worki.

Naraz poczuła przeszywający chłód, który odebrał jej ochotę na zapalanie światła. Raz jeszcze przypomniała sobie uśmiech tego młodzika z restauracji, który zwykł rozjaśniać ciemność w jej wyobraźni. Tym razem jednak wrażenie było zbyt mocne. Zbyt namacalne. To nie była twarz zobaczona przypadkiem w liściach. To było coś wyraźnego.

No cóż, niech będzie. Najwyżej zobaczy ducha, jeżeli istnieją. Pstryknęła przełącznik.

Wiadra uderzyły głucho w podłogę, a kij od miotły zatrzymał się na ramie łóżka. Zdążyła tylko chwycić się pierwszej lepszej półki i strącić z niej porcelanowe figurki Matki Boskiej i Józefa, nim osunęła się na ziemię nieprzytomna.

***

Dotykam czerni. Mam nieodparte wrażenie, że przechodzi ona na moją dłoń, oplatając palce i pnąc się dalej, w górę nadgarstka i przedramienia jak plazmatyczny, żywy organizm. Chcę go poczuć. Muszę go poczuć, aby go poznać. Uchylam usta, pozwalając mu wpełznąć i zalać moje wnętrzności. Jest śliski i wilgotny, ale nie obmierzły. Robię mu przestrzeń w środku.

Nazywam się Filip Schiller. W ręku trzymam cienką, czarną teczkę, w której znajduje się moja najbliższa przyszłość. Uwielbiam ten moment. Zamykam oczy i wciągam głęboko powietrze. Chyba z rozkoszy. Rzucam teczkę na szklany blat i otwieram ją zamaszyście.

Jestem ubrany w czarny garnitur i czarną koszulę. Nie mam już niebieskiego krawata, starego forda focusa, ślepej tęsknoty za jakąkolwiek miłością i bezsenności. Mam za to krótszą fryzurę i dużo nowych przedmiotów, głównie ze szkła. Ktoś w komisariacie powiedział ostatnio, że się ogarnąłem. Prawdopodobnie to prawda.

Podpalam impulsywnie papierosa. Bardziej z przyzwyczajenia, aniżeli świadomie. Nie zamierzam go nawet palić. Opieram go o brzeg szklanej popielniczki. Niech się tu po prostu tli i robi jakąś pierdoloną atmosferę. Niech przypomina mi, kim naprawdę jestem.

Z teczki wysypują się zdjęcia. Przeglądam je pobieżnie, odseparowując te z miejsca zbrodni i układając je w rzędach na całej szerokości blatu. Jest ich sześć. Trzy pierwsze przedstawiają pomieszczenie ujęte z różnych perspektyw. Nie wiem co to. Na pierwszy rzut oka przypomina ubogi domek letniskowy. W trzech łóżkach usytuowanych przy ścianach leżą ciała. Starannie owinięte prześcieradłami, tak że nie widać niczego oprócz głów.

W jednym przypadku i tego elementu brakuje.

Pozostałe dwa ciała należą do dziewczyny i chłopaka. Dziewczyna nie ma szyi. Trudno stwierdzić, co mogło spowodować takie obrażenia, ale w miejscu, gdzie powinna być krtań i tchawica, zionie ogromna ciemnoczerwona dziura. Głowa trzyma się w zasadzie na cieniutkim strzępie skóry i jakiejś różowej rurze, która musi być przełykiem. Chłopak został potraktowany podobnie, ale jakby mniej gwałtownie. W jego przypadku oszczędzono większą część wnętrza, przez co szyja pozostaje otwarta, przedstawiając coś na wzór meksykańskiej zupy chili z dodatkiem dużej ilości mielonego carne.

