Ostatnie sowie lato - Artur Chmiel - ebook

Ostatnie sowie lato ebook

Artur Chmiel

3,8

Opis

Ostatnie sowie lato to powieść młodzieżowa przeznaczona dla miłośników prozy Stephena Kinga i H.P. Lovecrafta, której akcja rozgrywa się w polskich realiach lat 90. XX wieku.

Borykając się z codziennością trudnego okresu przemian ustrojowych, trójka dziewięciolatków odnajduje na starym cmentarzu tajemnicze znaki. W toku śledztwa, które traktują z początku jak zabawę, natrafiają na historię z czasów zaborów, która niesie w sobie ostrzeżenie przed demoniczną istotą pragnącą zniszczyć świat.

Czy bohaterowie są w stanie powstrzymać zagładę, skoro już sama proza życia bywa czasami nie do przezwyciężenia?

Pełna akcji opowieść o sile przyjaźni, tajemnicach i życzeniach, które po spełnieniu nie zawsze przynoszą radość…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 471

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kamila8845

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa historia, klimatyczna i bardzo wciągająca. Polecam!
00

Popularność




Tytuł: Ostatnie sowie lato

Copyright © by Artur Chmiel, Bielsko-Biała, 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.

Redakcja i korekta: Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Dawid Boldys – Shred Perspectives Works

Ilustracje: Łukasz Białek

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Planeta Czytelnika, Łódź 2022

Planeta-czytelnika.pl

[email protected]

ISBN 978-83-67735-05-6

Część pierwszaZnaki

Rozdział 1

Pamiętam to wszystko bardzo dokładnie. Jakby wydarzyło się… wczoraj? Nie, to przesada, lecz wspomnienia są ciągle żywe i nie chcą odejść ani nawet wyblaknąć. Wczepiły się kurczowo w sam środek mojej świadomości, nachodząc mnie od czasu do czasu, szczególnie w takich chwilach jak ta, gdy wracam na miejsce wydarzeń, które rozegrały się prawie trzydzieści lat temu.

Nadal pamiętam ból skręconej kostki. Leżę w ciemności. Powietrze przesycone jest stęchlizną, moje oczy próbują przystosować się do mroku po tym, jak bezpowrotnie straciłem latarkę. Trudno mi skoncentrować się na czymkolwiek, bo lewą nogę rozsadza mi pulsujący ból. Przepełnia mnie strach, niemal panika, że zostanę tu na zawsze, że nikt mnie nie znajdzie, a jeśli już ktoś usłyszy moje jęki, to tylko duchy zamieszkujące te przeklęte podziemne korytarze.

A więc leżę, wijąc się z bólu i strachu, i nagle ktoś znajomy, kogo obecność w tym miejscu to istny cud, rzuca mi linę. Chwytam ją i powoli odzyskuję nadzieję. Zaczynam wierzyć, że nie wszystko stracone. Walczę o każdy centymetr przybliżający mnie do powierzchni; uciekam z piekła.

Pamiętam też inne rzeczy: Hipcio z brudnymi rękami w ubikacji; ten wyraz jego oczu, mówiący: „Wymyśl coś, bo jak nie, to koniec ze mną!”. Odgłos ciosu, który wymierza mu pan Haszczyk, nóż w dłoni Sarny pokryty naszą krwią, moje przygody w miasteczku, rewelacje z księgi oraz pani Godłowska wlewająca mi otuchę do serca. Wszystko to składa się na niezwykłe wydarzenia tamtego lata, gdy miałem dziewięć lat.

Teraz stoję tu, gdzie nastąpiła kulminacja letnich wakacji sprzed blisko trzech dekad. Jest zima, prószy śnieg, a mi przybyło sporo kilogramów i ubyło włosów. Matka zawsze zastanawiała się, czy moje przedwczesne łysienie nie jest skutkiem tragedii, której byłem świadkiem. Nawet teraz, po tak długim czasie, zdarza się jej ponownie poruszyć ten temat. Prowadzi wtedy skomplikowane wywody mające potwierdzić jej hipotezę. Deliberuje, rozważa wszystkie możliwości, podaje argumenty, a następnie kontrargumenty, że owszem, mogłem zacząć łysieć ze strachu i stresu, lecz z drugiej strony w naszej rodzinie nie brakowało mężczyzn z tą samą przypadłością, więc niewykluczone, że geny odegrały też swoją rolę. Mówi niby do mnie, choć mam wrażenie, że zastanawia się nad tym głośno również wtedy, gdy opuszczam jej mieszkanie, a ona zostaje sama.

Tamto lato na niej również odcisnęło swe piętno, mimo że nie brała bezpośredniego udziału w przerażających wydarzeniach, które, jej zdaniem, tak niekorzystnie wpłynęły na moją bujną niegdyś czuprynę.

Zazwyczaj staram się uciąć dyskusję na ten temat. Odpowiadam jej burkliwie, że nie ma sensu dumać nad powodami mojego łysienia. Przeszłość to przeszłość, nie jesteśmy w stanie jej zmienić. Taka jest moja oficjalna wersja, lecz to wszystko jest we mnie wciąż żywe i pewnie pozostanie takie do końca moich dni.

Tym oto sposobem znów tu jestem. Stoję wśród pomników. Wspominam zarówno umarłych, jak i tych ciągle żyjących uczestników tamtej nocnej eskapady. Nie mogę i nie chcę wyrzucać jej z pamięci, bo choć tak dramatyczna, czegoś przecież mnie nauczyła.

Powinienem jednak zacząć od początku…

Historia, którą chcę opowiedzieć, wydarzyła się dawno temu, na początku lat dziewięćdziesiątych minionego wieku.

Miałem wtedy niespełna dziesięć lat. Nie rozumiałem zbyt wiele z tego, co działo się wokół mnie. Podobnie jak inne dzieciaki nie pojmowałem wydarzeń polityczno-społecznych i docierał do mnie zaledwie ułamek spraw, którymi żyli dorośli.

Prywatyzacja państwowych przedsiębiorstw; galopująca inflacja; rosnące bezrobocie; partie polityczne, których całe mnóstwo wyrosło nagle jak grzyby po deszczu; pierwsze wolne wybory (zwane obecnie częściowo wolnymi), które nie tak dawno się odbyły; rewizja polityki względem zachodu oraz chwiejącego się w posadach Związku Radzieckiego – nic z tego nie miało dla mnie znaczenia. Najważniejsze było dla mnie to, że rok wcześniej straciłem ojca.

