Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Spiralne schody prowadzą na dach, ona ma lęk wysokości…
Zrozpaczona matka obsesyjnie pragnie zemsty
W wypadku samochodowym ginie Lucas. Rozpędzone auto wpada do wody, w środku jest ich dwóch – on i Kieran. Kieranowi udaje się wydostać na brzeg. Jechał bez prawa jazdy. I, jak twierdzi, niczego nie pamięta. Za spowodowanie śmiertelnego wypadku w wyniku nieostrożnej jazdy zostaje skazany na dwa lata więzienia.
Matka Lucasa Ellen Saint, oburzona rażąco niskim wyrokiem, postanawia sama wymierzyć sprawiedliwość, gdy tylko sprawca wychodzi na wolność. Ogarnia ją obsesja na punkcie Kierana. Nigdy nie lubiła tego chłopaka, uważała, że miał na Lucasa demoralizujący wpływ. Teraz go nienawidzi. By pomścić śmierć syna posuwa się do opłacenia, przez pośredników, płatnego zabójcy.
Gdy po jakimś czasie na tarasie na dachu wieżowca widzi kogoś, kto przypomina kolegę Lucasa, żądza zemsty odżywa w niej ze zdwojoną siłą. Młody mężczyzna ma wprawdzie zmieniony wygląd, zmienione nazwisko, ale Ellen nie ma wątpliwości – to on. Kieran. Mieszka w luksusowym apartamencie na najwyższym piętrze. I żyje! Ellen postanawia go odwiedzić…
Jaki będzie finał tej konfrontacji na ostatnim piętrze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 387
Tytuł oryginału: The Heights
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Barbara Milanowska/Lingventa
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Lilianna Mieszczańska, Lena Marciniak-Cąkała/Słowne Babki
Fotografia wykorzystana na okładce
© Kevin Matos/Unsplash
Ta książka to fikcja. Imiona, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest przypadkowe.
Copyright © 2021 by Louise Candlish
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2022
© for the Polish translation by Beata Słama
ISBN 978-83-287-2009-1
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2022
fragment
Ta książka jest dla wszystkich przyjaciół, których nie widziałam podczas pisania, włączając Matsa i Jo.
– Najtrudniej napisać pierwsze zdania – mówi znany wszystkim Felix Penney. Jest autorem trzech podręczników pisania i dziewięciu powieści kryminalnych, a także jednym z najbardziej popularnych wykładowców kreatywnego pisania w Wielkiej Brytanii, prowadzącym zajęcia w londyńskim King’s College.
– Jak zaczniesz swoją książkę? – zwraca się do mnie, sprytnie uprzedzając pytanie, które chcę mu zadać.
– Od opisu scenerii – odpowiadam, podejmując grę.
– Niezły wybór. Dobry i bezpieczny początek każdej narracji.
Tak więc z błogosławieństwem pana Penneya wyobraźcie sobie, że jesteście w małej bibliotece na peryferiach średniej wielkości miasta o nazwie Berkshire. To zwyczajna, niedofinansowana przestrzeń publiczna ze sfatygowanymi meblami i z dwoma grzejnikami dającymi tylko tyle ciepła, aby chłód nie przenikał do szpiku kości. W bladym zimowym słońcu wirują drobiny kurzu.
Jestem tu, by wziąć udział w zajęciach prowadzonych przez Penneya, co jest szybkim sposobem zyskania rozgłosu poza tymi wytapetowanymi książkami ścianami, i gdy przybywają kursanci, uważam się za niesamowitą szczęściarę, że mam z nimi tak niewiele wspólnego. Wykład ma dotyczyć tego, jaki wpływ na ich życie wywarła zbrodnia. Głównie brutalna zbrodnia.
– Dysponujecie tym wszystkim, przez co przeszliście. Drążcie tak głęboko, jak się ośmielicie – zachęca Penney słuchaczy kursu. – Będziecie zdumieni mocą, jaką macie, by odkryć brakujące elementy historii.
– Ale ja nadal nie wiem, jak zacząć! – narzeka jedna z kobiet, dając nam coś w rodzaju powolnego rozbiegu, szczególnie że grupa spotyka się dopiero po raz trzeci.
– Nikt tego nie wie – odpowiada Penney ze współczuciem i namawia inną słuchaczkę, która poczyniła nieco większe postępy, by przeczytała na głos to, co napisała.
Gdy czyta (pierwsze zdanie jest niesamowite, sami się przekonacie), uważnie jej się przyglądam. Szczupła, o jasnej karnacji, nie jest już tak piękna, jak kiedyś – wydaje mi się, że bliżej jej do pięćdziesiątki niż do czterdziestki – widać w niej jednak pewną szlachetność i nie sposób oderwać od niej oczu. Emanuje charyzmą i patosem.
Oczywiście rozpoznaję tę twarz. I właściwie już znam historię tej kobiety.
Tak mi się przynajmniej wydaje.
Michaela Ross
„Sunday Times”, grudzień 2021
Ellen SaintŚWIĘTA CZY GRZESZNICA
Kiedy widzę Kierana Wattsa na dachu budynku w Shad Thames, nie żyje już od ponad dwóch lat.
Jest październik 2019 roku, poniedziałek, który powinien być zwyczajny.
Tym, którzy nie znają tego miejsca, powiem, że Shad Thames to zabytkowa część Londynu, położona nad rzeką na południowy wschód od Tower Bridge. Cofnijcie się w czasie i wyobraźcie sobie nabrzeża z dźwigami, chodniki i brukowane alejki spływające krwią minionych zbrodni (no dobrze, to w złym guście, przepraszam).
Tym, którzy nie znają tego człowieka, powiem, że Kieran Watts jest potworem i zrujnował mi życie. I mógłby dręczyć moją duszę, dopóki bym nie umarła, a pewnie i dłużej, bo to do niego podobne. Piszę to z jego powodu, z jego powodu tu jestem. Powiedziałam kiedyś mojej córce Frei, choć na jej twarzy dostrzegłam wyraz obrzydzenia: „Nigdy mu nie wybaczę”.
Naprawdę. Nigdy.
Jestem w Shad Thames w związku z pracą. Przez całą noc padało i paleta barw nabrzeża to sadza i kamień z żyłkami rdzy na ciemnych metalowych okuciach. Moja nowa klientka nazywa się Selena, ma około trzydziestki, jest białą Brytyjką ze stylową południowoeuropejską domieszką. Pracuje w finansach, co tłumaczy, dlaczego kupiła mieszkanie na czwartym piętrze Jacob’s Wharf, jednego ze zrewitalizowanych magazynów, którego okna wychodzą na wschód, na kanał St Saviour’s. Chociaż mieszkanie jest piękne, są w nim niewygodne małe okna, dlatego potrzebna jest opinia eksperta od oświetlenia, który powie, jaka powinna być ich dopuszczalna wielkość. Z tego właśnie powodu zostałam zaproszona przez architekta, którego zatrudniła Selena, by przeprowadził remont. To pierwsze spotkanie ma dać mi pojęcie o stylu jej życia i upodobaniach estetycznych. Oczywiście Selena chce zarówno nastrojowego półmroku, w którym spiskują przemytnicy kryjący się w ciemnych zakamarkach, jak i korzystnego jasnego światła tak lubianego przez milenialsów (to jej określenie, nie moje).
Ale to nie musi was interesować.
Zapewniłam Selenę, że pięknie ją oświetlę. Ważniejsze jest jednak to, co się wydarzyło po konsultacji.
Siedzimy w kąciku śniadaniowym przy oknie nad filiżankami espresso i herbatnikami – Selena twierdzi, że upiekła je w mikrofali – kiedy rzuca, wskazując budynek naprzeciwko:
– Tam nie musiałabyś stosować swoich sztuczek, prawda?
To smukła budowla wciśnięta między dwa magazyny, jej szczyt wygląda jak wydłużona głowa osadzona na szerokich ramionach. Na każdym piętrze znajduje się duże okno z diagonalnymi szprosami – z widokiem na rzekę, a obok jeszcze jedno, o tradycyjnym kształcie. Te drugie okna układają się na fasadzie w odblaskowy pas.
Chociaż na wszystkie piętra dociera naturalne światło, ostatnie przypomina atrium lub wielki świetlik rozpostarty nad tarasem biegnącym przez całą szerokość budynku.
– Z tego tarasu musi być piękny widok na Tower Bridge – mówię. Odgryzam kęs herbatnika, a na moim języku rozpuszczają się kryształki cukru. – To niezwykła budowla, prawda?
– Powstała chyba we wczesnych latach dziewięćdziesiątych – odpowiada Selena. – Nie wiem, jak dostali pozwolenie na zbudowanie czegoś tak wysokiego.
– Och, wtedy był tu Dziki Zachód. Niektórzy z nas znają to z doświadczenia. – Unoszę brwi, patrząc na nią, a ona robi to samo. Uśmiecham się.
„Ellen, szukaj ludzi, którzy poprawiają ci nastrój”, powiedział mi kiedyś terapeuta, wtedy jednak na taką radę było jeszcze za wcześnie. Teraz lepiej ją rozumiem.
– To chyba najwyższy budynek w Shad Thames – dodaje Selena. – A on wygląda jak król na zamku, spójrz.
Wyciągam szyję, żeby zerknąć, i dostrzegam mężczyznę, który właśnie wyszedł na taras i stanął przy przezroczystej szklanej balustradzie. Zawsze, gdy widzę kogoś, kto, jak ten mężczyzna, stoi kilka centymetrów od krawędzi, moją pierwszą myślą jest: zamierza skoczyć. Przechyli się przez krawędź, spojrzy w dół i usłyszy zew otchłani, tak jak ja go słyszę. A potem skoczy.
Mówię to Selenie, a ona wykrzykuje przerażona:
– Ale dlaczego miałby chcieć skoczyć?!
– Nie on, ja. Gdybym stała tam, gdzie on. Ale bez obaw, to nie ma nic wspólnego z myślami samobójczymi. To po prostu taki stan. Nazywany jest zewem otchłani.
– To coś jak zawrót głowy?
– Bardziej uczucie wirowania, jak na filmie. Rodzaj irracjonalnego impulsu. Ale nie każdy tego doświadcza. – Wskazuję mężczyznę na tarasie na dachu. Jest spokojny i opanowany jak zawodowy nurek, który chce sięgnąć po złoto. – On na pewno nie.
– No cóż, jeśliby to zrobił, to nie byłoby już najlepsze miejsce do mieszkania – stwierdza Selena z uśmiechem, a mężczyzna odwraca się i idzie przez taras w stronę swojego apartamentu wychodzącego na rzekę.
I wtedy to się dzieje. Jest niemożliwe. I groteskowe. Sposób, w jaki mężczyzna unosi brodę, zdradza pewność siebie, a ja rozpoznaję jego przesadnie sprężysty chód. To sprawia, że unoszę rękę do ust, by stłumić westchnienie, a moje serce zaczyna wybijać w piersi dziki rytm.
To on.
Mam ochotę uciec, lecz jednocześnie nie mogę oderwać od niego wzroku, chcąc dostrzec jak najwięcej przez tę krótką chwilę. Wchłonąć wszystkie detale. Dzieli nas zbyt duża odległość, bym mogła rozpoznać jego rysy, widzę jednak rozjaśnione włosy. Waży dobrych kilkanaście kilogramów mniej, niż gdy widziałam go ponad dwa i pół roku wcześniej.
Nie, to nie może być on. To musi być jakiś jego krewny. Mówił co prawda, że nie ma żadnej rodziny, nie oznacza to jednak, że ona nie istnieje. To może być kuzyn lub przyrodni brat, ktoś, kogo nigdy nie spotkał.
Rozpościera ręce, po czym unosi je nad głowę, łącząc dłonie w czymś w rodzaju medytacyjnego gestu. W przeszłości nigdy nie był taki opanowany, wiercił się nawet w sądzie. Mam w gardle kulę, która przesuwa się w stronę ust.
– Dobrze się czujesz? – pyta Selena, a między jej brwiami pojawia się zmarszczka świadcząca o trosce. – Kręci ci się w głowie? Pozwól, że zamknę okno…
Przełykam i odejmuję dłoń od ust.
– Nie, nie, wszystko w porządku. Czy… czy znasz tamtego faceta?
– Znam to za dużo powiedziane. Widziałam go w tej kawiarni przy Mill Street. Zawsze kupuje największy kubek kawy. A nie, chyba raz z nim rozmawiałam, nie pamiętam. A dlaczego pytasz?
– Przypomina mi kogoś. – Muszę bardzo się wysilać, by kontrolować mięśnie twarzy, czuję jednak, że się krzywię. – Kogoś… Nie sądziłam, że jest w Londynie.
Selena przysuwa się do okna, żeby lepiej widzieć, i ogranicza mi widok.
– Wygląda dość młodo, prawda? Musi być bankierem. Albo nie, jakimś specjalistą, bankier nie siedziałby w domu o dziesiątej rano. A może jest bogatym studentem z zagranicy? Wielu ich tu mieszka. Przeważnie Rosjan.
W duchu marzę, by się przesunęła, lecz kiedy wreszcie to robi, mężczyzny już nie ma.
– Gdzie on się podział? – pytam głupio.
– Wszedł do mieszkania. Nie martw się, nie skoczył. A gdyby skoczył, to chyba wylądowałby w wodzie, bo chodniki są dość wąskie.
Gdy wychyla się przez okno, żeby spojrzeć na chodnik pod budynkiem, tłumię drżenie i wstaję.
– Na mnie już czas.
Selena odprowadza mnie do drzwi, a ja z ulgą wsiadam do windy, zupełnie jak ktoś ewakuowany drogą powietrzną ze strefy wojny. Teraz, gdy jestem sama w tym lustrzanym pudle, pozwalam sobie z całą intensywnością poczuć gniew, jaki wywołuje we mnie wspomnienie chłopaka, który nazywał się Kieran Watts, i władzy, jaką miał nad moim synem Lucasem. I oczywistej reakcji Lucasa na będącą darem od Boga zajebistość Kierana.
Naturalnie na tym etapie gry – gdy jest się w średnim wieku – wiadomo, że słowo „zajebisty” jest innym określeniem kogoś nadpobudliwego czy lekkomyślnego.
Nieostrożnego.
Zanim winda staje, lekko szarpie. Drzwi się rozsuwają i wysiadam. Hol wygląda tak samo jak wtedy, gdy tu przyszłam, mam jednak wrażenie, że podłoga pod moimi stopami faluje niczym ruchome piaski i żeby nie upaść, muszę oprzeć się ręką o ceglaną ścianę.
To niemożliwe, żeby to był Kieran Watts, mówię sobie. Jeśli ktoś może być tego pewny, to tylko ja.
Ponieważ jestem osobą, która go zabiła.
Przyciągnęłam waszą uwagę.
W każdym razie taką mam nadzieję. Jeśli nie, równie dobrze mogę przestać się wygłupiać, skończyć z tą pisaniną i pójść na jakiś inny rodzaj terapii. Doświadczyć katharsis w łatwiejszy sposób, ponieważ ten jest trudny, naprawdę trudny. Czuję się tak, jakbym zamiast atramentu używała płynów ustrojowych – krwi syna, łez córki. I czerpała z niekończącego się źródła adrenaliny.
Jestem pierwszą, która przyzna, że moja wizyta w Jacob’s Wharf spowodowała, że popełniałam jeden katastrofalny błąd za drugim. Nie mogę zaprzeczyć. No ale za to usłyszycie tę historię z pierwszej ręki. Doceńcie kontekst.
Pozwólcie, że zabiorę was w przeszłość, w czasy, kiedy spotkałam tego człowieka po raz pierwszy we wrześniu 2012 roku. Był dzieckiem – a właściwie mężczyzną-dzieckiem, bo takim jest się w wieku szesnastu lat – i dołączył do klasy Lucasa w szkole średniej. Jako uczeń specjalnej troski zgodnie z prawem znalazł się na samej górze listy kandydatów. I słusznie. Nie zrozumcie mnie źle, ale współczułam mu jak każdemu pokrzywdzonemu dziecku. Przecież tego oczekiwano ode mnie jako rodzica chłopaka uczącego się w Foxwell Academy w Beckenham. Było to typowe podmiejskie bajorko z odpowiedzialnym rodzicielstwem, zdrową żywnością i pomaganiem w odrabianiu lekcji. Czyste delikatne prześcieradła i miękkie poduszki. Chcieliśmy, żeby wszystkie dzieci miały równe szanse, i tak było. Oczywiście tak długo, jak długo nic nas to nie kosztowało.
– Czy on mieszka w domu dziecka? – zapytałam Lucasa, kiedy wychowawca poinformował nas drogą e-mailową, że nasz syn został wyznaczony na opiekuna tego problematycznego nowego ucznia. Nie słyszałam, by w pobliżu była taka placówka, przeczytałam jednak w „Guardianie”, że są to przyjazne i przytulne miejsca, w ogóle nieprzypominające posępnych instytucji, jakie wszyscy sobie wyobrażają.
– Nie, wydaje mi się, że jest w rodzinie zastępczej – odrzekł Lucas. – Nazywa się… Nie wiem, jakoś tak śmiesznie. Mieszka gdzieś w South Norwood.
– To kawał drogi od szkoły.
– Kieran dojeżdża tramwajem. A gdy tylko skończy siedemnaście lat, zamierza zrobić prawo jazdy. Jego przybrana matka za to zapłaci. Super.
No, super. Lucas zawsze w taki sposób kończył zdania. Nawet teraz, kiedy ktoś tak mówi, czuję ucisk w żołądku.
Lucas nie wiedział nic o biologicznych rodzicach nowego ucznia, wkrótce jednak poczta pantoflowa doniosła, że jego matka miała problemy z nauką, zażywała narkotyki i nie mogła się nim zajmować. Na kilka lat wzięła go babcia, ale gdy zmarła na raka, był w paru rodzinach zastępczych. Nieoczekiwanie dobrze zdał egzaminy i mógł się uczyć w klasie maturalnej. Nic więc dziwnego, że na opiekuna tego, jak sobie wyobrażałam, trudnego, lecz jeszcze nie zdemoralizowanego chłopaka, wybrano Lucasa, w tamtym czasie gwiazdę szkoły, który miał opinię osoby dobrze dogadującej się z innymi.
– Mam nadzieję, że będziesz dla niego miły – powiedziałam. – Biedny dzieciak, miał trudny start.
– Pewnie tak.
– Czy wydaje się smutny?
– Smutny? Kieran? Jest bardzo wesoły.
Lucas był typowym szesnastolatkiem, nieszczególnie empatycznym, choć być może, jak wszyscy z jego pokolenia, po prostu niczym się nie przejmował. Polityka tożsamości dopiero startowała, pojawiły się nowe oszałamiające sposoby definiowania się jako jednostki, a to, że żyło się w tradycyjnej wielopokoleniowej rodzinie, było tak oldskulowe, że niewarte nawet wzmianki.
Rodzina Lucasa nie dawała powodów do unoszenia ze zdziwieniem brwi. Mieszkał ze mną, swoim ojczymem Justinem i przyrodnią siostrą Freyą w pięknej edwardiańskiej willi oddalonej piętnaście minut spacerem od bloku z lat osiemdziesiątych, w którym mieszkał jego ojciec. Kursował między nami – używa się tego słowa, prawda? Tak więc kursował, a właściwie spacerował, popalając skręty, z nadzieją, że nikt o tym nie wie.
Zanim podejmę opowieść, powinnam opisać wygląd Lucasa, ponieważ większość ludzi widziała tylko jego zdjęcie w prasie, jedno z tych zrobionych na plaży w Grecji. Mokre włosy, nagie ramiona i szeroki uśmiech na opalonej twarzy. Tak żywy, że aż zapiera dech. Podczas pierwszego semestru miał trzy czy cztery lata więcej niż jego ojciec, gdy go poznałam, podobieństwo było uderzające. Lucas miał takie same atramentowoczarne oczy i jedwabiste ciemne włosy, które odgarniał z czoła jak spaniel, lecz twarz w kształcie serca odziedziczył po mojej rodzinie. Myślę, że wyglądał młodo jak na swój wiek. (Później, kiedy na scenę wkroczył aktor Timothée Chalamet, Freya powiedziała, że mógłby zagrać Lucasa w filmie o jego życiu, ale nie sądzę, byśmy kiedykolwiek go zobaczyli. No chyba że ktoś kupi prawa do mojej historii).
Zanim zobaczyłam Kierana, usłyszałam go. Gdy kilka tygodni po rozpoczęciu roku szkolnego wróciłam wieczorem po pracy do domu, do moich uszu dotarł wybuch śmiechu dobiegający z pokoju w piwnicy, głęboki baryton, którego nie rozpoznałam. Uchyliłam drzwi, zajrzałam do pokoju i zobaczyłam Lucasa i jego kolegę Toma grających na konsolach leżących na ich kolanach. Zapytałam, czy chcą jakąś przekąskę. I wtedy zauważyłam trzeciego chłopaka siedzącego na podłodze przy drugim końcu sofy.
– Cześć, chyba się nie znamy. Jestem mamą Lucasa, mam na imię Ellen.
– Cześć. – Nie przedstawił się ani nie nawiązał ze mną kontaktu wzrokowego.
Lucas zlitował się nade mną:
– Mamo, to jest Kieran.
– Och, a więc to ty jesteś Kieran. Dużo o tobie słyszałam.
Nowy chłopak roześmiał się drwiąco, choć nie było jasne, czy drwi sobie ze mnie, z Lucasa czy po prostu z tego, że ktoś w ogóle postanowił z nim porozmawiać.
Weszłam z uśmiechem do pokoju, chcąc mu się przyjrzeć. Muszę przyznać, że jego wygląd mnie zaskoczył. Od początku krążyły opowieści o jego śmiałych wyczynach – jak wspiął się na zamkniętą bramę, uniemożliwiającą uczniom opuszczanie terenu szkoły w porze lunchu; jak przejechał ślizgiem przez środek tramwaju, gdy do środka napadał deszcz, i został przez pasażerów nagrodzony oklaskami – a ja wyobrażałam go sobie jako wysokiego złotowłosego sportowca, czyli tak, jak często wyglądają bohaterowie w tym wieku.
Kieran Watts w ogóle tak nie wyglądał. Był niski i pulchny, miał ciemnorude włosy, które zwykł mierzwić, i cerę naznaczoną trądzikiem. Na pierwszy rzut oka wyglądał tak, jak większość ludzi wyobraża sobie antybohatera.
Chłopcy grali w Grand Theft Auto V albo jakąś inną pełną przemocy grę, która pojawiła się w tamtym roku, i wyglądało na to, że czekają, aż odwiesi się internet, więc zwlekałam z odejściem, by pogadać.
– Jesteś nowy w Foxwell, prawda? Zadomowiłeś się już?
– Wszystko w porządku – odrzekł, zbywając moje idiotyczne pytanie.
– Nauczyciele są wspaniali, nie sądzisz?
Kieran posłał Lucasowi spojrzenie, a ja byłam pewna, że oznaczało: „O co jej, kurwa, chodzi?”.
– Nie sądzę, by przejmował się nauczycielami – wyjaśnił Tom (lubiłam go).
– No cóż, chyba powinien – powiedziałam ostrożnie. – Kiedy zdajesz egzamin dopuszczający do matury, Kieranie?
Tym razem odpowiedział za niego Lucas:
– Nie będzie zdawał tutaj. Jego stara szkoła jest w Croydon. Liceum Horville, prawda?
– Raczej Kurwille – wycedził Kieran, a Lucas i Tom zachichotali.
– O, internet się odwiesił – oznajmił Tom, wymachując kontrolerem.
– Super, kurwa! – zawył Kieran z nieoczekiwaną energią. – Lecimy!
Wycofałam się. Jego zachowanie mówiło jasno, że nie dba o to, czy zrobi jak najlepsze pierwsze wrażenie, nie sądziłam jednak, by miało to coś wspólnego z tym, że wychowywał się w rodzinach zastępczych. Wiele dzieciaków w jego wieku jest pewnych siebie, chowają się za przeklinaniem i durnymi żartami. Mimo to nie podobało mi się, że Freya może podsłuchać takie żarty, jak ten o Kurwille.
Pół godziny później Tom przyszedł się pożegnać, a Lucas krzyknął z holu:
– Wychodzę!
– Dokąd? – spytałam, wybiegając z kuchni, a on rzucił mi spojrzenie mówiące: „Nie rób mi obciachu przy kolegach”.
– Do kumpla Kierana.
– A gdzie on mieszka?
– K? – zwrócił się Lucas do Kierana.
– Co? West Croydon.
– To kawał drogi stąd! A co z kolacją, Lucasie?
– Nie będzie mnie, mamo!
Gdy przed moim nosem zamknęły się drzwi, mogłam tylko stać z rozdziawionymi ustami, jak matka na filmie dla nastolatków wprawiona w osłupienie swoim niestosownym zachowaniem. Zanim jednak wyszli, zdążyłam podchwycić pełne niechęci i pogardy spojrzenie nowego kolegi mojego syna. Nazywają to morderczym spojrzeniem, prawda?
Powiem wam, że było tak mordercze, że aż mnie zmroziło i zadrżałam, mimo że miałam na sobie sweter z wełny merynosów.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz