57,99 zł
Są takie podróże, podczas których to przypadek jest najlepszym przewodnikiem.
Joanna Lessnau po raz kolejny wraca do magicznej Hiszpanii. Tym razem wędruje po Bilbao i innych rejonach Kraju Basków. Poznaje ukryte zakątki Galicji oraz dzikie, nieznane nikomu plaże. Zabiera czytelnika do Kastylii i León, gdzie odwiedza złote miasto – Salamankę, tajemniczą Avillę, by wreszcie zatrzymać się w uwielbianym przez turystów Madrycie.
Z każdym kolejnym miejscem autorka odkrywa nowe, nieznane jej dotąd oblicze Hiszpanii, podziwia niesamowitą architekturę najsłynniejszych hiszpańskich budowli oraz delektuje się smakołykami regionalnej kuchni. Zafascynowana pięknem tego niezwykłego regionu stara się poznać bliżej hiszpańską mentalność i zrozumieć fenomen korridy, która także wśród samych Hiszpanów budzi wiele kontrowersji.
Zainspiruj się i daj się przekonać, jak wiele pozytywnych emocji i satysfakcji może przynieść podróżowanie w stylu slow!
Budzę się wcześnie. Za dużym oknem naszego hotelowego pokoju panuje jeszcze szarówka. Pasma białej mgły unoszącej się nad rzeką pogłębiają smutny nastrój poranka. Potrzebuję paru chwil, by uzmysłowić sobie, gdzie jestem.
– Jestem w Hiszpanii – mówię szeptem do siebie, powoli wymawiając każde z magicznych słów.
Jak zawsze podczas każdego pobytu, pierwszego dnia i przez wiele następnych dni. Ale jakże TA Hiszpania różni się od tej, którą dotąd udało nam się poznać! Szok, jaki odczuwam, łagodzi trochę wspomnienie ostatniego spotkania z Pirenejami. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczyliśmy zupełnie inne oblicze tego państwa.
Joanna Lessnau – od urodzenia mieszka nad Bałtykiem. Absolwentka UAM w Poznaniu, Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku oraz Instytutu Neofilologii i Komunikacji Politechniki Koszalińskiej. Nauczycielka z ponaddwudziestoletnim doświadczeniem. Autorka artykułów branżowych, tekstów piosenek rockowych oraz wierszy dla najmłodszych. Miłośniczka języków obcych oraz wszelakich podróży. Zwolenniczka twierdzenia, że człowiek uczy się całe życie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 575
Cuando era pequeña… Kiedy byłam mała, za każdym razem, gdy słyszałam słowo „Hiszpania”, moja wyobraźnia podsuwała mi przed oczy magiczny raj, zupełnie dla mnie nieosiągalny, miejsce, w którym nieustannie świeci słońce, gdzie długie pnie palm kładą się na białym piasku niezliczonych pustych plaż o jasnym, miękkim piasku.
Tymi słowami rozpoczynałam pierwszy tom – Oswoić Hiszpanię. Wspomnienia zawierające genezę i przedstawiające rozwój mojej przyjaźni z tym krajem spisałam w formie pamiętnika, nadając mu jednak nieco inną formułę. Z mnóstwem pozytywnych emocji i zachwytu nad wszystkim, co zobaczyłam na własne oczy, opisywałam miejsca, o których kiedyś mogłam tylko pomarzyć. Odkrywając najbardziej skrywane hiszpańskie tajemnice, czułam się jak Marco Polo po dotarciu do Chin. Wszystkie doświadczenia były nowe i nieoczekiwane. Zapiski wspomnień z podróży, które rozpoczynam od pierwszych wyobrażeń, marzeń, pierwszych świadomych myśli o „magicznym raju”, to droga, jaką przebyłam mentalnie i fizycznie w pierwszym tomie. Tom drugi to opowieść, której główną bohaterką jest España. Żadna z części tej trylogii nie jest ani przewodnikiem, ani powieścią, a postacie w niej występujące są jedynie pionkami na wielkiej planszy Półwyspu Iberyjskiego.
Tym razem wraz z mężem i synem poznajemy zakątki Hiszpanii północnej, zachodniej i środkowej. Kraj Basków, Galicja, Kastylia i León oraz Madryt ukazują kolejne oblicza Hiszpanii.
Poznajemy tereny, nad którymi szaleje wiatr znad Atlantyku, niosąc opowieści o krążących duszach zaginionych w morskiej toni marynarzy. Regiony, w których pomimo pełni lata na próżno szukać słońca i bezchmurnego, błękitnego nieba. Kamienne, pełne tajemnic nadmorskie wioski, światowe miejsca kultu i kultury czy ośrodki uniwersyteckie dzielą się z nami swym życiem i opowieściami, które trudno znaleźć w internecie.
Udajemy się w konkretne miejsca, te ogólnie znane i te, o których przeciętny turysta nie ma pojęcia. Nawet my nie wiedzieliśmy, gdzie poprowadzi nas señor Casualidad, czyli przewodnik Przypadek, tak często wtrącający się w nasze podróże. Ale to właśnie dzięki niemu zwiedzanie nabiera rozpędu i przybiera często niespodziewany obrót.
W tomie drugim odwiedzamy szczycący się swoją odrębną kulturą i tożsamością Kraj Basków, senne miasteczka Galicji, poznajemy urok królewskiego Madrytu, który tylko czeka, by go odkryć i podziwiać. Jeśli chcemy poznać te rejony Hiszpanii, wystarczy sięgnąć po tę książkę.
Podobnie jak tom pierwszy, tak i ten zawiera tłumaczone, ale również nietłumaczone, dialogi w języku hiszpańskim, przepisy kulinarne „z pierwszej ręki”, opisy pięknej architektury i zachwycających krajobrazów, ciekawostki, legendy i wiele innych historii, o poznaniu których zadecydował właśnie nieoceniony señor Casualidad. W książce umieściłam także kilkanaście zdjęć, by jeszcze bardziej przybliżyć opisywane miejsca.
Drogi Czytelniku, spakuj się mentalnie i wracamy do Hiszpanii!
Errik bere lege, etxek bere aztura.
Euskal esaera
Co kraj, to prawo, co dom, to obyczaj.
przysłowie baskijskie
Lipiec 2014, Bilbao
– ¡O Dío mío! – krzyczę, gdy señora ze stoiska papierniczego podaje mi el cuaderno. – Jaki duży! Nie ma pani mniejszych? – pytam z nadzieją.
– No – odpowiada stanowczo señora.
– Vale – zgadzam się na ten jedyny, patrząc na okładkę przedstawiającą herb Athletic Club Bilbao.
Może i dobrze się stało, przynajmniej mam notes odpowiadający miejscu rozpoczęcia kolejnej wędrówki po Hiszpanii, myślę, odchodząc od kasy.
„Zeszyty podróży” kupuję od zawsze, od pierwszego wyjazdu na wakacje, najpierw tych w Polsce. Prowadził je wtedy Wojtek. Gdy poszedł do gimnazjum, już żadne argumenty nie były w stanie skłonić go do prowadzenia wakacyjnych pamiętników, więc ja się tym zajęłam. Co roku w dniu przyjazdu kupowałam notes (najlepiej z okładką nawiązującą do miejsca pobytu) i dzień po dniu zapisywałam wszystko, co uważałam za ciekawe. Nie robiłam tego z myślą o pisaniu książki. Zależało mi na zatrzymaniu wspomnień, szczegółów, o których zwykle się zapomina.
Patrzę więc na okładkę zeszytu formatu A4 i chcę rozwiązać pierwszą zagadkę. Co oznaczają symbole umieszczone w herbie klubu? Zamek, most, drzewo, w którym ukrywa się Jezusowy krzyż oraz dwa czarne psy? Oba trzymają w zębach małe, białe baranki.
Idę w stronę hotelu z myślą, że zaraz wypytam recepcjonistę o te enigmatyczne symbole. Wchodzę do małego pokoju biurowego, podaję zeszyt i pytam o znaczenie grafiki.
– ¿Puede explicarme que significan estos sìmbolos?
Recepcjonista powoli podnosi głowę znad biurka i bierze zeszyt do ręki.
– ¡Aaa, el escudo del nuestro club! – Jego skupioną dotąd twarz rozjaśnia uśmiech.
Nuestro, powtarzam w myślach, znów to nuestro, lokalny patriotyzm wyrażający się w wielkim małym słowie „nasz”. Ale tutaj, w Kraju Basków, słowo to ma dla mieszkańców o wiele większe znaczenie niż dla innych. Dowody tego niezłomnego patriotyzmu towarzyszyły nam przez cały pobyt w tym wspaniałym regionie.
– ¡Es muy viejo, fue fundado en 1898! – Głos recepcjonisty o imieniu Ander, jak odczytuję z tabliczki, podnosi się nieco.
Kiwam głową na znak uznania, jaki to stary klub.
– Es un club de fútbol – mówi Ander, kładąc zeszyt na biurko.
Tyle to wiem, mówię do siebie w myślach.
– ¿Es Usted el afisionado del club? – pytam, czy jest kibicem, i od razu żałuję, że to zrobiłam. To było zbyt oczywiste.
– ¡Naturalmente! – krzyczy niemalże mężczyzna. – Oczywiście, że im kibicuję! Jesteśmy najlepsi. Cały czas w Primera División (Pierwsza Liga)!
Następnie dowiaduję się, że klub przyjmuje tylko piłkarzy z baskijskim pochodzeniem, tu urodzonych i tu wychowanych, w myśl swojego motta:
Con cantera y afición, no hace falta importación.
Ze swoimi wychowankami i wsparciem kibiców nie potrzeba im nikogo z zewnątrz.
– To nasi chłopcy założyli madrycki klub Atlético de Madrid! Osiem razy byliśmy mistrzami Hiszpanii! – mówi z dumą recepcjonista. – ¡Mira! – Wskazuje na zeszyt. – „Athletic Club”, no „Atlético”, bo to nasza pierwsza, angielska nazwa, i tak zostało. – Puka palcem w okładkę, opisując jednocześnie resztę symboli na niej wydrukowanych. – El puente, Río Nervión e iglesia de San Antón. Most, rzeka Nervión i kościół Świętego Antoniego, wilki rodziny Haro, panów Vizcaya, założycieli naszego Bilbao w 1300 roku.
Aaa, wilki! – myślę, uśmiechając się nieznacznie do siebie.
– To jest drzewo Guernica, a po bokach Krzyże Świętego Andrzeja – kontynuuje wywód mój pierwszy przewodnik po Kraju Basków. – I nasze barwy biało-czerwone, nuestra bandera rojiblanca, nasza flaga – kończy mężczyzna.
Mówię mu, że flaga kraju, z którego pochodzę, ma również takie kolory i że podczas meczów naszej reprezentacji wszyscy skandują „Polskaaa, biało-czerwoni”. Nucę i staram się wyjaśnić, co znaczą dla nas te słowa.
– My też mamy nasz hymn i podobnie śpiewamy w nim „Młodość czerwono-biała na zielonej murawie!” – dodaje mój rozmówca. Następnie wstaje zza biurka, prostuje się i kładąc prawą rękę na sercu, śpiewa: – Zabaldu daigun guztiok irrintzi alaia Athletic, Athletic zu zara nagusia.
Nie zrozumiałam z tego ani słowa. Patrzę na niego, oczekując komentarza. Okazuje się, iż właśnie usłyszałam refren klubowego hymnu Altza gaztiak (Niech żyją młodzi) w języku baskijskim. W pieśni jest mowa o propagowaniu radości, młodości i że Athletic są wielcy. Recepcjonista wciągnął się na dobre.
– Zwykle śpiewamy go przy akompaniamencie fletów i tamburynów, bo to nasze instrumenty ludowe. Hymn napisał Carmelo Bernaola w 1982 roku, wzorując się na pieśni Feliciano Beobide z 1928. To właśnie od niego pochodzi tytuł hymnu.
Wykład z baskijskiej historii przerywa dzwonek mojego telefonu.
– Gdzie ty jesteś?! – słyszę zdenerwowany głos męża. Jednocześnie patrząc na zegarek, uświadamiam sobie, iż minęła już godzina od mojego wyjścia z hotelu.
– Jestem na dole, w recepcji, wszystko w porządku – odpowiadam szybko.– Rozmawiam z recepcjonistą o Athletic Bilbao.
– Co?! A od kiedy to interesujesz się piłką nożną?! – pyta rozbawiony.
– Zaraz wracam i wszystko wam opowiem – odpowiadam.
Gdy się rozłączam, zdaję sobie sprawę, że to koniec wykładu. Przyjechali nowi goście, którymi recepcjonista Ander, wielki kibic, musi się zająć.
Wchodzę na górę, pukam do pokoju sto piętnaście. Otwiera mi Wojtek.
– Może kapkę wina? – słyszę głos męża z głębi salonu.
– Chętnie – przystaję na propozycję. – Z lodem i plastrem pomarańczy – proszę, siadając na sofie. – Wy też usiądźcie wygodnie i posłuchajcie, czego się dowiedziałam – mówię, kładąc zeszyt na długiej ławie.
Symbolika herbu Athletic Bilbao
Herb tego baskijskiego klubu futbolowego ma długą historię, a symbole w nim zawarte nawiązują do dziejów miasta. W średniowieczu Bilbao, jak i wiele innych miast, było otoczone murem obronnym i fosą. Wszystko to w celu obrony jedynego mostu miejskiego (Puente de San Antón) przed atakami wikingów, piratów i innych złoczyńców. Mówią, że nigdy nikomu nie udało się przejść przez most bez zgody mieszkańców Bilbao. Można powiedzieć, iż most symbolizuje niezłomność Basków. Zamek i most figurowały na pierwszym herbie Bilbao aż do XVI wieku, kiedy to zamek zastąpiono katedrą. Znajdują się na nim również dwa idące czarne wilki, gdyż widniały na herbie Baskijskich Panów. Jednym z nich był Diego V López de Haro, El Intruso. Jego nazwisko pochodzi od łacińskiego wyrazu lobo, który oznacza wilka. Znaki „X” po obu stronach klubowego herbu symbolizują krzyże Świętego Andrzeja figurujące także w baskijskim herbie. Są symbolem legendarnej batalii i choć żadne dokumenty historyczne o niej nie wzmiankują, stanowi ona istotną część baskijskiej kultury. Bitwa ta zwana Batalla de Arrigorriaga lub Batalla de Padura miała miejsce w IX wieku. Toczyła się pomiędzy Panami Baskijskimi a Królem Prowincji León. Według podań była tak brutalna, że zaczęto nazywać ją Arrigorriaga. Nazwa ta pochodzi od baskijskich słów harri i gorria, co oznacza czerwony (od krwi) kamień. Árbol de Gernika – drzewo Gernika, a dokładnie dąb Gernika, symbolizuje władzę Basków nad ich krajem. Ma przypominać, że nigdy żaden król ani dyktator nie miał i nie będzie miał władzy absolutnej w tym regionie.
– No, no, mamo, jak tyle się dowiedziałaś już pierwszego dnia, to co nas czeka do końca pobytu?
– To wszystko przez ten zeszyt, albo… przez naszego przewodnika, taaak… to jego sprawka! – mówię powoli, wspominając jednocześnie wydarzenia ostatnich godzin.
– Jest już późno, proponuję kłaść się spać, jutro też jest dzień. – Pada propozycja z ust Adama, który uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy zmęczeni po długiej podróży.
Lipiec 2014, Bilbao
Budzę się wcześnie. Za dużym oknem naszego hotelowego pokoju panuje jeszcze szarówka. Pasma białej mgły unoszącej się nad rzeką pogłębiają smutny nastrój poranka. Potrzebuję paru chwil, by uzmysłowić sobie, gdzie jestem.
– Jestem w Hiszpanii – mówię szeptem do siebie, powoli wymawiając każde z magicznych słów.
Jak zawsze podczas każdego pobytu, pierwszego dnia i przez wiele następnych dni. Ale jakże TA Hiszpania różni się od tej, którą dotąd udało nam się poznać! Szok, jaki odczuwam, łagodzi trochę wspomnienie ostatniego spotkania z Pirenejami. To właśnie tam po raz pierwszy zobaczyliśmy zupełnie inne oblicze tego państwa. Tym razem przekraczając granicę, miałam wrażenie, iż ciągle znajdujemy się gdzieś pomiędzy Belgią a Francją. Północny obszar europejskiego kontynentu różni się znacznie od jego części południowej i nikogo to nie dziwi. Jednak osobistemu odkrywaniu nieznanych nam rejonów zawsze towarzyszy element zadziwienia. Obserwacja dokonująca się w rzeczywistości zaskakuje i każe uczyć się od nowa, udowadniając wyższość doświadczenia życiowego nad wiedzą teoretyczną. Nieznany dotąd obraz Hiszpanii z przewagą drzew liściastych na tle mgieł i mętnego słońca to dla nas początek nowych wrażeń i odkryć. Krótki pobyt w Ainsie i przejazd przez graniczny tunel pod Pirenejami w zeszłym roku były niejako szczepionką przeciw nadmiernemu zdziwieniu odmiennością północnej Hiszpanii. Mimo to przez cały czas muszę przekonywać siebie, że naprawdę jestem w tym kraju. Tu wszystko jest inne niż to, co do tej pory poznałam. Sam fakt, iż mieszkamy w dużym mieście, w przedziwnym hotelu, jest niezaprzeczalnym novum. Pamiętam dokładnie wjazd do Bilbao, moje ogromne zdziwienie, gdy mąż oznajmił, że „tu gdzieś jest już nasz hotel”, podczas gdy ja myślałam, że przejedziemy jeszcze co najmniej pięćdziesiąt kilometrów, zanim dotrzemy do celu.
Jesteśmy na miejscu?! – myślałam z pewną dozą przerażenia. Przecież tu w ogóle nie jest „hiszpańsko”! To na pewno tu? Upewniałam się, czy mąż nie żartuje, a może nawigacja ma nieaktualną mapę? Nic z tego. Byliśmy na miejscu. Powitał nas wysoki, betonowy most prowadzący prosto pod złoty napis: „APARTAMIENTOS ATXURI”. Wokół ani jednego miejsca parkingowego i zakaz zatrzymywania się i postoju.
– No świetnie! Co za bzdura, aby przed hotelem nie można było się zatrzymać! – zżymał się Adam.
Przyznaliśmy mu rację. Co robić? Wysiadłam z samochodu i pobiegłam do recepcji. Znudzony recepcjonista wyszedł ze mną na zewnątrz, wsiadł bez ceregieli do naszego auta i instruował Adama, gdzie ma jechać.
– Prosto i ostro w prawo, na podziemny parking. – Wyciągnąwszy rękę przez otwarte okno, recepcjonista przyłożył kartę do czytnika i metalowa brama powoli zaczęła się rozsuwać.
Wjazd był niski i wąski. Ciasne zakręty, na których samochód ocierał się niemalże o betonowe kolumny, przyprawiały mnie o palpitacje serca. Po dojechaniu przed budkę pana parkingowego oznajmił, że jak załatwimy tu sprawy, czeka na nas na górze. I poszedł.
– Mam nadzieję, że nie będziemy musieli używać tu samochodu, bo nie chcę więcej przeżywać tego wjazdu – mówię.
– Ani ja – przytaknął mi mąż.
– Ja też nie! – dodał Wojtek. – Jaki ma sens budowanie tak wąskich wjazdów!? A jak ktoś ma kombiaka?! Praktycznie ocieraliśmy się o ściany! – Syn nie krył swojego oburzenia, sprawdzając stan lakieru na samochodzie.
– Może Hiszpanie, tak jak Włosi, nie dbają o to, czy jest rysa na karoserii, czy nie – powiedziałam do Wojtka, przypominając mu nasze włoskie perypetie.
W międzyczasie podszedł do nas nie mniej znudzony parkingowy.
– ¿Donde podemos aparcar nuestro coche? – spytałam wprost.
– Tam za rogiem, naprzeciwko windy, jest miejsce na zakręcie. – Parkingowy machnął niedbale ręką.
– Gdzie?! – wyrywało się z naszych trzech gardeł. – Na zakręcie?!
– Najpierw chcemy zobaczyć to miejsce – oznajmiłam parkingowemu.
Idziemy szybkim krokiem między ciasno ustawionymi samochodami.
– Aqui. – Wskazał ręką miejsce.
– OK – zgodził się Wojtek. – To regularne miejsce, zmieścimy się na długość. Tato! – wołał, machając ręką w stronę Adama. – Wjeżdżaj!
Ja natomiast poszłam za stróżem załatwić postojowe formalności.
– Dwanaście euro – oznajmił mężczyzna.
– Vale – powiedziałam spokojnie, przeciągle, by mieć czas na zebranie myśli.
– Dwanaście euro za dobę. Ile dni będą państwo u nas gościć? – spytał uprzejmie, jakby chciał złagodzić moją złość wywołaną podaną ceną.
– Un momento, por favor – powiedziałam stanowczo i poszłam do chłopaków.
– Wiecie, ile tu kosztuje parking? – spytałam i nie czekając na odpowiedź, dodałam: – Dwanaście euro za dobę. I co robimy w takiej sytuacji?
– A co nam pozostało, jak tu wokół nie ma gdzie zaparkować? Pewnie dlatego jest tak drogo, bo wiedzą, że ludzie nie mają wyjścia. Płacz i płać – powiedział do mnie mąż.
Wróciłam do stróżówki.
– Płacę za sześć dni – poinformowałam pana cierpkim głosem.
Teraz od niego usłyszałam vale. Otrzymałam kartę umożliwiającą dostęp do garażu za jedyne trzysta złotych i wróciłam do auta. Adam z Wojtkiem stali z walizkami przed windą. Wjechaliśmy na parter i udaliśmy się do recepcji. Po zameldowaniu się zostaliśmy poinstruowani, w jaki sposób poruszać się po budynku.
– Winda, z której wysiedliście, kursuje tylko między parterem a garażem, aby wjechać do pokoju, należy użyć windy w głębi korytarza. – Recepcjonista szedł przed nami i wskazał drzwi windy. – Jadąc z apartamentu do garażu, trzeba więc użyć dwóch wind. Życzę miłego pobytu! – Mężczyzna zakończył instrukcję przemieszczania się i nie czekając na naszą odpowiedź, zawrócił w stronę recepcji.
Wysiedliśmy na pierwszym piętrze i rozejrzeliśmy się. Wokół żadnych drzwi prowadzących do pokoi. Dwa długie korytarze ciągnące się po obu stronach windy zapraszały do wyboru jednego z nich. Patrzę na małą, metalową tabliczkę z numerami pokoi kryjących się za korytarzem po prawej stronie.
– To chyba tu – powiedziałam krótko.
Gdy weszliśmy do wąskiego pomieszczenia, zapaliły się ledowe lampki. Jedna po drugiej wskazywały nam drogę. Wzdłuż ścian stały kamienne posągi chińskich żołnierzy naturalnych rozmiarów. Wyglądało to dość upiornie. Kolejne światełka kazały nam skręcić w lewo. Przed nami jeszcze węższy korytarz. W końcu pojawiły się drzwi. Numer sto trzynaście, sto czternaście. Zatrzymaliśmy się przed sto piętnastką. Adam przeciągnął kartę. Weszliśmy do naszego domu w Bilbao.
Dwa pokoje, kuchnia, łazienka. Zwykłe, skromne mieszkanie. Bez balkonu. Otworzyłam okno, by wpuścić do pomieszczenia świeże, wieczorne powietrze. Słyszałam szum sunącego po torach pociągu, zaraz potem przeraźliwy pisk jego hamulców. Odgłosy wydały się dochodzić z bardzo bliska, jednak nigdzie nie widziałam ani torów, ani pociągu. Patrzyłam na krajobraz roztaczający się z okna i pomyślałam, jak to dobrze, że będziemy tu tylko parę dni. Mój mąż był chyba tego samego zdania, bo powiedział:
– Gdybyśmy mieli zostać tu przez cały urlop, to byłaby porażka.
– Tak, zapłacilibyśmy jeszcze więcej za parking! – odezwał się z sarkazmem Wojtek.
– Na szczęście to tylko preludium do urlopu – odpowiedziałam i znów wyjrzałam przez okno, by oswoić się z niepięknym krajobrazem.
Wysokie drzewa łagodziły ponury widok, dodając mu kolorytu. Szeroki chodnik z zakazem parkowania, dwujezdniowa ulica, którą przyjechaliśmy, za nią w dole wiła się zielonobura rzeka. To Río del Nervión lub Río de Bilbao, jak kto woli. Za nią kolejna ulica. Górowały nad nią wysokie i smutne bloki z wąskimi oknami. Na szczęście za nimi wznosiła się niewielka góra porośnięta obficie roślinnością w różnych odcieniach zieleni. Za nią wyrastała kolejna, trochę wyższa. Na jej szczycie stał szary budynek miejscowej policji. Nigdzie nie widziałam torów kolejowych, a ponownie usłyszałam nadjeżdżający pociąg. Nie martwił mnie jednak fakt, że go nie widzę, lecz fakt, że go słyszę, a takie dźwięki nie sprzyjają wypoczynkowi. Zamknęłam szczelnie okno.
Lipiec 2014, Bilbao
– To od czego zaczynamy? – pyta Adam, zamykając za sobą hotelowe drzwi.
Stoimy na szerokim chodniku przed wejściem.
– Po co szukać daleko? Przed nami piękna rzeka. Idźmy wzdłuż jej koryta w stronę miasta. Niech ona nas poprowadzi – mówię.