Unoszę każde z tych zdjęć na wysokość twarzy, po czym chowam kolejno do teczki. Kilka spraw można stwierdzić na wstępie. Prześcieradła są czyste. Pomimo makabrycznych ran ze świecą szukać nań choćby malutkiej plamki. To prowadzi do dość oczywistego wniosku. Żadne z tych morderstw nie zostało popełnione w tym miejscu. To tylko scena, przygotowana w jakimś ohydnym celu. Po drugie twarze. Zarówno dziewczęca, jak i chłopięca – są nienaruszone. To może z kolei świadczyć o pewnym szacunku wobec ofiar. Wiem, brzmi kuriozalnie, ale to kwestia statystyki. Badania wykazują, że ofiary zabójców psychotycznych bywają pozbawione elementów twarzy, gdy denata łączy z przestępcą pewna więź nacechowana złymi emocjami. Można zatem mniemać, że w przypadku tych dwóch kompletnych ciał mamy do czynienia z chłodnymi morderstwami bez afektu.

Czego zdecydowanie nie da się powiedzieć o trzecich zwłokach.

Kolejna seria zdjęć przedstawia już nagie, umyte ciała w ostrym, prosektoryjnym świetle, ułożone starannie na stalowych szpitalnych blatach. Dziewczyna i chłopak (co wreszcie można stwierdzić) pozbawiony głowy są dość mocno pokiereszowani. Na ich torsach, brzuchach i bokach widać liczne siniaki oraz pomniejsze rany cięte i szarpane. Trudno sobie wyobrazić, aby zabójca zadawał je rozmyślnie. Mają tak różny i losowy charakter, że można się spodziewać, iż powstały wskutek wleczenia ciał przez jakiś las albo inny nierówny teren. To już zagadka dla techników. Trzecie ciało – czyli chłopak z szyją a la chili con carne – jest pozbawione podobnych obrażeń. Gdzieniegdzie widać wprawdzie niewielkie siniaki i przebarwienia, ale brakuje śladów szarpania czy cięć. Skóry praktycznie w żadnym miejscu nie rozdarto. Unoszę brew. To wszystko nijak się ma do mojej wstępnej diagnozy na temat afektów. Nic do siebie nie pasuje.

Chowam wszystkie zdjęcia do teczki. Zamykam oczy. Przez chwilę nie oddycham. Ładuję się. Wypuszczam powietrze i unoszę powieki. Wyciągam telefon z kieszeni. Chcę zadzwonić do Sary. Patrzę chwilę na ekran, ale potem jednak chowam komórkę z powrotem. Sary nie złamię taką lichą zagrywką. Na nią trzeba czegoś znacznie subtelniejszego. Wyjmuję najsmakowitsze zdjęcie miejsca zbrodni. Długo wybieram drugie danie. Konkurencja jest żywa. Pada na chłopaka bez głowy. Dorzucam jeszcze fotkę pustego pomieszczenia. Sprzed wydarzenia. Sara lubi sobie porównywać rozmaite detale, a ja lubię sprawiać jej frajdę. Wkładam fotki do koperty. Adresuję. I dopisuję PS: „Będzie miło. Obiecuję”.

Sara Smith jest najlepszą techniczką kryminalistyki w kraju. Trzy lata temu – po tym jak wspólnie zamknęliśmy sprawę Kasztanowa – Sara zdecydowała się odejść z zawodu. Co bynajmniej nie zmienia faktu, że jest najlepszą techniczką kryminalistyki w kraju. A ja potrzebuję jej przy tej sprawie chyba nie tylko ze względu na jej nieocenione kompetencje.

Z Sarą łączy mnie interesująca relacja. Oboje straciliśmy ukochanych. Ona całą rodzinę w wypadku, a ja narzeczoną wskutek choroby. Oboje przez bardzo długi czas nie mogliśmy się wyleczyć z traumy i oboje wyszliśmy z niej – obici, ale w jednym kawałku – dzięki sobie nawzajem. A przynajmniej ja wyszedłem dzięki niej i mam wrażenie, że z wzajemnością. Od czasu zamknięcia sprawy Kasztanowa widujemy się raz na jakiś czas. Łączy nas przyjaźń – to z pewnością – a z dużą dozą prawdopodobieństwa także miłość, utkana gdzieś pomiędzy chorobliwą tęsknotą za duszami naszych bliskich a ludzką chęcią normalnego życia. Chyba nigdy nie dopuścimy jej do siebie w pełni, ale tak być może należy. Kto to wie?

