Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
KIEDY BÓG STWORZYŁ OLGĘ KIRSCH, W NIEBIE TRWAŁA HOSSA.
Świat stanął właśnie w obliczu największego kryzysu finansowego wszech czasów. Banki, które bez opamiętania udzielały kredytów hipotecznych w USA, upadają jeden po drugim, panika zbiera śmiertelne żniwo. Jednak amerykański rynek to za mało dla człowieka, którego chciwość i ambicja nie znają granic. David Bernstein patrzy dużo dalej – na pochłoniętą kryzysem Grecję i strefę euro. Teraz chce zarobić na upadku państw i potrzebuje do tego błyskotliwego umysłu Olgi.
„Jest tu wszystko, co nas ekscytuje: wielkie pieniądze, władza i… zemsta, która wisi w powietrzu. «P.I.I.G.S.» Tomasza Pruska jest napisana jak kryminał, w emocjonujący sposób pokazuje, jak na zadłużonych ponad miarę państwach obławiają się, też ponad miarę, spekulanci. Czyta się jednym tchem, ale skłania do myślenia o sprawach poważnych. Polecam” – Joanna Solska, „Polityka”
„Thriller ze świata globalnych finansów – tylko dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach! Z tej książki dowiadujemy się prawdy o ludziach rządzących naszymi portfelami. Dla uspokojenia trzeba będzie potem poczytać coś o poczciwych, dobrodusznych seryjnych mordercach…” – Wojciech Orliński, „Gazeta Wyborcza”
„Tomasz Prusek zna bardzo dobrze jasne i ciemne strony rynków finansowych i po raz kolejny tworzy historię, która wciąga od pierwszych stron. Dla wielu czytelników zdarzenia przedstawione w powieści będą pomocne w zrozumieniu mechanizmów kryzysu, z jakim mieliśmy do czynienia kilka lat temu, a którego istotę trudno było pojąć z samych przekazów medialnych. Powieść «P.I.I.G.S.» przeczytałem jednym tchem i polecam ją każdemu” – Jarosław Dominiak, prezes zarządu Stowarzyszenie Inwestorów Indywidualnych
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 441
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Paweł Goźliński, Roman Honet
Korekta: Sylwia Chrabałowska
Projekt graficzny okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN – www.panczakiewicz.pl
Opracowanie graficzne: ProDesGraf
Zdjęcia na okładce: Shutterstock – LarsZ, IR Stone
WYDAWCA
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
WYDAWNICTWO KSIĄŻKOWE:
Dyrektor wydawniczy: Małgorzata Skowrońska
Redaktor naczelny: Paweł Goźliński
Koordynacja projektu: Katarzyna Kubicka
© copyright by Agora SA 2019
© Copyright by Tomasz Prusek 2019
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2019
ISBN 978-83-268-2879-9 (epub), 978-83-268-2880-5 (mobi)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Mariannie i Oliwii
W gabinecie szefa banku federalnego w Nowym Jorku nikt już nie śmiał się odezwać. Wszystkich zmroziły słowa gospodarza, Henry’ego Stuntmana: „Jeśli tego nie zatrzymamy teraz, za kilka dni nic nie zostanie z systemu bankowego”. Słychać było tylko ciężkie oddechy kilkunastu osób, z których większość miała za sobą serię nieprzespanych nocy. Narada na najwyższym szczeblu goniła naradę, a przerwy były tak krótkie, że mogli co najwyżej zmienić koszulę.
– Proszę kontynuować – powiedział zimnym głosem doradca prezydencki Greg Snow. Bawił się nerwowo dwiema kostkami do gry w kości. Raz za razem bezszelestnie wyrzucał je z półotwartej dłoni na leżący przed nim czysty brulion. Nie lubił ani kratek, ani linii, bo w jego przekonaniu ograniczały wszystko, co zapisywał. Tępo wpatrywał się w wypadające liczby: 2 i 2, 5 i 3, 4 i 3... Tym razem mocniej potrząsnął dłonią: 5 i 1. Przeszył go prąd. Zmienił kolejność kostek i zestawił ze sobą: 15. Od 15 września 2008 roku jego życie przypominało koszmar. Tego dnia upadł na Wall Street potężny bank Lehman Brothers, ale wtedy jeszcze nikt się nie spodziewał, że nastąpi finansowy armagedon. Bankrut pociągnął za sobą inne instytucje finansowe, połączone z nim niewidoczną dla zewnętrznych obserwatorów pajęczyną powiązań, transakcji, gwarancji, zabezpieczeń, umów, których nie rozumieli już nawet najlepiej opłacani prawnicy z nowojorskich kancelarii. Banki w Ameryce zaczęły padać jak muchy. Każdy dzień przynosił informacje, że niewypłacalność grozi kolejnym. Nikt nikomu nie chciał pożyczać. Nikt nikomu nie ufał.
– Upadek kolejnego ważnego banku może spowodować nieobliczalne konsekwencje dla sektora finansowego w USA, a także na całym świecie. Mamy niepokojące sygnały z Europy, przede wszystkim z Londynu i Berlina. Ten kryzys jest jak finansowa dżuma, zaraża wszystkich po kolei. Z tego powodu trzeba za wszelką cenę uratować bank Sach&Silver – ciągnął Stuntman, który na bieżąco otrzymywał raporty o sytuacji na rynku finansowym i giełdzie.
Snow nie wytrzymał.
– Szkoda, że nie powiedziałeś nam tego w ten sposób dwa tygodnie temu, kiedy można było jeszcze uratować Lehman Brothers! – wrzasnął. – Co wtedy uważaliście?! Co?! Że ten upadek ma być przestrogą dla innych? Że jeden duży bank trzeba poświęcić, a sytuacja sama się ustabilizuje? Idioci, idioci! Otworzyliście puszkę Pandory!
– Greg, proszę, roztropniej dobieraj słowa – gospodarz starał się uspokoić Snowa. Znali się, razem studiowali na Stanfordzie i obaj należeli do jednego z prestiżowych klubów golfowych. Ale Snow miał już dosyć dziesiątek spokojnych narad, z których nic nie wynikało, a tymczasem przybywało bankrutów. Biały Dom od rana do nocy był oskarżany w mediach o nieudolność w powstrzymywaniu kryzysu finansowego przybierającego na sile. Zwłaszcza że był to rok wyborczy, a wyborcy, niezależnie od tego, czy popierali demokratów, czy republikanów, wściekali się na polityczny establishment w Waszyngtonie powiązany z Wall Street siecią układów towarzyskich i wzajemnych zależności. Milionów Amerykanów nie było stać na spłatę rat za domy. Snow jak ognia unikał telewizorów, bo na każdym kanale informacyjnym szły jedna za drugą historie zrozpaczonych rodzin, które przeprowadziły się do przyczep, a głównym zajęciem bezrobotnych stało się polowanie na promocje i obniżki.
– Nie myślimy już o wakacjach. Myślimy o tym, co będziemy jutro jeść, i o tym, że nasze dzieci nigdy nie pójdą do dobrej szkoły – mówiła w jednym z programów załamana matka kilkorga dzieci, wychylając głowę przez uchylone drzwi przyczepy. – To nie tak miało wyglądać. To nie jest American Dream! – Pogroziła zaciśniętą pięścią. – Kiedyś do Białego Domu przyjdzie ktoś spoza układu, kto zrobi porządek! – Jej stara sukienka aż naprężyła się na tłustym ciele, gdy na koniec z nienawiścią splunęła glutem na trawę. Zatrzasnęła drzwi, zanim dziennikarz powiedział thank you.
Snow był coraz bardziej przybity opisem sytuacji przedstawianym przez Stuntmana. I coraz bardziej przekonany, że nikt nad tym nie panuje. Ożywił się dopiero, kiedy usłyszał:
– Pracujemy obecnie nad operacją, którą można w skrócie nazwać „dodrukowanie dolarów”. Bank centralny rozpocznie skupowanie od banków obligacji na masową skalę i w ten sposób dostarczy im świeżego kapitału. Liczymy, że dzięki temu uda nam się odkorkować rynek finansowy.
– Co?! Dodrukowaniem? Czy wyście oszaleli? – Snow nie wytrzymał. Drżącymi rękami sięgnął do portfela i wyciągnął banknot dwudziestodolarowy. Położył go na stół. Siódmy prezydent USA Andrew Jackson patrzył z niego spokojnie. – Ile tego chcecie dodrukować? Miliard? Dwa? Dziesięć? Zabraknie wam farby drukarskiej.
– Jak będzie trzeba, to nawet bilion – powiedział Stuntman, cedząc powoli każde słowo. Nawet się lekko uśmiechnął. Popatrzył na zebranych z poczuciem własnej wartości większej niż bilion dolarów.
Snowa zamurowało. Bilion dolarów? Słyszał już wiele w życiu, ale czegoś takiego się nie spodziewał. Przez myśl przemknęło mu idiotyczne pytanie: ile zajmuje bilion dolarów? Sto? Tysiąc wagonów? A może dziesięć tysięcy? Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Pomyślał, że Stuntman musiał coś wziąć, skoro mówił o dodruku biliona dolarów, jakby zupełnie mu wisiało, że wywoła w Ameryce inflację. Ciekawe, co to było. Snow sam chętnie łyknąłby kilka pigułek.
– A jak dodrukujesz bilion, to ile będzie warta ta dwudziestka? Dziesiątkę? Albo dolara? – zadrwił.
– Nadal będzie warta dwadzieścia. Dodrukujemy to może złe słowo, po prostu dopiszemy w bilansie banku trochę zer. Możemy tak „dodrukować” tyle dolarów, że będziemy je rozrzucać na ulice z helikoptera, aż nikt nie zechce zbierać, bo będzie ich po pas. Mamy tylko jeden problem. Potrzebujemy jeszcze tygodnia, no może kilku dni. Do jutra, do otwarcia handlu na Wall Street, na pewno nic nie możemy zrobić. Po prostu nie zdążymy. – Stuntman bezradnie rozłożył ręce.
– A to się Chińczycy mogą zdziwić, ile warte będą posiadane przez nich nasze obligacje, jak ruszą u nas maszyny drukarskie – rzucił z rozbawieniem ktoś z końca stołu.
Ale nikomu więcej nie było do śmiechu po tym, co usłyszeli od Stuntmana. Szmer niedowierzania przeszedł przez salę. Dłonie Snowa opadły na blat. Wziął ostro zatemperowany ołówek, napisał „1” i przez moment się zawahał, ile dopisać zer. Po sześciu z zapałem dodawał kolejne, aż przy ostatnim złamał ołówek. Patrzył z niedowierzaniem na dwanaście zer i myślał: „Tysiąc miliardów pustych dolarów. Tak, to świetny pomysł, aby je zrzucać z helikoptera. Tylko do tego będą się nadawać. Najlepiej bez banderol, żeby fruwały, jak w kinie”.
Sięgnął po leżącą przed nim dwudziestodolarówkę, rozprostował banknot, kilka razy przejechał po nim palcami, jakby chciał się upewnić, czy spod spodu nie wyłoni się jednak jednodolarówka. Miał już przed oczami widmo inflacji, kiedy po chleb albo mleko chodzi się z paczkami banknotów. Ścierpła mu skóra. Ale jeszcze bardziej bał się teraz kilkunastu najbliższych godzin, które miały przesądzić o losie Sach&Silver.
Do Białego Domu dzwonili ministrowie finansów z Europy i Azji. Przekaz był jednoznaczny: jeśli nastąpi „Lehman Brothers bis”, światowy system finansowy się rozpadnie. Ostatniej nocy, podczas kilkugodzinnego snu, miał koszmar: ludzie stali przed bankomatami, w których nie było pieniędzy, nie działały karty kredytowe, w sklepach ogołoconych z towaru brakowało nawet wody mineralnej. To, co już nie było snem, to rozmowa z niemieckim ministrem. Miał w uszach jego błagalne słowa: „Zróbcie coś, na Boga, zróbcie coś!!!”. Poza tym nie chciałby przejść do historii Ameryki jako najgorszy doradca prezydenta, który nie potrafił nic zrobić, aby ocalić swój kraj.
– Nie interesują mnie wasze przemyślenia, analizy, prognozy. Co zamierzacie zrobić za kilka tygodni, miesiąc albo rok – powiedział groźnym tonem, chowając banknot do portfela. – Przed przyjazdem tutaj prezydent zadał mi proste pytanie: „Czy ktoś potrafi, do jasnej cholery, to dziś zatrzymać?!”.