– We współpracy z przewodnikiem Przypadkiem? – śmieje się Wojtek.
– Dokładnie tak! – odpowiadam.
Rzeka Nervión (po baskijsku zwana Nerbioi) rodzi się trzydzieści siedem kilometrów od Bilbao w paśmie górskim Gibijo, w Jaskini Kota w pobliżu góry Arantxaga. Jej wody spadają z pionowej skały o wysokości dwustu siedemdziesięciu metrów w przełęcz Delika, tworząc jeden z najpiękniejszych i największych wodospadów na całym Półwyspie Iberyjskim. Niestety w miesiącach letnich i suchych nie spada z niego ani kropla wody. Osobom chcącym zobaczyć wodospad w całej krasie zaleca się porę zimową lub dni po obfitych deszczach. Okolice źródła rzeki są zalesione. Można w nich spotkać wiele dzikich zwierząt. Najliczniejszą gromadę stanowią dzikie górskie koty. Po niebie krążą dostojne orły, sokoły i sępy. Małe wiewiórki buszują w koronach drzew, pod ich pniami ryją dziki poszukujące pokarmu, a niczym niepłoszone daniele przechadzają się dostojnie. W lasach buczynowych znajduje się odnowiona wilcza jama, która dziś jest tylko wspomnieniem wilków żyjących kiedyś na tym terenie. Składa się ona z dwóch kamiennych ścian w kształcie dużego lejka, który prowadzi do głębokiej studni. Dawniej zbierali się tam pasterze chcący unieszkodliwić wilki, by ich owcze stada były bezpieczne. Kryli się w małych, kamiennych konstrukcjach zwanych cabañuelas. Później wychodzili z nich, stukając kijami w rondle, czym wszczynali wielki hałas i pośpiesznie kierowali wilki w stronę lejka. Te, starając się uciec, wpadały do studni-pułapki. Dziś w tej okolicy można spotkać kilka kamiennych rzeźb naturalnych rozmiarów, przedstawiających pasterzy i uciekające wilki.
Idziemy drogą w dół, wzdłuż rzeki, której brzegi wyznaczają wysokie, betonowe ściany. Mijamy przystanek, przy którym zatrzymał się czerwony autobus.
– Patrzcie! – Wojtek podnosi rękę, wskazując napis na pojeździe. – Bilbobus! Ale fajnie to sobie wymyślili! – mówi rozbawiony.
Nam też podoba się ta nazwa.
Wchodzimy w węższą ulicę, tracąc z pola widzenia rzekę. Oglądamy domy stojące tu i tam. Każdy z nich jest inny. Ich cechą wspólną są wąskie balkony. Przy każdym oknie zamocowana jest kuta, metalowa balustrada przypominająca brązową koronkę. Stajemy na rozdrożu ulic Miraflor i Ercarnacion. W Kraju Basków nie używa się kastylijskiego calle lecz baskijskiego kalea. Przed nami piękny budynek stojący na wąskiej wyspie pomiędzy ulicami. Odczytuję napis z białej tablicy: „BILBOko IBT, CRI de Bilbao, Centro de Recursos para de Invidentes”.
– Mamo, co oznacza invidentes? – pyta Wojtek.
– Niedowidzący – odpowiadam.
– Aaa, czyli to jest szkoła dla niedowidzących, tak?
– Zapewne – przytakuje mu Adam.
Instytucja otworzyła swe podwoje w roku szkolnym 1981/1982 z inicjatywy rodziców dzieci niedowidzących i niewidomych, uczy podopiecznych, integrując ich ze środowiskiem. Sam budynek ma nieregularny kształt przypominający przednią cześć kadłuba dużego statku. „Pokład” stanowi duży taras, za nim, jak nadbudówka, góruje czteroboczna wieżyczka głęboko osadzona w jednym z trzech boków głównej części szkoły. Ciekawym pomysłem na przystosowanie budynku do nowej funkcji jest usytuowanie szkolnego boiska na pierwszym piętrze budynku.
– Idziemy pod górę czy w dół? – pyta Wojtek, rozglądając się po rozdrożu.
– Niech nam doradzi señor Przypadek – proponuje Adam.
– Niby w jaki sposób? – Wojtek bierze się pod boki, jakby chciał tańczyć krakowiaka.
– Rzucimy monetą. Jak wypadnie reszka, pójdziemy dołem, a jak orzeł, wgramolimy się na górę – proponuje Adam, wyjmując z kieszeni monetę.
– OK, zgoda – przystaje na propozycję Wojtek. – Rzucaj, tato!
Srebrno-złote dwa euro poszybowało w górę, po czym wpadło w dłonie męża.
– Uwaga! – Adam odsłania monetę. – Reszka! Ruszamy w dół!
Wąski chodnik sprawia, że idziemy gęsiego. Mijamy ciąg domów ze sklepikami na parterze. Ich zasunięte rolety pomazane są sprayem. Panadería, piekarnia, bar i restaurante, farmacia z typowym dla każdej apteki zielonym, migającym krzyżem. W pewnym momencie ceglaną ścianę zastępuje długi, ciemnobrązowy budynek o oknach i drzwiach w formie łuku, każde obramowane dużymi kamieniami. Na skrzyżowaniu dochodzimy do atrakcyjnego frontu, który tak jak szkoła również stoi na rozstaju trzech dróg. Na jego wąskiej, przedniej ścianie widnieje kamienny napis: „FERROCARILES VASKONGADOS” – dziś Euskotren, czyli baskijski pociąg. Pomiędzy wyrazy wciska się herb złożony z symboli Kraju Basków, prowincji Guipúzcoa, Álava i Navarry. Architektem budynku jest Manuel María de Smith, który w 1912 roku wygrał konkurs na projekt dworca kolejowego, nadał mu neobaskijski charakter. Nad szerokim łukiem drzwi wejściowych znajduje się długi balkon z balustradą o cieniutkich, dekoracyjnie zakręconych prętach. Takie same pełnią rolę balkonowych wsporników. Całość pokrywa spadzisty, drewniany dach, który sprawia, iż ma się nieodparte wrażenie, że dom został przeniesiony tu prosto z Florencji. W Bilbao napotykamy wiele takich budynków, które są wspaniałym przykładem stylu neovasco. Nie szukając daleko, zaraz po przejściu przez skrzyżowanie, widzimy kolejny budynek w stylu górsko-baskijskim. Ten jest bardziej okazały i posiada dwie wieżyczki. Jego białe ściany wspaniale kontrastują z brązowymi ramami okien oraz gzymsem i dachem w takim samym kolorze. Główne wejście opatrzone jest napisem: „Grupo Escolar del Maestro García Rivero”, co tłumaczę sobie jako zespół szkół. Budynek jest symetryczny. Oczarowuje swą harmonią i licznymi detalami, szerokimi wykuszami, dynamicznymi rzeźbami stojącymi na wysokich, kwadratowych kolumnach czy wieloma dekoracyjnymi herbami. Jego centralna część jest najniższa, kolejne są o piętro wyższe. Na obu końcach szkoły stoją wieżyczki, które górują nad całością. Budynek jest dziełem baskijskiego architekta Pedra Ispizuy Susunagi i pochodzi z 1928 roku. Pełna nazwa szkoły brzmi: Colegio de Educación Pública Maestro García Rivero de Atxuri. Teraz stoi opuszczona przez wszystkich ośmiuset pięćdziesięciu szczęśliwych uczniów, którzy udali się na wakacyjny wypoczynek.
***
Wchodzimy na sławny most Świętego Antoniego, stoi przy nim kościół pod wezwaniem tegoż samego świętego. Most nas rozczarowuje, nie ma w nim niczego, czym moglibyśmy się zachwycić. Zatrzymujemy się jednak, by spojrzeć na rzekę. Z tej perspektywy dostrzegamy za kościołem niski, betonowy budynek o ciekawej bryle przypominającej luksusowy statek parowy pływający po Missisipi. Wrażenie to pogłębia fakt, iż budowla stoi bezpośrednio wzdłuż brzegu rzeki i faktycznie przypomina przycumowany statek. Kierujemy się w jej stronę i odkrywamy, że jest to Mercado de la Ribera, targ nadbrzeżny, po baskijsku Erribera Merkatua, który także jest dziełem Pedra Ispizuy. Targ został otwarty 22 sierpnia 1929, ale tradycja sprzedaży produktów przez lokalnych dostawców sięga XIV wieku. W 2009 roku nadszedł czas na remont generalny budynku. Prace trwały trzy lata, lecz targu nie zamknięto nawet na jeden dzień. Dzięki renowacji Mercado otrzymało nowe kolory, dawny targ o brudnożółtych ścianach przeistoczył się w piękny gmach w baskijskich, biało-czerwonych barwach. Rynek ma powierzchnię dziesięciu tysięcy metrów kwadratowych, co czyni go największym zadaszonym targiem w Europie. Z tego samego powodu w roku 1990 został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa. Wchodzimy do środka. Wewnątrz budynek wydaje się większy, a szklany dach potęguje to wrażenie.
– Bardziej mi to wygląda na port lotniczy niż na targ – stwierdza mąż.
– Ale na lotnisku nie ma tylu stoisk ze świeżą żywnością – odpowiadam.
Biel wysokich ścian ożywiają ogromne witraże po obu bokach budynku. Na granatowym szkle stanowiącym obramowanie okna latają kolorowe rajskie ptaki, a trzy złote, bogato zdobione puchary jawią się jako herby Matki Natury. Staramy się nie ominąć żadnej części targu. Na parterze wita nas mocny zapach ryb. Oferta jest bardzo szeroka. Mamy tu ryby świeże, leżące na białym, pokruszonym lodzie, i mrożone, w occie i w oleju, ryby całe i filety. Pescadería Ana oferuje świeże anchois za jedyne osiem euro i dziewięćdziesiąt eurocentów za kilogram, czerwone skorpeny o dużych, ciemnych oczach, płaskie flądry, morszczuki, okonie i ogromne, oślizłe ośmiornice. Inne stoiska proponują wszelakie możliwe owoce morza. Najróżniejsze skorupiaki od homarów po krewetki, kalmary, małże, ślimaki, głowonogi, a nawet jeżowce. Tyle ich jest, że nie jestem w stanie wymienić wszystkich. Na pierwszym piętrze przeważają stoiska mięsne i wędliniarskie, nie brakuje także sklepików z pieczywem oraz cukierniczych. Piętro drugie to królestwo warzyw, owoców, kwiatów, grzybów i orzechów. Wiele stoisk proponuje domowe wyroby, takie jak przetwory czy wypieki. Na niektórych widzimy zawieszone herby AthleticBilbao. Mnóstwo tu także stoisk z przekąskami (las tapas, tutaj – los pintxos), które tu, w Bilbao, podaje się w każdym barze. Stanowią one istotną część menu tutejszych mieszkańców. Widząc całe góry kolorowych koreczków, mamy ochotę spróbować wszystkiego.
– Może by przekąsić coś na drugie śniadanie? – rzucam od niechcenia pytanie w stronę chłopaków.
Ślinka nam cieknie na widok tych maleńkich pyszności. Wybieramy więc mini zestawy: anchois + marynowana papryczka + oliwka, krewetka + oliwka, śledzik + czerwona papryka + oliwka + marynowana cebulka oraz kawałeczki ośmiornicy + marynowana papryczka + oliwka. Ale to nie wszystko. Przy innym stoisku wybraliśmy przekąski na bazie bagietki. Takie małe kanapeczki z suszoną szynką, wędzonym łososiem, czarnymi oliwkami, pastą rybną, suszonymi pomidorami z anchois, a nawet z sadzonym przepiórczym jajkiem. Najbardziej ekskluzywne wydawały się te z plasterkiem sera cabernet, odrobiną kawioru, suszoną szynką i smażoną zieloną papryczką jalapeño. Do tego kieliszek czerwonego wina.
– W życiu nie przygotowałabym sobie takiego zestawu na drugie śniadanie – mówię, stawiając talerzyk na barowym stoliku. – Ale cóż, próbujmy! ¡Que aproveche! Smacznego!
W ciszy delektujemy się baskijskimi smakami, ja jednak szukam wzrokiem osoby, która mogłaby powiedzieć nam coś więcej na temat tutejszej kuchni i zwyczajów żywieniowych Basków.
Podczas gdy Adam z Wojtkiem decydują się na szersze poznanie smaków los pintxos, ja kieruję się w stronę stoiska, na którym wisi baskijska flaga i herb klubu Athletic. Na szczęście stoisko nie jest oblegane i kobieta za ladą nie jest zajęta sprzedażą. Witam się z nią, przedstawiam i zapytuję o tutejszą kuchnię.
– Yo soy Isabel – przedstawia się sprzedawczyni.
Kobieta bardzo chętnie odpowiada na każde moje pytanie, co wprawia mnie w radosny nastrój. Mówi, iż la cocina vasca to przede wszystkim świeże, sezonowe produkty lokalne, to klucz do kulinarnego sukcesu.
– Siempre usamos productos frescos. Zawsze używamy świeżych produktów – zapewnia, podsuwając mi pod nos dorodną figę. – Nasza kuchnia nie potrzebuje wielu dodatków, dlatego jest najlepsza w całej Hiszpanii! – Uśmiecha się szeroko, podnosząc z dumą głowę. – Latem na naszych stołach goszczą głównie świeże ryby. Bonito del norte (tuńczyk biały) zawsze w towarzystwie atún rojo (tuńczyka czerwonego). Jemy sardynki, małe kałamarnice, los txitxarros (ostroboki o delikatnym mięsie) i los txangurros (pająki morskie).
– Pająki morskie? – Jeszcze nigdy nie słyszałam tej nazwy, więc dopytuję.
– Tak, to taki rodzaj kraba, są bardzo smaczne. Moja rodzina bardzo lubi, jak robię z nich zupę krabową. Rozdrabniam mięso, dodaję posiekaną w drobną kostkę cebulę, pora i pomidora. Gotuję i podaję w skorupie. Musi pani tego skosztować. W restauracji proszę pytać o changurro.
– Czy każda pora roku oznacza zmiany w menu? – pytam zaciekawiona.
– Sí, generalmente, sí – potakuje żywo moja rozmówczyni. – Jesienią królują grzyby. To także czas polowań na kuropatwy, bekasy oraz dziki. Zrywa się winogrona, jabłka, gruszki i zbiera kasztany.
– W jaki sposób przyrządzacie kasztany?
– Pieczemy na ogniu, dodajemy do innych potraw: do ryb, mięs czy sałatek, albo przygotowujemy z nich niezależne dania: zupy lub purée. Kasztany są wyśmienitym składnikiem deserów, na przykład Los castaños en el coñac lub El pudín de los castaños. – Isabel macha ręką i mówi: – Jeszcze za wcześnie na kasztany. Trzeba poczekać do października, albo i dłużej.
– A co najczęściej jadacie zimą? – pytam.
– Muy a menudo comemos platos de cucharra, guisos. Bardzo często jemy dania jednogarnkowe, duszone, sycące i rozgrzewające. Jak to zimą, trzeba zjeść coś ciepłego.
Potakuję głową, nie chcąc jej przerywać.
– A gdy przychodzi wiosna, wszystko się zmienia! – kontynuuje Isabel. – Jadamy mnóstwo odmian roślin strączkowych: groszku, bobu, zaczynają się połowy srebrnych sardynek i makrel, rozpoczynamy produkcję naszych serów. Byłaś na straganie z serami? – pyta i nie czekając na moją odpowiedź, instruuje mnie, gdzie ów się znajduje. – Musisz tam koniecznie pójść i spróbować naszych serów! Mają tam jeszcze wiele innych specjałów, spytasz, to ci opowiedzą.
Dziękuję Izabeli za pogawędkę i instrukcje, mówię, że jeszcze przyjdę do niej na zakupy. Macha mi na pożegnanie, krzycząc z daleka raz jeszcze:
– ¡Hasta luego!
Quesería znajdowała się na pierwszym piętrze. Poza serami było miodem i dżemem płynące. Ciemnowłosa Carmen była gotowa podać nam wszystko, czego byśmy zapragnęli. Proszę ją, by opowiedziała nam o serach.
– To jest Queso Idiazábal, naturalny, wędzony. Produkuje się go tylko z surowego mleka owiec rasy Latxa, pasących się na zboczach gór: Urbasa, Urbia, Aralar, Gorbea, Andia, Carranza, Entzia, Orduña, Bidasoa-Baztan, Orbaiceta, Ulzama i Valcarlos. – Kobieta wymienia nazwy gór niemalże jednym tchem. – Są bez żadnych dodatków i bez pasteryzowania, w związku z tym można przechowywać go tylko przez dwa miesiące. Jest serem tłustym o wyrazistym smaku. Troszkę pikantny, a nawet gorzkawy, lekko słony.
Carmen podaje nam po kawałeczku sera na spróbowanie. Smak jest dokładnie taki, jak opisywała.
– A to jest Queso Roncal. Wyjątkowy. Ma szorstką skórkę w jasnobeżowym kolorze. – Carmen pociera palcami skórkę, jakby chciała ją pogłaskać. – Jego środek jest zwarty i kruchy, z małymi, regularnymi dziurkami. Smak zmienia się w ustach. Też robi się go z mleka owiec rasy Latxa, ale i Navarra Roncal. Zawiera czterdzieści pięć procent tłuszczu, jest twardy i jak widzicie, ma jasnożółty kolor.
Sprzedawczyni podaje nam kolejny kawałek sera.
– Ma silny smak, jest kremowy, maślany i pikantny. Te nazywają się Ossau-Iraty. Ich nazwy pochodzą od miejsc produkcji. Dolina Ossau i Puszcza Iraty znajdują się w Kraju Basków, ale po stronie francuskiej. To są dwa odmienne sery. Ossau, bardziej intensywny, z owocową nutką, Iraty jest delikatniejszy, ma posmak włoskiego orzecha. Mam tu jeszcze wiele innych serów. Te pochodzą z Asturii.
Carmen prezentuje ręką większość straganowej przestrzeni.
– Chcecie spróbować?
– Nie, dziękujemy. Interesują nas tylko wasze baskijskie produkty – odpowiadam.
– I bardzo dobrze! Bo są najlepsze! To co podać?
Nie zamierzałam teraz nic kupować, gdyż w planach mieliśmy zwiedzanie miasta, ale po takiej wspaniałej prezentacji nie miałam serca odmówić kobiecie. Wzięłam troszkę Idiazábala i kawałeczek Roncala.
– Co tak mało!? Co tak mało!? – dziwi się Carmen.
– Do jutra wystarczy! – odpowiadam. – Mieszkamy niedaleko, więc jeszcze tu wrócę, choćby po miód!
I w tej chwili poczułam się w Bilbao jak w domu. Gdy wychodzimy z targu, śmieszy mnie pewna myśl. Mówię do chłopaków:
– Teraz brakuje nam już tylko wina i cebuli i mamy wikt na cały dzień, zupełnie jak podróżujący z Don Kichotem Sancho Pansa!
– Tylko że nie jesteśmy w La Manchy – zauważa sprytnie Adam.
– Oj, nieważne, nie czepiajmy się szczegółów. – Macham niedbale ręką.
***
Idąc ulicami Bilbao, nie sposób nie zauważyć pewnego symbolu pojawiającego się niemal wszędzie: na upominkach, reklamówkach, serwetkach, naklejkach, ciasteczkach, a zwłaszcza na chodnikach. Znak urósł do rangi symbolu dzięki płytkom chodnikowym, na których wyryte są rowki mające za zadanie odprowadzać wodę deszczową. Rowki tworzą kształt prostej rozety – kwiatu o czterech regularnych płatkach. Od każdego z nich wychodzą kanaliki odprowadzające wodę. Pomysł ten zaczerpnięto z Barcelony, gdzie króluje znak o nazwie Rosa de Barcelona – identyczny kwiatek na płytce chodnikowej, lecz bez szczelin odprowadzających wodę. La baldosa de Bilbao jest czymś więcej niż tylko cementową płytką. Jest ikoną miasta. Wiąże się z innym symbolem – azul Bilbao, kolorem niebieskim będącym wspomnieniem kolorów natury, błękitu rzeki i nieba po deszczowych opadach, dlatego też bardzo często grafika przedstawiana jest na niebieskim tle.
***
Miasto wydało mi się dużo ładniejsze, gdy ujrzałam je w promieniach słońca. Wizja pogodnego dnia poprawiła mi humor, gdyż rano obawiałam się, iż będziemy zmuszeni zwiedzać Bilbao pod zachmurzonym niebem.
– Zauważyliście, że jest tu zupełnie inny klimat niż na południu? – pytam chłopaków.
– Trudno nie zauważyć braku tego nieznośnego upału, który nam zwykle tam towarzyszył. Ale nie ma co się dziwić, tu panuje klimat oceaniczny, a tam śródziemnomorski – mówi Adam.
– Najchętniej pomieszałabym je ze sobą. Tu jest trochę za zimno, kto to widział, żeby ubierać się w bluzkę z długim rękawem w lipcu, i to w Hiszpanii! – żartuję, udając oburzenie.
Mijamy Casco Antiguo, choć mamy je na wyciągnięcie ręki, i kierujemy się do nowego centrum. Z każdą przecznicą wąskie, tajemnicze uliczki nęcą nas, by w nie skręcić i zatopić się w najstarszej części miasta. Jednak nie teraz, nie dziś. Dziś muszę jak najszybciej zobaczyć Maman – Mamę. Mimo to przystaję na rogu jednej z ulic. Moje spojrzenie przyciągają owalne, błękitne tabliczki w złotych ramach na rogu jednego z domów. Uświadamiam sobie, iż widziałam je już kilkakrotnie. Na tabliczkach napisane są nazwy ulicy: „Calle de la Ribera”, „Calle Carnicería Vieja”, „Calle de la Pelota”.
– Ulica Starej Rzeźni, Ulica Piłki?! – dziwię się. – Trzeba to zbadać! – decyduję.
Śmiać mi się zachciało, gdy zobaczyłam moich chłopaków oglądających się za jakąś ławką. Wiedzą już, że to trochę potrwa. Ławki brak, ale parę metrów dalej znajduje się cafetería.
– To my idziemy na kawkę – oznajmia Adam. – Kupić ci też?
– Nie, dzięki – odpowiadam, rozglądając się jednocześnie za osobą, która mogłaby podzielić się ze mną swoją wiedzą.
Idę powoli chodnikiem w stronę kawiarni, gdzie mam się spotkać z chłopakami. Z kolejnej uliczki wychodzi pewien mężczyzna. Staję jak wryta. To ten! Siwowłosy pan w nienagannie wyprasowanej koszuli w kolorową kratkę i dżinsach. Pytam go o nazwę pobliskiej ulicy.
– Aaa, to jedna z naszych siedmiu średniowiecznych ulic tworzących Casco Antiguo, a pelota to taki sport, stary i wielce szacowny.
Señor nieznacznie wyprostował się i podniósł wyżej głowę.
– En realidad, hablar de pelota en Bilbao es hablar de pala.
– ¿Pala? – powtarzam.
– Tak – potwierdza. – Ten sport nazywa się el juego de pelota, „gra w piłkę”.
Mężczyzna tłumaczy mi, czym była dawna pala i na czym polegała gra, udając, iż trzyma w dłoniach kij. Żałuję, iż nie widzą tego Adam i Wojtek. Okazało się, że pala to rodzaj kija bejsbolowego z zakończeniem w kształcie łyżki. Z czasem drewniany kij zastąpiono rakietą wykonaną z wikliny. Obecnie ma ona kształt zgiętego przedramienia z głębokim rowkiem wewnątrz, służącym do łapania twardej, kauczukowej piłeczki. Jest ona trochę mniejsza od tenisowej. Rzuca się nią w stronę ściany zwanej frontonem w taki sposób, by utrudnić przeciwnikowi złapanie jej w wiklinową rakietę. Zamiłowanie do tego sportu sprawiło, iż istnieją dziś dwa typy gry w piłkę: Frontón i Trinquete, oraz różne ich odmiany: Pelota Mano, w której gra się dłonią, Cesta Punta, to ta, w której używa się cyplowego koszyka, De Remonte, zwana Czystą grą, w której nie można łapać piłki, choć gracz wyposażony jest w drewnianą rękawicę w kształcie rynienki, odmiana De Pala, w której gracz korzysta ze spłaszczonego kija, do gry w Share stosuje się natomiast lekko wklęsłą rakietę z wikliny, ostatnia z odmian, Frontenis, to już prawie squash. Niezależnie jednak, w jaką odmianę peloty się gra, zawodnicy zawsze mają na sobie białe, długie spodnie przewiązane w pasie czerwoną szarfą. Kolory odnoszą się oczywiście do barw narodowych Basków.
Gra ta nie zna społecznych podziałów. Od zawsze każdy grał z każdym, nie pytając, kim jest. Pierwsze frontony były improwizowane. Bywało, iż piłkę odbijało się o kościelne mury. Jednak w najstarszej wersji peloty ściana nie była potrzebna. Zawodnicy stawali naprzeciwko siebie, po czym rzucali piłką do siebie. Ten rodzaj gry zachowała po dziś dzień Walencja (Pelota valenciana). Dopiero z początkiem XIX wieku w miastach zaczęto budować frontony przeznaczone tylko do gry w pelotę, a odbijanie o ściany domów zostało zabronione.
Dziś gra się indywidualnie, parami lub drużynowo. Każde baskijskie miasto i wioska ma swój fronton. Juego de pelota przybyła do Hiszpanii za pośrednictwem konkwistadorów. Baskowie byli tymi, którzy pokochali ją najmocniej. Nadali grze nowy charakter, przypisując jej inne reguły. Choć swój rozkwit przeżywała w XVIII wieku, nadal jest cenioną dyscypliną sportową.
Dzisiejszy fronton w Bilbao prezentuje się bardzo okazale. Bizkaia Frontoia nie jest już tylko ścianą do gry. To nowoczesny, monolityczny budynek o regularnej bryle, usytuowany zaraz za gmachem policji, który widzimy z naszego hotelowego okna. Został zaprojektowany nie tylko dla celów rekreacyjnych. Jego nowatorska architektura ma oddziaływać na emocje kibiców równie mocno jak sport. Ściany z czarnego łupku nawiązują do frontonu jako części boiska. Surowe i proste linie zewnętrzne kontrastują ze złożonością wnętrza. Segmentacja pomieszczeń oraz liczne skośne płaszczyzny podkreślają kolory i rolę światła dziennego. Budynek ma wiele zastosowań. Oprócz boisk mieści się w niej także siedziba Baskijskiego Związku Peloty (Federación Vizcaína de Pelota Vazca) oraz związki innych dyscyplin sportowych.
Frontony dostępne są dla każdego miłośnika peloty. Wystarczy wysłać mailem formularz rezerwacji miejsca, by grać całymi godzinami w ulubioną grę Basków. Co więcej, w każdy ostatni czwartek miesiąca organizowane są Vistas Guiadas, spotkania z trenerami wprowadzającymi nowicjuszy w świat peloty. Za jedyne euro pięćdziesiąt można posłuchać krótkiego wykładu o historii tej dyscypliny, zrobić trening oraz zwiedzić cały budynek.
Pędzę w stronę kawiarni, w której miałam się spotkać z chłopakami. Staję w szeroko otwartych drzwiach. Są. Siedzą tuż przy wejściu i jedzą… churrosy!
***
– A, widzę, że opłaciło się czekać na mnie w kawiarni, zamiast poznawać historię sportowej strony miasta! – mówię na powitanie.
Widok churrosów sprawił, że poprawił mi się humor. Nie z powodu jego braku, ale na myśl, że przez tę parę dni pobytu możemy nacieszyć nimi swoje podniebienia do woli. Niezwłocznie zamawiam porcję słodkości i filiżankę czekolady. Rozglądam się po kawiarni. Moją uwagę zwraca duża, baskijska flaga zawieszona na ścianie. Jej kolory, biały, czerwony i zielony, ożywiają spartańskie pomieszczenie. Z każdą godziną uczę się „baskijskiego stylu”. Wymyśliłam tę nazwę, gdy tylko uświadomiłam sobie, jak bardzo Hiszpania północna różni się od południowej. Baskijska flaga umieszczona jest na wielu balkonach. Nie wisi bezwładnie targana przez wiatr. Każda jest starannie wyeksponowana, przymocowana na każdym z rogów, dumnie rozpostarta zwraca uwagę każdego turysty i przypomina mu, że gości na baskijskiej ziemi. Moją zadumę przerywa kelner stawiając na stoliku to, co zamówiłam, maleńką filiżankę wypełnioną brązowym nektarem oraz talerzyk churrosów.
– No, teraz się okaże, czy wyroby Valora są najlepsze – mówię, po czym maczam złoty, chrupiący pręcik w czekoladzie.
– I co? Jak wrażenia smakowe? – pyta mąż.
– Czekaj, muszę te dwa specjały spróbować osobno – odpowiadam.
– Może chcesz plasterek imbiru na oczyszczenie kubków smakowych? – pyta żartobliwym tonem.
– Wiesz, to nie jest wcale głupi pomysł – przekomarzam się, choć oboje wiemy, że jest to prawda.
Próbuję churrosa.
– Hmm, trudno powiedzieć, niby takie same, a jednak inne. Ale też smaczne. Za to czekolada mnie rozczarowała, jakbym piła rzadki budyń. Z całą pewnością mogę powiedzieć, iż valorowa była znacznie lepsza. W sumie lepszy rydz niż nic – konkluduję.
– I ja tak myślę – przytakuje mąż.
– Wiecie co, może uda nam się kupić tu tę szprycę do robienia churrosów? Ostatnio woreczek z uciętym rogiem był dość kłopotliwy w użyciu – mówię.
– Można to przecież zamówić przez internet – odzywa się Wojtek.
– Pewnie tak, ale ja wolę kupić tu i mieć od razu pamiątkę. Za każdym razem, gdy będziemy jej używać, przypomni nam się to niezwykłe miasto.
– Wojtek – wtrąca mąż – prawie połowa naszych przyrządów kuchennych to przecież pamiątki!
***
– U nas rzeki płyną inaczej – mówi Wojtek, wychylając się poza białą barierkę biegnącą wzdłuż koryta Nervionu.
– Co masz na myśli? – pyta Adam.
– Nervión płynie przez Bilbao – rozpoczyna swój wywód Wojtek – i rzeczywiście tak jest. Widzimy ją z bliska cały czas, a ona przepływa sobie dumnie przez miasto. Przez Warszawę płynie Wisła, ale jakby odizolowana od miasta przez, nazwijmy to, tereny zielone. Wiadomo, że są odcinki, gdzie można pospacerować deptakiem bezpośrednio wzdłuż rzeki i statkiem wycieczkowym można się przepłynąć, co nie zmienia mojego zdania, iż te dwie rzeki płyną przez swoje miasta w zupełnie inny sposób – zakończył Wojtek.
– Ciekawe spostrzeżenie – mówię do syna. – Teraz i ja to widzę. Dziś idziemy wzdłuż rzeki, to za parę godzin przekonamy się, czy i Nervión gdzieś dalej nie „kryje się w chaszczach”.
– Oj, nie myślmy teraz o Warszawie. Inne ukształtowanie terenu, może inny rodzaj koryta rzeki i już masz różnice – odzywa się Adam, który do tej pory stał zamyślony oparty o barierkę.
– Owszem, może chciałem przez to wszystko powiedzieć, że płynąca w ten sposób rzeka, jak ta tutaj, podoba mi się bardziej – odpowiada mu Wojtek.
Rozmawiając, zerkamy na stojący równolegle do brzegu rzeki budynek. Nie sposób było go nie zauważyć. Za bardzo różnił się od otaczających go zabudowań. Był to Estación de la Concordia, dworzec kolejowy. Wysoko nad wejściem widniał napis: „F-C de Santander a Bilbao”.
– FC? To jakiś klub sportowy? – pyta Wojtek, odczytawszy napis.
– Nie, nie tym razem – odpowiadam. – To skrót od ferrocarril, co oznacza tory, ale też i kolej.
– No ale stacja nazywa się Concordia… – dopytuje Wojtek.
– Tak, kiedyś w tym miejscu znajdowały się pawilony stanowiące miejsce zebrań, podczas których zapadało wiele postanowień, dochodziło do zawarcia umów. Concordia znaczy „zgoda” – wyjaśniam. – Poza tym doszło tu do porozumienia w sprawie jednej z głównych inwestycji XIX wieku, związanej z tworzeniem spółki kolejowej. Przekonano wówczas wiele rodzin, by w nią zainwestowały. Jednak parę lat później spółka przerwała wypłaty zysków, co spowodowało napięcie wśród inwestorów. Podczas jednego z zebrań doszło do zawarcia porozumienia. Aby upamiętnić to wydarzenie, działkę, na której stała siedziba stowarzyszenia, i tereny do niej przyległe nazwano oficjalnie La Concordia. Romantyczny dworzec otwarty w 1902 roku jest dziełem współpracy inżyniera Valentína Gorbeña i architekta Severina Achúcarro. Swoim projektem wyprzedzili nadchodzącą epokę modernizmu. Przeszklona fasada umieszczona w bogatej w ornamenty konstrukcji z kutego żelaza ozdobiona jest ceramiką w kolorze żółtym i zielonym. W centralnej części osadzona jest pokaźnych rozmiarów rozeta, w środku z której najduje się zegar. Dworzec jest klejnotem baskijskiej architektury kolejowej. Wnętrze dworca zadziwia swoją nowoczesnością. Na samym końcu starych torów stoi Artola, malutka lokomotywa parowa, która stojąc na tle nowoczesnych maszyn, wygląda jak dziecięca zabawka.
Siadamy na schodach przed frontem nieznanego nam jeszcze budynku.
– No to jesteśmy na placu Arriaga – mówię ni to do siebie, ni do chłopaków.
– Czuję się trochę jak w Watykanie – mówi Wojtek.
Oboje z mężem patrzymy na syna zdziwieni.
– Tak? A to dlaczego? – pyta Adam.
– Plac w kształcie idealnego półkola, a za nim stara budowla ozdobiona dziesiątkami figur. I do tego jeszcze te równo rozłożone jasne pasy, jak jakieś promienie rozchodzące się od środka koła ku jego brzegom. I co? Mało wspólnych cech, by mieć takie skojarzenie?
– Absolutnie, synu, absolutnie. – Adam kręci poważnie głową, przyznając chłopakowi rację. – Tylko że watykański plac jest okrągły – dodaje jakby od niechcenia.
– Idę przyjrzeć się z bliska temu budynkowi, idziecie ze mną?
– Ja owszem – odpowiada Adam.
– Ja nie idę, poczekam tu na was i w międzyczasie dowiem się czegoś na temat tej budowli – mówi Wojtek, nie podnosząc głowy znad tabletu.
– Podoba mi się jego usytuowanie – mówię, gdy po raz kolejny skręcamy za następnym rogiem budynku. – Piękna architektura powinna być wyeksponowana, aby można było podziwiać ją z każdej strony. Taki wolno stojący budynek, w dodatku na środku placu, wyróżnia się spośród tysięcy innych ściśniętych w szeregach, no nie? – Szukam potwierdzenia zasadności mojej opinii w twarzy męża.
Wracamy do Wojtka i siadamy obok niego.
– I jak tam spacer?
– A, znakomicie. Mama zachwycała się możliwością oglądania teatru w 3D – śmieje się Adam.
– A skąd wiecie, że to jest teatr? – W głosie syna wyczuwało się rozczarowanie, przez jego twarz przemknął jakby wyraz smutku.
– Domyśliliśmy się po wielu afiszach umieszczonych w gablotach – odpowiadam. – Ale może to jest jakieś centrum kultury albo opera…
– Nie. To teatr. Dobrze się domyśliliście – mówi lekko naburmuszony Wojtek.
– Oj, synek, nie stresuj się, ty na pewno masz nam jeszcze coś do opowiedzenia o tym teatrze, dobrze myślę? – Mąż klepie Wojtka po ramieniu, chcąc dać mu do zrozumienia, że nie ma się czym przejmować.
– No dobra. – Wojtek nabiera powietrze głęboko w płuca, jakby chciał wszystko przekazać nam na jednym wydechu. – Tak, to jest teatr Arriaga, po baskijsku: Arriaga Antzokia – wolno duka nazwę. – Teatr powstał pod koniec XIX wieku. Budynek reprezentuje styl eklektyczny, choć jego wypukła fasada to styl neobarokowy. Ale od początku. Pierwszymi właścicielami byli biznesmeni, którzy oczywiście oczekiwali zysków. Niestety, nie udało się. Koncesję przydzielono więc osobie o nazwisku Urízar Echevarría, Luciano Urízar Echevarría.
Wojtek milczy, jakby domagał się słów uznania. Słyszy jedynie, jak Adam mówi:
– No dobra, i co dalej?
– W 1883 zastąpiono go innym budynkiem, bardziej nowoczesnym i większym. Stary teatr był za mały, ale przede wszystkim bardzo ucierpiał w wyniku Guerras Carlistas, czyli licznych walk wywołanych sporem o ówczesny tron. Karlistom przyświecało hasło Dios, Patria, Rey, czyli…
– Bóg, Ojczyzna, Król – wtrącam.
– Tak – kontynuuje Wojtek. – A walczyli przeciw każdemu, kto miał choć troszkę bardziej liberalne poglądy niż oni. Tak więc teatr został zniszczony, a mieszkańcy doczekali się nowego w 1886 roku. Jego autorem był Joaquín Rucoba y Octavio, który przeorganizował cały budynek, poszerzając go znacznie, czym wzbudził sprzeciw właścicieli okolicznych budynków. Jednak cztery lata później otwarto nowy teatr. Nadano mu imię baskijskiego kompozytora: Juana Crisóstomo de Arriaga, którego nazywano Hiszpańskim Mozartem. Teatr ten jak na ówczesne czasy był bardzo nowoczesny, został bowiem wyposażony w oświetlenie elektryczne! – Wojtek podniósł wskazujący palec ku górze, podkreślając tym gestem nowatorskość wyposażenia. – Powiem więcej! – Syn podniósł palec jeszcze wyżej. – Za piętnaście peset można było słuchać koncertów muzycznych odbywających się w teatrze przez telefon! W 1891 roku otwierano tu pierwszą sesję Giełdy Papierów Wartościowych. Niestety, 22 grudnia 1914 roku, podczas występu trupy Salvadora Videgaina Garcii, przedstawiającej właśnie zarzuelę… – Tu Wojtek ponownie zawiesza głos.
– Tak, wiemy, pamiętamy, co to jest zarzuela, kontynuuj, proszę – wtrąca Adam.
– Wybuchł pożar i budynek trzeba było zrekonstruować. Ale projektem zajął się już inny człowiek, urodzony tu, w Bilbao, Federico de Ugalde Echevarría. Ugalde jako pierwszy postanowił wykorzystać do budowy beton, zwrócił też uwagę na to, by budynek był bardziej bezpieczny.
– Ugalde, tak jak tamten wcześniejszy impresario? – przerywam opowieść.
– Niby tak, ale nie odkryłem niczego wskazującego na to, by mieli ze sobą coś wspólnego. A teraz, mamo, posłuchaj. Piątego czerwca 1919 otwarto teatr, wystawiając operę Don Carlo Verdiego. Od tego dnia teatr Arriaga stał się teatrem reprezentacyjnym, wystawiającym najlepsze dzieła w kraju.
– Bardzo pięknie! To dzięki tej dacie otwarcia – mówię zadowolona.
Chłopaki śmieją się, wiedząc, co mam na myśli. Piąty czerwca to dzień moich urodzin.
– Niestety, mamo, ta dobra passa nie trwała wiecznie. Przerwała ją wojna domowa.
– Guerra Civil – dodaję niemal szeptem.
– W roku 1924 teatr przeszedł w ręce rodziny Diestro, która wydzierżawiła go Anonimowemu Stowarzyszeniu Nowy Teatr w Bilbao (la Sociedad Anónima Nuevo Teatro de Bilbao). Rodzina opiekowała się budynkiem do 1963 roku.
– Ładny kawał czasu – przerywa tym razem Adam.
– Do 1978 roku zarządzała nim firma Trueba, a następnie teatr przeszedł w ręce miasta. Działalność teatru bardzo na tym ucierpiała. Sprowadzono go bowiem do roli zwykłego kina, by w 1980 roku go zamknąć. Na szczęście tylko w celu przeprowadzenia generalnego remontu.
– Uff, już myślałam, że zamknęli go na dobre – wtrącam.
– Nie wiem, ile zrobili przez trzy kolejne lata, ale powiem wam, że w 1983 roku Bilbao nawiedziły ulewne deszcze, w wyniku których teatr został zalany aż do drugiego piętra.
– O matko jedyna! Co za pech! – Gdy tylko słyszę swój głos, uświadamiam sobie, jak bardzo wciągnęła mnie historia teatru opowiadana przez Wojtka.
– Łatwo sobie wyobrazić, jak wielkie były szkody! Teatr otwarto ponownie 5 grudnia 1986 roku. Obecnie wystawiane są w nim sztuki teatralne, musicale, zarzuele, a imprezy większego formatu odbywają się w olbrzymim i nowoczesnym Palacio Euskalduna. I niech nazwa was nie zmyli, budynek ten z pałacem nie ma nic wspólnego, po prostu tak go nazwali: Palacio de Congresos y de la Musica. Palacio Euskalduna – kończy Wojtek, zamykając tablet.
– Wspaniała opowieść, Wojtuś!
Obejmuję syna i mocno ściskam.
– Wystarczy już tego siedzenia tutaj! Przejdźmy się! – proponuje Adam.
W tym samym czasie nasz przewodnik Przypadek szykował nam wspaniałą niespodziankę. Pewnie mówił wtedy do nas „Do zobaczenia na placu Arriaga!”. Ale my go nie słyszeliśmy.
Oswoić Hiszpanię. Tom II
ISBN: 978-83-8219-270-4
© Joanna Lessnau i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Sylwia Cichocka
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Anna Piwnicka
FOTO OKŁADKOWE: 132368633 © David Herraez | Dreamstime.com
TŁUMACZENIE TEKSTÓW: Joanna Lessnau
KONWERSJA DO EPUB/MOBI:Inkpad.pl
Wszystkie fotografie pochodzą z prywatnego archiwum autorki
WYDAWNICTWO NOVAE RES
ul. Świętojańska 9 /4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.