Na razie jestem szczęśliwy, gdy czasem się do mnie przytula albo patrzy mi w oczy z wdzięcznością, jaką można znaleźć tylko w spojrzeniu osoby, której bezgranicznie ufasz.

Sara zarzekała się, że nigdy nie podejmie się już żadnej sprawy, po tym jak w Kasztanowie niemal zginęła z rąk szalonego lekarza, który próbował przeprowadzić na niej sekcję, jeszcze za jej życia. Ale zarzekała się też, że wyjedzie z Warszawy…

Z autopsji wiem, że trzeba coś kochać, żeby być na tym świecie. Ja kocham swoją pracę i wiem, że Sara, w głębi duszy, także ją kocha. Nie chcę jej narażać na niebezpieczeństwo, ale nie zamierzam nie zostawić jej furtki. Tym bardziej że w tym przypadku miałaby szczególne pole do popisu.

Ja w ciągu tych trzech lat prawdopodobnie się ogarnąłem. Zacząłem spać, przestałem pić i babrać się w przeszłości. Oszczędzoną energię i czas zainwestowałem w pracę, przez co szybko wspiąłem się po szczeblach policyjnej drabinki, z której swego czasu spadłem. Teraz jestem prawą ręką Karola Derewlanego – szefa wydziału zabójstw, który w istocie zleca mi tylko najbrudniejsze, najbardziej krwawe i cuchnące sprawy, którymi nie mógłby zająć się żaden inny pracownik komendy. W zasadzie trzymam go w szachu. Siedzę w swoim gabinecie prawie na szczycie szklanego wieżowca, podpalam papierosy i przyglądam się teczkom, decydując, które sygnatury zasługują na nieco mojej uwagi.

Nie chełpię się tym. Jest to pozycja, którą zdobyłem katorżniczą pracą i całkowitym oddaniem. W mojej opinii każdy, kto tyle co ja stracił, jest w stanie tyle co ja osiągnąć.

Każdy, kto nie ma już nic, może mieć wszystko. To proste.

Patrzę przez okno. Za taflą szkła płynie strumień jakiejś dziwnej, fosforyzującej energii. Jego fantastyczne barwy zmieniają się w zależności od kąta obserwacji, jak plama benzyny.

Bezsenność zostawiła mi w spadku problemy z wyobraźnią. Często widzę rzeczy, których nie ma, ale bynajmniej nie wpływa to na moją umiejętność postrzegania rzeczywistości. Potrafię odróżnić te zjawiska od prawdy i choć niejeden lekarz i Sara pewnie zamknęliby mnie w zakładzie, to ja całkiem dobrze się z tym czuję. To taka moja osobista tajemnica.

Dzwoni telefon. Derewlany.

– Dobry wieczór, Karolu – zaczynam. – Jak samopoczucie?

Robienie sobie jaj z Karola to moje hobby. Ten facet od zawsze interesował się bardziej samochodami, kobietami, Instagramem i polityką aniżeli prawdziwą policyjną pracą. Nie ma zielonego pojęcia, co dzieje się w wydziale. Stołek komendanta zyskał dzięki sprawie Kasztanowa oraz okoliczności, że poprzedni szef okazał się głową narkotykowej szajki i szczęśliwie reprezentował opozycyjną grupę polityczną. Można by zatem rzec, że Derewlany jako komendant jest w pewnym sensie moim dzieckiem.

I jest to zdecydowanie rzecz, której się dotychczas najbardziej wstydzę.

– Siema! – odkrzykuje. W tle słychać warkot silnika i jakąś tandetną rockową muzę. – Chciałem tylko spytać, jak się podoba teczka.

– Jest w porządku – przyznaję bez entuzjazmu. – Ktoś się tym zajął?

– Jeszcze nie, ale chciałbym, żebyś to wziął – nie kryje. – Wygląda koszmarnie.

– Mhm.

Wyglądam za okno. Nie ma tam już kolorowej rzeki światełek. Jest tylko szara Warszawa.

– Kto nadzoruje? – pytam.

– Młody Królikowski, niestety. Tym razem nic na to nie poradzę.

Szlag! Prokurator Kuba Królikowski – czy raczej Królik, jak zwykliśmy go przezywać w wydziale – jest postacią o nieszczególnie otwartym umyśle, przesuwającym się sztywno po szynach Kodeksu postępowania karnego. Jest nieustępliwy, nieukładowy i niezależny, co akurat w nim cenię, choć może się to okazać kijem w szprychach postępowania. Karol nie darzy go specjalną sympatią (zresztą jak większość wydziału), ale mimo to grzecznie przystaje na wszystkie jego postanowienia. Co zresztą nie powinno dziwić, jeśli zna się charakter Karola. Ten człowiek pchnąłby rodzonego brata nożem, aby uniknąć złej sławy.

– Niech będzie – odpowiadam. – Biorę to.

– Świetnie, kochany! Weź Tomka. Chłopak musi się czegoś nauczyć.

Wzdycham. Wraz z moim oficjalnym powrotem na stanowisko komisarza i nieoficjalnym awansem – w postaci traktowania mnie jak kury znoszącej złote jajka na grzędzie Karola – musiałem zaakceptować pewne formalne obowiązki wynikające z zaszeregowania. Między innymi to, że ludzie pobierają ode mnie nauki. W tym półroczu padło na młodego aspiranta Tomka. Chłopak jest w porządku. Szybko się uczy, ma wiele ambicji i trochę za wiele uśmiechu na twarzy. Jeszcze nie do końca pojmuje, na czym ta robota polega.

Nie zrozumcie mnie źle. Lubię go. Po prostu nie chcę tak szybko niszczyć jego marzeń.

– Błagam cię, Karol – próbuję, choć nie mam żadnej nadziei. – Widziałeś te zdjęcia? Ta sprawa go zmasakruje.

– Nie wiem, o czym mówisz. Weź go po prostu, bo nie może ciągle siedzieć na tyłku. Źle to wygląda w kartotece i na kontrolach. Poza tym, do diabła, ten dzieciak chce być detektywem czy nie? – Derewlany rozłącza się.

Ma cholerną słuszność. Ten cały Tomek prędzej czy później musi zbrukać się krwią.

Jeśli chce zostać mną.

Sprawa jest jasna. Mam Tomka, który jest rzutki, bystry i potrafi celnie strzelać. Być może mam Sarę, która jest trzeźwo myśląca, empatyczna i widzi każdy okruszek leżący na chodniku w zasięgu wzroku. To już nie Kasztanowo, do którego wysłano Bartka Damięckiego – mojego byłego, nierozgarniętego, jajogłowego partnera – i mnie, w stanie apatycznej, emocjonalnej rozsypki. To porządna ekipa, która jest w stanie współgrać.

Wychodząc z mieszkania, zabieram notes w czerwonej skórze, który dostałem kiedyś w prezencie od Bartka. Podarowując mi go, twierdził, że najważniejsze w pracy śledczego jest zadawanie sobie pytań, które warto gromadzić na papierze. Śmiałem się wtedy, ale potem zrozumiałem, że – paradoksalnie – stawianie odpowiednich pytań może być w istocie ważniejszym aspektem tego zawodu niż poszukiwanie odpowiedzi. Bartek teraz nie żyje. Zginął na służbie, walcząc do ostatniej chwili i prawdopodobnie ratując życie moje i Sary. A ja nie rozstaję się z tym notesem, uparcie wierząc, że ta praca ma jakieś znaczenie.

Rozdział 2

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji