Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opcja niemiecka to pierwsza książka, która ujawnia sensacyjne kulisy współpracy Polaków z III Rzeszą.
Podczas II wojny światowej nie wszyscy Polacy byli nastawieni antyniemiecko. Wielu polityków i szereg organizacji starało się podjąć współpracę z III Rzeszą i u jej boku stworzyć okrojone państwo polskie. Zwolennikami „opcji niemieckiej” nie kierowała sympatia do Adolfa Hitlera i jego chorej ideologii, ale zdrowy rozsądek. Uważali, że kompromis z okupantem pozwoli ograniczyć cierpienia ludności cywilnej i skupić wysiłki na walce z największym wrogiem Rzeczypospolitej – Związkiem Sowieckim. Mimo patriotycznej motywacji tych ludzi ich działania stanowią w Polsce temat tabu. Historycy uważają go za niebezpieczny i niewygodny.
Nie mieliśmy polskiego Quislinga, głosi legenda. Nie dodaje, że stało się tak dlatego, iż to Adolf Hitler nie był nim zainteresowany. Piotr Zychowicz w swojej książce pokazuje, iż wśród Polaków nie brakowało kandydatów do odegrania takiej roli i – co udowadnia – nie w każdym wypadku ich zdrada wyszłaby Polsce na złe. - Rafał A. Ziemkiewicz, autor książek „Jakie piękne samobójstwo”, „Michnikowszczyzna”, „Polactwo”
Opcja niemiecka jest pierwszą próbą całościowego przedstawienia działalności tych Polaków, którzy podczas II wojny światowej opowiadali się za współpracą polityczną z Niemcami. To wypełnienie jednej z wciąż licznych w naszych dziejach «białych plam». Choć jest to książka publicystyczna, to zarówno jej lektura, jak i spojrzenie na bibliografię dowodzą, że autor – historyk z wykształcenia – rzetelnie skorzystał z ogromu źródeł. Dodatkową jej zaletą, znaną czytelnikom z poprzednich książek Zychowicza, jest jego nie skrywane zaangażowanie w temat. Czyta się znakomicie! - Tadeusz Kisielewski, autor „Zamachu”, „Zabójców”, „Zatajonego Katynia 1941”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 568
Zadaniem narodu jest
szukać sobie dróg życia, a nie śmierci.
Rozdział 1
Naród wyjątkowy
Jednym z dogmatów polskiej polityki historycznej jest duma z tego, że byliśmy jedynym narodem okupowanej Europy, który nie wydał z siebie Quislinga. Czyli że żaden polski polityk i żadne polskie ugrupowanie polityczne podczas II wojny światowej nie zhańbiło się współpracą z III Rzeszą. Tak oto Polacy mieli po raz kolejny udowodnić, że są narodem lepszym niż wszystkie inne. I odnieść jeszcze jedno moralne zwycięstwo, w którego blasku mogą się grzać kolejne pokolenia.
Spokojna, wyzbyta emocji analiza straszliwej tragedii, która dotknęła nas w latach 1939–1945, skłania jednak do wyciągnięcia przeciwnych wniosków.
Po pierwsze, Polacy nie powołali kolaboracyjnego rządu nie dlatego, że wszyscy byli tacy niezłomni, ale dlatego, że Niemcy sobie takiego rządu nie życzyli. Kandydatów na polskiego Quislinga było sporo. Jak pisał w tym kontekście jeden z historyków, nietrudno zachować cnotę, gdy się nie ma okazji do jej utraty.
Po drugie, należy żałować, że proniemiecki rząd w Polsce nie powstał. Jak wskazują doświadczenia innych państw okupowanych, powołanie takiej instytucji znacznie ograniczało terror okupanta. Straty narodów, które poszły na ugodę z Niemcami, były znacznie niższe niż straty narodu polskiego.
Po trzecie wreszcie, choć Polacy nie podjęli masowej kolaboracji z III Rzeszą, to podjęli ją z drugim naszym wrogiem – Związkiem Sowieckim. Opowieści o tym, że z II wojny światowej wyszliśmy „czyści jak łza”, można więc włożyć między bajki.
Samą kolaborację uważa się w Polsce za najgorszą zbrodnię, a podejmującego ją polityka za zdrajcę, zaprzańca, człowieka nie tylko bez uczuć patriotycznych, ale i zwykłej przyzwoitości. To podejście charakterystyczne dla narodu nie wyrobionego politycznie. Narodu, który nie kieruje się chłodną analizą, ale emocjami i uczuciami. A więc przesłankami, na które w polityce miejsca być nie może.
W polityce nie ma bowiem znaczenia, czy coś jest słuszne czy niesłuszne, moralne czy niemoralne. Znaczenie ma tylko to, czy jest skuteczne. Oczywiście jest to godne potępienia, ale tak po prostu jest i nic na to nie poradzimy. Takie są zasady tej brudnej gry. I każdy gracz na arenie międzynarodowej musi się do tych zasad dostosować, inaczej przepadnie. Tak jak ktoś, kto zasiadając do pokera z szulerami, zamierza grać uczciwie.
Kolaboracja jest więc li tylko narzędziem politycznym, podlegającym takiej samej ocenie jak wszelkie inne narzędzia. A więc jeżeli służy ona interesom narodowym – jest dobra, jeżeli interesom narodowym szkodzi – jest zła.
Co zaś leżało w interesie narodowym Polski, gdy przegrała kampanię 1939 roku? Oczywiście to, żeby jak najwięcej Polaków przeżyło okupację i dotrwało do końca wojny. Tak aby na koniec tego konfliktu nasz potencjał był jak najmniej uszczuplony. Wyłonienie własnych proniemieckich władz – które rządziłyby Polską zamiast Hansa Franka i bandy sadystów z Gestapo – bez wątpienia poważnie by się do tego przyczyniło.
Gdy idziemy z rodziną ulicą i ktoś próbuje nas zamordować, możemy ratować życie na dwa sposoby. Zabić napastnika albo spróbować negocjacji. Oczywiście pierwszy sposób jest znacznie bardziej honorowy. Drugi niesie ze sobą upokorzenie i konieczność ustępstw. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie jednak walczył gołymi rękami z bandziorem uzbrojonym w pistolet. Szczególnie gdy ma na tych rękach małe dziecko, a u boku żonę.
W takiej właśnie sytuacji znaleźli się Polacy jesienią 1939 roku. Kontynuowanie otwartej walki z okupantem przy tak rażącej dysproporcji sił było oczywiście dowodem bohaterstwa, ale i nieodpowiedzialności. Te dwa motywy splatają się zresztą w naszych dziejach bardzo często, a skutki tego są na ogół opłakane. Porównanie potencjałów oraz prosta kalkulacja zysków i strat – a więc rzeczy w polityce absolutnie podstawowe – powinny były skłonić Polaków do szukania jakiegoś modus vivendi z Niemcami.
Warszawski robotnik Kazimierz Szymczak w sierpniu 1942 roku notował w dzienniku: „Jestem dumny z tego, że należę do tego narodu, w którym nie ma zbiorowych zdrajców, są tylko zbiorowe mogiły i pojedynczy zdrajcy współpracujący z okupantem”. Wiem, że tym, co teraz napiszę, narażę się miłośnikom naszych narodowych rzezi, ale uważam, że znacznie lepsza byłaby sytuacja odwrotna: gdyby w Polsce byli zbiorowi „zdrajcy”, a nie było zbiorowych mogił.
Słowo „zdrajcy” celowo wziąłem w cudzysłów. Jak bowiem przekonają się państwo, czytając Opcję niemiecką, niemal wszyscy Polacy, którzy próbowali porozumieć się z Niemcami podczas II wojny światowej, nie byli wcale renegatami, ale patriotami. To właśnie oni są pozytywnymi bohaterami tej książki. Ludźmi godnymi szacunku, obdarzonymi wielką odwagą cywilną. Gotowi byli bowiem iść pod prąd, działać wbrew uczuciom i odruchom własnego narodu, byle tylko ratować go przed eksterminacją.
Od razu odpowiadam moim polemistom: Opcja niemiecka nie jest częścią żadnej pedagogiki wstydu, której zadaniem jest wywlekanie na światło dzienne i wyolbrzymianie czarnych kart naszej historii. Nie mam zamiaru upokarzać rodaków, pokazując im, że wśród nas były czarne owce. Odwrotnie. Większości opisanych w książce „polskich kandydatów na Quislinga” nie uważam wcale za żadne czarne owce, ale za postacie, z których możemy być dumni.
Głównym motywem ich postępowania była bowiem troska o biologiczne przetrwanie narodu polskiego. Ocalenie polskiej krwi, którą tak hojnie i bezmyślnie szafował rząd na uchodźstwie i dowództwo naszego podziemia. Trudna i nieprzyjemna współpraca polityczna z wrogiem miała być więc drogą do zamknięcia Auschwitz i Majdanka, wstrzymania ulicznych egzekucji, pacyfikacji i łapanek. Każdy chyba się zgodzi, że był to cel chwalebny.
Mimo to skazano ich na zapomnienie. Mówienie o nich jest niezgodne z obowiązującą linią naszej historycznej propagandy, noszącej – nie wiedzieć czemu – nazwę historiografii. Polski naród podczas ostatniej wojny był antyniemieckim monolitem i basta. Historia polskiej „opcji niemieckiej” podczas II wojny światowej ma zaś pozostać nieznana szerszej opinii publicznej. Polaków trzeba przed tą groźną wiedzą chronić niczym małe dzieci.
Gdy już zaś nie ma wyboru i trzeba o tych postaciach wspomnieć, to na ogół obrzuca się je inwektywami i opluwa. O ile podejście takie w czasach PRL nie mogło dziwić, o tyle fakt, że zostało bezkrytycznie przeniesione do wolnej, niepodległej Polski, zdumiewa.
Historycy uznali kolaborację za temat niebezpieczny i niewdzięczny – pisał profesor Tomasz Szarota – którego podjęcie i opracowanie może przyczynić się do pogorszenia obrazu własnego narodu w oczach obcych. Istotną przy tym rolę odgrywało i odgrywa przeświadczenie historyków, że ich prace odpowiadać mają na „zamówienie społeczne”. Stąd dominacja książek i artykułów poświęconych bądź ruchowi oporu, bądź martyrologii. W nowej sytuacji politycznej można przewidzieć pojawienie się prac, w których podjęta zostanie próba rehabilitacji tych kolaborantów, którzy na współpracę z niemieckim okupantem zdecydowali się z pobudek ideowych. Jeśli w kierunku rehabilitacji miałyby pójść badania nad dziejami polskiej kolaboracji, to moim zdaniem nie powinno się ich w ogóle zaczynać.
Najwyraźniej rodzimi historycy nazbyt wzięli sobie słowa profesora do serca. Choć od dnia, w którym pisał te słowa, minęło dwadzieścia lat, badania na temat polskiej kolaboracji politycznej z Niemcami do tej pory nie zostały na serio podjęte. Opcja niemiecka to pierwsza książka na ten temat, w dodatku publicystyczna, a nie naukowa. I rzeczywiście profesor Szarota trafnie przewidział – ma ona na celu rehabilitację tych polskich polityków i wojskowych, którzy zmuszeni wybierać między sowiecką dżumą a niemiecką cholerą, wybrali tę drugą. A więc postąpili odwrotnie niż premier Władysław Sikorski i kierownictwo Armii Krajowej.
Już na wstępie należy jednak zrobić ważne rozróżnienie. W trakcie II wojny światowej występowały dwa rodzaje kolaboracji podbitych narodów z Niemcami. Kolaboracja ideowa i kolaboracja pragmatyczna. Pierwszą podejmowały rozmaite lokalne ruchy faszystowskie w rodzaju węgierskich strzałokrzyżowców, rumuńskiej Żelaznej Gwardii czy chorwackich ustaszy. Decydowała tu bliskość ideowa z niemieckim narodowym socjalizmem, przede wszystkim nienawiść do Żydów.
Kolaborację pragmatyczną podejmowali zaś na ogół szacowni konserwatyści, którzy chcieli pomniejszyć cierpienia rodaków. Uważali, że mogą stać się „poduszką” między społeczeństwem a okupantem i zamortyzować wymierzone w naród ciosy. Ludzie ci gardzili Hitlerem, jego ruchem i metodami. Do współpracy skłaniał ich zdrowy rozsądek, a nie miłość do swastyki i całego związanego z nią paskudztwa. Najwybitniejszym spośród nich był bez wątpienia marszałek Philippe Pétain. Wielki francuski bohater.
Oczywiście, gdyby w Polsce doszło do kolaboracji ideowej, byłoby to prawdziwym nieszczęściem i katastrofą. Utworzenie polskiej formacji typu faszystowskiego, umundurowanie jej członków i wydanie im broni palnej przez Niemców doprowadziłoby bowiem zapewne do wybuchu wojny domowej między taką organizacją a podziemiem wiernym rządowi w Londynie. Wojny domowe są zaś na ogół najbardziej krwawe.
Przede wszystkim jednak naraziłoby to Polaków na poważne ryzyko wciągnięcia w Holokaust. Całe szczęście do takiej kolaboracji jednak nie doszło. Zresztą, poza marginalnymi wypadkami, nie było do niej chętnych.
Kolaboracja pragmatyczna byłaby jednak w okupowanej Polsce jak najbardziej pożądana. Zresztą otwarta jest kwestia, czy działanie takie w ogóle powinno się nazywać kolaboracją. Ostatni delegat rządu na kraj, Stefan Korboński, w książce Polskie Państwo Podziemne pisał bowiem, że słowem tym podczas wojny określano „dobrowolną współpracę z okupantem na szkodę kraju lub współobywateli”. W tym wypadku mielibyśmy również do czynienia z „dobrowolną współpracą z okupantem”. Ale na korzyść kraju i współobywateli.
Rozróżnianie między tymi dwoma rodzajami kolaboracji na Zachodzie nie jest niczym nowym. Pisał o tym już przed wielu laty francuski historyk Jacques Sémelin.
Po pierwsze – przekonywał – występuje kolaboracja państwa taktyczna i strategiczna, decydowana na najwyższym szczeblu władzy, która ma być sposobem obrony interesów pokonanego kraju. Należy wyraźnie odróżnić ją od kolaboracjonizmu, który jest ideologicznym wyborem polegającym na politycznej walce na rzecz okupanta, którego system się podziwia.
Mój redakcyjny kolega Piotr Semka, recenzując Obłęd ’44, napisał, że jak tak dalej pójdzie, to w kolejnej książce postawię tezę, że szkoda, iż w Polsce nie było Quislinga. Mogę go więc uspokoić. Całe szczęście, że w Polsce nie było Quislinga. Szkoda natomiast, że nie było Pétaina.
W Polsce podobne różnicowanie, choć oparte na zdrowym rozsądku i faktach, uznawane jest za herezję. U wyznawców patriotycznej poprawności wywołuje furię. Miałem już „przyjemność” odbyć na ten temat szereg dyskusji i zawsze byłem zasypywany gradem pustych frazesów. „Polacy mieliby powołać kolaboracyjny rząd?! – słyszałem. – Toż to nie do pomyślenia! Jak pan może w ogóle coś takiego mówić?! Stracilibyśmy honor i skompromitowali się po wsze czasy!”
Argument, że kolaborację podjęły wszystkie inne okupowane państwa i narody – Francuzi, Holendrzy, Belgowie, Czesi, Grecy, Duńczycy czy Norwegowie – i jakoś wcale nie „skompromitowały się po wsze czasy”, padał w próżnię. Mogłem usłyszeć, że oni wszyscy byli głupi, a my jedyni mądrzy. Przykro to pisać, ale wniosek nasuwa się zupełnie inny. Wystarczy sprawdzić, jakie straty te narody poniosły podczas wojny. I zestawić je ze stratami, jakie ponieśliśmy my.
Najgorszy jest jednak w tym wszystkim ten odwieczny polski lęk, co też by sobie pomyśleli o nas na Zachodzie. Na Zachodzie, który wszędzie, gdzie to możliwe, kolaborował z niemieckim okupantem. Gdy na szali z jednej strony jest pijar, a z drugiej życie setek tysięcy rodaków – moim zdaniem – odpowiedź może być tylko jedna. Pijar niewiele mnie obchodzi, za to los współobywateli bardzo.
Życia jednego polskiego dziecka nie warto zamienić na sto artykułów w „New York Timesie” pełnych zachwytów nad bohaterstwem Polaków. Ani na sto pustych komplementów od brytyjskiego premiera. Niestety – piszę to z przykrością – wielu moich rodaków miało i ma w tej sprawie przeciwny pogląd. Najsmutniejsze jest to, że ta nasza wspaniała honorowa postawa nie tylko nie przyniosła nam żadnych korzyści realnych – wojnę, jak wiadomo, przegraliśmy – ale nawet korzyści wizerunkowych.
Zdecydowana większość narodów, które kolaborowały z III Rzeszą, ma dziś na świecie wyśmienitą prasę i wzbudza powszechną sympatię. Polaków tymczasem się na świecie nie znosi. Oskarża się nas o antysemityzm, zaściankowość i – jakżeby inaczej – wysługiwanie się niemieckim okupantom i współudział w Holokauście. To właśnie Polak, a więc przedstawiciel „jedynego niezłomnego narodu Europy”, jest dziś uznawany za symbol kolaboranta.
Francuzów, z racji sposobu, w jaki wykręcili się od wojny, która nam przyniosła zagładę, podziwiam – napisał w wydanej niedawno książce Jakie piękne samobójstwo Rafał Ziemkiewicz. – A w każdym razie im zazdroszczę. Zazdroszczę, że w trudnym historycznym momencie trafił im się u władzy Pétain, a nie jakiś idiota, który by ogłosił, że priorytetem francuskiej polityki zagranicznej ma być honor. I że dla tego honoru warto zaryzykować nie tylko istnienie państwa francuskiego, ale nawet biologiczną zagładę francuskiego narodu.
Czy Francja w II wojnie światowej honor straciła? Z naszego punktu widzenia pewnie tak, ale nie sposób zauważyć, by ktokolwiek na świecie tak ją kiedykolwiek traktował. Czemu tak różne są nasze wizerunki w świecie, i tak bardzo odwrotne od tego, jak naprawdę historia wyglądała?
Bo za cenę dania Hitlerowi ciała zachowała Francja realny potencjał, który sprawił, że i w czasie wojny, i w polityce powojennej pozostawała wciąż liczącym się podmiotem. Tego, kto się liczy, nie depcze się i nie poniża, bo jeśli się za to obrazi, oznaczać to będzie realną stratę.
Polacy zaś, postawiwszy wszystko od razu na jedną kartę, wszystko z punktu stracili, na samym początku wojny. Od tego momentu liczyć mogli ze strony świata – i liczyli, i wciąż to robią – co najwyżej na wdzięczność i współczucie. Ani jedno, ani drugie nie jest zaś, niestety, w światowej polityce walutą wymienialną. Jako w czasie wojny światowej, tak i dziś.
Tak, podczas II wojny światowej świat udzielił nam twardej i gorzkiej lekcji, na czym polega polityka międzynarodowa. Miejmy nadzieję, że tamten konflikt był ostatnim akordem polskiego braku politycznej odpowiedzialności, a co za tym idzie – ostatnią taką wielką rzezią w dziejach naszego narodu. Miejmy nadzieję, że wyciągnęliśmy z tej wojny odpowiednie wnioski i jeżeli – odpukać – przyjdzie nam podejmować kiedyś równie dramatyczne decyzje jak pokoleniu żyjącemu w latach 1939–1945, nie popełnimy jego błędów.
Polska musi bowiem wreszcie zacząć prowadzić politykę realną. Swoją krew należy cenić.
Rafał Ziemkiewicz wspomnianą książkę rozpoczął od wyliczenia, o czym ona nie będzie. Wezmę z niego przykład.
Opcja niemiecka nie dotyczy takich zjawisk jak donosicielstwo i szmalcownictwo. Nie miały one bowiem nic wspólnego z polityką. Mieszczą się w zupełnie innej kategorii – kategorii indywidualnych podłości. Ich podłożem była na ogół chęć wzbogacenia się lub załatwienia osobistych porachunków.
Nie interesowała mnie również instytucja granatowej policji. Jej współdziałanie z Niemcami miało charakter czysto zawodowy, nie różniący się wiele od współdziałania straży pożarnej czy poczty. Indywidualne przypadki kolaboracji podejmowanej przez ludzi w granatowych mundurach miały zaś na ogół posmak kryminalno-alkoholowo-sadystyczny.
Jedynie marginalnie w książce tej poruszona zostanie sprawa współpracy agenturalnej Polaków z niemieckimi tajnymi służbami. Jest to temat, który zasługuje na odrębną książkę, kto wie, czy nie bardziej kontrowersyjną od tej. Skala infiltracji Polskiego Państwa Podziemnego przez niemieckie służby bezpieczeństwa była bowiem – w porównaniu z naszymi wyobrażeniami – bardzo duża.
W Opcji niemieckiej nie poruszam wreszcie problemu współdziałania z III Rzeszą obywateli II Rzeczypospolitej pochodzenia niemieckiego – jak choćby służba kilkuset tysięcy z nich w Wehrmachcie – ani przedstawicieli innych mniejszości: Żydów, Ukraińców czy Litwinów.
Nie piszę również o, skądinąd bardzo ciekawym, przypadku Goralenvolk. Skoro ludzie, którzy podjęli tę akcję, uznali się za odrębny naród, sami wypisali się z polskiej wspólnoty. Bohaterami Opcji niemieckiej są zaś tylko Polacy. Ludzie, którzy prowadzili swoją grę z Niemcami pod biało-czerwonym sztandarem i w imię Orła Białego. Z całym naciskiem podkreślam również, że nie wszystkie opisane w tej książce postacie można określić mianem kolaborantów. Trudno bowiem o kolaborantów – powtórzmy – w sytuacji, w której okupant na kolaborację nie pozwala.
Antybohaterami książki są zaś właśnie Niemcy. A konkretnie Adolf Hitler i skupiona wokół niego dworska kamaryla narodowosocjalistycznego betonu. To bowiem z winy tych zbrodniarzy starania i zabiegi rozsądnych Polaków zostały odrzucone i do ugody między Polakami a Berlinem nie doszło. To oni zdecydowali o wprowadzeniu i utrzymaniu – używając ich języka – „twardego kursu” wobec pokonanego wschodniego sąsiada. Za tym eufemizmem ukrywa się sześć lat bezwzględnego terroru: gwałtów, masowych egzekucji, grabieży, wypędzeń i szargania godności narodowej Polaków. Mówiąc krótko: ludobójstwo.
Führer w czasie wojny konsekwentnie odrzucał wszelką myśl o ugodzie z Polakami, nie słuchał logicznych argumentów rozsądnych doradców, dawał za to posłuch takim krwiożerczym bestiom jak Heinrich Himmler. Wściekły na Polaków za odrzucenie oferty wspólnej wyprawy na Związek Sowiecki, którą składał w latach trzydziestych, zamiast na współpracę, postawił na eksterminację. Uznał, że ze Stalinem poradzi sobie jednak bez nas. Jak wiadomo, grubo się przeliczył.
Po tym, gdy napisałem swoje dwie poprzednie książki, Pakt Ribbentrop–Beck i Obłęd ’44, często stawiano mi zarzuty, że jestem germano- czy wręcz hitlerofilem. Myślę, że Opcja niemiecka udowodni głosicielom podobnych głupstw, jak bardzo się mylą. Jest to bowiem książka antyhitlerowska. To, że akurat Adolf Hitler rządził Niemcami podczas ostatniej wojny, uważam za potworne nieszczęście Polski, Niemiec i całej Europy Środkowo-Wschodniej.
Ten żałosny człowiek – zaślepiony osobistymi urazami, rasizmem i ideologicznymi mrzonkami – wepchnął bowiem połowę Europy w bolszewicką otchłań, a obok bezmiaru zbrodni obciążają go kolosalne błędy. Pierwszym, i kto wie, czy nie największym z nich, było rozegranie sprawy Polski. Słusznie bowiem pisał jeden z bohaterów Opcji niemieckiej, pisarz Jan Emil Skiwski, że „kłótnia polsko-niemiecka jest maszynką, która miele mięso Europy tak, żeby Azjata, jak tu przyjdzie, mógł przełknąć bez gryzienia”.
Copyright © by Piotr Zychowicz 2014
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2014, 2020
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
W publikacji wykorzystano czcionkę z rodziny Liberation (https://fedorahosted.org/liberation-fonts/)
Redaktor: Grzegorz Dziamski
Projekt i opracowanie graficzne i okładki: Zbigniew Mielnik
Fotografia na okładce: Narodowe Archiwum Cyfrowe
Wydawca podjął wszelkie starania w celu ustalenia właścicieli praw autorskich reprodukcji zamieszczonych w książce.
W wypadku jakichkolwiek uwag czy niedopatrzeń prosimy o kontakt z wydawnictwem.
Wydanie II e-book
(opracowane na podstawie wydania książkowego:
Opcja niemiecka, wyd. I, dodruk, Poznań 2020)
ISBN 978-83-7818-316-7
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40, fax 61-867-37-74
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
e-Book: Sławomir Folkman / www.kaladan.pl