Oskarżona - Magda Stachula - ebook + audiobook + książka

Oskarżona ebook

Magda Stachula

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Dwudziestotrzyletnia Lena po traumatycznych wydarzeniach w Polsce ukrywa się w Kopenhadze, jednak szybko okazuje się, że i tam nie jest bezpieczna. Demony przeszłości powróciły, odnalazł ją bowiem mężczyzna, przed którym uciekała. Tym razem kobieta szuka schronienia w ukrytym przed resztą świata tajemniczym hotelu w hiszpańskiej Maladze. Jednak nie udaje się jej zaznać spokoju, bo zostaje OSKARŻONA. Ktoś próbuje przypisać jej swoją zbrodnię. Zaczyna się niebezpieczna gra, w której znów przyjdzie zapłacić najwyższą cenę. Oskarżona to thriller psychologiczny w nurcie domestic noir, pełen napięć i niespodziewanych zwrotów akcji. To powieść, która gra na emocjach i angażuje zmysły. Jej akcja rozgrywa się w psychice zarówno bohaterów, jak i czytelnika.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
4,4 (397 ocen)
228
112
41
15
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
luusia

Z braku laku…

Z trudem przebrnęłam. Ze wszystkich części, które czytałam ta jest beznadziejna, infantylna. Właściwie to kiepskie romansidło a nie kryminał.
10
Ksiazkowiesci

Dobrze spędzony czas

książkę czyta się szybko i przyjemnie,styl lekki w odbiorze. historia w sam raz na luźne popołudnie. polecam
10
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny thriller
00
januzal

Nie oderwiesz się od lektury

ok.08.24
00
Adella60

Nie oderwiesz się od lektury

Nie powiedziałabym nie na kontynuację
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

Wiatr tele­pał drzwiami dre­wutni, ude­rza­jąc o meta­lową bramę. Od kilku dni mocno wiało, co chwilę było sły­chać syreny straży pożar­nej, wzy­wa­nej do nagłych sytu­acji. Męż­czy­zna wyszedł z domu, narzu­ca­jąc na sie­bie płaszcz. Zamknął dre­wutnię, zaci­ska­jąc mocno sko­bel, po czym dodat­kowo pod­parł drzwi kamie­niem. Posta­no­wił przejść się po oko­licy, aby na wła­sne oczy się prze­ko­nać, jakich znisz­czeń doko­nała wichura. Powa­lone drzewa, zerwany dach, na szczę­ście jego dom nie ucier­piał. Co jakiś czas robił remont: zmiana rynien, nowy płot, trzeba dbać o swoje i jak widać, opła­ciło się. Skrę­cił na główną drogę, gdy usły­szał szcze­ka­nie psa. Przez gło­śne uja­da­nie prze­bi­jał się ludzki głos. A więc zna­lazł się jesz­cze jakiś sza­le­niec, który tak jak on w nie­po­godę spa­ce­ruje, zamiast sie­dzieć w domu. Psa by nie wygo­nił, pomy­ślał, a tu nie tylko pies, ale i ludzie na zewnątrz. Znów wiatr ude­rzył go w twarz, wdzie­ra­jąc się pod płaszcz. Po ple­cach prze­biegł mu zimny dreszcz. Posta­wił koł­nierz i scho­wał głowę w ramiona. Miał już zawra­cać, gdy nagle się wzdry­gnął. Nie­spo­dzie­wa­nie z krza­ków wysko­czył pies i prze­stra­szył go. Na szczę­ście był po dru­giej stro­nie ogro­dze­nia; opie­ra­jąc przed­nie łapy na pło­cie, szcze­kał gło­śno.

– Cicho, cicho. – Męż­czy­zna uspo­ka­jał zwie­rzę, ale na psie nie robiło to wra­że­nia.

Za nim, w oddali zauwa­żył kobietę. Wiatr szar­pał jej kolo­ro­wym sza­lem. Wbiła łopatę w zie­mię, wkła­da­jąc w to całą siłę. Zawo­łał, ale wiatr poły­kał jego słowa, a dodat­kowo uja­da­nie psa zagłu­szyło jego głos. Kobieta pochy­lona nad łopatą, nie­świa­doma, że ktoś ją obser­wuje, otarła wierz­chem dłoni czoło i po raz kolejny wbiła szpa­del w zie­mię. To dopiero zna­la­zła sobie porę na prace na działce. – Zmarsz­czył czoło, przy­glą­da­jąc się jej z oddali. W pierw­szej chwili pomy­ślał, że może wichura doko­nała znisz­czeń na jej pose­sji. Nie zauwa­żył jed­nak powa­lo­nych drzew ani poroz­rzu­ca­nych na działce kona­rów. Kobieta meto­dycz­nie, kawa­łek po kawałku, wbi­jała łopatę w zie­mię, jakby cze­goś tam szu­kała albo coś chciała ukryć. Zaczęło padać i drobne kro­ple lądo­wały na twa­rzy męż­czy­zny. Po chwili roz­pa­dało się na dobre, ale kobieta, nie­wzru­szona, na­dal prze­ko­py­wała ogró­dek.

Odwró­cił się i ruszył w stronę swo­jego domu. Wiatr i deszcz przy­bie­rały na sile i zanim męż­czy­zna dotarł do pose­sji, był prze­mo­czony do suchej nitki. Prze­biegł przez podwórko i scho­wał się pod zada­sze­niem werandy. Wszedł do domu, zdjął z sie­bie mokre ubra­nia, wytarł twarz ręcz­ni­kiem i pod­rzu­cił do kominka dwa polana. Drewno zajęło się ogniem; zbli­żył ręce do kozy, poczuł, że robi mu się cie­plej. Usiadł w fotelu i wpa­try­wał się w pło­mień. Widok kobiety prze­ko­pu­ją­cej ogró­dek go nie opusz­czał; nie wie­dział, dla­czego ta scena zro­biła na nim takie wra­że­nie, ale bez wąt­pie­nia było w niej coś nie­po­ją­cego. Zamknął oczy, opie­ra­jąc głowę o poduszkę, a potem zasnął i w śnie znów nawie­dził go ten obraz. Trze­po­czący na wie­trze, kolo­rowy szal i ostry szpa­del zanu­rza­jący się w mięk­kiej, czar­nej ziemi.

Lena. 17 paź­dzier­nika 2019. Madryt

Lena

17 paź­dzier­nika 2019

Madryt

Kłam­stwo stało się prawdą. Jestem w Madry­cie, w mie­ście, w któ­rym rze­komo żyję od roku. Utka­łam tę opo­wieść w wyobraźni, nakar­mi­łam nią moich bli­skich, sta­łam się jej czę­ścią dużo wcze­śniej niż w rze­czy­wi­sto­ści. Samo­spraw­dza­jąca się prze­po­wied­nia? Jak­kol­wiek. Przede mną leży wybo­rowy hisz­pań­ski tapas, a w szklance, gęsta i czer­wona niczym krew, w pro­mie­niach słońca wygrzewa się san­gria. Upi­jam łyk i zawie­szam wzrok na zdo­bie­niach bal­ko­nów po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Ni­gdy nie byłam w Hisz­pa­nii, ale gdy tylko wysia­dłam na głów­nym dworcu kole­jo­wym w Madry­cie, odnio­słam wra­że­nie, jak­bym znała to miej­sce od dawna. Wie­lo­krot­nie wcho­dzi­łam na Google Street View i poru­sza­łam się po mie­ście, sie­dząc na kana­pie w moich przy­tul­nym pokoju w cen­trum Kopen­hagi. Odkry­wa­łam mia­sto, będąc odda­lona od niego o setki kilo­me­trów, dzięki tech­no­lo­gii i życiu w dwu­dzie­stym pierw­szym wieku. Utka­łam swoją histo­rię, napi­sa­łam sie­bie na nowo, by nie zga­dzało się nic, nawet moje imię i nazwi­sko. Fik­cja, jaką sobie stwo­rzy­łam, była bez­piecz­niej­sza od rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej przy­szło mi żyć. Tygo­dniami chło­nę­łam atmos­ferę hisz­pań­skiej sto­licy przez szklany ekran mojego tele­fonu, a teraz jestem tu naprawdę. Czuję się jak wąż, który – pozby­wa­jąc się sta­rej skóry – momen­tal­nie staje się kimś nowym. Zmień miej­sce zamiesz­ka­nia, a zmie­nisz swoje prze­zna­cze­nie. Tego mi potrzeba. Rady­kal­nych kro­ków, doty­czą­cych nie tylko wyglądu zewnętrz­nego, ale przede wszyst­kim psy­chicz­nej rege­ne­ra­cji.

Ucie­kłam. Po raz kolejny udało mi się wyrwać ze szpo­nów prze­szło­ści. Wystar­czyła jesz­cze chwila na pero­nie kopen­ha­skiego metra, a dopa­dliby mnie. Nie sie­dzia­ła­bym teraz na wygod­nej sofie i nie wygrze­wa­ła­bym się w pro­mie­niach zacho­dzą­cego słońca, roz­ko­szu­jąc się cie­płym powie­trzem na skó­rze i odgło­sami gwar­nej madryc­kiej ulicy wpa­da­ją­cymi przez otwarte na oścież drzwi bal­ko­nowe. Na samą myśl, gdzie bym teraz była i z kim, czuję zimy dreszcz na ple­cach.

Zro­bi­łam coś złego, ale i mnie skrzyw­dzili. Przy­ję­łam życie w masce, bo bycie sobą to zbyt duże ryzyko. Gdy wsko­czy­łam do kolejki metra, zosta­wiw­szy wła­sną prze­szłość na pero­nie, nie mia­łam pomy­słu, co dalej, wtedy w mojej gło­wie pul­so­wało jedno słowo: ucie­kaj. Nie­ważne, dokąd i w jaki spo­sób, byle jak naj­da­lej od tego potwora i jego matki. Nie mogłam zro­zu­mieć, jak odna­lazł mnie w Danii, prze­cież czmych­nę­łam z jego mrocz­nej twier­dzy nad Jezio­rem Powidz­kim, zna­la­złam bez­pieczną kry­jówkę w cen­trum Kopen­hagi, w domu sta­ruszki, któ­rej sta­łam się opie­kunką, i nagle mój świat znów roz­padł się na kawałki. A drobne odłamki niczym frag­menty zbi­tego lustra odbi­jały skrawki mojego życia, nie­kom­pletne, znie­kształ­cone i trudne do połą­cze­nia.

Tam­tego dnia, gdy zoba­czy­łam, że Niko­dem – męż­czy­zna, który mnie oszu­kał i przed któ­rym ucie­kłam z Pol­ski – wycho­dzi z kamie­nicy, w któ­rej miesz­ka­łam, zro­zu­mia­łam, że nie mam czasu do stra­ce­nia. Być może mogłam pod­jąć inne kroki, niż znów ucie­kać, ale zosta­łam zasko­czona. Cha­otyczne dzia­ła­nie to jedyne, na co było mnie stać w tam­tej chwili. A poza tym czy nie jest tak, że stale cho­dzimy tymi samymi dro­gami? Mamy w umy­śle wydep­tane ścieżki i choć wiemy, że trasa wie­dzie nad urwi­skiem, po grzą­skiej ziemi lub pod górę, wska­ku­jemy na nią, bo wła­śnie ją dobrze znamy, jak żadną inną.

Ja zna­łam ucieczkę jako roz­wią­za­nie wszyst­kich moich pro­ble­mów, znów wybra­łam ten sam sce­na­riusz. Gdy wysia­dłam na przy­stanku metra Cen­tral Sta­tion, krzy­żu­ją­cego się z głów­nym dwor­cem kole­jo­wym w Kopen­ha­dze, od razu skie­ro­wa­łam się w stronę tablicy roz­kładu odjaz­dów. Jakby nogi same mnie tam pro­wa­dziły. Prze­tarte szlaki, wydep­tane ścieżki. Gdy pół roku wcze­śniej ucie­ka­łam przed Niko­de­mem z Pol­ski, także uda­łam się na dwo­rzec, zda­wa­łam sobie więc sprawę, że znów może mnie tam szu­kać – on zapewne też działa według wyuczo­nego, nie­świa­do­mego sche­matu. Tylko że moją siłą napę­dową jest ucieczka, a jego – pogoń za mną.

Bate­ria w moim tele­fo­nie padła, a ja nie wzię­łam łado­warki z domu sta­ruszki, u któ­rej miesz­ka­łam. W kio­sku na dworcu kupi­łam star­ter na kartę z tele­fo­nem, aby nie było potrzeby reje­stra­cji numeru. W Danii na­dal jest to moż­liwe, choć w Pol­sce już zaka­zane. Pierw­szym pocią­giem, jaki odjeż­dżał poza gra­nicę Skan­dy­na­wii, był eks­pres do Frank­furtu. Musia­łam ucie­kać. Jak naj­szyb­ciej opu­ścić Danię. Jak naj­da­lej od Kopen­hagi, jak naj­da­lej od niego.

Kupi­łam w kasie bilet i zaję­łam miej­sce w wago­nie. Ocze­ki­wa­nie przez czter­dzie­ści minut, aż w końcu pociąg ruszy, cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność. Byłam sama w prze­dziale i choć mia­łam miej­scówkę przy oknie, celowo sie­dzia­łam w głębi. Nie chcia­łam rzu­cać się w oczy. Gdyby zja­wili się na pero­nie, musia­łam mieć nad nimi prze­wagę, obser­wo­wać ich każdy ruch i jed­no­cze­śnie wie­dzieć, że oni mnie nie widzą. Gdy kon­duk­tor zagwiz­dał, dając znak do odjazdu, wypu­ści­łam zgro­ma­dzone w płu­cach powie­trze, czu­jąc, jak opusz­czają mnie wszyst­kie siły. Stale napięte mię­śnie, wyczu­lony słuch i wzrok, niczym u zwie­rzę­cia szy­ku­ją­cego się do walki bądź ucieczki. Zamknę­łam oczy i opar­łam głowę o zagłó­wek fotela. Nie dopa­dli mnie. Ucie­kłam.

Pociąg powoli ruszył, z każdą sekundą przy­śpie­sza­jąc swój bieg i zosta­wia­jąc za sobą moje kopen­ha­skie życie. Mknął przez pola, mie­niące się kolo­rami jesieni, poprze­ci­nane wstę­gami rzek kra­jo­brazy, migo­cą­cymi kolo­ro­wymi dom­kami na hory­zon­cie, siel­ską pro­win­cją. Ten malow­ni­czy kra­jo­braz przy­po­mniał mi moje rodzinne strony, spo­kój i ciszę nad­bu­żań­skich pól i łąk. Wie­dzia­łam jed­nak, że nie mogę wró­cić do domu. Kie­dyś, ale jesz­cze nie teraz. Orchó­wek to będzie kolejny punkt na mapie, od któ­rego zaczną mnie szu­kać. Nie mogłam o tym zapo­mi­nać. Wło­ży­łam kartę do nowego apa­ratu, który pod­łą­czy­łam do łado­warki w pociągu, i zare­je­stro­wa­łam się w sieci Lyca­mo­bile. Chcia­łam zadzwo­nić do pani Sary, tak nagle urwa­łam z nią roz­mowę, ale nie byłam na to gotowa. Oba­wia­łam się, że Niko­dem wró­cił do jej domu i pozna mój nowy numer.

Po dzie­się­ciu godzi­nach podróży, gdy wysia­dłam na dworcu we Frank­fur­cie, mia­łam nie­mal gotowy plan. W kawiarni o wdzięcz­nej nazwie Cafe di Roma zamó­wi­łam mac­chiato i panini. Byłam głodna i to w tam­tej chwili było naj­waż­niej­sze. Fizjo­lo­gia. Cyna­mo­nowe bułeczki, które kupi­łam w pie­karni nie­opo­dal Espla­na­den, zja­dłam w dro­dze. Pod­łą­czy­łam tele­fon do łado­warki i zaczę­łam wpro­wa­dzać w życie mój naprędce wymy­ślony sce­na­riusz. Jadąc pocią­giem, gorącz­kowo robi­łam w gło­wie prze­gląd moich moż­li­wo­ści, kon­tak­tów i zna­jo­mo­ści, które mogła­bym wyko­rzy­stać. W ostat­nim cza­sie, z wia­do­mych wzglę­dów, nie byłam osobą towa­rzy­ską, tak po praw­dzie to ni­gdy nie leżało to w mojej natu­rze, ale nawet naj­więk­szy intro­wer­tyk ma kogoś, kogo w sytu­acji zagro­że­nia wybie­rze na swoje koło ratun­kowe.

Iza, moja przy­ja­ciółka, z którą co prawda urwał mi się kon­takt, była jedyną znaną mi osobą, którą mogłam pro­sić w tej sytu­acji o pomoc. Czy na­dal stu­dio­wała za gra­nicą, a może już wró­ciła do Pol­ski? Cho­ciaż nie mia­łam Face­bo­oka, odna­la­złam ją na por­talu spo­łecz­no­ścio­wym. Ostatni post wrzu­ciła dwa tygo­dnie wcze­śniej; infor­mo­wała cały świat, że wła­śnie inau­gu­ro­wała kolejny semestr stu­diów w Hisz­pa­nii. Wysła­łam jej wia­do­mość, pro­sząc o pomoc i nie­zdra­dza­nie nikomu, że się z nią skon­taktowałam. Przez pewien czas były­śmy sobie naprawdę bli­skie, zna­ły­śmy się nie­mal od zawsze, takich przy­jaźni nie może zabić rok prze­rwy. To prawda, zanie­dba­łam Izę, gdy się zako­cha­łam, stra­ci­łam kom­plet­nie głowę, ale liczy­łam na to, że już mi wyba­czyła, a zwa­żyw­szy na to, co mnie spo­tkało, nie odmówi pomocy.

Naj­wi­docz­niej Iza miała takie samo zda­nie w tej kwe­stii, bo odpi­sała po nie­ca­łej godzi­nie. Po krót­kiej wymia­nie zdań, z któ­rej dowie­dzia­łam się, że od kilku mie­sięcy jest w szczę­śli­wym związku, zapy­tała, czy może zadzwo­nić. A gdy usły­sza­łam jej głos, zda­łam sobie sprawę, jak bar­dzo mi jej ostat­nio bra­ko­wało. Zapewne kiedy sama doświad­czyła tego cudow­nego uczu­cia, jakim jest zako­cha­nie, zro­zu­miała moje postę­po­wa­nie, wcze­śniej­sze decy­zje i nie była już o to zazdro­sna. Gdy opo­wie­dzia­łam jej, że sie­dzę na dworcu kole­jo­wym we Frank­fur­cie bez żad­nych pomy­słów i per­spek­tyw, zapro­siła mnie do Madrytu. Powie­działa, że wynaj­muje malut­kie miesz­kanko, ale że znaj­dzie się dla mnie miej­sce i żebym nie zwle­kała, tylko jak naj­szyb­ciej do niej jechała. Tak też zro­bi­łam. Nie ana­li­zo­wa­łam, czy to jest naj­lep­szy pomysł, wła­ści­wie nie mia­łam innego wyboru, jej dom jawił mi się jako mój nowy azyl.

Sie­dzę teraz na wygod­nej sofie w jej mini­ma­li­stycz­nym stu­diu i patrzę, jak Iza krząta się po kuchni, przy­go­to­wu­jąc dla nas kola­cję. Z gło­śni­ków dobiega cicha muzyka, przy­my­kam oczy i odno­szę wra­że­nie, jak­by­śmy cof­nęły się do prze­szło­ści, do cza­sów przed tym pie­kiel­nym dniem, gdy zosta­łam oszu­kana. Nie­mal widzę wynaj­mo­wane miesz­ka­nie w Lubli­nie, wyso­kie wie­żowce za oknem, zapach cebu­la­rzy, które odgrze­wała w opie­ka­czu dla nas na kola­cję.

– Paella mari­nera gotowa – mówi, sta­wia­jąc na stole patel­nię.

– Pach­nie obłęd­nie – komen­tuję, nachy­la­jąc się nad daniem.

– Cebula, papryka, pomi­dory i owoce morza – wymie­nia, grze­biąc w szafce.

Wyj­muje tale­rze i sięga do szu­flady po sztućce.

Z Frank­furtu zła­pa­łam pociąg do Paryża, a tam mia­łam prze­siadkę do Madrytu. Jestem po bli­sko trzy­dzie­stu godzi­nach podróży, szyb­kim prysz­nicu i lampce hisz­pań­skiego trunku. Upi­jam kolejny łyk san­grii i przy­su­wam sobie podany przez moją przy­ja­ciółkę talerz.

– Mam nadzieję, że kuch­nia hisz­pań­ska przy­pad­nie ci do gustu – mówi, sia­da­jąc po prze­ciw­nej stro­nie stołu.

– Na pewno – odpo­wia­dam, posy­ła­jąc jej uśmiech. – Jestem tak głodna, że zja­dła­bym nawet gwoź­dzie.

Iza wybu­cha śmie­chem. Nie­całą godzinę temu ode­brała mnie z dworca i metrem przy­je­cha­ły­śmy do jej miesz­ka­nia. W dro­dze opo­wie­dzia­łam jej o moich pery­pe­tiach w Pol­sce, śmierci mojego chło­paka i pół­rocz­nym poby­cie w Kopen­ha­dze oraz o tym, co się tam stało i zmu­siło mnie do kolej­nej ucieczki. Oczy­wi­ście nie powie­dzia­łam jej całej prawdy. Pomi­nę­łam jeden istotny szcze­gół. Fakt, że zabi­łam czło­wieka.

Anna. 22 paź­dzier­nika 2019. Kopen­haga

Anna

22 paź­dzier­nika 2019

Kopen­haga

Trzy­mam tele­fon w dłoni i po raz kolejny czy­tam treść ese­mesa, któ­rego wła­śnie otrzy­ma­łam. „Wiem, że ją zabi­łaś!” Litery powięk­szają się i zmniej­szają, mój mózg eks­plo­duje tysią­cem myśli. To nie­moż­liwe. Kręci mi się w gło­wie, przy­trzy­muję się wypo­le­ro­wa­nego blatu kuchen­nej wyspy. Świat wiruje przede mną. To mój koniec. On wie. On wie. Dudni w mojej gło­wie. On zna prawdę. Odwra­cam się i wymio­tuję do zlewu. Gra­fi­towa powierzch­nia pokrywa się dopiero co wypitą przeze mnie kawą. Jestem skoń­czona. Tra­fię do wię­zie­nia. Usu­wam się na krze­sło i ukry­wam twarz w dło­niach. On wie, co zro­bi­łam tej dziew­czy­nie. Nie wiem, jak się dowie­dział, ale zna prawdę. Zabi­łaś, dudni w mojej gło­wie. Słowa z ese­mesa wyświe­tlają się przed moimi oczami. Zaci­skam mocno powieki, ale poszcze­gólne litery skła­da­jące się na oskar­ża­jące mnie słowo wciąż tam są. Zosta­łam zde­ma­sko­wana.

To wszystko wina tej prze­klę­tej Leny. Znów pochy­lam się nad zle­wem, teraz szar­pią mną jedy­nie gar­dłowe odgłosy, nie mam czym wymio­to­wać. Ta nie­spo­dzie­wana reak­cja mojego orga­ni­zmu mnie prze­raża. Ni­gdy wcze­śniej nic podob­nego mi się nie zda­rzyło, ale też ni­gdy wcze­śniej nie zabi­łam czło­wieka. Już nic nie będzie takie samo. Jeden wie­czór i moje całe dotych­cza­sowe życie legło w gru­zach. Prze­klęta dziew­czyna!

Gdyby Lena nie poja­wiła się w moim życiu, nic podob­nego by się nie stało. Femme fatale, zruj­no­wała Niko­dema, mnie, tego czło­wieka, któ­rego zabiła, kobietę, którą ja zabi­łam, kto wie, kogo jesz­cze pogrą­żyła? Zdej­muję z suszarki szklankę i napeł­niam ją wodą. Upi­jam kilka łyków.

Mówią, że w życiu nic nie dzieje się bez przy­czyny i powin­ni­śmy z każ­dego dnia wycią­gać lek­cję na przy­szłość. A więc mam współ­czuć Lenie, bo dowie­dzia­łam już, co to zna­czy zna­leźć się w nie­wy­god­nym poło­że­niu i zro­zu­mia­łam, jak ona się codzien­nie czuje? A może za jej przy­kła­dem wybrać drogę ucieczki? Stale zmie­niać miej­sce zamiesz­ka­nia, mylić tropy. O nie, to nie w moim stylu! Nic by się nie stało, gdyby ona nie poja­wiła się w moim życiu. Tamta kobieta na­dal by żyła, a nade mną nie wisia­łaby wizja wię­zie­nia. Ona za to zapłaci, nie ja!

Zer­kam na komórkę leżącą na bla­cie, ekran wyświe­tla­cza wygasł, zasta­na­wiam się, co odpi­sać Ander­sowi. Zaprze­czyć, iść w zaparte, że nie mam nic wspól­nego ze śmier­cią tej kobiety, albo może lepiej rżnąć głupa? Zadzwo­nić, pyta­jąc, o czym on, do cho­lery, mówi? Jaka kobieta nie żyje? Być wstrzą­śnięta? A może wręcz obu­rzona, że w ogóle nie podej­rzewa o taki czyn? To nie przej­dzie. Nie z Ander­sem. Jest naj­bar­dziej docie­kliwą i wia­ry­godną osobą, jaką znam. Ni­gdy nie rzuca słów na wiatr. Jeśli coś mówi, to ma do tego stu­pro­cen­tową pew­ność. Wie, co zro­bi­łam, i teraz mi grozi.

Chwy­tam komórkę w dłoń i idę po scho­dach do góry. Wcho­dzę do łazienki znaj­du­ją­cej się przy sypialni, wyj­muję z kosme­tyczki środki prze­ciw­bó­lowe; roz­sa­dza mi głowę i muszę przy­ćmić ten stan. Wyci­skam z bli­stra dwie białe tabletki, wrzu­cam do ust i popi­jam wodą z kranu. Wra­cam do sypialni, zacią­gam żalu­zje w oknach i kładę się na środku łóżka. Nie przy­kry­wam się, bo czuję, że cała płonę. Ten ese­mes nie tylko roz­pa­lił moje emo­cje, lecz także pod­niósł o kilka stopni tem­pe­ra­turę mojego ciała. Doty­kam ręką czoła, nie jest gorące, ale policzki pul­sują stra­chem.

Co teraz ze mną będzie? I jak w ogóle Anders się o tym dowie­dział? Tam, gdzie doszło do śmier­tel­nego potrą­ce­nia dziew­czyny, nie było żad­nych kamer, tego jestem pewna. Byłam w tym miej­scu wie­lo­krot­nie, boczna droga, mię­dzy drze­wami dziko rosną­cymi na skraju pól i łąk. Poza zasię­giem miej­skiej sieci moni­to­ringu. Świa­dek? Poli­cja nie powo­ły­wała się na żad­nego świadka, znam tę sprawę jedy­nie z mediów, ale zapewne dotar­łyby do dzien­ni­ka­rzy infor­ma­cje, że ktoś widział zda­rze­nie, a poza tym, wtedy nie leża­ła­bym jak teraz na wygod­nym mate­racu w mojej sypialni, tylko skła­dała zezna­nia na poli­cji albo spo­czy­wała na wąskiej, nie­wy­god­nej wię­zien­nej pry­czy.

Minęło osiem dni od zda­rze­nia, czas działa na moją korzyść. Pada­jący od świtu do nocy deszcz zmył wszyst­kie ślady zbrodni, wywie­trzała pamięć sąsia­dów, któ­rzy mogli widzieć w moim ogro­dzie tę dziew­czynę tam­tego wie­czoru. A może wła­śnie w ten spo­sób Anders dowie­dział się, że mam coś wspól­nego z zabój­stwem? Spo­tkał kogoś z sąsiedz­twa i wyszło na jaw, że gości­łam u sie­bie tę zamor­do­waną kobietę. Ale czy wtedy sąsiad nie zgło­siłby tego od razu na poli­cję? Poza tym mój dom jest za wyso­kim par­ka­nem, nie docie­rają tu spoj­rze­nia przy­pad­ko­wych gapiów. Ani oko kamery.

Sia­dam na łóżku zbyt gwał­tow­nie, nagły zawrót głowy spra­wia, że robi mi się na moment ciemno przed oczami. Po chwili mój błęd­nik pra­cuje znów pra­wi­dłowo, wstaję i roz­glą­dam się po pokoju. Czy moż­liwe, że Anders bez mojej wie­dzy i zgody zamon­to­wał w domu kamery? Nie byłam z tamtą pie­lę­gniarką w sypialni, więc opusz­czam pokój i scho­dzę na dół. Roz­glą­dam się po salo­nie, anek­sie kuchen­nym, wcho­dzę do gabi­netu, ale ni­gdzie nie widzę żad­nych dziw­nych urzą­dzeń, które wzbu­dzi­łyby mój nie­po­kój. Sły­sza­łam, że teraz kamery mogą być ukryte w przed­mio­tach codzien­nego użytku, być bar­dzo małe, wręcz mikro­sko­pijne, z łatwo­ścią miesz­czące się w guziku od koszuli czy zatyczce dłu­go­pisu.

Uno­szę głowę i spo­glą­dam na krysz­ta­łowy żyran­dol. Czy w jed­nym z kamycz­ków mój były part­ner mógł ukryć urzą­dze­nie szpie­gow­skie? Wycho­dzę na zewnątrz, jest pierw­szy sło­neczny dzień po kilku desz­czo­wych tygo­dniach, ale silny wiatr spra­wia, że prze­szy­wają mnie zimne dresz­cze, gdy obcho­dzę dom dookoła. Tutaj także nie zauwa­żam niczego dziw­nego, ele­wa­cja i dach są bez widocz­nych zmian. Poza tym, jeśli nawet obec­ność tej dziew­czyny w moim domu została zauwa­żona przez Andersa dzięki kame­rom, to i tak nie byłaby twar­dym dowo­dem w spra­wie, prze­cież nie nagrała się scena, jak pozba­wiam ją życia. A on wyraź­nie napi­sał, że wie, iż ją zabi­łam. Ponadto śle­dze­nie, pod­glą­da­nie to naprawdę nie w stylu Andersa, on naj­zwy­czaj­niej nie ma na to czasu, co wię­cej, wręcz stroni od tego. Zbyt wiele razy stał się celem papa­raz­zich, by bawić się w te haniebne zagrywki.

Nie­mal sły­szę, jak wypo­wiada te słowa, wie­lo­krot­nie zwykł w taki spo­sób mówić o medial­nym zepsu­ciu. A może to sprawka jakie­goś dzien­ni­ka­rza? Obser­wo­wał nasz dom, licząc, że wpad­nie mu w kadr znany pan pro­jek­tant, a tym­cza­sem nie było nic cie­ka­wego oprócz dwóch kłó­cą­cych się kobiet, które uwiecz­nił na zdję­ciach, a potem dodał dwa do dwóch? Szan­ta­żuje Andersa fot­kami? Żąda zapłaty za mil­cze­nie? A gdy on mu nie zapłaci, upu­bliczni je? Dla­tego mój były jest prze­ko­nany, że ją zabi­łam, bo ma dowody na zdję­ciach? Przy­po­mi­nam sobie tam­ten wie­czór, w pobliżu domu i na bocz­nej dro­dze nie było nikogo, zauwa­ży­ła­bym to, ale czy na pewno? Wra­cam do domu, prze­krę­cam klucz od środka, zigno­ruję wia­do­mość od Andersa, nic mu nie odpi­szę, tylko udo­wod­nię moją nie­win­ność. A żeby to zro­bić, muszę oskar­żyć Lenę. Nie pozo­staje mi nic innego, jak wro­bić ją w to mor­der­stwo. I tak już ma jedno na kon­cie, a jedno czy dwa, jaka to róż­nica, gdy dostaje się doży­wo­cie?

Emil. 22 paź­dzier­nika 2019. Kopen­haga

Emil

22 paź­dzier­nika 2019

Kopen­haga

Wra­cam do miesz­ka­nia i zsu­wam z nóg buty. Nie wie­rzę w to, co się stało. Odwie­szam mary­narkę i pierw­sze kroki kie­ruję do łazienki. Prze­my­wam twarz zimną wodą, a potem cho­wam ją w miękki ręcz­nik frotté. Mam wra­że­nie, że czas bie­gnie innym ryt­mem, jak­bym nagle został wtrą­cony do rów­no­le­głej rze­czy­wi­sto­ści. Wycho­dząc rano z domu, nie spo­dzie­wa­łem się takiego obrotu spraw. Przez myśl mi nie prze­szło, że wła­śnie dzi­siaj dostanę niemy znak od Leny, dziew­czyny, która po raz drugi nagle znik­nęła z mojego życia, bez słowa wyja­śnie­nia, bez poże­gna­nia. Wtedy mil­czała tygo­dniami, teraz nie­zwłocz­nie zawia­da­mia mnie, że wyje­chała do Hisz­pa­nii.

Prze­cho­dzę do salonu i opa­dam na kanapę. Z kie­szeni spodni wyj­muję kartkę pocz­tową, którą od niej dosta­łem. Dawno nie otrzy­ma­łem żad­nej pocz­tówki, zna­jomi prze­sy­łają pozdro­wie­nia z waka­cji na Mes­sen­ge­rze lub innym komu­ni­ka­to­rze, a tu pro­szę, trzy­mam w dłoni wido­kówkę. Obra­cam ją w pal­cach, przy­glą­da­jąc się deta­lom. Spie­nione morze, mewy, palmy, zacho­dzące słońce, daleko mi do roman­tyka, ale umiem doce­nić piękno i uni­ka­to­wość. I ta kartka taka jest. Nie­oczy­wi­sta. Zupeł­nie tak jak Lena. Niby zwy­czajna dziew­czyna, ale tak naprawdę nie­od­gad­niona, tajem­ni­cza, nie­prze­wi­dy­walna.

Wpa­truję się w dru­ko­wane litery, któ­rymi zapi­sano moje imię i nazwi­sko oraz adres szpi­tala. Miej­sce, które prze­zna­czone jest na waka­cyjne pozdro­wie­nia, zio­nie pustką. Dla­czego nic nie napi­sała? Zakła­dała, że kartka dosta­nie się w nie­wła­ściwe ręce i ktoś oprócz mnie dowie się, że ukrywa się w Hisz­pa­nii? Jej stra­te­gia zwią­zana była z tym, że kogoś się bała czy jed­nak zro­biła coś, co jest karalne? Znów przy­po­mi­nają mi się hasła wpi­sy­wane przez nią w wyszu­ki­warce mojego lap­topa. Co grozi za zabi­cie czło­wieka, jak ukryć się przed poli­cją i tego rodzaju podobne tek­sty, któ­rymi nie inte­re­sują się nie­winni ludzie. Od natłoku myśli zaczyna boleć mnie głowa. Z jed­nej strony znów czuję się źle z tym, że Lena potrak­to­wała mnie w taki spo­sób, zosta­wiła, ucie­kła bez słowa, a z dru­giej mar­twię się o nią. Czy jest bez­pieczna, czy nic jej nie grozi, czy ten, przed kim ucieka, nie odna­lazł jej w Mala­dze? Chyba że jest w tej spra­wie dru­gie dno i ta kartka z Malagi wcale nie jest od niej?

Nie znam cha­rak­teru jej pisma, poza tym nie tak łatwo roz­po­znać kogo­kol­wiek po piśmie wiel­kimi lite­rami, ale mimo tylu nie­wia­do­mych czuję, że to ona się ze mną skon­tak­to­wała. Bo któż inny? Od pół roku pra­cuję w szpi­talu w Kopen­ha­dze i nie dosta­łem żad­nych nie­ocze­ki­wa­nych prze­sy­łek, dopiero teraz, gdy ona znik­nęła, przy­szła do mnie kartka.

Gdy ostatni raz się widzie­li­śmy, mówiła, że ktoś, przed kim ucie­kła z Pol­ski, odna­lazł ją w Kopen­ha­dze. Pro­po­no­wa­łem jej, aby została u mnie, tutaj byłaby bez­pieczna, ale ona odmó­wiła. Nie ufała mi do końca? Bała się, że ten ktoś tutaj też ją odnaj­dzie? Kim był ten czło­wiek, dla­czego powie­działa, że została przez niego oszu­kana, co on jej zro­bił? Żałuję, że nie zada­łem jej tych wszyst­kich pytań, pozwo­li­łem odejść bez słowa wyja­śnie­nia. Przy­szła do mnie, bo potrze­bo­wała pomocy, a ja nie speł­ni­łem pokła­da­nych we mnie nadziei. Może byłem za mało sta­now­czy, powi­nie­nem bar­dziej się posta­rać i prze­ko­nać ją, że może mi zaufać, odwa­żyć się i wyznać prawdę. Przy­znać się, że przez ten cały czas, gdy się nie widzie­li­śmy, stale była w moich myślach. Pró­bo­wa­łem sobie uło­żyć życie, zwią­za­łem się z nową kobietą, ale tak naprawdę cze­ka­łem na nią.

A teraz moja kopen­ha­ska dziew­czyna nie żyje i nikt nie wie, kto stoi za jej śmier­cią. I nagle w tym wszyst­kim poja­wia się Lena, całe morze nie­wia­do­mych. Ponow­nie odwra­cam kartkę na kolo­rową stronę, niby waka­cyjny kadr, sztam­powe fotki, ale ja widzę szcze­gół. Wiem, że nie wybrała jej przy­pad­kowo, spę­dziła sporo czasu, zanim zde­cy­do­wała się na tę jedyną. Pochy­lone palmy, roz­pły­wa­jące się na wodzie, zacho­dzące słońce, stu­diuję pocz­tówkę, jak­bym chciał wyczy­tać z niej ukryty prze­kaz. Wido­kówka jest po pro­stu zlep­kiem kapi­tal­nych zdjęć, na tyle zdą­ży­łem poznać Lenę, by wie­dzieć, że przy­wią­zuje ogromną wagę do kom­po­zy­cji, prze­cież chciała zwią­zać swoje życie z foto­gra­fią, ale oprócz tego, że kartka została wysłana z Malagi, nic wię­cej nie udaje mi się odczy­tać.

Odkła­dam ją na stół i opie­ram głowę o poduszkę, czuję, że nie­ba­wem zapadnę w sen. Tak wiele zda­rzyło się w ostat­nim cza­sie: nie­spo­dzie­wane poja­wie­nie się Leny, potem jej znik­nię­cie, a do tego śmierć Syl­wii, pie­lę­gniarki na moim oddziale. Od początku zła­pa­li­śmy flow i mimo że osta­tecz­nie nie chcia­łem się z nią zwią­zać na zawsze, bez prze­rwy zadaję sobie pyta­nie, czy naprawdę musiała zgi­nąć. Bru­tal­nie zabita. Dla­czego i przez kogo? Do tej pory poli­cja nikogo nie zła­pała. Nie pozo­sta­wiono nikomu zarzu­tów, to kary­godne. Żad­nych świad­ków, żad­nych śla­dów? Nawet naj­do­sko­nal­szy mor­derca zosta­wia coś po sobie na miej­scu zbrodni. Włos, odcisk buta, guzik. A jeśli nie uda się zna­leźć żad­nej rze­czy, która byłaby dowo­dem, to nie bez zna­cze­nia pozo­stają oko­licz­no­ści popeł­nie­nia mor­der­stwa. Miej­sce, w któ­rym doszło do prze­stęp­stwa, narzę­dzie zbrodni, fak­tycz­nie niczego się nie doszu­kali? Zawsze jest jakiś dro­biazg, szcze­gół, który wystar­czy pod­su­nąć pod lupę, pod­dać ana­li­zie, by wyłu­skać pod­stawę do posta­wie­niu komuś zarzu­tów. Po nitce do kłębka. Jeśli zamkną sprawę, oprawca Syl­wii będzie cho­dzić po świe­cie i zagra­żać kolej­nym ludziom? Kim jest zabójca i gdzie się teraz ukrywa?

Niko­dem. 19 paź­dzier­nika 2019. Jezioro Powidz­kie

Niko­dem

19 paź­dzier­nika 2019

Jezioro Powidz­kie

Lena znów znik­nęła? Ucie­kła, zanim zdą­ży­łem ją odna­leźć. Wyprawa do Kopen­hagi, pogoń za nią były na marne. Co wię­cej, wywo­łały jesz­cze więk­szą fru­stra­cję i obu­dziły we mnie naj­gor­sze demony. Od powrotu do Pol­ski nie potra­fię zna­leźć sobie miej­sca. Przy­je­cha­łem do domu nad jezio­rem, ale wpro­wa­dziła się tu także moja matka. Jak zwy­kle ona. Mój naj­więk­szy przy­ja­ciel i zara­zem naj­nie­bez­piecz­niej­szy wróg. Powie­działa, że nie może zosta­wić mnie teraz samego, że zaopie­kuje się mną, a ja nie mia­łem siły pro­te­sto­wać. To także dopro­wa­dza mnie do szału, moja bier­ność, pod­da­nie się jej wpły­wom i jej obec­ność od rana do wie­czora, stale gdzieś obok mnie. Jest męcząca, narzu­ca­jąca się, wszystko naj­le­piej wie­dząca. Wycho­wała mnie na kul­tu­ral­nego czło­wieka, umiem trzy­mać słowa i emo­cje na wodzy, ale wiem, że do czasu. Jestem jak tyka­jąca bomba, wybuchnę, a ogrom znisz­czeń będzie prze­ra­ża­jący. Ona nie wie, do czego jestem zdolny, i oby się nie dowie­działa. Jed­nak gdy się tu kręci, gdy prze­ko­puje ogró­dek, sadząc co chwilę nowe rośliny, aż mi cierp­nie skóra na karku.

– Nikoś – powie­działa ostat­nio. – A tak wła­ści­wie po co ci te dwa szamba?

Buch, buch, buch. Moje serce weszło na wzmo­żone obroty.

– Posta­wi­ła­bym w tym miej­scu per­golę, zasa­dziła dzi­kie wino, zro­biłby się tu uro­czy zaką­tek. Zobacz, jaki z tego miej­sca jest dosko­nały widok na jezioro – dodała, sta­jąc na wła­zie do szamba. Gdyby tylko wie­działa, co, a wła­ściwe kto znaj­duje się dwa metry pod nią. – Ojciec mówił, że może pomóc ci to zli­kwi­do­wać. – Stuk­nęła kalo­szem we właz. – Ma jakąś spraw­dzoną ekipę…

– Nie chcę – zapro­te­sto­wa­łem. – Żad­nych remon­tów, żad­nych obcych ludzi, chcę odpo­cząć.

– Oczy­wi­ście nie teraz, rozu­miem – wes­tchnęła. – Po tym, co cię spo­tkało w Kopen­ha­dze – fuk­nęła. – Co za paskudna dziew­czyna… – zaczęła, ale prze­rwała, czu­jąc, że może to się prze­ro­dzić w następną kłót­nię, na którą już sama nie miała ochoty.

Uważa, że zosta­łem napad­nięty przez Lenę, że to ona ude­rzyła mnie w tył głowy i zosta­wiła nie­przy­tom­nego w ciem­nym kory­ta­rzu.

– Mogłeś umrzeć – powta­rzała, gdy wra­ca­li­śmy do Pol­ski. – Nie rozu­miem, dla­czego się tak upar­łeś na tę dziew­czynę, jest tyle innych pięk­nych, dobrych kobiet, a ona jest podła, chciała cię zabić!

Ona zabiła czło­wieka, dla­tego tak się na nią upar­łem, sko­men­to­wa­łem w myślach, zosta­wia­jąc uwagi matki bez odpo­wie­dzi.

Gdy wra­ca­li­śmy z Danii, matka pro­wa­dziła samo­chód, stwier­dziw­szy, że jestem zbyt słaby, aby sie­dzieć za kół­kiem. Pole­ci­łem jej, żeby sku­piła się na dro­dze, zamkną­łem oczy, uda­jąc, że śpię, a potem naprawdę zasną­łem. Dzięki temu udało mi się prze­trwać podróż, bez jej maru­dze­nia i obwi­nia­nia o wszystko Lenę. Jed­nak ona ni­gdy nie odpusz­cza.

– Nie uwa­żasz, że powin­ni­śmy coś z tym zro­bić? – pyta.

Leżę na szez­longu w zacie­nio­nej czę­ści tarasu, a matka znowu grze­bie w ziemi.

– Z czym? – pytam, na­dal nie otwie­ra­jąc oczu.

Zapewne znów chce coś wyko­pać, prze­sa­dzić lub dobrać się do szamba.

– Z Leną – mówi nie­ocze­ki­wa­nie.

Momen­tal­nie sia­dam i spo­glą­dam na nią.

– Z Leną?

– Tak. – Kiwa głową, wcho­dząc na taras.

Opiera grabki o balu­stradę, zwin­nym ruchem zdej­muje ogrod­ni­cze ręka­wiczki i sięga po dzba­nek wypeł­niony wodą.

– Ona nie może tak bez­kar­nie cho­dzić po świe­cie, chciała cię zabić…

– Mamo, prze­cież nie masz pew­no­ści, że to była ona.

Milion razy mówi­łem jej, że nikt Leny nie zła­pał za rękę. To prawda, ktoś ude­rzył mnie w głowę, stra­ci­łem przy­tom­ność, osoba, która zna­la­zła mnie na klatce kamie­nicy, wezwała pogo­to­wie, ale ja nie widzia­łem sprawcy.

– A niby kto? – obu­rza się. – Poje­cha­łeś do Kopen­hagi za nią. – Spo­gląda na mnie suro­wym wzro­kiem. – Tylko nie zaprze­czaj. – Unosi rękę. – Mama dobrze wie i synek jej nie oszuka.

Co za kosz­mar. Ten synek skoń­czył już czter­dzie­ści lat, a mama mówi do niego, jakby na­dal miał cztery.

– Nie znasz w Kopen­ha­dze nikogo, kto miałby cię zaata­ko­wać. Więc kto, jeśli nie ona?

– Prze­cież poli­cja powie­działa, że to był napad na tle rabun­ko­wym.

– Rabun­ko­wym – powta­rza, iro­ni­zu­jąc. – Jakoś tego nie kupuję. – Prze­krzy­wia głowę. – Nawet nie splą­dro­wano miesz­ka­nia, z któ­rego wycho­dzi­łeś, tak nie zacho­wują się zło­dzieje.

Mam już zapy­tać, a skąd wie, jak zacho­wują się zło­dzieje, ale ona nie daje mi dojść do słowa.

– Dla mnie to mało prze­ko­nu­jące. Mogli sza­mo­tać się z tobą, pró­bo­wać wyrwać saszetkę, a nie od razu zada­wać cios w tył głowy, który mógł być śmier­telny. W imię czego?! Nie­pew­nej zawar­to­ści two­jego port­fela? – Spo­gląda mi w oczy. – Ban­dyci raczej nie dzia­łają przy­pad­kowo, naj­pierw obser­wują swoją ofiarę, spraw­dzają sta­tus spo­łeczny, usta­lają plan dnia, gdzie i z kim bywa, no i czy jest w ogóle wart zachodu. Taki napad na klatce scho­do­wej to idio­tyzm, w każ­dej chwili ktoś mógł wyjść z innego miesz­ka­nia, wejść do kamie­nicy, to nie trzyma się kupy. Nikoś. – Kręci głową. – To nie był żaden napad na tle rabun­ko­wym, to było celowe dzia­ła­nie skie­ro­wane w cie­bie. Poli­cji naj­ła­twiej przy­jąć takie tłu­ma­cze­nie. Ale ja wiem lepiej. – Opiera dło­nie na bio­drach. – Napa­dła cię Lena, koniec i kropka – mówi to tak pew­nie, jakby rze­czy­wi­ście to widziała na wła­sne oczy. – Bała się, że ją odna­la­złeś, nie wiem, dla­czego ona tak przed tobą ucieka, ale od początku mi się nie podo­bała. Od pierw­szego dnia, gdy ją zoba­czy­łam. Nacią­gaczka. Wpro­wa­dziła się do two­jego domu i ani pracy, ani nauki, żyła tu jak huba na drze­wie.

– Mamo – prze­ry­wam jej. – Daj już spo­kój!

– To ty daj spo­kój! – pod­nosi głos. – Po co w ogóle tak za nią gonisz, za tą gów­niarą, ona jest młod­sza o dwa­dzie­ścia lat, to smar­kula, która ma fiu-bździu w gło­wie, a poza tym jest nie­obli­czalna. Wręcz nie­bez­pieczna! Chciała cię zabić, ja to wiem. – Zaczyna cho­dzić w kółko po tara­sie, zazwy­czaj, gdy się nakręci, nie potrafi usie­dzieć w miej­scu. – Nie potrze­buję dowo­dów, mat­czyne serce naj­le­piej czuje, ta dziew­czyna to wcie­lone zło i ja tak tego nie zosta­wię – ostro rzuca poszcze­gólne słowa, jakby cięła nożem powie­trze wokół nas. – Ona chciała cię zabić i zapłaci za to, już ja się o to posta­ram. – Spo­gląda na mnie, a ja wiem, że nie kła­mie, i prze­raża mnie wizja jej zemsty.

Lena. 19 paź­dzier­nika 2019. Madryt

Lena

19 paź­dzier­nika 2019

Madryt

– Wiesz, że nie wie­dzia­łam, że on nie żyje? – mówi Iza, zer­ka­jąc na mnie badaw­czo.

Jest dys­kretna, nie wypy­tuje mnie, jedy­nie deli­kat­nie krąży wokół tematu, zapewne zdaje sobie sprawę, że sprawa jest dla mnie trudna, i nie chce dotknąć czu­łej struny.

Ma na myśli Huberta, mojego byłego chło­paka, faceta, dla któ­rego posta­wi­łam wszystko na jedną kartę, nawet przy­jaźń z nią, a on mnie oszu­kał. Wpa­truję się w miskę pełną zie­lo­nej i fio­le­to­wej sałaty, którą przed chwilą podała, i nie potra­fię pod­nieść wzroku, aby spoj­rzeć jej w oczy. Źle się z tym czuję, że nie jestem z nią szczera, ale nie mam pew­no­ści, czy powin­nam powie­dzieć jej prawdę. I nie cho­dzi tu o Huberta, o nim powie­dzia­łam jej pra­wie wszystko, ale o dal­szą część histo­rii. Mroczną, bru­talną, nie­od­wra­calną. Gdy wypusz­czę ją na zewnątrz, stracę nad nią kon­trolę. Dopóki jest zamknięta w cze­lu­ściach mojego umy­słu, dopóki spo­czywa na dnie moich wspo­mnień, przy­sy­pana nie­wdzięczną i fał­szywą pie­rzyną nor­mal­no­ści, jestem bez­pieczna. Przy­naj­mniej tak mi się wydaje. Nie wyobra­żam sobie, że mia­ła­bym teraz otwo­rzyć usta i powie­dzieć: „Wiesz, to stało się tak nagle, nie chcia­łam tego zro­bić, ale zabi­łam czło­wieka, cho­ciaż szcze­rze, to nie­prawda, w tam­tej chwili chcia­łam go zabić, nie liczyło się nic wię­cej tylko moja ucieczka”.

Nie wiem, jak zare­aguje moja przy­ja­ciółka, czy nie stracę azylu w jej domu, czy nie donie­sie na mnie poli­cji, nawet dzia­ła­jąc w dobrej wie­rze, sądząc, że tylko wymiar spra­wie­dli­wo­ści zapewni mi bez­pie­czeń­stwo. I być może mia­łaby rację, być może to byłaby naj­lep­sza opcja, raz na zawsze zrzu­ci­ła­bym z ramion ten cho­lerny cię­żar winy. Ale jeśli moje tłu­ma­cze­nia nie wystar­czą i tra­fię do wię­zie­nia? Oczyma wyobraźni widzę cia­sną, obskurną celę, sie­bie w wię­zien­nym dre­li­chu, samotną i pozba­wioną nadziei. Albo jesz­cze gorzej, oto­czoną rze­szą agre­syw­nych i zwy­rod­nia­łych kobiet, które wyko­rzy­stują mnie do speł­nia­nia swo­ich potrzeb fizycz­nych i psy­chicz­nych, wpro­wa­dzają w życie naj­gor­sze wizje. A poza tym od czego mia­łabym zacząć, jak popro­wa­dzić tę roz­mowę, by przy­ja­ciółka mnie zro­zu­miała i nie oce­niała?

– To zna­czy wie­dzia­łam o tru­pie wyło­wio­nym z Bugu, mama mi o tym powie­działa – dodaje Iza, pole­wa­jąc sałaty sosem wine­gret. – Ale przez myśl mi nie prze­szło, że to może być ktoś, kogo znam – koń­czy, sia­da­jąc naprze­ciwko mnie.

Iza ostrze­gała mnie przed Huber­tem. Myśla­łam, że jest to podyk­to­wane jej zazdro­ścią. Nie wyszło jej z chło­pa­kiem, a ja wła­śnie zaczy­na­łam się spo­ty­kać z przy­stoj­nym face­tem, ale teraz patrzę na to ina­czej. Może nie miało to nic wspól­nego z zazdro­ścią, ona już wtedy czuła, że coś jest z Huber­tem nie tak. Intu­icja mówiła jej, że ten facet jest trefny i powin­nam trzy­mać się od niego z daleka. Jed­nak nie mam odwagi ją o to teraz zapy­tać. Jesz­cze przyj­dzie na to pora.

– Nie wiem, co mam zro­bić – mówię, odchrzą­ku­jąc. – Nie mogę wra­cać do Pol­ski…

Ury­wam, bo żeby dokoń­czyć to zda­nie, musiał­bym się zdo­być na szcze­rość, a w tej chwili mnie na to nie stać. Nie powie­dzia­łam jej jesz­cze wszyst­kiego, co wyda­rzyło się w Kopen­ha­dze, to za dużo jak na pierw­sze spo­tka­nie. Dociera do mnie, że ten rol­ler­co­aster, który roze­grał się w ciągu ostat­niego roku, to wła­śnie moje życie. Nie­by­wałe.

– Spo­koj­nie możesz zostać u mnie – mówi.

– Dzię­kuję. – Pod­no­szę na nią wzrok. – Nawet nie wiesz, ile to dla mnie zna­czy – dodaję. – Mam tro­chę oszczęd­no­ści, ale nie wystar­czy na długo, a nie chcę być dla cie­bie cię­ża­rem.

Po minie Izy widzę, że chce zaprze­czyć, ale nim zdąży się ode­zwać, mówię wprost:

– Potrze­buję pracy. Naj­le­piej od zaraz.

– To jej poszu­kamy – pro­po­nuje, jakby to było wyj­ście do sklepu po zakupy.

Kie­dyś nie była taka, naj­wi­docz­niej zmie­niła ją Hisz­pa­nia i ludzie, któ­rych tu poznała. Przy­po­mi­nam sobie moje początki w Danii, bez­owocne poszu­ki­wa­nie pracy i odbi­ja­nie się od drzwi. Brak zna­jo­mo­ści duń­skiego był dla wszyst­kich pra­co­daw­ców pro­ble­mem. Aż w końcu tra­fi­łam na panią Sarę, zosta­łam jej opie­kunką, zna­la­złam u niej schro­nie­nie. Czy tutaj też będę miała tyle szczę­ścia? Potrze­buję pracy z dwóch powo­dów: oczy­wi­ście finan­so­wego, ale także psy­chicz­nego. Muszę zająć czymś myśli, wsko­czyć w wir obo­wiąz­ków, w innym razie wciąż będę roz­pa­mię­ty­wać prze­szłość i zwa­riuję.

– Nie znam hisz­pań­skiego – mówię.

– Angiel­ski powi­nien wystar­czyć – zaczyna, a przez jej twarz prze­biega nie­okre­ślony gry­mas. – W waka­cje pra­co­wa­łam w pew­nym hotelu w Mala­dze – uśmie­cha się do swo­ich wspo­mnień. – Mam bar­dzo dobry kon­takt z mana­ge­rem. Wpraw­dzie zbliża się koniec sezonu, ale myślę, że jesz­cze do początku listo­pada spo­koj­nie mogła­byś tam popra­co­wać, oni stale szu­kają nowych osób. Nie byłaby to praca marzeń, ale ja nie narze­ka­łam. – Spo­gląda za okno. – Mój chło­pak też tam pra­co­wał – dodaje, prze­no­sząc na mnie wzrok. – Wikt i opie­ru­nek zapew­nia hotel. Była­byś zain­te­re­so­wana?

– No jasne – mówię.

Iza zerka na zega­rek.

– Dzi­siaj już za późno, ale jutro rano zadzwo­nię do Anto­nia i dowiemy się, jak wygląda tam sytu­acja – mówi, upi­ja­jąc łyk wina.

Spo­glą­dam na nią, a w mojej gło­wie powstaje zuchwały plan.

– Bo tak sobie pomy­śla­łam – rzu­cam. – Że może mogła­byś wspo­mnieć temu mana­ge­rowi, że mogę też robić zdję­cia gościom, indy­wi­du­alne sesje lub w cza­sie jakichś imprez hote­lo­wych.

Iza omal nie krztusi się winem. Czy powie­dzia­łam coś nie tak?

– Prze­pra­szam – kaszle. – To świetny pomysł – mówi, odchrzą­ku­jąc. – Zapo­mnia­łam o twoim talen­cie do foto­gra­fo­wa­nia. – Ude­rza się otwartą dło­nią w czoło.

To oczy­wi­ście byłoby speł­nie­nie marzeń, ale tego nauczy­łam się od pani Sary, dzie­lić się z innymi ludźmi swo­imi potrze­bami, bo może ktoś będzie umiał mi pomóc. Ta sta­ruszka prze­ka­zała mi jesz­cze jedną radę: prawda jest naj­wyż­szym dobrem. Jed­nak na tym eta­pie życia nie mogę sobie na to pozwo­lić i mimo że chcia­ła­bym szcze­rze wyznać przy­ja­ciółce wszystko, co mnie spo­tkało, nie zro­bię tego. Jesz­cze nie teraz.

Anna. 22 paź­dzier­nika 2019. Kopen­haga

Anna

22 paź­dzier­nika 2019

Kopen­haga

Musia­łam zasnąć, bo budzę się z biją­cym ser­cem. To zapewne efekt dzia­ła­nia środ­ków prze­ciw­bó­lo­wych, zazwy­czaj nie zda­rza mi się zasnąć w środku dnia. Roz­glą­dam się dokoła, wraca rze­czy­wi­stość, słowa ese­mesa od Andersa poja­wiają mi się przed oczami, przy­po­mi­na­jąc o tym, co zro­bi­łam. „Wiem, że ją zabi­łaś!” Bru­talna, trau­ma­tyczna prawda. Jestem na sie­bie zła za to, że zasnę­łam, jak­bym nagle pozo­sta­wiła wyda­rze­nia wła­snemu bie­gowi. W momen­cie gdy ważą się moje losy, uci­nam sobie drzemkę. To nie­roz­ważne, idio­tyczne, nie w moim stylu, powin­nam dzia­łać.

Sia­dam na łóżku i nagle rysuje się przede mną dra­styczna wizja. Być może jest zwią­zana ze snem sprzed kilku sekund, któ­rego teraz nie pamię­tam. Obraz rysu­jący się przede mną jest wyraźny i prze­ra­ża­jący. Anders doniósł na mnie poli­cji. Wie­dzą już, że to ja śmier­tel­nie potrą­ci­łam pie­lę­gniarkę, a na doda­tek ucie­kłam z miej­sca wypadku. Zbie­rają dowody na potwier­dze­nie oskar­że­nia, prze­słu­chują świad­ków i lada chwila się u mnie zja­wią. Aresz­tują przy bla­sku fle­szy tych dzien­ni­kar­skich hien, które doniosą całej Kopen­ha­dze, że zacna pani dyrek­tor Insty­tutu Pol­skiego jest mor­der­czy­nią. Nie wiem, czy rze­czy­wi­ście o tym śni­łam, czy to pod­szepty mojej intu­icji, ale wiem, że naj­wyż­sza pora przy­wró­cić się do porządku. Jeśli sama sie­bie nie obro­nię, nikt tego za mnie nie zrobi. Pod­ry­wam się z łóżka. Nie wiem, dokąd mam iść, od czego zacząć, co zro­bić.

Od zabój­stwa minęło osiem dni, naj­le­piej byłoby spraw­dzić, co nowego sły­chać w spra­wie, ile udało się usta­lić poli­cji. Ale jak to zro­bić, żeby nie ścią­gnąć na sie­bie podej­rzeń glin? W mediach same przy­pusz­cze­nia, poza tym od wypadku minął tydzień, uwaga dzien­ni­ka­rzy sku­piła się na innych spra­wach, news goni news. Naj­bez­piecz­niej i naj­mą­drzej byłoby zapy­tać Andersa, zagrać w otwarte karty i popro­sić o szczerą odpo­wiedź. Czy jed­nak takim zacho­wa­niem nie potwier­dzę swo­jej winy? Skoro się boję, że powie­dział o swo­ich podej­rze­niach poli­cji, to zna­czy, że mam coś na sumie­niu; w prze­ciw­nym razie nie zawra­ca­ła­bym sobie tym głowy, wie­dząc, że nie znaj­dują żad­nych dowo­dów, bo jestem czy­sta. Nie wiem, co powin­nam zro­bić, nie mam poję­cia, jak to roze­grać, ale wiem jedno, nie mogę tra­fić za kratki. I mimo że zabi­łam czło­wieka, nie chcę ponieść kary.

To głu­pie, ale przez jedną krótką chwilę wiem, co ona czuła. Zna­la­złam się w podob­nym poło­że­niu, też jak Lena zabi­łam czło­wieka. Ona wybrała ucieczkę, ale ja nie chcę żyć w taki spo­sób. Ukry­wać się jak szczur, każ­dego dnia drżeć o swój los, o to, że prawda ujrzy świa­tło dzienne. Wystar­czy, że przez kilka godzin żyję w tym sta­nie i już jestem wykoń­czona, a jeśli potrwa to odro­binę dłu­żej, stanę się psy­chicz­nym wra­kiem. Lena zaprze­cza, iż zabiła tego męż­czy­znę wyło­wio­nego z rzeki, pie­lę­gniarka, którą zabi­łam, mówiła, że ktoś, od kogo dowie­działa się o tru­pie znad Bugu, także jej broni, ale arty­kuły, a przede wszyst­kim jej zacho­wa­nie mówią same za sie­bie. Gdyby była nie­winna, nie zmie­nia­łaby co chwilę miej­sca zamiesz­ka­nia, nie roz­glą­da­łaby się podejrz­liwe dookoła, a tak się wła­śnie zacho­wy­wała.

Przy­po­mi­nam sobie jej wizytę w Insty­tu­cie Pol­skim, sta­łam na sce­nie i gło­si­łam pre­lek­cję, mia­łam dosko­nały widok. Spięte ciało, ukrad­kowe spoj­rze­nia, nie chciała tam być, bała się, że zosta­nie zde­ma­sko­wana. Dziew­czyna wyglą­dem przy­po­mi­na­jąca anioła, piękna, deli­katna blon­dynka, a tak naprawdę mor­der­czyni. Cie­kawe, gdzie teraz się ukryła i czy ktoś, kto dał jej schro­nie­nie, wie, do czego jest zdolna?

Lena. 20 paź­dzier­nika 2019. Madryt

Lena

20 paź­dzier­nika 2019

Madryt

Kiedy otwie­ram oczy, dookoła jest ciemno. Zanim moja świa­do­mość powróci, przez moment mam wra­że­nie, że budzę się w Kopen­ha­dze, ale po chwili przy­po­mi­nam sobie ostat­nie wyda­rze­nia. Ucieczkę z Danii, podróż do Madrytu, wspólną kola­cję z Izą.

Sia­dam na łóżku, czuję się naprawdę wypo­częta, już dawno tak dobrze nie spa­łam. W końcu mogłam prze­stać czu­wać i pierw­szy raz od dłu­giego czasu odpo­cząć. Nikt nie wie, gdzie jestem. Udało się, znów ucie­kłam i tym razem nie dam się zła­pać. Zza zamknię­tych okien­nic wpa­dają drobne strużki świa­tła. Zawsze marzyły mi się okien­nice w oknach, kiedy jesz­cze miesz­ka­łam w domu rodzin­nym, nama­wia­łam rodzi­ców na ich zało­że­nie, ale zazwy­czaj było coś waż­niej­szego do kupie­nia. Obie­ca­łam sobie, że jak kie­dyś będę miała swój dom, założę w oknach zewnętrzne, drew­niane ażu­rowe okien­nice, dokład­nie takie, jakie są w hisz­pań­skim miesz­ka­niu Izy.

Wstaję i kro­czę po zim­nych płyt­kach pod­ło­go­wych. Czy we wszyst­kich kra­jach na połu­dniu zamiast cie­płego drewna par­kietu pod sto­pami czuć chłód kamie­nia? Domy­ślam się, że latem musi to być zba­wienne. Jest połowa paź­dzier­nika, a upał w pokoju daje się we znaki. Pod­cho­dzę do okna, otwie­ram je, roz­chy­la­jąc na zewnątrz okien­nice. Teraz dopiero docho­dzi do mnie zgiełk mia­sta, klak­sony samo­cho­dów, odgłos sil­ni­ków sku­te­rów, gwar roz­mów. Okien­nice nie tylko chro­nią przed słoń­cem i prze­grza­niem pomiesz­cze­nia, lecz także peł­nią funk­cje izo­la­cji aku­stycz­nej. Opie­ram się o para­pet i wyglą­dam na ulicę. Hisz­pań­ska sto­lica pul­suje życiem. Z dołu docho­dzi zapach świeżo parzo­nej kawy i pie­czywa. Przy­po­mi­nam sobie, że wczo­raj, gdy wcho­dzi­ły­śmy do kamie­nicy, w któ­rej znaj­duje się miesz­ka­nie Izy, mija­ły­śmy kawiar­nię, zapewne to stam­tąd docho­dzą te piękne zapa­chy. Zamy­kam ponow­nie okien­nice, aby nie pod­no­sić tem­pe­ra­tury w miesz­ka­niu, i wycho­dzę z pokoju.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki