Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Niki za dwa dni kończy osiemnaście lat i już wie, że nie chce mieć kolejnych urodzin. Lena nie potrafi odnaleźć się w świecie, który jest za oknem, a także wybrzmiewa z nagłówków portali i z mediów społecznościowych. Gdy obie podejmują decyzję o samobójstwie, dostają tajemnicze zaproszenie do klubu Epicentrum. Tam wyruszą w swoją ostatnią podróż. Nie mają nic do stracenia, więc decydują się na wyprawę. Co wydarzy się w czasie podróży w nieznane? Do czego zaprowadzi je spotkanie z zaskakującą postacią Śmierci, mroczną przeszłością i nieodgadnioną przyszłością? Czy rzeczywiście przed podróżą nie miały nic do stracenia?
„Ostatnia Podróż” to skrzyżowanie „Alicji w Krainie Czarów” z motywem wędrówki rodem z „Boskiej komedii” Dantego. To historia o dojrzałości, lęku, wejrzeniu w siebie. Dojrzałości, która rodzi się dopiero wtedy, gdy staramy się dojrzale zrozumieć konsekwencje naszych niedojrzałych, podejmowanych impulsywnie decyzji. O lęku przed tym, co za linią horyzontu chowa dla nas świat. O wejrzeniu w siebie na tyle mocno, by nie tylko zrozumieć własne emocje, lecz także przez ich pryzmat dowiedzieć się, jak na co dzień malujemy nimi rzeczywistość innych. Wreszcie, jest to arcyważna historia o tym, jak złe skutki może mieć decyzja wywodząca się z prostej myśli: „Lepiej byłoby beze mnie...”. Większość ludzi, gdy wypowie się to zdanie przed nimi na głos, łyka powietrze, po czym atakuje serią banałów... „Ostatnia Podróż” to pierwsza, jaką znam, próba skonfrontowania się z myślą „Lepiej byłoby beze mnie”, przeprowadzana na poważnie; z rozwagą, z pomysłem, czarem, magią, delikatnością i artyzmem.
Maciej Lasota, pisarz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 157
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie ma domu tylko ten,kto nie słucha swojego serca
Tego dnia umarłam po raz kolejny. Przywykłam. Nawet nie czułam potrzeby, by informować o tym któregoś z domowników. Zresztą kto by się tym przejął? No, może Greg. Choć jego smutek z powodu mojego niebycia trwałby zaledwie kilka minut. Popatrzyłby zapewne swoimi zielonymi oczami na pustkę po mnie i poszedł szukać kogoś innego, na kim mógłby się położyć i komu mógłby mruczeć do ucha. Greg miał długie wąsy, które łaskotały mnie w policzki, i ostre pazury, którymi lubił mi się wczepiać we włosy. Gdy byłam mała, udawałam, że Greg to najmodniejszy fryzjer świata. Tak, najmodniejszy. Teraz to ja byłam tą modną. Z zaburzeniami lękowymi i atakami paniki, które zdarzały się w tak absurdalnych sytuacjach, że gdyby nie ogólny trend korzystania z usług psychologów, uznałabym je za nad wyraz żenujące. Ratowała mnie moda. Mogłam za nią podążać bezkarnie i nie rzucać się w oczy. Byłam jedną z tych fajnych, ale płaciłam za to ogromną cenę. Lubiłam być niewidzialna, a jednocześnie tego nienawidziłam. Nie dopuszczałam jednak do siebie prawdziwych emocji – okłamywałam siebie, że bycie niewidzialną nie oznacza bycia nieistotną.
Tego dnia zmartwychwstałam kilka razy. Ostatnio, gdy na portalu społecznościowym pokazał mi się nagłówek artykułu o kolejnym końcu świata. Atak paniki trwał czterdzieści minut, w sumie z tymi dwiema, które właśnie mijają, czterdzieści dwie. Za chwilę przejdą mi drgawki. Już po nich.
Biorę głęboki wdech i zamykam okno w swoim pokoju. Przez ataki paniki jest tu strasznie zimno. Za każdym razem się boję, że skończy mi się tlen. Jak dotąd do tego nie doszło. Podchodzę do biurka, klikam w artykuł, choć już samo patrzenie na tytuł sprawia, że zaczynam umierać, i przelatuję wzrokiem tekst. Bujdy na resorach. Jedno wielkie gówno. Z jednej strony czuję coraz większy spokój, z drugiej – jestem dziwnie poruszona. Piszę komentarz pod postem z linkiem prowadzącym do artykułu: „Żadnego końca świata nie będzie”. Uśmiecham się i w jednej chwili pragnę zobaczyć siebie, swoją twarz. Zazwyczaj nie gapię się na siebie, nie szukam swojego odbicia w mijanych szybach, nawet się specjalnie nie maluję, by nie poświęcać temu, jak wyglądam, zbytniej uwagi. Teraz jednak podchodzę do szafy i patrzę w lustro przymocowane do drzwi. Kiedyś umiałam się uśmiechać, choć nie robiłam tego od wieków. Rozciągam usta szeroko, ich kąciki się unoszą, a ja – po drugiej stronie lustra – nadal pozostaję sobą, wciąż obcą.
Komunikator piszczy – ktoś coś do mnie napisał. Z ulgą przestaję udawać, że znam osobę z odbicia, i wracam do biurka. Siadam na krześle obrotowym i klikam w powiadomienie.
Niki: Koniec świata dawno za nami. Tylko w ten sposób można wytłumaczyć poziom dziennikarstwa. Jesteśmy w piekle ☺.
Moja własna radość, którą najpierw rejestrują moje uszy, a potem – uszy domowników, brzmi przerażająco. Matka krzyczy do mnie, czy wszystko w porządku. Kiedyś usłyszałam, jak mówiła do ojca, że jestem wiecznie nieszczęśliwa i aż głupio jej ze mną chodzić do sklepu. Ludzie mogą pomyśleć, że dzieje mi się jakaś krzywda albo że rodzice mnie zaniedbują. W tej chwili rechoczę już jak nigdy, więc ledwo daję radę wystukać:
Czyli już nie muszę się nawet zabijać, przenieśli mnie z automatu ☺.
Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to najbardziej błyskotliwa wypowiedź roku. Nie znam Niki, klikam więc w jej awatar, by zobaczyć profil. Nic nadzwyczajnego. Zdjęcia z chłopakiem albo z dziewczyną. Trudno rozpoznać. A może to jej siostra. Nic szczególnego. Pies i papuga Zorro. Urodziny pojutrze. Klikam bez namysłu w ikonę komunikatora, by wysłać jej jeszcze jedną wiadomość:
Szczere, z wyprzedzeniem!
Zanim zamknę laptop, dostaję szesnaście powiadomień o reakcjach na mój komentarz. Wszystkie pochodzą od obcych mi ludzi. Troje z nich ubolewa, że jestem nieszczęśliwa. Czworo wysłało obrazek oznaczający „jesteś głupia”, pozostali piszą coś, co można podsumować tak: „Chyba dajesz dupy na prawo i lewo, dlatego dla ciebie faktycznie koniec świata nie nastąpi, grzeczna dziewczynka”. Kręcę tylko głową. Co mnie to wszystko obchodzi? Oczywiście, że nie wierzę w to, że nie będzie końca świata. On dawno nadszedł. Niki ma rację i wcale nie żartuje. Po co pisałam ten komentarz? Mogłam się nie wtrącać, siedzieć cicho, jak zawsze. Po cholerę się wypowiadam?
Podchodzę do okna, by jeszcze raz je otworzyć. Jestem gotowa na powtórkę z rozrywki. Co mi szkodzi, mogę umrzeć po raz kolejny. Teraz jednak nie ciągnę za klamkę, a okno pozostaje zamknięte. A gdyby tak…? Znów te same myśli kotłują mi się w głowie. Uspokajają mnie. Rozpuszczają stan lękowy, atak paniki nie nadchodzi. Doskonale wiem, że to wcale nie oznacza, że jutro nie odczuję jego skutków w postaci ogromnej migreny. Nieraz już tak bywało. W tej chwili jednak nagle czuję się odprężona. A gdyby zatem tak…
Widok z trzynastego piętra nigdy nie robił na mnie większego wrażenia. Za dużo widziałam. Za dużo samochodów, ludzi jak mrówki, biegnących bez sensu w prawo i lewo, ciągnących w stronę wieżowca coraz większe siatki z zakupami, uginających się pod ich ciężarem i pod presją, by zapełniać swoje tobołki coraz droższymi gadżetami. Nie lubię komina, z którego wali dym, ani samolotów przecinających niebo białymi kreskami. Mogę patrzeć tylko na ptaki. A ich tu prawie nie widać. Jest późno, ale wciąż na tyle jasno, by dzień nazywać dniem, po którym od razu wpada noc.
– Poczekam na wieczór – obiecuję sobie – i wtedy przestanę być – decyduję.
To moja codzienna obietnica na dobranoc. Nie wie o niej oczywiście nikt. Rodzaj modlitwy, którą zastąpiłam to, co podtykali mi kiedyś na lekcjach religii katecheci. Nie wierzyłam im. Podobnie jak samej sobie. Jakiś czas temu coś się jednak zmieniło. Czuję, że mogę to zrobić. Wiem, że w końcu nie będę miała wyjścia, i tak naprawdę właśnie na ten moment czekam. By wreszcie nie mieć wyjścia. Zupełnie jakbym w swojej klaustrofobii pragnęła utknąć w windzie na zawsze. Aż po ostatni haust powietrza. Czy wciskałabym nerwowo przycisk alarmu? Gdy tak się zastanawiam, wciąż patrząc przez okno w dół, przychodzi kolejne powiadomienie. Zerkam na komórkę:
Niki: Szczere z piekła, czyli jakie? Ja: Gorące.
Co innego miałabym odpisać?
Niki: Czekasz na odpowiedni moment?
Odkładam telefon. Nie mam ochoty na dyskusję. Co ona o mnie wie? Matka Teresa się znalazła. Gdy jednak słyszę, że nadeszła kolejna wiadomość, chwytam komórkę z powrotem.
Niki: Ja już nie czekam.
– No cóż, brawo ty! – mamroczę i ponownie odkładam telefon.
– Coś mówiłaś? – Matka staje w drzwiach mojego pokoju, niby przechodziła obok z praniem.
– Gdybym mówiła do ciebie, zapewne byś wiedziała, co mówię – cedzę.
– Wszystko u ciebie gra? – Nie rusza się z miejsca.
– Tak, mamo – odpowiadam i czekam, aż sobie pójdzie.
Idzie. To nasz wieczorny rytuał, choć czasem podobna rozmowa zdarza się też w ciągu dnia, gdy matka wraca z pracy. Spełnia obowiązek zainteresowania się dzieckiem, a ja cieszę się, że nie trwa to całe wieki.
Znów się uśmiecham. A gdy uświadamiam sobie, że matka mogłaby to tym razem zobaczyć, zaczynam chichotać głośniej i już wyobrażam sobie, jakby ją to przeraziło. Chwytam komórkę i piszę:
Właśnie uratowałam kogoś przed zagładą ☺.
Wysyłam wiadomości do Niki spontanicznie i wydają mi się nawet zabawne. Odpowiedź przychodzi natychmiast:
Niki: Niech zgadnę: matka?!Ja: Czy to takie oczywiste?Niki: Jeszcze mógłby być ojciec, ale jest drugi na liście.
Otulam się kocem. Jest mi przyjemnie. Czuję radość, gdy otrzymuję kolejną wiadomość:
Niki: Nie spytasz?
Doskonale wiem, co ma na myśli, ale odpisuję:
Ja: Dlaczego?
Nie jestem pewna, czy naprawdę chcę poznać jej motywację. Każdy ma jakiś powód. A może wcale nie? Może wszystkim tylko się wydaje, że tak byłoby najlepiej. Może mają tego wszystkiego dość. Może nie chcą każdego dnia umierać po kilkanaście razy, bać się, że jednak nazajutrz się nie obudzą – a przecież ten lęk w obliczu chęci popełnienia samobójstwa jest absurdalny!
Niki: To nie jest właściwe pytanie.
Nie odpisuję od razu, choć wiem, na jakie pytanie Niki czeka. Ja też na nie czekam. Nie wiem, ile czasu mija, ale wreszcie wystukuję wiadomość:
Ja: Kiedy?Niki: I to jest to pytanie.Ja: A odpowiedź? Jaka jest odpowiedź?
Zamykam na chwilę oczy. Głowa zaczyna już łupać. Gdy zerkam na telefon, zamiast odpowiedzi obok awatara Niki pojawia się komunikat: „użytkownik nieaktywny”.
Gdy udajemy, zapominamy,kim byliśmy na początku rozgrywki,a przy okazji gubimy drogę do domu
Zastaję Toma, gdy dorzuca do pieca. Podoba mi się, że dba o nasze królestwo. Być może odnajduję w nim mojego ojca, którego ledwie pamiętam. Nawet nie być może, tylko na pewno. Przecież za każdym razem, kiedy patrzę na Toma przy garach, robiącego mi herbatę albo zbierającego ciuchy porozrzucane przeze mnie po całym domu (należą mu się słowa uznania, ponieważ robi to bez wyrzutów, zazwyczaj z delikatnym uśmieszkiem, jakby chciał powiedzieć: „A podobno to faceci zostawiają w każdym kącie brudne skarpetki”), pojawiają się resztki wspomnień o ojcu. To z nim kojarzą mi się ciepło rodzinnego domu i troska. Te dwa słowa nawet sobie wytatuowałam, gdy tylko skończyłam trzynaście lat. Wymknęłam się z korepetycji, na które jeździłam do miasta. Podpisałam papier, że jestem pełnoletnia i tyle. Nawet nie musiałam korzystać z przygotowanego wcześniej arsenału: szminki, którą podebrałam Aldonie, i jej tuszu do rzęs. Oddałam te skarby w stanie nienaruszonym. Zauważyła, ale nie powiedziała nic, ponieważ podciągnęłam wysoko rękaw i pokazałam jej swoje spełnione marzenie.
– Nie mogłaś wybrać jakiegoś kwiatka albo smoka? – prychnęła z ironią, ale popatrzyła na mnie z podziwem. To był pierwszy raz, gdy zazdrość koleżanki wydała mi się czymś atrakcyjnym. Często później marzyłam o tym, by inni mi zazdrościli. Właśnie o tym myślałam, kiedy kładłam się spać. Nieważne, czy w tych marzeniach byłam rozpoznawalną wokalistką, czy – modelką. Ludzie mieli pożądać tego, co miałam. I mnie podziwiać, rzecz jasna. Czasami, gdy byłam zmęczona, snułam plany o posiadaniu rodziny. Byłam w nich opiekunką domowego ogniska, a wszyscy, którzy nas odwiedzali, oczywiście piali z zachwytu nade mną. To były miłe chwile. Wtedy nie myślałam jeszcze o Tomie. Pojawił się, gdy nie byłam na to gotowa. Ale chyba właśnie tak jest z miłością: przychodzi nie wtedy, gdy jej wyczekujesz, lecz zaskakuje cię, a potem…
– Znalazłam dziś największy skarb – mówię w progu, zsuwając przemoczone trampki.
– Nie powinnaś wreszcie zacząć nosić zimowych butów? – pyta z lekko wyczuwalną nutką irytacji w głosie.
Unoszę brwi i podchodzę do niego, by objąć go w pasie. Tom kładzie swoją dużą dłoń na mojej głowie i przyciąga mnie do klatki piersiowej. Lubię jego zapach. Mój ojciec mógłby tak pachnieć, ale tego akurat nie pamiętam. Pamiętam za to zapach nikotyny. Palili oboje, mama również.
– Nie wiem, jak ci to powiedzieć – zaczyna.
– No dobra, dobra, będę się cieplej ubierać i wezmę te buty, choć są obrzydliwe, wyglądają jak dla starych babć – powtarzam swoją starą śpiewkę. Tom nie podzielał mojego zdania. Dla niego liczyła się wygoda i funkcjonalność. Mówił, że zawsze tak było. Nie obchodziło go, jak się ubiera, byleby mu było ciepło i wygodnie. Ja jednak chciałam się podobać innym.
– Odchodzę – mówi, a jego uścisk staje się mocniejszy. Pewnie dlatego nie rozumiem od razu.
– Wrócisz, zanim pójdę spać? – pytam jak zawsze, gdy Tom szykuje się do pracy. Wyzwalam się z jego objęć. Stoi jeszcze przez chwilę i patrzy na mnie, a ja obdarzam go wielkim uśmiechem. – Ten skarb, który znalazłam – przypominam sobie, że nie dokończyłam opowieści z lasu, w którym byłam – jest na zewnątrz. Jak będziesz wychodził, to zobaczysz. Buda Hugo już nie będzie pusta. – Uśmiecham się zawadiacko. Jestem pewna, że Tom wybiegnie czym prędzej, i się nie mylę. Tak właśnie robi. A ja zaczynam się zataczać ze śmiechu.
Ciepło z pieca rozgrzewa mnie stopniowo i powoli. Dorzucam węgiel, który wcześniej Tom przyniósł z piwnicy. Zajmujemy ostatnie piętro. Powiedzmy, że jest to strych. Ściślej mówiąc: strych niezamieszkany, czyli nienadający się do zamieszkania. To największy atut tej kamienicy, ponieważ nie musimy płacić czynszu. Właściciel wie, że tu koczujemy, ale najwyraźniej nie ma z tym problemu. Gdy zobaczył, że dzień w dzień przychodzi do nas do kamienicy kundel Hugo, nawet przytargał skądś starą budę, kupił miskę i wielki worek karmy. Zostawił to na tyłach budynku, jakby był Świętym Mikołajem. Pies zdechł dwa miesiące później. A buda nadal tam stoi. Czasami siadam na trawie obok pustego drewnianego domku i udaję, że Hugo wciąż tam jest. Miał jedno oko trochę opuchnięte. Gdyby nie imię na blaszce przy obroży, zapewne dostałby ksywę Pirat.
Wyglądam przez okno. Jest ciemno. Toma wciąż nie ma, ale dlaczego miałby wrócić, przecież powiedział jasno i wyraźnie, że odchodzi.
– O mój Boże! – Odwracam się gwałtownie, bo wreszcie dociera do mnie to, co usłyszałam kilka godzin wcześniej. Przez te kilka godzin mój umysł spał. A ja tłumiłam głos serca, by doczekać do wieczora i ujrzeć w drzwiach tego, dla którego rzuciłam wszystko i wyruszyłam w nieznane.
Chcę się mylić. Chcę, by słowo „odchodzę” nie znaczyło tego, czym jest w rzeczywistości.
Wyciągam z kartonu spod stołu ciepłe buty, które naprawdę wyglądają jak dla starych babć, i wsuwam je na nogi. Jakby to miało teraz w czymś pomóc. Jakbym miała spotkać Toma na dole i powiedzieć: „Zobacz, włożyłam buty, tak jak mówiłeś”. Zbiegam schodami. Za sobą zostawiam otwarte drzwi do mieszkania, które już nie jest nasze, tylko moje.
Zatrzymuję się na dole. Przechodniów jest dużo pomimo późnej pory i przeraźliwego zimna. Odwracam się i przechodzę przez klatkę schodową na tyły kamienicy, by wyjść na podwórko. Buda jest pusta, ale nie ma też miski ani karmy. Rozglądam się i nie mogę uwierzyć, że odszedł ode mnie nie tylko Tom. Wściekła na samą siebie ocieram łzę. A potem słyszę głośne szczekanie.
– No dobra, już dobra. – Właściciel kamienicy mówi do Skarba, a ten podskakuje na tylnych brudnych łapach, by wetknąć pysk do kieszeni jego kurtki. – Tu jest ten gnojek – mówi tym razem do mnie. Wchodzę z powrotem do budynku. Pod schodami leży stary kraciasty koc. Miska Hugo stoi obok, worek z karmą też. Pies podbiega do mnie, znów podskakuje i opiera łapę na moim ramieniu. To olbrzym.
– Jak się wabi twój nowy potwór? – pyta z przekąsem właściciel. Ma dużo zmarszczek i siwe, cienkie włosy do ramion.
– Skarb – odpowiadam cicho.
– Wielki ten skarb – mruczy mężczyzna. – Tu mu będzie cieplej. – Wskazuje na legowisko i odchodzi, pogwizdując, a ja pozwalam, by Skarb powalił mnie na koc i wylizał moje łzy. Jest ich dużo. Gdy budzę się następnego ranka, Toma wciąż nie ma.
„Koniec świata dawno za nami”– piszę do pierwszej lepszej osoby na portalu społecznościowym. Muszę przestać myśleć o Tomie, ból jest nie do zniesienia. A nadzieja, że jednak wróci, jest jeszcze gorsza.
Straszono nas cały czas. Media wywoływały panikę, dzieliły społeczeństwo. To samo robili politycy prowadzący niezrozumiałą dla mnie gierkę. Nie wiedziałam, co to znaczy. Bałam się ich – nowych nakazów, nowych ustaw, tego, co robili i mówili publicznie. Bałam się samej siebie żyjącej w strachu przed wszystkim.
Po wyprowadzce z ośrodka dla dzieci niczyich, w zasadzie po ucieczce z niego, zobaczyłam świat, który mi się nie spodobał. Przestałam liczyć na to, że komuś zaimponuję. Zaczęłam marzyć o spokojnej chwili w promieniach słońca, o ciszy w środku lasu, o byciu, a nie udowadnianiu, że jestem. Tom pomagał. Pokazywał mi gwiazdy przez jedyne okno na poddaszu. I ostentacyjnie wrzucał gazety do pieca jako rozpałkę, ze śmiechem cytując nagłówki. Jego wesołość w zestawieniu z brzmieniem tych tekstów mnie przerażała. Ale to i tak był najlepszy sposób wykorzystania gór papieru, które właściciel składował dla nas na piętrze.
„To nie jest właściwe pytanie” – piszę do nieznajomej. Wkurza mnie. Nie wiem dlaczego, przecież jej nie znam, ale mnie wybitnie irytuje. Pewnie dlatego, że Tom nie żartował, co się potwierdziło, gdy słońce ponownie zaświeciło w nasze jedyne, brudne okno. Wiatr się wzmagał przez całą noc. Słuchałam jego wycia w wentylacji. Przegonił chmury, więc teraz słońce powinno już grzać, ale tego nie robi.
Przechodnie przed kamienicą dokądś się spieszą, stawiają kołnierze, naciągają kaptury na głowy. Zaczyna się kolejny nowy dzień. Nikomu zupełnie niepotrzebny.