Susan Kaminsky, asystentka Davida Bernsteina, potrafiła zlewać się z tłem. Jej szef bardzo cenił tę umiejętność. Wynurzała się tylko wtedy, kiedy szef jej potrzebował. Układała dyskretnie jego kalendarz, organizowała przeloty, porządkowała korespondencję. Pracowała z nim od kilkunastu lat. Znała jego zwyczaje, upodobania i gusta. Rano, po przyjściu do biura, bez pytania zanosiła mu szklankę mleka. Po lunchu szklankę świeżo wyciśniętego soku z grejpfruta. Bez słomki. Nie dopytywała o drugo- i trzeciorzędne szczegóły. Wiele decyzji brała na siebie, aby nie zawracać mu głowy.
– Przeczytasz raporty giełdowe? – Weszła do gabinetu Davida po kilku sekundach od zapukania. Nie odpowiedział, co znaczyło, że może nacisnąć klamkę. Trzymała w ręku kilka oprawionych plików.
– Która godzina? – spytał Bernstein.
– Dochodzi ósma. Powiadomić kierowcę?
– Jeszcze nie. Zostaw raporty, zostanę jeszcze z pół godziny. Ale ty możesz jechać do domu. Zamów sobie taksówkę. Tak, wiem, wiem, nie masz tego w zwyczaju – zrobił jej delikatną wymówkę, którą powtarzał niemal każdego dnia.
Z natury była oszczędna. Codziennie dojeżdżała do pracy metrem. Małomówna, raczej wydawała komunikaty, niż prowadziła rozmowę. Pomagało jej to utrzymać dystans do Davida i innych pracowników funduszu. Bo najmniejszy sygnał świadczący o tym, że liczy się coś więcej niż praca, mógł ją kosztować utratę posady.
– Zostanę dopóki nie wyjdziesz, mam trochę zaległej korespondencji.
– Naprawdę nie musisz – powiedział bez przekonania, bo nie lubił zostawać sam w biurze. Dzięki temu, że znała znaczenie słowa lojalność, wiedziała o Davidzie więcej niż inni. Cieszyła się jego zaufaniem i nikt nie miał najmniejszej szansy naciągnąć jej na zwierzenia przy drinku o tajemnicach funduszu i samego Bernsteina. A chętnych do poznania jego sylwetki nie brakowało, odkąd po upadku Lehman Brothers wygrał życiowy zakład o krach na Wall Street.
– Wiesz, co napisali w jednym z magazynów? „Król Wall Street”.
– Widziałem. Na okładce nawet włożyli mi koronę na głowę. Idioci.
Bernstein zarobił, chociaż inni w tym samym czasie stawali się bankrutami. Fundusz Bernsteina, obstawiając krach, za niewielką prowizję pożyczył od innych graczy ogromne pakiety akcji i natychmiast je sprzedał. Po krachu odkupił wszystko po kilka nędznych dolarów i oddał właścicielom. Na kontach funduszu pozostała gigantyczna różnica między ceną sprzedaży i kupna, która uczyniła Bernsteina i jego partnerów z funduszu miliarderami. Trafił na pierwsze strony finansowych dzienników i portali. To, czego dokonał, wywołało szok. Do tej pory wielcy spekulanci zarabiali raczej na zwyżkach cen akcji, a nie na spadkach. A zwłaszcza nie na krachu.
Susan chciała już wyjść, lecz zawahała się w drzwiach. – A co z zaproszeniem na bal Fundacji Rosenbaumów? To już trzecie w tym roku.
Machnął lekceważąco ręką. Najchętniej zaszyłby się w swojej posiadłości. Nie chodził na bale charytatywne, nie wygłaszał przemówień na konferencjach. Nie lubił błyszczeć w świetle kamer, oglądać swoich zdjęć w gazetach i portalach, co było przypadłością wielu innych gwiazd Wall Street. Susan codziennie wrzucała do niszczarki stos zaproszeń, na których David odręcznie wpisywał „nie”.
– Nie możesz się tak chować przed ludźmi – teraz ona pozwoliła sobie na wymówkę w spoufaleniu. Jego sukces sprawił, że stał się osobą publiczną. Szczególnie media nie dawały mu spokoju. Wywiadów udzielał oszczędnie. Każde jego zdanie było natychmiast wałkowane przez rzesze analityków i ekonomistów, którzy szukali najmniejszej wskazówki, co dalej robić na rozchwianym rynku trzeszczącym jak Titanic przed pójściem na dno. Z jednego z setek właścicieli funduszy z Wall Street stał się rynkowym guru dla ludzi rozpaczliwie szukających wzoru do naśladowania, kogoś, kto pozwoli ocalić ich pieniądze w świecie finansów, nagle pozbawionym kompasu.
Była jeszcze na korytarzu, gdy usłyszała telefon na swoim biurku. „Kogo niosą o tej porze?” – zdziwiła się w myślach i podeszła do aparatu.
Tym razem to nie był telefon z prośbą o wywiad.
– David, dzwonią z banku federalnego – głos Susan brzmiał z wyraźną sugestią, że takich ludzi nie spuszcza się jak dziesiątki dziennikarzy albo analityków. – Połączę.
Usłyszała jedynie głębokie westchnienie. Brak odpowiedzi i teraz był zgodą.
– Mówi Henry Stuntman. Chciałem zaprosić pana na spotkanie – usłyszał ku swojemu zdumieniu David. W głosie rozmówcy wyczuwał przemęczenie i stres.
– Asystentka sprawdzi na jutro kalen... – nie zdążył dokończyć.
– Teraz, zapraszamy teraz – przerwał Stuntman.
„Czego oni, u licha, chcą?” – przeleciało przez głowę Davidowi. Co prawda ostatnio jeden z czołowych dziennikarzy finansowych zapytał go, czy ze swoimi nadzwyczajnymi umiejętnościami nie przyjąłby stanowiska w administracji federalnej albo w banku centralnym, jednak nigdy nie brał takich opcji na poważnie. Wolał trzymać się jak najdalej od rządu. Przestrzegał żelaznej zasady, aby jego partnerami w interesach nigdy nie byli politycy, ale inwestorzy. Wiedział, że wyłącznie na wolnym rynku gra się fair: słabszy przegrywa, traci albo bankrutuje, silniejszy wygrywa, zarabia i staje się potęgą. Był przekonany, że tam, gdzie do tego rynku miesza się polityka, zaczynają się kłopoty. A tych chciał za wszelką cenę uniknąć. Ale tym razem to odmowa mogła sprowadzić kłopoty.
– Jest pan tam, panie Bernstein?
– Będę za pół godziny.
– Jedzie – jedno słowo Stuntmana wystarczyło, aby wśród uczestników narady wreszcie dało się odczuć ulgę. Kilku poluzowało krawaty, ktoś poprosił o wodę, ktoś inny wstał rozprostować kości i popatrzeć przez okna na rozświetlony nocą Nowy Jork.
„Rany, wreszcie pół godziny spokoju” – ucieszył się w myślach Snow. Przez moment przyszło mu do głowy, aby zadzwonić do żony i zapytać o dzieci, których nie widział... Sam nie pamiętał, od ilu dni. Ale myśli szybko zaczęły krążyć wokół Bernsteina. Nie znał go osobiście, niemniej przeczuwał, że rozmowa może być trudna. Od kilku dni miał na biurku materiały służb specjalnych z adnotacją classified, na temat działań jego funduszu. Do tego profil Bernsteina. Jego życiorys czytał kilkakrotnie, starając się zrozumieć, kim był człowiek, który przewidział krach na Wall Street, jakie miał powiązania i motywacje. Zwrócił uwagę na pochodzenie Bernsteina: dziadkowie, którzy nie przeżyli getta w Warszawie, ojciec, ocalony z Holocaustu, wychowany w przybranej rodzinie w Ameryce. Jakże inaczej wyglądała historia rodziny Snowa, która od pokoleń bezpiecznie żyła w Ameryce, a jej główną troską było zapewnienie jak najlepszej edukacji dzieciom. Bernstein został ulepiony z zupełnie innej gliny.
Rozmyślania przerwał mu asystent z biura banku centralnego. Wszedł do sali i bez słowa wręczył Stuntmanowi teczkę. Szepnął mu też coś na ucho. Wszyscy, jak na sygnał, wrócili na swoje miejsca.
– Oh, fuck! – wyrwało się Stuntmanowi. – Mamy jeszcze większy problem, niż myśleliśmy. Sach&Silver ma ulokowaną w bezwartościowych obligacjach hipotecznych, albo je gwarantuje, kwotę prawie dwa razy wyższą, niż zakładaliśmy.
– Jesus! – syknął dla odmiany przez zaciśnięte zęby Snow, ale na tyle głośno, aby wszyscy usłyszeli. Nie mógł pojąć, jak to się stało, że wielkie banki, jak Sach&Silver, mogły napakować się po sufit obligacjami, pod którymi jako zabezpieczenia kryły się poszatkowane amerykańskie hipoteki, teraz bezwartościowe z powodu krachu na rynku nieruchomości. Każdego dnia banki, firmy ubezpieczeniowe, fundusze inwestycyjne ogłaszały, że mają w swoich bilansach mnóstwo takich trefnych obligacji, a ich klienci żądają od nich gotówki.
– Nie możemy dopuścić do upadku Sach&Silver, bo drugiego takiego bankructwa po Lehman Brothers rynek nie wytrzyma. Banki muszą koniecznie odzyskać do siebie zaufanie, a ich akcjonariusze do nich. Bez tego dojdzie do katastrofy – powiedział stanowczo Stuntman. I zamknął raport. – Być może będziemy dziś musieli użyć nadzwyczajnych środków, aby ocalić rynek. Niech Bóg ma nas w opiece!
Snowa zmroziło. Co tu się dzieje? Najpierw dodruk biliona dolarów, teraz jakaś zawoalowana groźba. Zaraz pomyślał o sytuacji clear and present danger, w której można błyskawicznie działać, nawet na krawędzi konstytucji i prawa, aby wszelkimi środkami zapobiec niebezpieczeństwu dla Ameryki. Nie teoretycznemu, lecz istniejącemu realnie, które należy natychmiast wyeliminować, aby nie doszło do tragedii.
– Potrzebujemy pieniędzy i wiarygodności Davida Bernsteina, aby ocalić nie tylko Sach&Silver, lecz także całą Wall Street. Musi zostać naszym white knight – białym rycerzem, który przybędzie bankowi z odsieczą, kupi udziały i zostanie w banku tak długo, jak będzie trzeba. Może to głupio zabrzmi, ale ten człowiek ma obecnie więcej gotówki niż my – powiedział Stuntman. – I musimy zrobić absolutnie wszystko, aby zechciał się podzielić nią z Ameryką. Absolutnie – podkreślił.
Snow słuchał Stuntmana z otwartymi ustami. Dopiero co powiedział, że dodrukuje bilion dolarów i będzie je zrzucać z helikoptera na ulice, a teraz mówi, że jakiś nędzny spekulant ma więcej kasy niż potężny bank federalny?! „To jakiś dom wariatów, jeszcze chwila i ktoś zacznie tańczyć na stole albo wyciągnie pistolet” – pomyślał ze zgrozą. Zdał sobie sprawę z tego, że przyszłość Ameryki zależy teraz od jednego faceta, który właśnie do nich jedzie.
– Nie mamy nikogo innego? – zapytał głosem pełnym zwątpienia Snow. – A ten Bernard Wardoff? Przecież nazywają go „Obligacją”. Czytałem, że zgromadził w funduszu kilkadziesiąt miliardów dolarów. Ma chyba więcej kapitału od tego Bernsteina. Stuntman jakby początkowo nie usłyszał pytania. Ale zawisło ono w powietrzu.
– Otóż właśnie: dlaczego nie Wardoff, ale Bernstein? Przecież ma znacznie lepszą reputację na rynku. Pieniądze powierzyły mu takie nazwiska, że można by ułożyć listę zaproszonych na inaugurację kolejnego prezydenta – zapytał przedstawiciel departamentu stanu.
Snow mu przytaknął.
– Problem w tym, że w funduszu Wardoffa... nic nie ma. Albo prawie nic – odpowiedział nieoczekiwanie wysoki urzędnik z komisji papierów wartościowych, który do tej pory nie zabierał głosu. Siedział przykulony przy końcu stołu i co kilka minut palcami starał się poluzować sobie koszulę pod szyją, jakby miała za mały numer. Był urzędnikiem w każdym calu – jako jedyny nie zdjął marynarki i nie odwiesił jej na fotel. – Pracujemy nad rozwiązaniem tego problemu, ale jesteśmy pewni, że na Wardoffa nie możemy liczyć. On prawdopodobnie zbudował największą w dziejach Wall Street piramidę finansową. Taki „schemat Ponziego”. Nie muszę tego w tym miejscu mówić, ale to wiadomość ściśle poufna.
Snow złapał się za głowę. Pół roku temu był u niego kuzyn z Chicago, który prowadzi wielką firmę budowlaną i zarobił na boomie nieruchomościowym setki milionów dolarów. Chwalił się, że część ulokował u Wardoffa, poleconego przez jednego z przyjaciół. Był pewien, że nigdy już nie usiądą do jednego stołu podczas Święta Dziękczynienia, bo nie wybaczy mu, że nie ostrzegł go, aby wycofał od Wardoffa kapitał.
– Jak to Wardoff zbudował piramidę?! Dlaczego nic o tym nie wiemy?! Jeśli to prawda, wybuchnie skandal większy niż upadek Lehman Brothers! A pan mówi o tym, jakby chodziło o stanową kasę pożyczkową?! Przecież on przyjął miliardy, dziesiątki miliardów dolarów!
– Pracujemy nad tym – odpowiedział cicho urzędnik komisji papierów wartościowych i znowu nerwowo chciał poluzować koszulę pod szyją. – Wardoff nie będzie problemem systemowym, nie jest bankiem, ma głównie prywatne pieniądze. Skandal na pewno wybuchnie, ale to będzie najwyżej wybuch granatu w szambie, nie obryzga całego świata. Lehman był jak broń masowego rażenia.
Zastanawiał się, ile jeszcze trupów wypadnie z szafy na Wall Street, o których będzie musiał powiedzieć prezydentowi. A jeśli ten Bernstein to też kiepski adres? Wyrafinowany finansowy hochsztapler? Setki razy starał się odpowiedzieć sobie na pytanie, jak jeden, niepozornie wyglądający człowiek, który pomimo miliardów dolarów na koncie nie nosi garniturów Armaniego ani butów Gucciego, mógł przewidzieć na giełdzie coś, czego nie przewidział rząd federalny, bank centralny, komisja papierów wartościowych razem wzięte?
– Czy tego chcemy, czy nie, pozostaje nam tylko Bernstein – stwierdził ze zrezygnowaniem Stuntman.
– A jeśli się nie zgodzi? – Snow spojrzał na niego znacząco. – Masz plan, masz jakiś pieprzony plan B?!
– Zgodzi się – powiedział siedzący na końcu owalnego stołu mężczyzna. Do tej pory nie zabierał głosu. Snow gorączkowo szukał w pamięci, jak się nazywa. Był tak zmęczony i zdenerwowany, że umknęło mu, kogo reprezentuje ten człowiek wśród kilkunastu zaproszonych gości.
Wszystkie oczy skierowały się na nieznajomego. Stary krój garnituru i słabo dobrany krawat zdradzały, że nie przykładał wagi do wyglądu. Co chwilę drapał się z tyłu głowy, jakby dostał alergii po zmianie szamponu. „Zupełnie jakby przyjechał z biura szeryfa” – pomyślał o nim Snow. I odłożył kostki na brulion.
– Steve Glove, agencja bezpieczeństwa narodowego.
Nagle Snowa olśniło. NSA. To był plan B Stuntmana.
Czarna limuzyna przejechała zaledwie niecały kilometr i zatrzymała się pod siedzibą banku centralnego na Manhattanie, po przeciwnej stronie ulicy. Jeszcze kilka tygodni temu David po prostu wybrałby się tutaj spacerem. Ale od momentu, gdy stał się sławny, doradzono mu, aby jednak nie poruszał się samodzielnie po mieście. Zaczął otrzymywać groźby od nieznanych mu osób, które uważały, że był synonimem zła Wall Street i swoimi spekulacjami zafundował im życiową katastrofę, bo wywołał krach na giełdzie. Informacje o groźbach przekazywał do FBI. Nie myślał jeszcze o osobistej ochronie, choć oczywiście otrzymał natychmiast kilka ofert z prywatnych biur, które zwietrzyły interes – niektórzy uważali, że mogą pozyskać kwotę zakończoną sześcioma zerami.
Kierowca, w podwójnej roli concierge’a, wyszedł pierwszy, aby w białych rękawiczkach otworzyć drzwi i parasolem ochronić pasażera przed zacinającym deszczem. David przystanął przed wejściem do budynku banku i odchylił lekko parasol. Parę kropel deszczu ześlizgnęło się po jego szarym garniturze, który pół roku temu kupił za kilkaset dolarów w niewielkim sklepie w Williamsburgu. Ubierał się tam jeszcze od lat dziewięćdziesiątych zeszłego wieku i dziś do tego sklepu dobrze pasowałoby już określenie „vintage”. Pierwszy garnitur stamtąd nadal wisiał w garderobie jego nowojorskiej rezydencji. Stary właściciel sklepu, Żyd, mówił przy okazji każdej wizyty, że taki wierny klient to prawdziwy skarb, i oferował rabat, którego Bernstein nigdy nie przyjmował. Płacił zawsze gotówką tyle, ile było na metce.
Strzepnął krople dłonią. Popatrzył na oświetloną ścianę z szarego piaskowca, z rzędami identycznych okien ciągnących się przez kilka pięter.
Tak długo potrząsał dłonią w stalowym uścisku, że David pomyślał, że zaraz mu ją urwie. Asystent Henry’ego Stuntmana miał w sobie coś z atletycznego żołnierza marines. Był wyższy od niego chyba ze dwie głowy i zupełnie pozbawiony wyczucia swojej siły. Ale uzbrojony w przepustki zwisające na piersi z ogromną zwinnością torował mu drogę przez bramki bezpieczeństwa, które wprowadzono po zamachach z 11 września 2001 roku, aby nikt niepowołany nie dostał się do budynku. Drzwi windy zamknęły się za nimi i David poczuł mrowienie na plecach na myśl o tym, co może usłyszeć na spotkaniu. Przejrzał się w lustrze i poprawił marynarkę. Asystent przejechał kartą dostępu przez czytnik i dopiero wtedy nacisnął przycisk na ostatnie piętro.
Przed salą konferencyjną ruchem ręki poprosił o chwilę cierpliwości, zapukał śmiało i, nie czekając na odpowiedź, zniknął za drzwiami. Kiedy ponownie się otworzyły, usłyszał z głębi sali nieznajomy głos: „Zapraszamy, panie Bernstein”.
– Ile?! Ile?! Chcecie ode mnie pięć miliardów dolarów?! – David wciąż nie wierzył w to, co przed chwilą usłyszał. Chcieli, żeby kupił nowe akcje banku Sach&Silver, został jego strategicznym inwestorem, przywrócił mu reputację i ocalił przed upadkiem. To był scenariusz, którego nigdy nie brał pod uwagę. Nie po to założył się z rynkiem o krach na Wall Street, sprzedawał akcje banków, wśród nich Sach&Silver, patrzył z satysfakcją, jak po kolei idą do piachu, aby teraz znowu zainwestować w nie swoje ciężko zarobione pieniądze. Zresztą brzydził się ludźmi, z którymi teraz rozmawiał. Uważał, że to oni są właśnie winnymi kryzysu, a teraz chcą jego rękami ratować swoje głowy i stanowiska. Ale odmówić rządowi? W zaufaniu zawsze powtarzał swoim współpracownikom: „Z rządem nie wygrasz”. Ale żeby to samo przytrafiło się jemu? Żeby musiał wybierać: interesy z rządem albo wielka niewiadoma? Wręcz wystawienie się na strzał? Nigdy wcześniej nie był zwierzyną, tylko myśliwym. To on dawał propozycje nie do odrzucenia, a gdy przeciwnik się stawiał, rzucał się do gardła. Tym razem był zły na siebie, że zawiodła go intuicja. Nie przewidział, że przez swój sukces zostanie sprowadzony do roli skarbonki, którą rząd rozbije młotkiem, kiedykolwiek zechce, aby dobrać się do kasy. Zdawał sobie sprawę z tego, że jako nieliczny miał miliardy dolarów gotówki do wydania i że będzie mógł przebierać w decyzjach inwestycyjnych. Ale zamierzał robić to z własnej woli, a nie być zmuszony do wypisania czeku przez federalnych urzędników i polityków.
– Nie, nie zgadzam się. Mam inne plany wobec... – nie zdążył dokończyć, bo Snow z hukiem rzucił kostki na stół. Wszyscy podskoczyli. Poczerwieniał na twarzy. Głośno oddychał. Z trudem hamował wybuch gniewu. Najchętniej rzuciłby się na Bernsteina i udusiłby go własnymi rękami, a przy okazji zerwałby i podeptałby jego burgundową muszkę. Strasznie go irytowała. Może dlatego, że wszyscy pozostali byli pod krawatami. A może burgundową muszką zdawał się mówić: „Widzicie? Jestem inny niż wy”.
– Panie Bernstein, my się chyba nie zrozumieliśmy. Ameryka potrzebuje pańskiej pomocy.
– Raczej moich dolarów i reputacji.
– Jak zwał, tak zwał, ma pan to, co nas interesuje. I jako jedyny może pomóc zatrzymać ten walec, który miażdży kolejne banki. Czy pan, do cholery, nie widzi, co się dzieje?! To nie jest już gra o „być albo nie być” jednej czy kilku wielkich firm z indeksu Dow Jones. To jest gra o cały system finansowy, o stabilność polityczną naszego kraju, o bezpieczeństwo narodowe! – wykrzyczał Snow. Sam nie lubił się powoływać na ten ostatni argument. Wiedział aż za dobrze, że najczęściej usprawiedliwia się nim najbardziej niecne działania. Ale nie miał wyboru. Był tak zdeterminowany, że jeszcze chwila i zapytałby Bernsteina, czy pamięta, co powiedział prezydent John F. Kennedy: „Nie pytaj, co Ameryka może zrobić dla ciebie, lecz co ty możesz zrobić dla Ameryki”. Sam w 1967 roku odpowiedział sobie na to pytanie i na ochotnika pojechał do Wietnamu.
– Zarabiam na tym, że prowadzę fundusz, a nie zajmuję się bezpieczeństwem Ameryki – odparł spokojnie Bernstein. Ale czuł, że argument o „bezpieczeństwie narodowym” zabrzmiał złowrogo. Nie chciał się do tego mieszać. Najchętniej by już opuścił salę, ale nikt nie miał ochoty zakończyć spotkania. Postanowił przejść do kontrataku.
– To nie ja doprowadziłem banki na skraj bankructwa, bo udzielały kredytów na lewo i na prawo. Zrobiły to ich sowicie opłacane zarządy, iluzorycznie kontrolowane przez rady nadzorcze i akcjonariuszy. Nie ja przez lata prowadziłem politykę niskich stóp procentowych, aby przekupić miliony Amerykanów wizją małego białego domku na przedmieściach na kredyt. Tylko bank centralny. Nie ja nadzorowałem rynek kapitałowy tak słabo, że księgi banków i firm ubezpieczeniowych pełne są bezwartościowych obligacji hipotecznych. To dzieło komisji papierów wartościowych. Nie ja lobbowałem w Kongresie za deregulacją rynku finansowego, aby uchylić ustawę Glassa-Steagalla, która zakazywała łączenia w bankach działalności inwestycyjnej i komercyjnej, aby można na Wall Street spekulować oszczędnościami zwykłych ludzi. Robili to lobbyści branży bankowej i szefowie banków.
David mógłby jeszcze dalej wyliczać grzechy, które doprowadziły do krachu. Był pewien, że wszyscy uczestnicy tego spotkania doskonale je znają. Ale wstydzą się przyznać, że każdy z osobna, albo jego urząd, dołożył cegiełkę do gigantycznych problemów, które pognębiły teraz Amerykę na skalę niespotykaną od czasów Wielkiego Kryzysu.
– Myślę, że to nie pan jest od wydawania sądów. Wyjaśnieniem przyczyn kryzysu zajmie się wkrótce podczas publicznych przesłuchań komisja senacka. – Snow miał na końcu języka, aby dopowiedzieć, że Bernstein także powinien zostać przesłuchany, tyle że nie przed Kongresem, ale przed prokuratorem. Jego początkowy podziw dla Bernsteina już całkowicie ustąpił nienawiści. Za kogo uważał się ten niski, zaczesany do tyłu człowiek, który na nowojorskiej ulicy niczym nie wyróżniałby się wtopiony w tłum? Jak śmiał mówić „nie” rządowi federalnemu i bankowi centralnemu?
Stuntman ledwo dostrzegalnym gestem ręki powstrzymał Snowa przed dalszym mówieniem. Widział, że aż chodził po bezczelnej odpowiedzi Bernsteina i gdyby mógł, to pewnie by go teraz zrzucił ze schodów. „Czas na marchewkę” – pomyślał.
– Zrobi pan na tym świetny interes – powiedział pojednawczym głosem. – Sach&Silver potrzebuje więcej kapitału niż pana pięć miliardów. Minimum dziesięć razy więcej. I my udzielimy bankowi pożyczki federalnej. Tak naprawdę weźmiemy na siebie główny ciężar operacji ratunkowej. Ale – jak pan słusznie zauważył – potrzebujemy pana reputacji, aby cała reszta inwestorów przestała w końcu sprzedawać akcje i nie doszło do katastrofy. Za rok, za dwa pewnie zarobi pan drugie tyle na tych akcjach. Nie pozwolimy na upadek banku. Nie tego – dodał z naciskiem.
Davidowi myśli jeździły w głowie jak na rollercoasterze. „Jeszcze chwila i zrobi mi się niedobrze” – pomyślał. Ale zaczął na chłodno kalkulować. Perspektywa pomocy federalnej zapewniała całej inwestycji parasol ochronny. Tego ruchu się nie spodziewał, ale też był to sygnał, jak bardzo poważna jest sytuacja i jak bardzo najwyższym urzędnikom w administracji zależało na załatwieniu tej sprawy. Rola białego rycerza, który pomaga innej firmie w obronie przed przejęciem albo bankructwem, była kusząca. Do tego niewiele ryzykował. Z tego, co usłyszał, wynikało, że przecież Sach&Silver został uznany przez rząd za zbyt duży, aby upaść. Lecz perspektywa interesów z federalnymi po prostu go brzydziła. Przeczuwał, że jak raz się zgodzi, na tym się nie skończy. Postanowił zagrać va banque. Może dorzucą coś ekstra, co go przekona?
– Dziękuję za hojną propozycję. Ale nie zajmuję się ratowaniem banków na polityczne zamówienie. Powtórzę: mam inne plany, na co wydać pięć miliardów. Przepraszam, chciałbym już wyjść.
– Wyjść?! – Snow uniósł się z fotela. – Jak to, do cholery, chce pan wyjść? Co to jest, fastfood, że jak nie smakuje, to można się obrazić, wyjść i nie zapłacić?
Stuntman aż musiał pociągnąć Snowa za marynarkę, aby go usadzić z powrotem.
– Zarządzam kwadrans przerwy i zapraszam wszystkich do mojego gabinetu obok. Wszystkich poza panem, Bernstein – dodał ze złowrogim naciskiem.
David poczuł się jak więzień otoczony przez strażników, którzy mają ochotę przyłożyć mu pałką. Dopiero teraz zauważył, że nikt nie zaproponował mu nawet szklanki wody. Zanim sięgnął po dzbanek z wodą, poprawił pod stołem mankiety białej koszuli, na których – w przeciwieństwie do wielu znajomych – nie miał wyhaftowanych swoich inicjałów.
Stuntman po przerwie bez wstępu oddał głos wiceszefowi agencji bezpieczeństwa narodowego. Człowiek ten nie miał ze sobą, jako jedyny wśród uczestników, żadnych notatek ani też ich nie robił. Tylko słuchał. Agencja bezpieczeństwa narodowego była o wiele mniej znana niż jej siostrzane służby: CIA czy FBI. Jednak dysponowała potężnym budżetem i zajmowała się rzeczami, o których Snow często chciałby zapomnieć.
– Znał pan Tima Bauera? – zaczął Steve Glove. Po przerwie usiadł do stołu naprzeciwko Davida, na miejscu zajmowanym wcześniej przez Snowa. Nikt inny nie zmienił miejsca. Teraz patrzył mu w oczy jak na przesłuchaniu.
– Co ma tu Tim do rzeczy?! Pewnie, że znałem. To mój kolega ze studiów. Zmarł dwa miesiące temu.
– Z analizy posiadanych rozmów wynika, że razem planowaliście wywołanie krachu na rynku przez doprowadzenie do bankructwa banków. Celowo graliście na spadki kursów akcji, aby odkupić te, które wcześniej pożyczyliście. To samo w sobie nie jest przestępstwem, ale działanie w zmowie już tak.
Davida zmroziło. „Musieli dranie założyć mu podsłuch”. Usiłował sobie przypomnieć dziesiątki, może nawet setki rozmów z Timem. Obydwaj byli przekonani, że na rynku nieruchomości pęcznieje bańka spekulacyjna i jeśli pęknie, to wielkie banki będą padać jak muchy. I dlatego obydwa fundusze grały na spadki. Ale zarzucanie im działania w zmowie? Przecież David i Tim grali na własny rachunek. Pierwszy doczekał krachu i zgarnął gigantyczne zyski, drugiemu zabrakło dwóch miesięcy. Opuszczony przez wspólników, stał się towarzyskim pariasem, zaczął chorować. Kiedy jego syn Steven zadzwonił z wiadomością o samobójczej śmierci ojca, David przez kilka dni nie mógł się pozbierać. Fakt, sam nie miał przyjaciół. Hołdował zasadzie ze słynnego filmu Oliviera Stone’a Wall Street: „Jak chcesz mieć przyjaciela, to kup sobie psa”. Ale gdyby miał przyjaciół, to Tim byłby w tym gronie. A tak pozostawał jedynie kimś, z kim utrzymywał relacje, bardziej biznesowym przeciwnikiem, którego szanował i z którym na co dzień walczył o wyniki, niż osobą, której udzieliłby wsparcia w momencie potrzeby. Jednak wciąganie nieżyjącego do rozgrywki sprawiło, że krew się w nim zagotowała. Postanowił zaatakować. Patrząc w oczy Glove’a, zapytał:
– A czy agencja miała zgodę na inwigilowanie naszych rozmów? Tak czy nie?!
Przy stole nastąpiło poruszenie. Snow i Stuntman najchętniej teraz ogłuchliby na moment, aby nie słyszeć odpowiedzi. Na ewentualnym przesłuchaniu przed senacką komisją badającą przyczyny kryzysu finansowego taka wiedza mogłaby się okazać szalenie kłopotliwa i trudna do zniesienia podczas zeznań.
– Prowadziliśmy działania operacyjne, aby zapewnić bezpieczeństwo narodowe – odparował Glove. Był przygotowany na to pytanie, ale mimo to w połowie zdania musiał przełknąć ślinę ze zdenerwowania. Dawno już nikt nie śmiał się zapytać jego – wiceszefa agencji bezpieczeństwa narodowego – czy działa zgodnie z prawem. Był po dziesiątkach treningów personalnych, ale mimo to zachowanie Bernsteina go wkurzyło. Podobnie jak Snow zaczynał nienawidzić tego człowieka, nad którym media się rozpływały.
– Prezydenta i sekretarzy też podsłuchujecie?! A może brytyjskich i francuskich sojuszników? – zakpił David. – Teraz ja zapytam, czy zdaje sobie pan sprawę z tego, że popełniliście przestępstwo?!
– Dość tego! – wrzasnął Snow. – To nie jest stancja dla grzecznych panienek! Tutaj ważą się losy kraju! Mam gdzieś, czy podobają się panu nasze metody, czy nie. Miliony ludzi straciło swoje domy przez takich ludzi jak pan i Bauer, miliony nie mają pracy. Wyłącznie po to, aby o panu pisano: „Król Wall Street” i pana podziwiano. A kiedy Ameryka oczekuje pana pomocy, okazuje się, że nie chce pan pomóc, bo ma „inne plany”. Co to są „inne plany”?! Kupno Manhattanu czy całego Teksasu? Może prezydent ma osobiście poprosić pana o pomoc?!
– Niech się pan mocno zastanowi, Bernstein. Gniew ludzi jest ogromny, szukają winnych tragedii swoich rodzin. Samo oskarżenie o zmowę w celu wywołania krachu zrujnuje panu karierę. Może pan wyjść stąd jako zbawca Ameryki albo jako przestępca. – Glove nie odpuszczał. Zamiast podrapać się znowu po głowie, zacisnął pięści i oparł je o brzeg stołu, jakby chciał się unieść z fotela, aby zbliżyć się do twarzy Bernsteina. – Bauer już nic nie powie, a mamy wiele ciekawych nagrań waszych rozmów.
Zaspany asystent wstał, aby odprowadzić Bernsteina do windy i pilnować, aż wyjdzie za ostatnią bramkę bezpieczeństwa na parterze. Ale za gościem wypadł z sali konferencyjnej Snow. Nie zdążył nawet włożyć marynarki. Chwycił asystenta za ramię i rzucił:
– Ja to zrobię. Mam kartę. Zjedź drugą windą i czekaj na dole.
Prezydencki doradca resztką sił się powstrzymał, aby nie wepchnąć gościa do windy. Żałował, że w środku nie ma magicznego czerwonego przycisku z napisem „Hell”, który mógłby wcisnąć i wysłać Bernsteina do wszystkich diabłów.
Przejechał kartą po czytniku. Winda ruszyła. Ujechali może ze dwa piętra, gdy walnął pięścią w „Stop”. David aż musiał się przytrzymać poręczy, aby nie stracić równowagi. Snow gwałtownie oddychał i patrzył z taką nienawiścią, jakby zbierał siły do zadania ostatniego ciosu. Ale tylko zbliżył się do niego na tyle, aby mikrofony w windzie nie mogły zarejestrować jego szeptu:
– Pamiętaj, to, że nam pomogłeś, nie ma już żadnego znaczenia. Po wszystkim zabieraj swoje miliardy i wynoś się z Wall Street! I ciesz się, że nie skończysz tak, jak wkrótce ten łajdak Wardoff.
David pamiętał jak przez mgłę moment, gdy znalazł się na ulicy i po czole spłynęły mu pierwsze krople deszczu. Czuł ucisk w żołądku, jakby za moment miał zwymiotować. Garnitur robił się ciężki od wody, koszula błyskawicznie przykleiła się do pleców. Kątem oka zarejestrował biegnącego do niego concierge’a z wielkim czarnym parasolem. Musiał prawie siłą zaprowadzić go do limuzyny po drugiej stronie ulicy i wepchnąć do środka. Gdy przyjechali do rezydencji, długo jeszcze siedział w aucie. Aż concierge grzecznie zapytał, czy jeszcze gdzieś pojadą. W odpowiedzi jego szef pokręcił głową.
Był pewien, że agencje i portale już podały sensacyjną wiadomość, że zgodził się ratować Sach&Silver. W efekcie kurs akcji banku odbije, a media okrzykną go białym rycerzem. W jednym Steve Glove z agencji bezpieczeństwa narodowego miał rację: został zbawcą Ameryki. Ale tak naprawdę nikt się nie dowie, co stało się w siedzibie banku centralnego. Został tam zaszczuty, zagnany do narożnika i dostał cios poniżej pasa. I nie potrafił się podnieść. Znalazł się w takiej sytuacji, do jakiej wiele razy doprowadzał swoich przeciwników – dociskał ich do ściany informacjami, za których zdobycie słono płacił. A teraz okazało się, że ktoś poszukał haka na niego. To nic, że udowodnienie zmowy nie mogło się udać, bo zmowy nie było. Wystarczyłoby, że zostałby oskarżony przez komisję papierów wartościowych o takie przestępstwo. Ruszyłoby śledztwo. Bryznęłoby błoto. Przykleiło się. Zostałby trwały ślad na jego reputacji, którą budował przez całe lata.
Rozpaczliwie zastanawiał się, do kogo może zadzwonić? Kto zdoła go wysłuchać i co najważniejsze – zrozumieć?
Podświadomie obawiał się od lat, że przyjdzie moment, kiedy poczuje się osamotniony. Nie będzie miało znaczenia, że równocześnie znajdzie się na ustach świata jako człowiek sukcesu, podziwiany i naśladowany. Potrzebował przyznać się do słabości. Zwierzyć się. Zapytać o radę. Zrzucić, choć na chwilę, ciężar odpowiedzialności.
Hank O’Brien? Jego najlepszy partner zarządzający z funduszu? Susan Kaminsky? Zaufana i lojalna asystentka? Nie, nie zrozumieliby, że on też może okazywać słabość. Do głowy przyszła mu tylko jedna osoba. Ale nie wiedział czy będzie chciała podnieść słuchawkę. Poszukał w kieszeni telefonu. Światło ekranu uderzyło go w zmęczone oczy. Wybrał długi, europejski numer. Kciuk zatrzymał się na zielonym przycisku. Zawahał się. Zgasił ekran i odrzucił telefon na fotel.
Ukłucie. Pojedynczy dźwięk przyszedł z daleka. Wlał się w zakamarki głowy, odbijał chaotycznie jak kulka w automacie do gry, prowadzona niewidzialną siłą. Gdy przestała ją pchać, spadła w dół, między krawędziami, potoczyła się w rynnie i przepadła. Moment ciszy przyniósł ulgę. Ale zaraz pojawiło się kolejne ukłucie. Za nim następne i tak w kółko. Kulek przybywało. Wpadały na siebie, odbijały się, zmieniały kierunki.
Trzask. Wyraźny, niepokojący. Tym razem blisko. Po chwili się powtórzył. Za nim kolejne. Coraz bliżej i bliżej. Mieszały się ze sobą, zagłuszały wzajemnie.
Kroki. Przybliżały się dziwne, szeleszczące dźwięki.
Słowa. Nie rejestrowała ich znaczenia, zafascynowana nowością bodźca. Zbliżały się, ocierały o jej mózg.
Na chwilę dźwięki przestały być ważne. Zapach wdzierający się do głowy i pobudzający zmysły jak nigdy wcześniej. Otworzyła oczy i natychmiast zmrużyła powieki. Światło sprawiło nieznośny ból. Ciemność na życzenie przyniosła ukojenie. Wydawało jej się, że krzyknęła. To było pewnie złudzenie. Identyczne jak to, że widziała przez ułamek sekundy wielką, białą, nieruchomą powierzchnię. Nie wiedziała, co się dzieje, gdzie jest, ogarniało ją przerażenie.
Zmysły zaczęły karmić mózg strzępami informacji. Świadomość wracała. Zaczęła się karuzela myśli, których mianownikiem był lęk. „Gdzie ja jestem? Umarłam?” – pomyślała. Wydawało się jej, że się uniosła ręce i nimi zamachała. Z walącym sercem otworzyła znowu oczy. Biel.
Dźwięki się wymieszały, trzaski powtarzały, przybywało głosów. Jeden, dwa, trzy... Zaczęła je od siebie odróżniać. Coś się działo, lecz nie potrafiła sobie tego dopasować w głowie. Na wszelki wypadek mocno zamknęła powieki. Nagle głosy ucichły. Za to poczuła kilka ostrzejszych zapachów naraz. Jej powieka została uniesiona nieznaną siłą. Ostre światło wdarło się jak ostrze noża, uderzyło w siatkówkę oka. Chciała zamknąć powiekę, ale nie potrafiła. Promień światła za chwilę spenetrował drugie oko. Znowu głosy. Tym razem podekscytowane. Zaczęła odróżniać tony, barwy, przeplatały się, łączyły, dzieliły, czasem powtarzały. Starała się połączyć je w jakąś sensowną całość. I wtedy zdała sobie sprawę, że słyszy nie swój język. Jakiś inny, ale też znajomy.
Zaraz, zaraz, czyżby niemiecki?! Poczuła szarpnięcie. Ktoś pociągnął ją za ramię. Jak na rozkaz otworzyła oczy. Z bieli wyłaniały się zamazane twarze, przybliżały i oddalały. Jedna, dwie, przy pięciu przestała liczyć. Zapragnęła rzucić się do ucieczki, ale ciało nie chciało słuchać.
Jedna z twarzy pochyliła się nad nią.
– Czy pani mnie słyszy?
– Tak – wyszeptała z prawdziwą ulgą w jeszcze innym języku, niż usłyszała pytanie. – Yes – poprawiła się szybko. Delektując się tym słowem, powtarzała z zamkniętymi oczami: – Yes, yes, yes...
Bardziej oddalone twarze zaczęły ze sobą gorączkowo rozmawiać, i to w tym pierwszym języku, który usłyszała. Znowu niczego nie pojmowała.
– Czy wie pani, jak się nazywa? – usłyszała pytanie, na szczęście znowu zadane w języku, w którym wymówiła to fantastyczne yes. „Co za głupie pytanie!” – pomyślała. Pewnie, że wie. Przecież zawsze wiedziała. Była dumna ze swojego nazwiska. Lubiła je wymawiać z akcentem na początku, chcąc podkreślić jego szczególność. Tym razem nie miała ochoty na zabawę akcentem. Opadała z sił.
– Kirsch... Olga Kirsch – wyszeptała.
Stała o kulach przed wielkim oknem do podłogi z panoramicznym widokiem na góry. Wpatrywała się w dwa potężne szczyty z wyrwą między nimi, jakby przelatujący smok odgryzł kawałek grani i wypluł gdzieś za horyzont. Od lewej był niższy, początkowo z łagodnym podejściem, a potem stromizną. Ze szczytu linia biegła ostro w dół, aż do „zębów smoka”, na przemian łagodniejszych i ostrzejszych, aż pod prawie pionowe z jej perspektywy podejście na drugi szczyt. Widziała też kocioł polodowcowy, majestatycznie leżący u stóp obydwu wierzchołków. Prawa góra – wiedziała już, że nazywa się Watzmann – wyraźnie dominowała nad lewą. Olga wyobrażała sobie, że mniejsza w lekkim ukłonie oddaje hołd większej. Ale z takiej odległości, że zachowuje godność w rytuale.
Stały tak naprzeciwko siebie, kusząc śmiałków, którzy chcieliby wedrzeć się po grani, stanąć na wierzchołkach, wyrzucić ręce w geście triumfu. Gasnące słońce powoli przenosiło się z doliny na coraz wyższe partie gór. Oświetlało już tylko dwa szczyty, zastygłe w pokłonie, i kilka innych w oddali po lewej stronie. Zmieniały kolory, przechodząc w mocne złoto, wyraźnie kontrastujące z gasnącym powoli błękitnym niebem. Na zboczach, powyżej granicy lasu, odbijała się biel śniegu.
Zafascynowana widokiem nie usłyszała, jak wszedł. Specjalne szpitalne obuwie doskonale tłumiło hałas na posadzce wyłożonej białą warstwą gumy. Wszystko, co ją otaczało, miało pieczątkę septyczności.
– Już czas, Fräulein Kirsch – zwrócił się cicho za jej plecami jej osobisty rehabilitant Andreas Huber. Mimo to stała nieporuszona.
Codziennie coraz sprawniej pokonywała o kulach kilka metrów między oknem i łóżkiem, choć każdy ruch wydawał się ślamazarny i nieskończenie długi. Była zła na siebie, że wszystko toczy się tak wolno. Kilka tygodni temu, kiedy była sama w pokoju, postanowiła odłożyć kule i spróbować samodzielnie przejść do okna. Została jej po tej zuchwałej przygodzie pamiątka w postaci guza nad prawą brwią po spotkaniu z krawędzią stolika, przy którym codziennie rano piła kawę. Tak zaczynał się dzień. Potem wizyta lekarza, rehabilitacja na basenie, gdzie dowożono ją wózkiem, obiad, godzina przerwy na czytanie książek, rehabilitacja w pokoju. Mogłaby nastawiać zegarek według rozkładu czynności, które wykonywał zaprogramowany personel kliniki.
Choć przywieziono ją tutaj w śpiączce i nie wybrała sobie tego właśnie pokoju, była pewna, że zrobił to ktoś, kto doskonale znał jej upodobania i pasje. Pokój miał ze trzydzieści metrów kwadratowych. Mimo wszechobecnej septyczności czuła się tutaj domowo, jak na warszawskim Mokotowie, gdzie mieszkała w kamienicy. Wysoki sufit, przestrzeń, duże okna – to było to, co lubiła we wnętrzach. Projektant podzielił przestrzeń na część nocną, w głębi, i dzienną, bliżej okna, gdzie mogła odpocząć i poczytać.
– Możesz podać mi chusteczkę?
Andreas bez słowa zniknął za drzwiami łazienki, która była większa niż w jej warszawskim domu, wyłożona piaskowymi kafelkami, z kilkoma uchwytami zamocowanymi do ścian tak przemyślnie, aby mogła się przytrzymać podczas brania prysznica albo mycia zębów. Nic nie wydawało się tu pozostawione przypadkowi. Łóżko do spania z wysokością regulowaną pilotem. Stół rehabilitacyjny z przyrządami, których przeznaczenia początkowo nawet nie mogła się domyślić.
– Proszę bardzo – podał jej chusteczkę i rozłożył kilka swoich przyborów na stole.
Otarła sobie czoło i odłożyła chusteczkę na stoliczek do kawy ze specjalnie wyprofilowanym fotelem, który miał nawet uchwyt, aby mogła bezpiecznie usiąść po odłożeniu kul. Najbliżej okna stał jej ulubiony mebel: obity złotą tkaniną szezlong. Jakby zupełnie nie z tej epoki, a już zupełnie niepasujący do zimnej bieli i septyczności kliniki. Wciąż myślała o nim, że ktoś się pomylił i powinien wstawić ten mebel w zupełnie innym miejscu. Do salonu wielkiego domu, który żyje codziennym harmidrem, z dziećmi, które spychają się, aby zająć lepsze miejsce i pokazać rodzeństwu, kto tu rządzi. Ona nie musiała z nikim rywalizować. Ani wcześniej, ani teraz. Dotychczas żyła w komforcie samotności. Nie stworzyła z nikim wspólnego domu, gotowa po każdym nieszczęśliwym związku uciec do siebie, zamknąć drzwi, wlać gorącą wodę do wanny i siedzieć w niej godzinami, aż stanie się zimna.
Szezlong cierpliwie czekał tylko na nią, jedyną lokatorkę „salonu” w prywatnej klinice rehabilitacyjnej w bawarskim Berchtesgaden, przy Maria Gern.
Spojrzała na pocztówkę, którą otrzymała, gdy po raz pierwszy o kulach poszła do recepcji kliniki: „Grüße aus Maria Gern”. Od góry widniał Watzmann, a od dołu śnieżnobiały kompleks kliniki, zaprojektowany tak, aby nie psuł krajobrazu.
– Może pani wysłać do rodziny – uprzejmie poinformowała ją recepcjonistka z blond włosami spiętymi w kucyk. – Codziennie mamy pocztę. Mogę u pani odebrać. Tylko proszę wypisać przed dwunastą, bo listonosz przyjeżdża punktualnie.
– Dlaczego nie ma tu adresu kliniki? – zapytała z zaciekawieniem.
– Nie ma potrzeby. Nasi pacjenci są wyłącznie z polecenia.
W Maria Gern jej życie stało się powolne i schematyczne. Poruszając się o kulach, mogła jedynie pofantazjować, że coś może zrobić szybciej. Czas, który zawsze tak szczegółowo wyznaczał jej rytm życia, przestał mieć dla niej pierwszorzędne znaczenie. Czy tego chciała, czy nie, tak długo, jak wymagała tego rehabilitacja, była częścią tego nieco odrealnionego świata, pogrążonego w monotonii i tak doskonale zorganizowanego, że nikt nie mógł zgłosić reklamacji. Nie miała pojęcia, ile kosztuje jej pobyt tutaj. Tysiąc? A może dwa tysiące euro za dzień? Zaraz na początku próbowała zapytać o to doktora Wernera Sendorfa, który przychodził do niej codziennie na wizytę. Lekarz uśmiechnął się i uprzejmie odpowiedział:
– Tutaj personel nie ma w zwyczaju odpowiadać na takie pytania. Wszystko jest w jak najlepszym porządku. Proszę się niczym nie martwić, a tym bardziej rachunkiem. Oczywiście zawsze może pani poprosić o rozmowę z dyrektorem Horstem Hirschem.
Słowo „ordnung” słyszała tutaj odmieniane na wiele sposobów. W mało zorganizowanej Polsce było obiektem żartów, ale tutaj niemiecki porządek decydował o rytmie dnia i nocy, dodawał pewności, że pacjenci są we właściwym miejscu, we właściwym czasie, we właściwych rękach. Przypadek wziął sobie najwyraźniej wolne w Maria Gern. Zastąpił go porządek.
– Fräulein Kirsch – tym razem usłyszała głos zza pleców nadal uprzejmy, ale niepozostawiający złudzenia, że powinna przerwać podziwianie widoków. Wyższy od niej o pół głowy, barczysty rehabilitant, ubrany w nieskazitelny biały fartuch z identyfikatorem przypiętym do kieszonki, zapraszającym gestem wskazał stół do rehabilitacji, który już świetnie poznała przez ostatnie miesiące. Spędzała na nim każdego dnia kilka godzin na ćwiczeniach. Zawsze, kiedy na oczach olbrzyma w bieli szła o kulach do krawędzi tego łóżka, starała się robić to najpewniej, jak mogła, aby pokazać, że jego wysiłek nie idzie na marne. Położyła się sama w pozycji do ćwiczeń. Fachowo poprawił ułożenie jej ciała. Lekko podciągnął nogi. Lewą lekko uniósł i zgiął w kolanie. I tak trzymał kilka sekund.
– Andreas, jak tam jest na górze? – zapytała, wskazując wzrokiem na gasnący w słońcu szczyt. Była pewna, że musi wiedzieć. Zastanawiała się, jak z takiej odległości, która dzieliła dwa szczyty zastygłe w pokłonie, widać dolinę i Berchtesgaden z dwiema charakterystycznymi smukłymi wieżami kościoła w mieście.
– Na pewno pięknie, Fräulein Kirsch – odpowiedział, jakby nie chciał, aby dopytywała o szczegóły. Pozwalał mówić sobie po imieniu, ale mimo to zawsze do niej zwracał się per „panno Kirsch”, akcentując w ten sposób dystans, jaki dzieli pacjentkę od pracownika kliniki. Olga kilka razy chciała skrócić to jej zdaniem niepotrzebne oddalenie, ale bez efektu. Dla Andreasa była „Fräulein Kirsch”. I koniec. Odpuściła i pozostało jej zwracać się do niego tylko po imieniu, skoro nie protestował. Bo nie wyobrażała sobie, aby mówić: „Herr Huber”.
Objął dłońmi jej drugą nogę, rozmasował powoli mięśnie i z wyczuciem znowu zgiął w kolanie. To ćwiczenie powtarzali wielokrotnie. Starała się za wszelką cenę wytrzymywać ból, choć Andreas twierdził, że niepotrzebnie, bo jej reakcje były sygnałem granic rehabilitacji. Jeśli bolało, znaczy, że trzeba jeszcze wiele razy powtórzyć zgięcie do tego miejsca, aby następnego dnia posunąć się minimalnie dalej.
– Andreas, jak tam jest na górze? – powtórzyła po zakończeniu zabiegu. Zastanawiała się, czy usłyszy jakiś fascynujący opis wspinaczki, opowieść, która ją zachwyci. Ale wzruszył tylko ramionami i wyszedł minimalnie szybciej niż zazwyczaj.
Gdy tylko zamknął za sobą drzwi, przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie.
Przyszedł z doktorem Sendorfem, który przedstawił go jako jej osobistego rehabilitanta. Aż zaniemówiła z przerażenia. Była przekonana, że tak wielki mężczyzna musi mieć nieporadne dłonie, dotykać w obrzydliwy sposób i łatwo zadawać ból. Chciała zaprotestować, lecz nie wiedziała, co tak naprawdę powiedzieć.
Po wyjściu doktora zostali sami. Panicznie bała się pierwszego dotyku. Adreas wykonał gest, jakby chciał jej pomóc dojść do stołu rehabilitacyjnego. Usłyszał zdecydowane: „nein!”. Zrobił krok do tyłu. Jednak na tyle blisko, aby ją asekurować, gdyby straciła równowagę. Zaciskając zęby z bólu, wgramoliła się na stół. Leżała bezwładnie na skraju jak zepsuta lalka. Po kilku sekundach usiłowała się dalej podciągnąć. Bez skutku. Za każdym razem bolało. Po kilku próbach zrezygnowała. Odwróciła głowę na bok. „Niech się dzieje, co chce” – pomyślała w poczuciu beznadziejności. Lecz Andreas się nie ruszył. W pokoju panowała cisza, w której słyszała tylko swój przyśpieszony oddech. Przemogła się, aby znowu na niego spojrzeć.
„Na co czeka? Niech to wreszcie zrobi”. Boksowała się z myślą, że będzie musiała się przyzwyczaić. Przecież będzie ją dotykać codziennie, przez wiele godzin, dni, tygodni, a może nawet miesięcy. Nie miała nawet pojęcia, jak długo tutaj zostanie.
– Jeśli Fräulein Kirsch nie życzy sobie mojej obecności, to poproszę doktora Sendorfa, aby wyznaczył kogoś innego – powiedział spokojnym głosem.
Z jego twarzy nie potrafiła nic wyczytać. Zero grymasu, uśmiechu, najmniejszego drgnięcia mięśni. Wystarczyło powiedzieć „ja” i zniknąłby z jej życia raz na zawsze. Widząc jej niezdecydowanie, odczekał jeszcze chwilę, po czym podszedł do stołu i zaczął pakować swoje przybory, które wcześniej ułożył po przeciwnej stronie w pedantycznym porządku. Dopiero gdy sięgnął po torbę, usłyszał słaby głos Olgi: „Zostań, przepraszam”. Bez słowa otworzył torbę i bez pośpiechu ułożył wszystko na nowo.
– Zawsze będę najpierw mówić, co zrobię. Nie wykonam żadnej czynności bez pani zgody. Teraz muszę poprawić ułożenie, abyśmy mogli rozpocząć.
Mrugnęła na zgodę i kiwnęła głową. Zamknęła oczy. Nagle poczuła, że jakaś niewidzialna siła unosi ją z taką lekkością, jakby była kilkuletnim dzieckiem. Przypomniała sobie, jak babcia brała ją na ręce i podnosiła wysoko, mówiąc: „hoooooopa! hoooooopa!”.
Jedną dłoń wsunął pod jej kolano, a drugą ujął stopę. Spięła się, jakby ktoś jej wbił szpilę. I w ułamku sekundy się odprężyła. Miał ciepłe i miękkie w dotyku dłonie. Musiał je czymś posmarować, bo lekko ślizgały się po jej skórze. Doznała wszechogarniającego poczucia ulgi, która rozlała się na jej obolałe ciało. Uśmiechnęła się do siebie. Była pewna, że musiał to zauważyć. Wyobraziła sobie, że dotyka ją nie rehabilitant, ale kochanek, który rozpoczyna pieszczoty. Nagle krzyknęła. Wcale nie z rozkoszy, lecz z bólu, bo minimalnie ugiął jej kolano. Było jak skręcone śrubami. Kłujący ból promieniował na całe ciało i wbijał się w czaszkę. Z przerażeniem pomyślała, że ma otwartą ranę, do której ktoś przyłożył rozpalony do czerwoności nóż.
Nie spodziewała się, że wróci za dziesięć minut. Pod pachą trzymał laptop. Prawie krzyknęła z radości. Zaczynała mieć dość zaleceń doktora Sendorfa, które przypominały jej dryl z obozu harcerskiego. Jednym z zakazów był brak dostępu do internetu. Czytała książki, gazety, magazyny, ale z każdym dniem odczuwała coraz większy głód informacji z globalnej sieci.
– Doktor Sendorf zgodził się, aby mogła już pani korzystać z internetu. Ale nie dłużej niż godzinę dziennie i nie później niż na pół godziny przed snem.
– Pamiętam, że zgodnie z zaleceniami mam zasypiać o dwudziestej drugiej po minimum półgodzinnej lekturze papierowej książki – wyrecytowała jak na apelu.
– Jutro przyniosę pani hasło do wi-fi.
– Andreas, jeśli masz przy sobie hasło, to mi je zostaw. Proszę – popatrzyła na niego błagalnym wzrokiem. Gdyby nie jeszcze słabe kolano, toby przed nim uklękła.
Rozejrzał się niepewnie po pokoju, czy aby na pewno nikt ich nie widzi. Za oknem był tylko Watzmann. Położył laptop na szezlongu. Poszperał w bocznej kieszeni białego kitla. Dyskretnie dołożył małą żółtą karteczkę.
Tej nocy znowu miała koszmarny sen, że po burzy wspina się po śliskim górskim szlaku biegnącym wśród głazów, co chwilę słyszy dobiegające z doliny głosy dzieci, potem stoi samotna na grani, a wiatr chłoszcze ją po twarzy. Plecak leży odrzucony na resztkach trawy i mchu między skałami. Pierścionek zaręczynowy od człowieka, na którym się zawiodła, ściągnięty zdrętwiałymi od zimna palcami, leci w przepaść. Ręce ma rozłożone szeroko jak skrzydła ptaka w locie i zamyka oczy.
Obudziła się zlana potem. Mimo usilnych prób nigdy nie potrafiła sobie przypomnieć, co się później wydarzyło. Ani na jawie, ani we śnie.
Była zdrada, była samotność, ucieczka, lot w przepaść. Wszystko wciąż niejasne. Sama nie była pewna, czy to szwankuje jej pamięć, czy sama odpycha od siebie wspomnienia ostatnich dni przed wypadkiem. Tak to nazywała, chociaż nie była pewna, czy rzeczywiście był to wypadek. A jeśli chciała umrzeć?
Spojrzała na zegarek. Była trzecia nad ranem. Przez moment się zawahała. Miała zakaz używania laptopa w nocy. „Niech ich szlag trafi z tymi zakazami” – powiedziała do siebie. Zwlokła się po cichu z łóżka. Nie zapalała światła. Księżyc wlewał się do pokoju. Przeniosła laptop z szezlongu na łóżko. Wsunęła nogi pod kołdrę. Poprawiła wysoko poduszkę. Odpaliła przeglądarkę.
Bardziej niż informacje o niej samej interesował ją jedyny człowiek na świecie, który mógł ją tu umieścić. Po raz drugi się zawahała, zanim palce wstukały: „David Bernstein”. Przeglądarka wypluła taką liczbę tekstów, zdjęć i filmów, że aż wbiło ją w poduszkę z niedowierzania.
– Doktorze Sendorf, kiedy będę mogła wreszcie wyjść na zewnątrz?
Nic nie odpowiedział, lecz pilnie coś notował. Poprawił okulary w cienkich oprawkach. Odgarnął siwiejące włosy.
– Myślę, że ma pani już tyle sił, że możemy spróbować w najbliższych dniach. Może piątek?
– Chcę jak najszybciej. Czwartek? – odpowiedziała.
– Nie jest optymalny z różnych powodów, chyba że przed południem. – Doktor Sendorf miał nadzieję, że zmieni zdanie i powie „tak” dla piątku.
Jednak Olga tak błyskawicznie przystała na czwartkową propozycję, że odpuścił dalsze negocjacje.
– Mamy specjalny samochód i zespół zabierający pacjentów na spacery i wycieczki. Proponuję po śniadaniu o dziewiątej.
– Jeszcze jedna prośba. Chciałabym pojechać tylko z Andreasem. Choć wiem, że nie ma tego w zwyczaju. Doskonale zna moje możliwości.
Doktor Sendorf przerwał notatki.
– Fräulein Kirsch, w naszej klinice mamy szczegółowo opracowane procedury i podział zadań wśród personelu. Na spacery i wycieczki zabiera pacjentów specja...
– Panie doktorze, naprawdę proszę – Olga przerwała mu w pół słowa. – Niech zostanie wyjątkowo moim opiekunem i przewodnikiem.
Doktor patrzył na nią niezdecydowanie. Nie zdarzało mu się ustępować pacjentom, zwłaszcza dwa razy z rzędu. Był gotowy uprzejmie regulaminowo odmówić.
Przez głowę przeleciało jej, że musi natychmiast zrobić coś, aby go przekonać. Coś nadzwyczajnego. Nie wahała się ani chwili. Odstawiła pierwszą kulę, potem drugą. Oparła je niezdarnie o stół rehabilitacyjny. Trzymały się trochę na „słowo honoru”, w każdej chwili mogły upaść na podłogę. Ręce opuściła wzdłuż tułowia. Dłonie trzymała rozprostowane jak baletnica, aby w razie czego zdołała się szybko podeprzeć. Zacisnęła zęby i podniosła wzrok. Miała do doktora może ze trzy metry. Pierwszy krok był niepewny. Zachwiała się, ale utrzymała równowagę. Kolejne były pewniejsze. Zbliżyła się na wyciągnięcie ręki. Bez słowa uścisnęła mu dłoń. Kiwnął głową z uznaniem.
– Zgoda. Ale samochód zabierzecie z kliniki, ma specjalne wyposażenie.
Andreas płynnie prowadził mercedesa po krętych górskich drogach. Starał się zachowywać jak najmniejszą prędkość, aby Olga mogła swobodnie oglądać widoki za szybą. Wiosenne słońce zawładnęło doliną. Widziała wielkie, brązowe krowy, gdzieniegdzie mignęło stadko białych albo czarnych owiec. Łąki były oddzielone od drogi jedynie przewodami elektrycznych pastuchów. Pomyślała z rozbawieniem, że w Bawarii nawet gospodarskie zwierzęta mają poczucie wolności, więc nazwa Freistaat Bayern nie wzięła się znikąd. Samochód powoli zjeżdżał z położonej wysoko Maria Gern w kierunku centrum bawarskiego Berchtesgaden. Olga jak urzeczona patrzyła na domy ozdobione malowidłami Luftmalerei. Chłopi wracający z pola, konie ciągnące wozy, pasterze w górach, biesiady, scenki religijne. Skojarzyły się jej z muralami Diego Rivery, które chciała zobaczyć w Meksyku.
– Andreas, dokąd właściwie jedziemy? Pospacerujemy też po Berchtesgaden?
– Chcę panią zabrać w ulubione miejsce mojego dzieciństwa. – Spojrzał na Olgę, odrywając na chwilę wzrok od drogi. – Do zaczarowanego lasu.
– Gdzie? – Roześmiała się. – Nie jestem małą dziewczynką.
– Zauberwald am Hintersee. Ale najpierw zobaczymy pewne miasteczko, które może zna pani z pocztówek.
– Widać stamtąd Watzmanna?
– Dlaczego pani pyta?
– Chcę na niego kiedyś wejść i popatrzyć na moje życie z góry.
Przyglądał się jej uważnie w tylnym lusterku. Uśmiechnął się.
Pamięci nie da się oszukać ani jej do końca stłumić. Coraz częściej wracała w myślach do Warszawy i do przeszłości. Wraz ze wspomnieniami przychodziła złość na tych, którzy chcieli ją zniszczyć. Oblepić błotem reputację wschodzącej gwiazdy finansów i giełdy, unikatowej, bo uczciwej, odebrać wszystko, co dla niej ważne. Kilka dni temu pomyślała o zemście, lecz szybko stłumiła w sobie to uczucie. Wiedziała jednak, że wróci.
Za Berchtesgaden droga zaczęła się wznosić serpentynami. Dolina zostawała coraz niżej. Po kilku kilometrach jechali drogą wijącą się wzdłuż skalnych ścian, obciągniętych dla bezpieczeństwa stalowymi siatkami. Mimo to co chwilę mijali znaki ostrzegające przed spadającymi skałami.
Dostrzegła go zza zakrętu, tuż po wjeździe w ciasną dolinkę. Wieża małego, białego kościoła wbita była między szczyty górujące w tle. Po lewej stronie pienił się górski potok. Olga była przekonana, że jej przewodnik miał rację. Widziała ten obraz wiele razy na bożonarodzeniowych pocztówkach. Nie przypuszczała, że ten słynny kościółek stoi w takiej niepozornej bawarskiej dolinie. Zaparkowali przy drodze, na szutrowym parkingu, odgrodzonym od potoku drewnianymi belkami, w miejscu oznaczonym dla niepełnosprawnych. Andreas z przesadną ostrożnością pomógł Oldze wyjść z samochodu. Widać było, że jest przejęty rolą przewodnika.
– Nie chcę już kul – rzuciła Olga. – Weź mnie tylko pod rękę.
Zawahał się. Wykonała zachęcający gest: „No, chodź!”. Chciał tylko podtrzymać ją powyżej łokcia, lecz wepchnęła mu swoją rękę pod ramię. Na ułamek sekundy się przytuliła. Poczuła, jak skoczyło jej ciśnienie i zrobiło się ciepło. Zadarła głowę do góry i patrząc mu w oczy, wyszeptała: „Dziękuję!”. Zmieszany nic nie odpowiedział.
Ruszyli do mostka przed kościołem. Biel wieży i nawy wyraźnie kontrastowała z szarym dachem, który pasował do stalowych szczytów w oddali. Olga zupełnie zapomniała, że powinna ostrożnie stawiać stopy. Ale podtrzymywana przez Andreasa czuła się pewnie. Zatrzymali się na środku drewnianego mostka. Puściła ramię Andreasa. Nie zaprotestował. Zrobiła samodzielnie kilka kroków i ponownie chwyciła się balustrady. Oparła podbródek na skrzyżowanych dłoniach i wpatrywała się w sielankowy obraz dolinki. W uszach dudniła jej, niczym muzyka, woda z potoku rozbijająca się o dziesiątki wypolerowanych kamieni. Zamknęła oczy. Raz za razem wciągała zachłannie powietrze pachnące wiosną.
– Czy możesz zrobić mi zdjęcie?
– Zrobię, ale stamtąd. – Andreas wyciągnął rękę. Zauważyła, że błyskawicznie odzyskał pewność siebie. Szeroko się uśmiechał. Szukał jej wzroku. Wszystko robił dwa razy szybciej niż w klinice. Skinęła głową i powoli poszła, czujnie asekurowana przez opiekuna. Rozejrzała się, aby wybrać najbardziej odpowiednie miejsce dla uchwycenia wszystkich szczegółów niezwykłej panoramy. W końcu wybrała jej zdaniem optymalny punkt. Zaintrygowała ją tylko mała tabliczka wbita obok na drewnianym paliku. Andreas, widząc, że stara się przeczytać słowa wypalone w drewnie, pośpieszył z pomocą:
– Bitte, hier fotografieren. To najlepsze miejsce, z którego można zrobić zdjęcie.
Widziała, że z minuty na minutę zaczyna rozpierać go energia. Mówił pośpiesznie, wyrzucając słowa. „Jeszcze chwila i zacznie mi nadskakiwać” – pomyślała z rozbawieniem. Roześmiała się tak głośno, że można ją było usłyszeć w całej dolince, po czym grzecznie ustawiła się obok tabliczki, powtarzając do siebie: Ordnung muss sein. Ordnung muss sein. Ordnung muss sein...
– A wiesz, że u was nie wszystko działa jednak tak, jak należy? Psuje się czasem niemiecki mechanizm. – Pogroziła mu żartobliwie palcem. Wystawiła twarz do słońca. – Dzisiaj rano nie zmieniono mi kwiatów, a to już trzeci dzień. Zawsze przed śniadaniem trzeciego dnia przynoszono kwiaty. A dzisiaj nic. Coś się zacięło w waszym porządku.
– Jeśli dziś nie było świeżych kwiatów, to znaczy, że nie miało być. Polecenie w sprawie pani róż wydał osobiście dyrektor kliniki. Na pewno osoba odpowiedzialna nie mogła o tym zapomnieć. Te róże są dla pani bardzo ważne.
– Dlaczego interesują cię moje róże? – nagle podniosła na niego wzrok. Przez ułamek sekundy uchwyciła zaskoczenie w jego oczach. Nie był przygotowany na takie pytanie. Obejrzał się za siebie na moment, jakby szukał pomocy. Jednak nie zbiła go z tropu, a wręcz przeciwnie. Schował aparat do kieszeni kurtki. Aż zadrżała, gdy zrobił pierwszy krok w jej kierunku. Z przejęcia przełknęła ślinę. Zwilżyła sobie wargi. Poczuła ucisk w żołądku, którego dawno nie doświadczyła. Przez głowę przeleciało jej: „Co ty robisz idiotko? Przecież tak nie można. Nie tutaj”. Było już za późno.
Stanął tak blisko, że słyszała jego przyśpieszony oddech. Pogładził ją po ramionach, jakby chciał rozgrzać mimo ciepłego dnia.
– Fräulein Kirch...
– Olga. Powiedz wreszcie do mnie Olga.
Głos uwiązł mu w gardle. Jakby imię Olga było dla niego najtrudniejszym do wypowiedzenia wyrazem na świecie. Siłował się ze sobą jak kilkuletnie dziecko na zajęciach z logopedii. Lecz zamiast powiedzieć „Olga”, zbliżył usta. Zamknęła oczy.
Nagle przeraźliwie zawył służbowy telefon Andreasa. Odskoczył jak oparzony. Wyszarpnął z kieszeni komórkę. Odwrócił się i wykonał kilka zamaszystych kroków, jakby był w siedmiomilowych butach. Słyszała wyłącznie pojedyncze słowa zagłuszane przez szum potoku: ja, ja, natürlich. Gdy wrócił, cała twarz aż mu drgała.
– Musimy natychmiast wracać, wracać, Fräulein Kirsch. W klinice czeka gość.
– Gość? Nikogo się nie spodziewam. To jakaś pomyłka. Zadzwoń i wyjaśnij.
Zamiast wyjaśnień pochwycił ją pod ramię i ruszyli w stronę parkingu. O mało nie potknęła się o kamień wystający z szutrowej ścieżki. Nawet tego nie zauważył.
Zatrzasnął drzwi. Włożył kluczyk do stacyjki. Nie odpalał. Siedział z rękami na kierownicy. Kilka razy zgiął się i wyprostował na fotelu. Głośno nabrał powietrza.
– To nie pomyłka. Dzwonił doktor Sendorf. Gość jest właśnie u dyrektora Hirscha i razem na Fräulein oczekują. Przepraszam, miałem Fräulein Kirsch nie mówić. Gość miał być o trzynastej. Widocznie przyjechał wcześniej – wyrzucił z siebie.
Opadła bezsilnie na skórzany fotel. Patrzyła przez szybę na białą sylwetkę kościoła w Ramsau i z niedowierzaniem kręciła głową, myśląc: „Dlaczego mi to robisz?!”.
Andreas odprowadził Olgę jedynie pod gabinet dyrektora Horsta Hirscha. Zapukał i otworzył drzwi. Pewnie oddała mu kule na progu. Zawahał się.
– Spokojnie, poradzę sobie – powiedziała.
Dyrektor przywitał się z Olgą, ukłonił grzecznie i wyszedł. Na stoliku pod ścianą zauważyła bukiet róż, który o tej porze powinien znajdować się już w jej pokoju.
– Byłam pewna, że to ty. – Zmierzyła wzrokiem Davida Bernsteina. Westchnęła z ulgą, że to nie doktor Sendorf albo dyrektor Hirsch musieli odpowiedzieć na jej pytania i wyjaśnić w końcu tajemnicę jej obecności w Maria Gern.
– Cieszę się, że wracasz do zdrowia.
Wpatrywała się w niego z takim samym zaciekawieniem jak przed rokiem w Warszawie, gdy poznali się na walnym zgromadzeniu spółki giełdowej AmexFood. Fundusze zarządzane przez Davida i Olgę były jej akcjonariuszami. Przyleciał z Nowego Jorku, bo główny właściciel AmexFoodu chciał oszukać pozostałych. David był o krok od przegranej. Brakowało mu głosów. Wiele razy się zastanawiała, co by było, gdyby wtedy podczas głosowań – nieoczekiwanie dla wszystkich – nie stanęła po jego stronie i nie zablokowała ogromnego giełdowego szwindlu. Jednak nigdy nie żałowała. Wolała się narazić ustosunkowanym aferzystom, którzy mieli potężne polityczne i biznesowe wpływy, niż przyłożyć rękę do przekrętu. Nie przewidziała jednego: że David zaproponuje jej pracę w swoim funduszu w Nowym Jorku. Odmówiła po raz pierwszy. Po raz drugi. Trzeciej propozycji nie było. Od Davida przyjęła tylko bukiet róż jej ulubionej odmiany Marie Claire. Pomyślała, że gdyby podjęła inną decyzję, nie dałaby tamtym draniom możliwości zemsty na niej. Nie byłoby jej tutaj...
– Dobrze, że wszystko tak się skończyło. Nie mógłbym sobie wybaczyć.
Spojrzała na niego. Szukała na jego twarzy czegoś więcej niż współczucia, ale nie znalazła. Więc troska? Tak po prostu? Oczywiście były powody. Olga była przecież ofiarą pomówioną o giełdowe przestępstwa i zmiażdżoną w mediach. Bernstein musiał rozumieć, że to zemsta za jej nieprzejednanie. Po wypadku w Tatrach, dokąd w rozpaczy uciekła z Warszawy, zapadła w śpiączkę.
– Czy ty chciałaś...
Przerwała mu.
– To już historia. Pozwól mi do tego nie wracać. Jeszcze nie teraz.
Skinął głową. Podsunął jej krzesło. Usiadł naprzeciwko. Patrzył z dołu na wyższą od siebie o dobre dwadzieścia centymetrów trzydziestoletnią blondynkę, która po Warszawie chodziła na wysokich obcasach i tylko w górach zamieniała je na buty z grubą podeszwą.
– Przepraszam za tę sekretną wizytę, ale musimy porozmawiać. Zaufaj mi, nie zrobiłem niczego, co nie byłoby dla ciebie dobre.