Tym właśnie żyłem. Chociaż teoretycznie wszyscy pogodziliśmy się już z jego odejściem, ja czułem się w tej nowej, narzuconej nam przez los rzeczywistości obco; jak ryba wyrzucona z wody. Czułem, że brakuje mi powietrza. Cienka lina utrzymująca mój ciężar (zwielokrotniony o ciężar zalegającego mi na sercu kamienia) niebezpiecznie się napinała i zachodziła obawa, że pęknie, a ja spadnę w otchłań.

Życie – zarówno jednostki, jak i społeczności – składa się z etapów. Dla większości moich rodaków końcem jednego z nich było przekazanie władzy przez prezydenta w generalskim mundurze i przyciemnianych okularach prezydentowi noszącemu garnitur. Dla mnie jednak przełomowy był ten wieczór, gdy do naszych drzwi zadzwonił obcy mężczyzna (także odziany w mundur) i spełnił niewdzięczną funkcję posłańca przynoszącego hiobowe wieści. Następnie mama uczyniła to samo względem mnie i mojej młodszej siostry, informując nas z kamienną twarzą, że tata miał wypadek i już nie wróci.

Nie pamiętam, czy zanosząc się płaczem, pojąłem znaczenie tego, co usłyszałem, czy też zajęło mi to kilka dni. Mam na myśli prawdziwe znaczenie; to, że pewien etap mojego życia właśnie dobiegał końca.

W nosie miałem fakt, że puste sklepowe półki zaczęły systematycznie wypełniać się zagranicznymi produktami dostępnymi do tej pory tylko w Pewexach. Nie obchodziło mnie, że wolno teraz było głosować w wyborach, na kogo człowiek miał ochotę, wybierając zarazem lepsze jutro, a przynajmniej usilnie w to wierząc. Co z tego, że w Belwederze zasiadał teraz pan z wąsami, który śmiesznie mówił, dając satyrykom doskonałą okazję do żartów? Ja widziałem tylko pustkę, jaką pozostawił po sobie tata.

Po pewnym czasie miałem zacząć powoli zauważać, że na sklepowe rarytasy mało kto mógł sobie pozwolić. Dochodziły do mnie coraz wyraźniej bodźce ze świata zewnętrznego, świadczące o tym, iż moje przekonanie o panującej wokoło euforii nie jest do końca słuszne. Na razie wierzyłem, że Jurek Maliński jest samotną wyspą rozpaczy na oceanie optymizmu i entuzjazmu.

Tak jak powiedziałem: teoretycznie wszystko wróciło do normy i cała moja rodzina przystosowała się do nowych warunków. Mama chodziła do pracy, mnie absorbowała szkoła i koledzy, a moja siostra, Kamilka, dzielnie chodziła do przedszkola. Wpadliśmy w rytm codziennych obowiązków i pozornie pogodziliśmy się ze stratą. W przypadku mamy i Milki (tak mówiliśmy na Kamilę) stwierdzenie to może i odzwierciedlało prawdę. Pomimo żałoby i przygnębienia nauczyły się funkcjonować bez taty. Z naszej rodziny ja okazałem się najbardziej opornym uczniem w szkole życia. Opornym, krnąbrnym i zbuntowanym, jak pokazały tamte wakacje.

Przez cały rok udawałem, że wszystko jest w porządku, lecz podświadomie czułem, że lina jest coraz cieńsza, a otchłań czeka, by pochwycić mnie w swoje szpony.

Historia, którą zamierzam tu opowiedzieć, miała swój początek w ostatni dzień roku szkolnego.

Tamtego dnia powinienem cieszyć się jak każdy inny uczeń, tym bardziej że z całych wakacji najbardziej lubiłem właśnie ostatnie dni czerwca. Fakt, że mam już wolne, a lipiec nawet się jeszcze nie zaczął, dawał mi podwójną satysfakcję. Wraz z upływem dwóch letnich miesięcy świadomość zbliżającego się września burzyła mi nieco beztroski nastrój, lecz czerwcowy tydzień wakacyjny sprawiał mi zawsze ogromną radość. Traktowałem go jak nadwyżkę; jak wakacyjny bonus.

Podobnie byłoby tamtego roku, na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy miałem dziesięć lat, gdyby nie to, że ostatni dzień szkoły zbiegł się z pierwszą rocznicą śmierci taty. Biorąc pod uwagę żałobę, którą przechodziłem tak ciężko, nietrudno się domyślić, iż nie potrafiłem w pełni radować się wakacjami.

Tymczasem radość mojego najlepszego przyjaciela pozostawała niczym niezmącona. Tak naprawdę na imię miał Franek, ale wszyscy nazywaliśmy go „Hipcio”.

Nie pamiętam szczegółów powstania tego przezwiska, ale ktoś zauważył kiedyś, że Franek jest okrągły jak hipopotam. Cała klasa uznała to za świetny żart i tak już zostało. Mogło to być już w pierwszej klasie, bo odkąd sięgam pamięcią, w szkole mało kto kojarzył Franka Haszczyka; każdy wiedział natomiast, że ten niski, gruby chłopak to Hipcio z klasy trzeciej B.

Czasami nawet nauczycielom zdarzało się zapomnieć i zamiast imienia używali przezwiska wymyślonego przez tajemniczego autora. Słyszeli je tyle razy z ust uczniów, że gdy tylko tracili na moment czujność, sami wpadali w pułapkę:

„Proszę bardzo, do odpowiedzi przyjdzie… numer 14, Hipcio! To znaczy: Haszczyk! Pokażesz nam na mapie, gdzie leży Afryka!”

„Hipcio, jak jeszcze raz cię zobaczę piszącego kredą po ścianie, to Bóg mi świadkiem, że wyliżesz całą szkołę do czysta!”

„Ty z trzeciej B! Jak ci tam? Hipcio! Przestań strzelać z widelca ziemniakami! Stołówka to nie chlew!”

„Ile razy ci to już mówiłem, Haszczyk?! No ile?! Afryka to nie państwo, tylko kontynent! A po tobie to spływa jak po hipopotamie… Tfu! Jak po kaczce!”

Dzieciaki zawsze kwitowały podobne przejęzyczenia gromkim śmiechem, co wywoływało u nauczycieli złość i sprawiało, że kary spadające na Hipcia były dotkliwsze, niż wynikałoby to z przewinienia. Bywało też, że nauczyciele z rozmysłem wykorzystywali ksywkę Franka w całkiem pomysłowy sposób:

„Złaź z tego drzewa, Hipcio, bo spadniesz i złamiesz sobie łapę! A w okolicy nie ma weterynarza!”

„Haszczyk, nie biegaj po korytarzu, nicponiu! Jak ty się zachowujesz?! Hipopotamy nie biegają!”

Tak się akurat składa, że biegają i to całkiem szybko, lecz nawet grono pedagogiczne ma prawo czegoś nie wiedzieć, choć z drugiej strony może dziwić, kiedy tak rewolucyjną z naukowego punktu widzenia tezę wygłasza nauczycielka biologii.

Tak czy inaczej, Franek był dla wszystkich po prostu Hipciem i należało ten fakt zaakceptować. Sam zainteresowany nie miał z tym najmniejszego problemu. Pomimo drwiącego wydźwięku i raczej negatywnego zabarwienia swojego przezwiska wydawał się nic sobie z niego nie robić.

Franek należał do osób nadstawiających drugi policzek. Nie denerwował się, nie tracił nad sobą panowania. O ile w obliczu starszych najlepszą taktyką jest po prostu wysłuchać pokornie wszelkich wyzwisk, o tyle Hipciowi czasami dostawało się nawet od młodszych dzieciaków, a on, górując nad tymi smarkaczami jak łagodny olbrzym, przyjmował wszystkie epitety i ze stoickim spokojem wysłuchiwał, jaki to on jest gruby, niezdarny i głupi.

Zawsze wprawiało mnie to w zdumienie. Nie mogłem pojąć, dlaczego nie złapie tych kurdupli i nie stłucze porządnie, żeby nauczyć ich szacunku. Zdarzało się, że sam przyjmowałem w takich sytuacjach rolę jego obrońcy, upewniwszy się uprzednio, czy aby te małe gnojki nie mają starszego ode mnie rodzeństwa, z którego strony groziłaby mi krwawa zemsta rodowa.

Umiejętność przyjmowania ciosów u Hipcia nie powinna była mnie zbytnio dziwić. Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że nauczył go tego ojciec, który posiadał w stosunku do własnej rodziny ciężką rękę. Zamiast jednak odreagowywać razy ojca na młodszych i słabszych, Hipcio był niezwykle łagodnym przedstawicielem swojego gatunku, co też – wbrew pozorom – nie jest u hipopotamów wcale częste. Są one ponoć jednymi z najniebezpieczniejszych zwierząt na Czarnym Lądzie i plasują się w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o liczbę uśmiercanych co roku ludzi. Na koncie ofiar Hipcia wciąż jednak widniało wielkie, okrągłe jak on sam zero.

Uczęszczaliśmy z Hipciem do jednej klasy, ale oprócz tego byliśmy też sąsiadami. Owszem miałem w szkole innych kolegów, ale to właśnie z Hipciem spędzałem najwięcej czasu. Wydawać się to mogło dziwne, albowiem nie łączyło nas zbyt wiele. Wspólny dom, szkoła i niewielki wzrost nie zawsze wystarczą do zawiązania się przyjacielskich relacji, jednakże z jakiegoś powodu my nadawaliśmy na tych samych falach, a raczej świetnie się uzupełnialiśmy.

Cieszyłem się opinią mądrego chłopca. Miałem różnorakie zainteresowania; dużo czytałem. Nauczyciele widzieli, że jest mi pisane zdać na studia i zdobyć wykształcenie. Po Hipciu spodziewano się co najwyżej ukończenia szkoły zawodowej, a i to wielu uznałoby za nie lada wyczyn.

Lubiłem się przy nim trochę wymądrzać, ale przyznać muszę, że był on uważnym słuchaczem. Kiedy przeczytałem w książce coś ciekawego, miałem w zwyczaju dzielić się z nim nową informacją, a on – zamiast okazać znudzenie i ignorancję tak często przypisywane osobom o niskim intelekcie – chłonął wiedzę i starał się zapamiętywać to, co mu powiedziałem.

Nie, Hipcio zdecydowanie nie zaliczał się do dzieciaków głupich. Myślę, że po prostu nie miał takich samych możliwości kształcenia umysłu, jak ja i nasi rówieśnicy żyjący w rodzinach nienaznaczonych strachem i przemocą.

W kwestii sprawności fizycznej również dzieliła nas przepaść. Obaj byliśmy stosunkowo niscy jak na swój wiek, lecz ja odznaczałem się szybkością i zwinnością. Hipcio miał za to grację typową dla słonia w składzie porcelany. Jego niezdarna gapowatość była często przedmiotem żartów, a u mnie wywoływała niekiedy irytację.

Sam musiałem gonić obrażających go pierwszoklasistów (ale, przypominam, tylko tych, którzy nie mieli starszych braci!) i wyrzucałem mu, że gdyby nie żarł tyle, to sam byłby w stanie ich dorwać. W odpowiedzi posyłał mi jedynie zafrasowany, przepraszający uśmiech, tak jakby próbował mi uświadomić, że wcale nie chce tych małych bąków ukarać, ale milczy w podzięce za moje starania.

Nie wykazywałem się odwagą, kiedy Hipcia gnębili chłopcy ze starszych klas. Moje brawurowe bohaterstwo było wykalkulowane i nie zamierzałem nadstawiać karku nawet dla najlepszego kumpla, szczególnie że był on popychadłem całej szkoły, a zatem okazji do nadstawiania karku nie brakowało.

Było mi trochę wstyd z powodu mojej bierności, ale heroizm, który tak namiętnie chłonąłem z kartek komiksów o Człowieku Pająku, okazał się piekielnie trudny w realnym świecie, gdzie nie chroniły nas maski, a o nadprzyrodzonych zdolnościach mogliśmy tylko pomarzyć.

Hipcio nie oczekiwał, że go obronię. Nie formułował w stosunku do mnie żadnych pretensji. Wystarczyło mu, że kiedy starszych chłopaków znudziło dokuczanie, kopanie i bicie, byłem przy nim. Kiedy rozbili Hipciowi nos, to ja podawałem mu chusteczkę. Kiedy nabijali mu siniaki zwane „mięśniaczkami”, udawało mi się skombinować trochę lodu lub coś zimnego do przyłożenia na obolałe miejsce. Nawet gdy łobuzy okazywały się wspaniałomyślne i kończyło się na epitetach, potrafiłem szybko zaproponować Hipciowi jakąś ciekawą zabawę i odciągnąć jego myśli od obelg, które przed chwilą usłyszał.

Była to jedyna pomoc, jaką mogłem mu zaoferować w obliczu starszych o kilka lat dzieciaków, nieumiejących wymyślić sobie innej rozrywki niż gnębienie niezdarnego dziesięciolatka z nadwagą, który musiał liczyć się po powrocie do domu z takim samym potraktowaniem ze strony własnego ojca.

Jak już wspomniałem, miałem też innych kolegów i od czasu do czasu to oni stawali się moimi głównymi towarzyszami zabaw, chociaż przyznaję, że takie zachowanie odbiegało od standardów prawdziwej przyjaźni. Hipcio nie był jednak w stosunku do mnie pamiętliwy. Odsuwał się na bok, a ponieważ nikt specjalnie się nim nie interesował, pozostawało mu jedynie przeczekać okres samotności, aż w końcu wrócę do niego i znów staniemy się najlepszymi kumplami.

Niektórzy koledzy nie chcieli, żeby plątał się z nami, dlatego też nieprzychylnie odnosili się do moich propozycji przyjęcia Hipcia do naszej paczki. Uważali, że pożytek z niego żaden. W końcu kiepsko grał w piłkę, nie miał roweru, przez co nie mógł z nami jeździć, a poza tym uważali go za głupka, z którym nie ma o czym pogadać. Hipcio akceptował to bez najmniejszego sprzeciwu. Skoro był niemile widziany w ich gronie, to odsuwał się na bok i cierpliwie czekał, aż znudzi mnie ich towarzystwo.

Chociaż nie sprawialiśmy zbytnich problemów wychowawczych, zdarzało się nam nieźle napsocić. Daleko nam było do dzieciaków z rodzin patologicznych, które już w młodym wieku piją alkohol, palą papierosy, wybijają szyby i dokonują wszelkiego rodzaju aktów wandalizmu, ale jako typowe dziewięciolatki miewaliśmy głupie pomysły, które wpędzały nas nieraz w kłopoty. Tak było, gdy weszliśmy przez ogrodzenie na teren państwowej stacji kontroli pojazdów i poprzenosiliśmy poukładane narzędzia oraz gdy dosypaliśmy soli do maszyny robiącej watę cukrową.

Pewnego razu wystraszyliśmy panią w kiosku, kładąc na ladzie zużytą petardę z odpaloną zapałką w środku. Dymiło się z niej niemiłosiernie. Kobieta wyskoczyła z budki i padła na ziemię w oczekiwaniu na eksplozję, a my pokładaliśmy się ze śmiechu z bezpiecznej odległości. Ofiara naszego psikusa szybko odzyskała zmysły i myślałem, że tym razem to ona wybuchnie z siłą o wiele większą niż tysiąc prawdziwych petard.

Zdarzało się, że nasze wybryki uchodziły nam na sucho i unikaliśmy kary. Kiedy jednak ktoś złapał nas na gorącym uczynku, stawaliśmy do raportu u wychowawczyni, ze spuszczoną głową wysłuchując potulnie kazania na temat nikczemności naszego postępowania.

Innym razem robiliśmy coś nagannego nieświadomie i bez złych intencji. Tak właśnie było w ostatni dzień roku szkolnego, kiedy zaczęła się nasza przygoda.

Hipcio stał z brudnymi dłońmi przy kranie i rozpaczliwie starał się doczyścić szkolny mundurek. Robił to niezdarnie, wykonując gorączkowe ruchy rękami, tymczasem efekty jego starań przedstawiały się nader marnie. Jedynym skutkiem tych nieudolnych zabiegów było zalanie mundurka wodą. Tym sposobem miał na sobie odzienie nie tylko upaprane czekoladą, ale i przemoczone do suchej nitki.

– Wymyśl coś, bo jak nie to koniec ze mną! – powiedział. – Pani Dusińska będzie wściekła! Urwie mi głowę!

– Boże, dlaczego ty nigdy nie umiesz zrobić nic tak, jak trzeba?! – spytałem, a następnie podszedłem bliżej, żeby ocenić stan mundurka. – Zawsze muszę ci pomagać! Nawet wyczyścić ciuchów nie umiesz!

– To nie takie łatwe! Sam zobacz! Plamy zamiast schodzić, tylko się rozmazują.

Faktycznie, musiałem przyznać, że sprawa nie przedstawiała się najlepiej. Woda nie usunęła lepkiej czekolady, ale rozprowadziła ją po większej powierzchni. To, co jeszcze w drodze do szkoły uchodzić mogło za stosunkowo niewielkie zabrudzenie, teraz przybrało rozmiary katastrofy ekologicznej. Mundurek wyglądał jak morze, a czekolada jak ogromna plama ropy z uszkodzonego tankowca.

Próbowałem przez chwilę coś z tym zrobić, lecz sam pogorszyłem tylko sytuację. Poziom mojej irytacji wzrósł, ponieważ nie wyszło na moje. Nie umiałem sprawić się lepiej niż Hipcio.

– Rzeczywiście, wodą tego nie usuniemy – stwierdziłem i w moich własnych uszach zabrzmiało to jak przyznanie się do porażki.

– To co teraz będzie? – zapytał przerażony Hipcio.

– A skąd mam wiedzieć!? Po co żarłeś tą czekoladę!? Mogłeś poczekać!

– Nie przypuszczałem, że będzie tak gorąco i czekolada rozpuści mi się w kieszeni! A tak w ogóle to gdybym jej nie zjadł, mój mundurek ucierpiałby jeszcze bardziej!

Rozumowanie Hipcia miało solidne podstawy. Dzień przywitał nas intensywnymi promieniami słońca i około godziny dziewiątej, a więc na początku ceremonii rozdania świadectw, temperatura wynosiła już dwadzieścia siedem stopni. Oznaczało to, że w południe należy spodziewać się ponad trzydziestu kresek na termometrze. Nie ma na świecie takiej czekolady, która uniknęłaby roztopienia się w podobnych warunkach, a batoniki, które zjedliśmy, na pewno zawierały stuprocentową czekoladę. Spora jej część znajdowała się obecnie na bluzie i dłoniach Hipcia.

– No dobrze! Umyj ręce i chodźmy! Nic się nie da zrobić, a już i tak jesteśmy spóźnieni.

– Mam tak iść? – Hipcio był bliski płaczu. – Może jest jakiś spo…

– Co tu robicie, dzieciaki!? – usłyszeliśmy czyjś basowy głos. – Nie wiecie, że apel już się rozpoczął?!

Aż podskoczyliśmy, a Hipcio wylał na siebie kolejną porcję wody z kranu. W drzwiach toalety stał woźny. Wbrew pozorom jego mina nie zrobiła na nas żadnego wrażenia, albowiem wyraz twarzy miał srogi od zawsze. Mógł on przestraszyć dzieciaki z pierwszej klasy, ale my zdążyliśmy już do niego przywyknąć.

Natomiast jego dudniący głos zawsze przyprawiał nas o palpitacje serca. Przypuszczałem, że na jego sumieniu ciąży niejeden zawał wywołany samym otwarciem ust i użyciem tych zabójczych strun głosowych, na które niewątpliwie powinien mieć pozwolenie, tak jak na broń.

– Cała szkoła ustawiła się posłusznie przed budynkiem, tylko wy się ociągacie. Czemu w ogóle siedzicie w toalecie? Jeśli coś zepsuliście, to osobiście dopilnuję, żebyście naprawili szkodę!

– Nic nie psujemy, proszę pana – powiedziałem spokojnie. – Po prostu kolega ma brudny mundurek i przyszliśmy tutaj, żeby się doprowadził do porządku.

– To dlaczego mu nie powiesz, żeby się pośpieszył?

– Bo nie chce mnie słuchać. A co ja mogę mu zrobić?

– Przecież jesteś mądrym chłopcem! – powiedział woźny. – Nie należysz może do osób wysokich, ale powinieneś umieć wpłynąć na kolegę. Nie uczyli was na historii o Stalinie i Napoleonie? Oni też byli niscy, a patrz, jak rządzili! Z nich bierz przykład! No, zmykajcie! Biegiem na apel!

Posłusznie spełniliśmy polecenie, aczkolwiek nasze tempo dalekie było od biegu. Hipcio nadal rozpaczał nad stanem swojego mundurka, a ja zamiast słuchać przyjaciela rozmyślałem nad słowami woźnego, który najwyraźniej zapomniał, że historia wprowadzana jest dopiero w czawrtej klasie. Kiedy zaczęliśmy się jej uczyć, naszły mnie poważne wątpliwości, czy aby Stalin i napoleon są najlepszymi przykładami do naśladowania.

Przeszliśmy nasłonecznionym korytarzem ciągnącym się przez całą długość budynku. Na placu apelowym zgromadziła się cała szkoła. Humory dopisywały, chociaż mieliśmy wszyscy świadomość, że pierwszego września stawimy się tutaj na uroczystość, która nie wzbudzi już w nas takiego entuzjazmu.

Z tyłu szkoły znajdowały się jeszcze dwa boiska – do piłki nożnej i do koszykówki. Nasz dyrektor upodobał sobie jednak plac od frontu, ponieważ od ulicy odgradzał go jedynie rząd drzewek. Na boiskach ceremonię zakończenia roku szkolnego oraz wzniosłą przemowę dyrektora (pozbawioną na szczęście akcentów stalinowskich) mogliby obserwować co najwyżej mieszkańcy czteropiętrowych bloków spółdzielczych.

Kiedy dołączyliśmy do naszej klasy, wychowawczyni spiorunowała Hipcia i mnie wzrokiem. Postrzegała spóźnienie jako poważne przestępstwo, więc spodziewałem się, że zanim opuszczę szkolne mury na ponad dwa miesiące, przyjdzie mi jeszcze odsiedzieć niezasłużoną karę.

Muszę jednak wyznać, iż to ja poczęstowałem Hipcia czekoladowym batonikiem. Spotkaliśmy się przed jego mieszkaniem, stamtąd wyruszyliśmy do szkoły, a ponieważ batonik zbyt długo leżał w kieszeni mundurka, zanim Hipcio zdecydował się go zjeść, płynna czekolada rozeszła się po niebieskim materiale.

Wychowawczyni była tak wściekła z powodu naszego spóźnienia, że plamy na stroju Hipcia zupełnie uszły jej uwadze, a w tamtych czasach mundurek wciąż stanowił ważny atrybut porządnego ucznia. Nasza wychowawczyni zawsze wymagała, abyśmy je nosili. Przy niej musieliśmy prezentować się nienagannie.

Jedyną osobą mogącą bezkarnie wyłamywać się z mundurkowej dyscypliny był Wojtek Kanicki. Podobnie jak większość uczniów naszej szkoły mieszkał na pobliskim osiedlu, gdzie dziesięciopiętrowce mieszały się z czteropiętrowymi budynkami.

Państwo Kaniccy zajmowali trzypokojowe mieszkanie na ósmym piętrze. Mimo iż jego standard nie odbiegał od sąsiednich lokali, rodzina Wojtka uchodziła za dobrze sytuowaną. W czasach gdy importowe produkty zza zachodniej granicy wciąż stanowiły rarytas, Kaniccy mogli sobie pozwolić na dobra, o których większość z nas nie śmiała nawet marzyć. Wojtek przynosił do szkoły wykwintne jedzenie, tymczasem my wcinaliśmy na drugie śniadanie chleb z tanim żółtym serem.

Nasi rodzice ciułali grosze, byśmy mogli zjeść obiad w szkole, natomiast Wojtek gardził stołówkowym jedzeniem, bo jego mama nie musiała pracować i po powrocie do domu czekał na niego obiad przyrządzony z kosztownych składników dostępnych do niedawna tylko w ekskluzywnych sklepach walutowych.

Pamiętam, że Wojtek wzdrygał się zawsze na samą myśl o wzięciu do ust jedzenia przygotowanego przez „kuchary”, jak nazywaliśmy kobiety pracujące w szkolnej stołówce. Nie rozumieliśmy go, kiedy pytał nas, jak możemy jeść „żarcie dla biedoty”. My jednak z chęcią wcinaliśmy makaron z twarogiem i kluski na parze, podczas gdy Wojtka zbierało na wymioty.

Kaniccy wyróżniali się wśród mieszkańców naszej dzielnicy. Mieszkali w bloku wielorodzinnym, zajmowali trzy pokoje; teoretycznie nic specjalnego, jednakże jako jedni z niewielu posiadali nowe, drogie meble, świetnej jakości dywany oraz solidny niemiecki samochód wysokiej klasy. Mówiono, że posiadają działkę budowlaną i stawiają dom.

Na to wszystko zarabiał jedynie pan Kanicki. Udawało mu się utrzymać żonę i dwójkę dzieci – Wojtka i jego starszą siostrę. Pani Kanicka doglądała domu, wychodziła na spacery z psem oraz dbała, by dzieci nosiły markowe ciuchy i chodziły na lekcje tenisa oraz gry na fortepianie.

Nie wiem, czym zajmował się jej małżonek. Krążyły plotki, że dzięki znajomościom z grubymi rybami z PZPR mógł od lat swobodnie robić prywatne interesy, bogacąc się na zakazanych dla szarego człowieka mechanizmach wolnorynkowych. Niektórzy mówili, iż przed rokiem dziewięćdziesiątym sam należał do Partii a po jej rozwiązaniu, wraz z kolegami (którzy, zmieniwszy sztandary, nadal zajmowali ważne stanowiska), kontynuował działalność biznesową; tym razem w warunkach wolnego rynku. Nigdy nie udało mi się zweryfikować tej obiegowej opinii, więc być może zrodziła się ona jedynie w głowach zawistnych sąsiadów.

Jakikolwiek by nie był sekret zamożności Kanickich, Wojtek doskonale zdawał sobie sprawę ze swojej uprzywilejowanej pozycji. Nie wiem, czy było to postępowanie świadome i zamierzone, lecz wychowawczyni wyraźnie faworyzowała Wojtka i parę innych dzieciaków, których rodzice mieli portfele grubsze niż reszta.

Okazywała im niezwykłą pobłażliwość i nie reagowała, kiedy mama wysyłała Wojtka do szkoły w oryginalnej bluzie marki Nike, bądź Adidas, zamiast przeciętnego niebieskiego mundurka z naszywką naszej szkoły. Kiedy pytaliśmy go, dlaczego jest ubrany inaczej niż my, odpowiadał, że dziś jest „kolorowy dzień”, w którym można przyjść na lekcje bez przepisowego mundurka, nosząc to, co się komu żywnie podoba.

Wydawało się nam to podejrzane, ponieważ wszystkie tego rodzaju specjalne dni, poprzedzała informacja wywieszona w szkolnej gablocie. Do tego wychowawczyni zawsze ogłaszała je na lekcji wychowawczej. Jeszcze dziwniejsze było to, że Wojtek zaczął miewać „kolorowe dni” codziennie. Wyraźnie zaznaczał tym swoją odrębność, stając się łatwo zauważalną oryginalną metką w morzu spłowiałych niebieskich mundurków z obstrzępionymi białymi kołnierzykami.

Nie chce mi się wierzyć, aby to ojciec Wojtka decydował, co dzieci założą do szkoły. Pamiętam go jako cichego, spokojnego człowieka o wyglądzie safanduły i skłaniam się raczej ku przekonaniu, że pomysłodawcą tej swoistej rewii mody w wykonaniu młodych Kanickich była jego żona.

Uciekając przed gniewnym wzrokiem wychowawczyni, wbiliśmy się wraz z Hipciem w tłum naszych rówieśników. Rozdzieliliśmy się: Hipcio poszedł w lewo, a ja skierowałem się na prawo.

Tak się złożyło, że wylądowałem obok Wojtka. Miał on jeszcze jedną negatywną cechę, którą z perspektywy czasu oceniam jako dziwaczną a nawet ekscentryczną: lubił zasiewać ziarno niezgody w towarzystwie, w którym się obracał. Polegało to na tym, że namawiał kolegę, którego w danej chwili darzył największą sympatią, aby ten „dał wojnę” wszystkim innym chłopakom w klasie lub na podwórku.

„Dać wojnę” oznaczało, w języku dzieciaków z naszego pokolenia, wojnę wypowiedzieć. Przebiegało to według ściśle określonych procedur. Należało stanąć twarzą w twarz ze swoim antagonistą i wystawiwszy w jego kierunku skrzyżowane ręce z dłońmi zaciśniętymi w pięści wypowiedzieć słowa: „Masz wojnę!”.

Oczywiście nie szły za tym żadne działania militarne zakrojone na szeroką skalę. Owszem zdarzały się bójki, jednakże w większości przypadków chodziło o to, żeby zerwać wszelkie kontakty koleżeńskie i przestać się kumplować.

Zastanawiałem się niejednokrotnie, jaki cel mógł przyświecać Wojtkowi, kiedy nastawiał nas wszystkich przeciwko sobie. Przypuszczam, że jego zachowanie spowodowane mogło być głęboko zakorzenioną zaborczością. Wojtek nie chciał się z nikim niczym dzielić; nawet swoim najlepszym kolegą. Przyjaźń również musiał mieć na wyłączność, podobnie jak i dobra materialne.

Prędzej czy później Wojtek nudził się jednak towarzystwem jednego z nas i namawiał kogoś innego, by ten „dał wojnę” wszystkim naokoło. Natomiast osoba tracąca przychylność Wojtka podpisywała wpierw zawieszenie broni, a następnie zawierała trwały pokój z „wrogami”, odbudowując tym samym dawne relacje.

Wojtek nie podżegał jedynie tych, którzy znajdowali się na marginesie klasowej społeczności. Za bardzo nimi pogardzał, by wciągać ich w swoje interpersonalne rozgrywki. Poza tym oni nawet nie mieli komu dać wojny, bo i tak nie należeli do żadnej paczki.

– Mam pomysł – powiedział do mnie szeptem, gdy tylko zobaczył, że zajmuję miejsce obok niego. – Damy wojnę Hipciowi.

Należy tutaj nadmienić, iż niedawno Wojtek rozpoczął drugą turę podjudzania. Siał ziarna niezgody od pierwszej klasy, więc prawie każdy dał mu się w przeciągu tego czasu namówić na wypowiedzenie wojny pozostałym chłopakom.

Wydawać by się mogło, że nie znajdzie już zbyt wielu chętnych do powtórzenia tego niezaprzeczalnego błędu strategicznego (wiadomo, że lepiej mieć wielu sojuszników, a nie tylko jednego, choćby nawet nosił bluzy adidasa i miał zagraniczne autka matchbox), lecz – o dziwo – niektórzy zdążyli już zapomnieć, jak skończyło się to poprzednim razem, i ponownie dawali się mu przekabacić.

Ja na szczęście do nich nie należałem. Kiedy w drugiej klasie Wojtek namówił mnie, bym „dał wojnę” Hipciowi i pozostałym, nasza przyjaźń przetrwała niecałe dwa tygodnie. Potem Wojtek wraz z Łukaszem Broniewskim stanęli przede mną, niczym rewolwerowcy w samo południe na głównej ulicy miasteczka, wyciągnęli zaciśnięte dłonie, skrzyżowali ramiona i oznajmili, że teraz wojnę dostałem ja. Gdy więc zaskoczył mnie ponowną propozycją wojowania z Hipciem, nie miałem najmniejszego zamiaru wchodzić po raz drugi do tej samej rzeki.

– Wojnę Hipciowi? – powtórzyłem z ociąganiem. – Frankowi Haszczykowi?

– No a komu? – zdziwił się Wojtek. – Znasz innego Hipcia? W szkole jest przecież tylko jeden. Damy mu wojnę. Co ty na to?

– No nie wiem – kluczyłem, szukając jakiegoś wykrętu. – A ty nie dałeś przypadkiem wczoraj wojny Adamowi Wirkowskiemu?

– Tak, razem z Jarkiem Budziakiem, ale to już nieaktualne. Więc jak będzie?

– Nie jestem pewien…

– A nad czym się tu zastanawiać? – zapytał Wojtek. – Mam nowy rower i dam ci pojeździć. A rodziców grubego nie stać nawet na starego grata.

Być może dałbym się skusić, gdybym nie wiedział, że ten kusiciel i tak znudzi się mną za jakiś czas, znajdzie sobie kogoś innego i tyle zobaczę ten jego nowy rower.

– A kiedy moglibyśmy pojeździć? – spytałem. – Może jutro albo pojutrze?

– W weekend nie dam rady.

W tym okresie do polskiego języka zaczynały wchodzić zapożyczone z angielskiego określenia, takie jak „weekend”, a rodzina Kanickich lubowała się w ich używaniu.

– To umówmy się na poniedziałek – zaproponowałem.

– To niemożliwe. Zaraz po weekendzie jedziemy na wczasy za granicę.

– A kiedy wracacie?

– Nie wiem dokładnie, ale chyba za dwa tygodnie.

– To ja mam być przez ten czas sam? – zapytałem, udając, że jestem rozczarowany. – Z kim się będę bawił?

– Nie wiem – przyznał otwarcie Wojtek. – Po prostu poczekaj na mnie. Jak wrócę, to będziemy jeździć na moim nowym rowerze. Jest terenowy i świetnie spisuje się na wertepach.

– Nie, to za długo – odpowiedziałem stanowczym tonem. – Strasznie bym się nudził. A ty wytrzymałbyś na moim miejscu bez najlepszego kumpla?

– No… chyba nie.

– Więc damy Hipciowi wojnę jak wrócisz – zaproponowałem.

– No dobra – zgodził się bez przekonania.

Wojtek zamierzał jeszcze kontynuować rozmowę, ale w tym momencie wychowawczyni upomniała nas, a ja nabrałem pewności, że doliczy mi to do kary za spóźnienie.

Po kwiecistej przemowie, dyrektor, swoim zwyczajem podszedł po kolei do wszystkich klas, rozdając świadectwa i podając każdemu uczniowi rękę.

Zrobił to już po raz ostatni w swojej karierze. Nie, nie chodzi o to, że przeszedł na emeryturę, ani o to, że spotkało go coś złego. Wręcz przeciwnie – sprawował swoją funkcję jeszcze przez wiele kolejnych lat, ciesząc się dobrym zdrowiem.

Po prostu Hipcio upaćkał mu całą dłoń i mankiet koszuli czekoladowo-wodną papką. Woźny w toalecie tak nas zaskoczył, że Hipcio nie zdążył porządnie umyć rąk. Tak właściwie to nie umył ich wcale. Od tamtej pory dyrektor ograniczał się tylko do oratorskich popisów. Ryzykowny obowiązek ściskania uczniowskich dłoni złożył na barki swojego zastępcy.

Po apelu udaliśmy się do naszych klas, by usłyszeć jeszcze słowo końcowe z ust wychowawców. Nasza pani zapomniała widocznie o Hipciu i o mnie. Po załatwieniu pozostałych przedwakacyjnych formalności życzyła nam udanego wypoczynku i puściła do domu. Razem z Hipciem jak najszybciej opuszczaliśmy szkołę w obawie, że przypomni sobie o naszym spóźnieniu.

Biegliśmy do domu, trzymając w dłoniach świadectwa (Hipciowe było oczywiście upaprane czekoladą i całe się lepiło), przepojeni tym cudownym poczuciem braku obowiązków, które sprawia, że uczeń czuje się lekki jak ptak. Snuliśmy plany, co będziemy robić przez nadchodzące tygodnie.

– Wojtek Kanicki chciał dać ci wojnę – przypomniałem sobie.

– Poważnie?! Kiedy?

– Zaproponował mi to podczas apelu, ale odmówiłem.

– To dziwne – odparł Hipcio. – Przecież jeszcze trzy dni temu proponował mi to samo.

– Jak to?

– No, że damy wojnę tobie.

– Wojtek ci tak powiedział?!

– Tak. Podszedł do mnie na przerwie i powiedział, że możemy się kolegować, ale wpierw muszę dać wojnę Jerzykowi Malińskiemu.

Zdumiałem się ogromne. Obudziło się we mnie nawet coś na kształt oburzenia.

– I co mu odpowiedziałeś?

– Że muszę się zastanowić. Nie spodobał mi się ten pomysł, ale spytałem, czy będę mógł pojeździć na jego nowym rowerze.

– I co on na to?

– Że kiepsko jeżdżę i pewnie bym mu ten rower zepsuł. I dodał, że rama mogłaby nie wytrzymać, ponieważ jestem za gruby. Powiedziałem mu, że skoro tak, to się nie zgadzam. Więcej już nie nalegał.

Wojtek musiał być naprawdę zdesperowany, skoro próbował pozyskać Hipcia. Przecież zawsze mówił, że to biedak z pijackiej rodziny. Z drugiej strony zdążył zrazić do siebie tyle osób, że zaczynało mu już brakować kolegów. Zastanawiałem się, czy po powrocie z wakacji ponowi swoją propozycję. Przypuszczałem, że do tego czasu zmieni plany, lub znajdzie sobie innego kumpla i da mi spokój.

Droga do domu zajęła nam pięć minut. Ustaliliśmy, że jak tylko zrzucimy mundurki i zastąpimy je normalnymi ubraniami, spotkamy się w ogrodzie. Dzień był piękny. Promienie słońca, śpiew ptaków i wszechobecna zieleń wprawiały nas w optymistyczny nastrój.

Hipcio zniknął za drzwiami mieszkania Haszczyków, a ja wbiegłem po schodach na piętro.

Budynek, w którym mieszkaliśmy, miał parter, piętro oraz strych przykryty dwuspadowym dachem. Przypuszczam, że należał kiedyś do osoby zamożnej, lecz nie aż tak jak niemieccy, austriaccy czy żydowscy potentaci włókiennictwa, stawiający w centrum miasta monumentalne, bogato zdobione kamienice, według projektów zamawianych u najlepszych wiedeńskich architektów.

W odróżnieniu od nich nasz dom cechowała prostota i funkcjonalność. Mam na myśli funkcjonalność w pojęciu ludzi żyjących na początku XX wieku. Po wojnie budynek przeszedł na własność miasta i podzielono go na cztery osobne mieszkania. Na parterze mieszkali Haszczykowie oraz rodzina Stawnickich. My dostaliśmy przydział na piętrze, a naszą sąsiadką z naprzeciwka była pani Godłowska.

Dom stał przy ulicy, lecz posiadał z tyłu spory ogród, co jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że przed prawie stu laty mieszkała w nim jedna rodzina. Posesja została odgrodzona wysokim murem, a po drugiej stronie znajdowały się tereny należące do ogromnego kompleksu medycznego, w którego skład wchodził zespół szpitali, liceum ogólnokształcące o profilu medycznym oraz pogotowie ratunkowe. Od strony ulicy mur zastąpiono zwykłą siatką i furtką.

Biegnący przez środek parteru korytarz kończył się z obu stron drzwiami. Te frontowe prowadziły do furtki i na ulicę, a tylne prosto do ogrodu. W lepszych czasach nasze cztery rodziny miały w zwyczaju urządzać tam w lecie ogniska. Jednak po śmierci taty ten zwyczaj zanikł. My mieliśmy swoją tragedię, chociaż inni lokatorzy też musieli borykać się z własnymi problemami.

Wpadłem do domu jak burza. Bez zastanowienia pozbyłem się mundurka, rzucając go w kąt pokoju. Ubierając koszulkę i krótkie spodenki planowałem, co będziemy teraz porabiać. Mama wróci późnym popołudniem. Siostra była u babci, która miała odprowadzić ją dopiero wieczorem, więc mogłem zająć się wyłącznie sobą.

Nagle spojrzenie moje padło na zdjęcie taty, stojące wraz z innymi fotografiami na komodzie. Od razu przypomniałem sobie o rocznicy jego śmierci. Dzień wcześniej uzgodniłem z mamą, że po przyjściu ze szkoły udam się na cmentarz, by zapalić znicz kupiony specjalnie na tę okazję.

Wyszedłem do ogrodu ze smętną miną i wcale nie chodziło o to, że muszę odłożyć zabawę na później. Ja naprawdę chciałem odwiedzić grób taty, lecz właśnie opuścił mnie optymistyczny wakacyjny nastrój. Przesłoniła go czarna chmura, a otchłań znów otworzyła swoją paszczę.

– Słuchaj, muszę jeszcze coś załatwić, zanim będę wolny – powiedziałem do Hipcia.

– A co to takiego? – zapytał z lekką nutką zawodu w głosie.

– Muszę iść do taty.

– Czemu? Przecież święto zmarłych jest dopiero w październiku.

– Nie w październiku, tylko w grudniu! – poprawiłem go z oburzeniem wywołanym jego zatrważającą ignorancją. – A idę, bo jest rocznica śmierci taty.

– A kiedy ta rocznica?

– Dzisiaj! Hipcio, ale ty jesteś tępy czasami!

– Nie złość się na mnie, Jerzyk. Rety, skąd mam wiedzieć takie rzeczy, skoro u nas w rodzinie nie ma zmarłych?

– No dobra. Niech będzie. W każdym razie ja idę, a jak wrócę, to się pobawimy. Na razie!

– Zaczekaj! Może pójdę z tobą? – zapytał nieśmiało. – To znaczy, jeśli nie masz nic przeciwko…

– Nie. Myślę, że nie.

– Super, w takim razie lecę do domu. Powiem mamie i możemy wyruszać! – krzyknął, wbiegając do domu. Ja zostałem sam, a przynajmniej tak mi się wydawało, bo właśnie w tym momencie zjawiła się Sarna. Tak właściwie to Julka, czyli sąsiadka mieszkająca pode mną. Julka Stawnicka.

Nazywaliśmy ją Sarna z powodu jej gibkości i zwinności. Byliśmy rówieśnikami, lecz przewyższała Hipcia i mnie prawie o głowę. Umiała szybko biegać a także skakać wysoko niczym sarna i stąd wziął się jej przydomek.

Miała w sobie coś z chłopczycy. Z przyjemnością wspinała się z nami po drzewach i podejmowała inne typowo chłopięce wyzwania. Stanowiła trzecie ogniwo naszej paczki. Na dodatek w naszym domu byliśmy trójką najstarszych dzieci, co jeszcze bardziej nas do siebie zbliżało.

Sarna chodziła do innej klasy, tak więc w szkole mieliśmy kontakt ograniczony. W domu i na podwórku natomiast traktowaliśmy ją jak równą sobie. W tamtych czasach nie zastanawialiśmy się, czy jest ładna. Gdy myślę o tym po latach, to stwierdzam, że nie wyróżniała się niczym szczególnym. Posiadała urodę przeciętną. Wtedy jednak traktowaliśmy ją jak każdego innego kumpla, z którym można nieźle nabroić, pogadać na „męskie” tematy, pobawić się w typowo chłopięce zabawy, i to było dla nas najważniejsze.

– Co robisz, Jerzyk?

– Czekam na Hipcia. A potem idziemy na grób mojego taty.

– A po co? Przecież groby odwiedza się w listopadzie albo na specjalne okazje.

– Po pierwsze: nie w listopadzie, tylko w grudniu – upierałem się, święcie przekonany, że to ja mam rację. – A po drugie: okazja jest właśnie dzisiaj.

Sarna zamyśliła się na chwilę.

– Dziś jest rocznica, prawda? – zapytała, unosząc zmarszczone brwi.

– Tak… właśnie dziś. Dlatego idziemy z Hipciem zapalić znicz.

– To może pójdę z wami?

– Też chcesz iść?

– Skoro Hipcio ci towarzyszy, to czemu nie? – Wzruszyła ramionami. – Nie byłam tam od pogrzebu.

– Jestem gotowy! – krzyknął Hipcio, wbiegając do ogrodu. – Cześć, Sarna! Ruszamy, Jerzyk?

– Tak. I Sarna idzie z nami – powiedziałem.

– Im więcej, tym weselej – uznał Hipcio z uśmiechem. Nie zauważyłem, że ściska coś kurczowo w zaciśniętej pięści.

Wyszliśmy na ulicę, kierując się w stronę cmentarza. Gdybyśmy zawrócili, wszystko potoczyłoby się inaczej i może nie doszłoby do tragedii. A może kogoś z nas dotknęłoby nieszczęście o wiele gorsze? Gdybyśmy chociaż wyszli bez Sarny, gdyby nie napatoczyła się w ostatniej chwili, sprawy mogłyby przybrać zupełnie inny obrót. Tak czy owak, nie wiedzieliśmy jeszcze, że zmierzaliśmy ku wielkiej przygodzie.