– Jak mnie tutaj przewiozłeś? Porwałeś mnie? – Olga ze swojej dokumentacji wiedziała, że po wypadku w górach ze słowackiej kliniki przewieziono ją do Niemiec. A skoro była w śpiączce, ktoś musiał decydować za nią.
– Miałem pełnomocnictwo twojego ojca.
– Co?! Mojego ojca?! – była przygotowana na wszystko, ale nie to. Ojciec żył gdzieś w popegeerowskiej wsi na Mazurach, nie utrzymywała z nim kontaktu. I nie miała zamiaru, bo już dawno postanowiła, że ten etap też zamknie.
– Nie wiem, ile mu zapłacili moi prawnicy albo w jaki sposób nakłonili do podpisania dokumentów. Mieli wrócić z pełnomocnictwem i wrócili.
Pokręciła z niedowierzaniem głową. Złość wywołana wspomnieniem ojca szybko ustąpiła. Zastanawiała się, co tak naprawdę było przyczyną wizyty Davida. Bo jeśli chciał zapytać o jej stan zdrowia, to mógł zadzwonić lub porozmawiać przez Skype’a. Należał do niezmiernie zajętych ludzi, a lot w obydwie strony przez Atlantyk to strata całego dnia. Musiał być męczący, nawet jeśli odbywał się na pokładzie luksusowego prywatnego gulfstreama.
– Czy dla ciebie wszystko sprowadza się do pieniędzy? Kupić? Zapłacić? Wszystko jest tylko funkcją ceny?
– Gdyby tak było, nie byłoby mnie dziś tutaj. Zresztą jak mówi Warren Buffett: „Cena jest tym, co płacisz, a wartość jest tym, co zyskujesz”.
– Proszę, tylko bez złotych myśli.
David poczuł się niezręcznie.
– Po co tu jesteś?! – ciągnęła Olga, coraz bardziej podnosząc głos. – Chcesz mi wystawić rachunek za leczenie? Żebym ci podziękowała za opiekę? Jeśli tak, to pięknie proszę: „dziękuję”!
– Mam wyjść? – W jego głosie zabrzmiała irytacja. „Tnij straty” – pomyślał jednocześnie. Lubił to powtarzać swoim partnerom w funduszu. Nie bądź sentymentalny, nie łudź się, że cena akcji wzrośnie, skoro spada w przepaść. Nie dokupuj. Po prostu sprzedaj ze stratą, a kapitał ulokuj w innej inwestycji. Tak samo postępuj z ludźmi.
– Teraz zjawiasz się jako mój zbawca. A gdzie byłeś, kiedy mnie gnoili w Polsce?! No tak, miałeś swoje pięć minut na Wall Street.
– Wszystko ci wyjaśnię.
– Twój sukces był ważniejszy niż los jakiejś Olgi Kirsch, chociaż dopadli ją, bo nie mogli dopaść ciebie.
Uniósł w górę rękę w geście: „Proszę, przestań”.
Zamilkła na chwilę. W jej głowie złość walczyła z ciekawością.
– Co się właściwie stało? – ściszyła głos, jakby miała do przekazania sekret. – Ta transakcja z Sach&Silver. Pisali, że nie ma sytuacji na Wall Street, na której Bernstein by nie zarobił. Ale ratować upadający bank, który do tego sobie na to zasłużył? To do ciebie nie pasuje.
Ma go. Chyba pierwszy raz w życiu zobaczyła zmieszanego Davida Bernsteina.
– Co oni ci zrobili? A może obiecali? Ty przecież nie pochylasz się nad słabszymi.
Skąd ona wie? Nigdzie w mediach nie było ani słowa o umowie, jaką zawarł z federalnymi. Ani o spotkaniu, z którego wyszedł upokorzony. Zadbano, aby przekaz dotyczący transakcji trafił do mediów dokładnie w tej formie, w jakiej został zaplanowany. Transakcja była typu win-win, dla każdej strony korzystna, każda zarabiała i była zadowolona. I nikt nie miał prawa zadawać kłopotliwych pytań. Ale Olga wiedziała więcej niż dziennikarze. I na więcej mogła sobie pozwolić.
– Nie ma w tobie nic z Samarytanina – ciągnęła.
– Tak prowadzi się interesy.
– Ty nic nie zbudowałeś w życiu, tylko burzysz. Nie wierzę, że tak sam z siebie pomogłeś Sach&Silver. To wszystko dla mnie nie trzyma się kupy.
– Nie oczekuj ode mnie, że będę się spowiadać – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– No jasne. Zapomniałam. Przecież ty się nigdy nikomu nie spowiadasz.
Wstał. Przysunął krzesło do stolika. Oparł na nim ręce.
– Chcę ci tylko pomóc zostawić twoją historię za sobą. W Ameryce zarobiłem już tyle, że chcę przerzucić kapitał do Europy. Otwieram biuro funduszu w Londynie.
– I co? Ja mam ci w tym pomóc?
– Dwa razy już odmówiłaś pracy dla mnie. Jednak przemyśl ofertę. Jeśli chcesz zamknąć przeszłość, to nie wracaj do Warszawy. Chyba że...
– Że co?
– Nie chcesz się odegrać?
– Na kim?
– Na swoich wrogach. Na tym państwie, które na polityczne polecenie uruchomiło cały swój aparat, aby cię zniszczyć.
– Co ty o tym wszystkim wiesz.
– Ludzie, którym pokrzyżowaliśmy w Polsce przekręt, zemścili się właśnie na tobie, ale to ja byłem prawdziwym celem. Myślisz, że tego nie rozumiem? To ja powinienem tu być, a nie ty.
– Trochę późno na żal za grzechy.
– Ale nie na zemstę. Tamci chodzą spokojnie po ulicach. Robią kariery w polityce i biznesie. To twoja ostatnia szansa, aby im się odwdzięczyć.
– A jeśli nie chcę?
Uśmiechnął się. To chyba miał być ironiczny uśmiech.
– Pamiętam ciebie tamtego dnia na walnym w Warszawie. Ty nie wybaczasz.
Zamyśliła się. Słowo „rewanż” odpychała od siebie, bo natychmiast wzbierał w niej gniew. Bała się, że nad nim nie zapanuje. Wróci na pole bitwy i nie będzie brać jeńców. Do tej pory była przekonana, że świetnie się zna, lecz z niepokojem odnajdowała w sobie mroczne pokłady złych emocji, które mogły eksplodować.
– Poza tym prawdziwe interesy robi się w Nowym Jorku i Londynie. A nie w prowincjonalnej Warszawie. Zarobimy wspólnie ogromne pieniądze. Jesteś najlepszą zarządzającą funduszami, jaką spotkałem w życiu.
Zamyśliła się. Pokonał pół świata, aby zaproponować jej pracę. Wiedząc, że wcześniej już dwukrotnie powiedziała „nie”. Nagle przyszła jej do głowy dziwna myśl.
– Mam wobec ciebie dług? Mam go odpracować?
– Słucham?! – David wyglądał na zastrzelonego pytaniem. – Jaki dług?
– Za to wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Przecież nie jestem tutaj dlatego, że opłacałam składki zdrowotne w Polsce ani że mam prywatną polisę.
– Nie masz żadnego długu. To ja bardziej spłacam mój wobec ciebie. Kiedy opuścisz Berchtesgaden, nie będziemy mieli wobec siebie żadnych zobowiązań. Jak gdybyśmy się nigdy nie spotkali. Masz moje słowo.
– Ty masz wobec mnie dług?! I dlatego płacisz za moje leczenie może sto tysięcy albo dwieście tysięcy euro? Co to za dziwaczna opcja zerowa, którą proponujesz?
David był bliski, aby odwrócić się na pięcie i wyjść. Zaczynał po raz kolejny żałować, że wtedy w Warszawie po jej odmowie nie zapomniał o wszystkim. Nie przeżywałby tej paniki, w jaką wpadł, gdy dowiedział się o jej wypadku w górach. A teraz stała przed nim harda, niewdzięczna, jakby nic dla niej nie zrobił. Usta miała zaciśnięte. Patrzył na jej niebieskie oczy, blond włosy do ramion i myślał, że świetnie pasowałaby urodą do bawarskich klimatów. Nawet nazwiska nie musiałaby zmieniać.
– Przyjmij propozycję albo się rozstańmy.
Sięgnął do kieszeni i wyjął białą wizytówkę, na której nie było nic poza numerem telefonu. Położył na stoliku.
– Masz czas na decyzję do końca rehabilitacji. Ani dnia dłużej.
– Przecież mówiłeś, że będę miała wybór. Kiedy się dowiem?
– Dyrektor Hirsch mówił, że rehabilitacja skończy się za kilka tygodni. To chyba dość czasu na decyzję.
Miesiąc później Olga weszła do gabinetu dyrektora Hirscha bez opieki Andreasa. Poruszała się już dość swobodnie, nie odczuwała bólu w mięśniach ani w stawach. Może za szybko się męczyła, ale trzymała się przekonania, że i to przejdzie. Sama była zdziwiona, jak w ostatnich tygodniach przyśpieszyła rehabilitacja. Jej organizm jakby dostał dopalacze, jedna za drugą pokonywał fizyczne granice, o których myślała, że jeszcze długo pozostaną poza jej zasięgiem.
Dyrektor czekał na nią w towarzystwie doktora Sendorfa. Od progu zauważyła, że zrobiła na nich wrażenie. Rano przyjechała do niej fryzjerka, potem manikiurzystka, a na koniec wizażystka. Każda miała ze sobą małą srebrną walizeczkę z przyborami i kosmetykami. Przed południem była gotowa.
– Fräulein Kirsch, pozostaje mi tylko pogratulować ogromnego postępu w powrocie do zdrowia – powiedział doktor Sendorf, nie spuszczając oczu z Olgi.
Nie mogła się doczekać, aż wkrótce wyjdzie z kliniki, zaczerpnie świeżego powietrza i poczuje smak wolności. Przez kilka ostatnich dni kompletowała w sklepach internetowych garderobę i buty. Kurierzy śmigali z przesyłkami.
– Kiedy będę mogła wyjechać?
– Rehabilitacja potrwa jeszcze maksymalnie tydzień.
Chciała im się rzucić na szyję.
Spojrzała na zegarek. Była już minuta po osiemnastej. „Przecież nigdy się nie spóźniał” – pomyślała z niepokojem. Włożyła pantofle i zaczęła przechadzać się po pokoju. Co chwilę jej wzrok lądował pod ścianą. Stała tam duża, oliwkowa walizka ze złotym zamkiem. Pakowała się przez całe popołudnie. Już dzień wcześniej poprosiła szpitalną obsługę, aby wyprasowano jej rzeczy. Kiedy zasunęła zamek, poczuła niepokój. Co dalej?
Podeszła do drzwi i nasłuchiwała jego kroków. Cisza. Było już pięć po osiemnastej. Doszła do okna i przyłożyła czoło do szyby. Wydała jej się lodowata.
Podskoczyła, gdy usłyszała trzykrotne pukanie. „Andreas!”.
– Chwileczkę – krzyknęła z takim przejęciem w głosie, jakby była nieubrana i potrzebowała kilku chwil, aby coś na siebie włożyć. Położyła się na szezlongu i wzięła książkę. Odczekała jeszcze kilkanaście sekund i powiedziała wreszcie: „Proszę”.
– Dobry wieczór, Fräulein Kirsch. – Słyszała to sakramentalne przywitanie setki razy. Jednak tym razem jego głos brzmiał niepewnie. Szukał wzrokiem ściany.
– Przyszedłem się pożegnać i życzyć dobrej podróży.
– Zapomniałeś o czymś.
– Zapomniałem? – Ze zdenerwowania o mało nie przewrócił się o nocny stolik.
– Przecież to ostatnia godzina mojej rehabilitacji.
– Myślałem, że Fräulein Kirsch jest pochłonięta przygotowaniami do wyjazdu.
– Przygotowaniami? Jestem już spakowana – wzrokiem wskazała walizkę.
Był tak zmieszany, że nie wiedział, co odpowiedzieć. Słyszała, jak głęboko westchnął. Nagle wyciągnął przed siebie rękę w zapraszającym geście.
– Ma Fräulein Kirsch przed sobą kilka godzin lotu. Może to i dobry pomysł, aby wykonać jeszcze jeden masaż – powiedział jakby sam do siebie.
Bez słowa podeszła do stołu rehabilitacyjnego i położyła się, nie spuszczając z niego oczu. Ugięła nogę w kolanie. Zamknęła oczy. Dotknął dłońmi łydki trochę poniżej kolana. Poczuł, że się spięła. Cofnął ręce.
– Nie, nic się stało. Masz po prostu zimne dłonie.